Münchhauseniada - Jerzy Limon - ebook + książka

Münchhauseniada ebook

Jerzy Limon

2,0

Opis

Debiut prozatorski Jerzego Limona – literaturoznawcy, szekspirologa, twórcy Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego. Jest podróżą w świat dzieciństwa autora. Mieszająca wspomnienia z fikcją opowieść pozwala czytelnikowi poczuć atmosferę Sopotu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Jak wskazuje niektórym obcobrzmiący tytuł, powieści patronuje baron Münchhausen – Pan Twardowski niemieckiej literatury.

Podstawą niniejszego wydania stał się pierwodruk książki z 1980 roku. Do tekstu wprowadzono jedynie poprawki oczywistych błędów druku i interwencje interpunkcyjne, które uczytelniają tok narracji. Nieciągłości po interwencjach cenzury (głównie w rozdziale IV) zostały przez autora zniwelowane, a tekst pierwodruku odzyskał dzięki temu spoistość i spójność. W przedstawionym wydaniu rozdział ten został umieszczony jako osobna wersja tekstu w części zatytułowanej „Dodatki".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 276

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




I

Chciałbym, żebyś wiedział, iż zastanawiając się swego czasu, od czego by zacząć, postanowiłem, że najlepiej będzie, jeśli na początek zajmę się sprawami, o których z pewnością nie możesz wiedzieć. Chociaż nie ulega wątpliwości, że moja pierwsza próba napisania do ciebie spełzła właściwie na niczym i mimo usilnych starań nie udało mi się przebrnąć nawet przez pierwsze zdanie, to jednak nie uważam, żeby ten czas był stracony, gdyż doszedłem do nader ważnego wniosku, co samo w sobie jest już nie lada wyczynem, że w naszym przypadku początku jako takiego być nie może i w najlepszym razie można podać kilka możliwości, wariantów, stanowiących niejako przykład czy propozycję tego, jaki początek z prawdziwego zdarzenia mógłby być. Niemniej, zamierzam wykorzystać to z pozoru niefortunne zdanie, które w pewnym stopniu okazało się ślepą uliczką, i żeby nie być gołosłownym, bezzwłocznie przytoczę je tobie w tym oto miejscu:

„Nasze miasto niewiele się zmieniło…”.

I chociaż powyższe zdanie (jak widzisz, niedokończone) na pierwszy rzut oka wydaje się miałkie, a nawet zupełnie niepotrzebne, to jednak ciebie powinno zainteresować, przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Zapewne szczególnie jedno słowo cię zastanowi, a mianowicie „niewiele”, gdyż właśnie w nim zawiera się to, o czym nie możesz wiedzieć. Jesteś skazany na mniej czy bardziej fantastyczne domysły, możesz wgryzać się w nie wyobraźnią, ale tak czy inaczej połamiesz sobie zęby i chcąc nie chcąc, musisz zawierzyć mojej relacji i wyjaśnieniom wszystkich znaczeń, jakie kryje w sobie niepozorne, miękkie słowo „niewiele”.

Jakie jest nasze miasto, nie muszę ci tłumaczyć, i dlatego już w pierwszym zdaniu celowo umieściłem słowo „zmieniać się”, by dać do zrozumienia, że właśnie zmiany, jakie zaszły od czasu twej nieobecności (może to niezbyt właściwe słowo, ale wiesz, w czym rzecz), będą tu, przynajmniej na początku, odgrywały niebagatelną rolę.

Jednakże nie będę się bawił w wyliczanie wszystkiego, co zawierają w sobie na razie dość mgliste i nieprecyzyjne słowa „niewiele” i „zmieniać się”, byłaby to zbędna i nudna litania, a przejdę od razu do spraw bardziej istotnych dla nas obu, co będzie zresztą zgodne z zamierzonym charakterem mej odpowiedzi. Tak, właśnie „odpowiedzi”, gdyż czytając, nie możesz zapominać, że jest to ni mniej, ni więcej, tylko odpowiedź na stale zadawane przez ciebie pytanie.

Nie tracąc czasu, zaraz zajmę się bliższym wyjaśnieniem tych słów, ale pozwól, że przedtem napomknę o czymś, czego wprawdzie nie można zaliczyć do zmian, wręcz przeciwnie – pod tym względem nasze miasto nic a nic się nie zmieniło – a mianowicie o tym, że po gwarnym i męczącym sezonie, kiedy wiatry wymiotą już resztki lata z opustoszałych ulic, a szyby w lodziarniach zamaluje się na biało, nadal cicho tu, spokojnie, i tylko czasem kapryśne po swojemu morze huczy, jak zawsze na wiosnę lub jesienią. Nie wspominam o tym, żeby narzekać, bo przecież to całkiem fajnie, że morze sroży się i kotłuje po dawnemu, ale widzisz, stała się rzecz dziwna, gdyż ni z tego, ni z owego przestało zamarzać. Nie wiem, dlaczego stało się to tak nagle, bo w końcu klimat nie zmienił się tak dalece i zdarzają się – jak to świętej pamięci dziadzio mówił – syberyjskie mrozy, ale nie zamarza i już. Jest w tym jednak coś niezrozumiałego i czasem tak sobie myślę, że ma pewien związek z naszą sprawą…

Pomijając fakt, że morze przestało zamarzać, to w przeciwieństwie do tego, co w tym pierwszym, niedokończonym zdaniu napisałem ogólnie o naszym mieście, w naszych dawnych rewirach sporo zmian, krótko mówiąc – stale czegoś ubywa. Tak, tylko ubywa, jeśli nie liczyć szkaradnego jak bunkier, bezkształtnego domu, jaki postawiono na miejsce gruzów przy twojej ulicy. Poza tym wycięto moje lipy, i to akurat kiedy pokryły się nieśmiałą, mechatą zielenią. Dobrze, że z jednej strony ulicy, choć pech chciał, że właśnie po mojej. Ich los podzieliły czterookie latarnie gazowe, które zniknęły którejś nocy, a stary latarnik już w ogóle się nie pokazuje. Tylko czasem widuję go przy dworcu, jak siedzi skulony na ławce, gapiąc się bezmyślnie na przejeżdżające z hukiem pociągi. Mówią, że nie odzywa się do nikogo. Pewnie obrażony na cały świat. Nigdy wprawdzie go nie lubiłeś, bo pierwszy powiedział ci o twoim ojcu, pamiętasz chyba, rzuciłeś się wtedy na niego z pięściami i okładając kułakami po brzuchu, bo wyżej nie mogłeś dostać, krzyczałeś: „To kłamstwo! To kłamstwo! To kłamstwo!”. Jednak musisz przyznać, że bez niego to jakoś głupio. Po latarniach przyszła kolej na ogródki przed domami, przez które przebiega teraz wąski chodnik, gdyż poprzedni wchłonęła poszerzona ulica. Nie, asfaltu nie ma, po dawnemu jest gruba kostka. Natomiast miejsce latarni zajęły smołowane drewniane słupy, na których zawieszono niewymyślne, ale za to elektryczne oświetlenie, czyli duże żarówki kryte u góry metalową emaliowaną miseczką, przypominającą zwykłą spluwaczkę. Okoliczne domy stoją po dawnemu, no, może tylko trochę więcej tynku z nich odpadło, bo łuszczą się jak cebula.

Ludzi też ubyło, a ściśle mówiąc, odeszli ci, których znaliśmy, i choć na ich miejsce przybyli nowi, to jednak o nich lepiej nie wspominać. O swojej babci pewnie już wiesz, jednak na wszelki wypadek czuję się w obowiązku ci donieść, że wyjechała nie wiadomo dokąd, nikogo zresztą o swej nagłej decyzji nie uprzedzając. Dopiero po pewnym czasie, kiedy wścibscy jak zawsze sąsiedzi zaczęli się niepokoić ciszą i wiecznie zamkniętym oknem od ulicy, przy którym tak bardzo lubiła wysiadywać, i zaczęli podejrzewać, że umarła po cichu, jak to bywa z samotnymi, zgorzkniałymi staruszkami, dopiero wówczas, gdy już gruchnęła wieść, że coś sobie zrobiła, wyłamano drzwi, ale w środku nikogo nie znaleziono. Wprawdzie milicja profilaktycznie zaplombowała mieszkanie, ale nie wiedzieć jakim cudem rozkradziono migiem meble, dywan, ubrania, garnki, talerze, wszystkie twoje rzeczy i krótko mówiąc – nic nie zostało, bo czego nie dało się wynieść, to bezlitośnie zniszczono, jak chociażby palmę w salonie czy kafelki w kuchni, które ktoś potłukł młotkiem. Nawet ściany odarto z tapet. Ale wiedz, że najcenniejszą rzecz udało mi się ocalić. Jak to bywa, pomógł mi w tym zwykły przypadek. A może i nie taki zwykły…

W każdym razie los zrządził, że znalazłem album Borkowskiego, porzucony przez kogoś przy oknie waszej piwnicy. Wprawdzie mocno podniszczony, ubabrany ziemią, a i deszcz skropił go obficie, ale na szczęście tylko niektóre napisy zamazały się bezpowrotnie, natomiast zdjęcia całe, w większości jak nowe. Co za szczęście! Kiedy tylko zapragnę, biorę go do ręki i przeglądam. A zgadnij, od kogo zaczynam. Bo wcale nie od Kokoschki czy mego dziadka, lecz… nie śmiej się, mówię najzupełniej serio – zaczynam od Madame Lulu. Tak, właśnie od niej, a wcale nie podejrzewaliśmy, ba, nigdy by nam to do głowy nie przyszło, że i ona może tam być. Właściwie to nie ma się czemu dziwić, w końcu nie znaliśmy jej nazwiska. Jak na to wpadłem? Zwyczajnie: umarł jej ojciec i w gazecie były nekrologi. W gazecie! Okazało się, że to był nie byle kto – zasłużony działacz polonijny w Wolnym Mieście. Tak napisano.

Pewnie zaskoczyło cię, że od niej zaczynam. Trudno to wytłumaczyć, bo przecież nie tylko dlatego, że jej już nie ma, gdyż na liczne interwencje sąsiadów znalazła się tam, gdzie jej miejsce, ale również z tego powodu, że właściwie nadal nie mogę rozgryźć spraw z nią związanych. Nie dlatego, żebym nie chciał, tylko po prostu urwał się ślad i nic na to nie poradzę. Jest wprawdzie szewc, który po dawnemu sterczy w oknie, coś tam niemrawo dłubie przy starych butach, pije od czasu do czasu, ale i on zmarniał jakoś, nie bajdurzy jak ongiś, w milczeniu zeluje czas, jaki mu jeszcze pozostał, a na domiar złego zdaje się niczego nie pamiętać. Korpys też jeszcze żyje, ale mówią, że jego godziny już policzone, bo rozpił się zupełnie od czasu, kiedy żonę przegonił i sprzedał konie. Owszem, czasem przemawia na rogu, ale nietęgo mu idzie: głos stłumiony, chrapliwy bełkot, kaszel, nic więcej. Nikt już nie słucha tych jego oracji. Można zresztą odnieść wrażenie, że gada od rzeczy, bo mamle wciąż o tym samym, nie śledzi widać na bieżąco ciekawych przemian w życiu politycznym naszego kraju. Nie jestem przekonany, czy ciebie w ogóle zainteresuje to, o czym nieustannie bełkocze, do czego jak maniak powraca w swych nudnych już i żałosnych wystąpieniach. Chyba nie, bo nie znając pewnych faktów, nie jesteś w stanie doszukać się składu i ładu w tej pijackiej paplaninie. Bo i cóż można zrozumieć z jego wariackiej opowieści o molo, które niby to odpłynęło w siną dal? Stek bzdur, powiesz, a ja na razie nie sprostuję… Są więc zdjęcia, nazwiska i daty, ale nic o nich nie wiadomo. Natomiast Henia, który z pewnością dużo wie, widuję bardzo rzadko, zazwyczaj jak skulony wraca chyłkiem do domu, jakby się bał, że go ktoś zobaczy. Kiedyś zagadnąłem go na ulicy, bo u siebie nikomu nie otwiera, ale uciekł w te pędy, wystraszony, udając, że mnie nie zna, albo rzeczywiście mnie nie poznając, bo w końcu wyrosłem trochę i w ogóle zmieniłem się. Też byś mnie pewnie nie poznał. Więc może dlatego od niej zaczynam, chociaż nie wszystko da się wytłumaczyć słowami. Pozostaje nieodgadniona jak morze, które nagle przestało zamarzać.

Do albumu często zaglądam. Potrafię całymi godzinami ślęczeć nad nim przy biurku i wertować w nieskończoność jasnobrązowe grube karty, nie odczuwając znużenia czy nudy. Prawdę mówiąc, w ogóle niechętnie się z nim rozstaję i nawet jeśli gdzieś wychodzę, to z reguły zabieram go ze sobą. Jest w nim jeszcze tyle spraw niejasnych, przewija się w nim tyle osób, o których właściwie nic nie wiem, że nawet przez chwilę nie mogę przestać o tym myśleć, i chociaż w gruncie rzeczy tak niewiele działam, żeby rzucić choć odrobinę światła na te zawiłe sploty czasu przeszłego (które, widać, podlegają jakiejś tajemnej gramatyce), to jednak nie można postawić mi zarzutu, że zobojętniałem czy też dałem za wygraną i zwyczajnie machnąłem na wszystko ręką. Byłoby to krzywdzące.

Przede wszystkim musisz wziąć pod uwagę, że zostałem sam. Poza tym, jak już wspomniałem, stale kogoś lub czegoś ubywa. Nie powiesz chyba, że jest to jałowe tłumaczenie się i wyłganie z obowiązku. Tak sobie myślę, że może jednak, zamiast usprawiedliwiać się, powinienem ci coś opowiedzieć o sobie, bo jednak trochę czasu minęło i – jak mi mówią – zmieniłem się nie do poznania.

Tak, u mnie dużo zmian… Przede wszystkim już od pewnego czasu na spacery chodzę sam. To nawet lepiej. Nie czuję się skrępowany, mogę iść, gdzie mi się żywnie podoba, i wracać, kiedy tylko przyjdzie mi na to ochota. A i dla innych to ulga. Z początku spacery ze mną sprawiały im przyjemność, ale z czasem stały się uciążliwe jak kula u nogi, i choć starali się niczego po sobie nie okazywać, to jednak wyczuwałem ich niechęć, słyszałem znaczące westchnienia, widziałem kwaśne miny. Nie mam do nich o to żalu. O wiele bardziej drażniło mnie to, że do niedawna, mimo pozornej swobody, śledzili każdy mój ruch. Czułem to na każdym kroku. Wszędzie były ich oczy i uszy. Całe szczęście, że już wcześniej przestali dręczyć mnie pytaniami, widząc, że wyprowadzają mnie one z równowagi. Niekiedy tylko informowali, zwłaszcza gdy przychodził ktoś nowy. Mówili wówczas: „To jest pan iks, a to jego żona, twoja chrzestna matka”. Albo: „Przyszedł pan Andrzej, twój dawny kolega z klasy”. Na samym początku trudno się było zorientować i zapamiętać, kto jest kto, ale po pewnym czasie poznałem wszystkich domowników, a najlepiej stryja, który jest lekarzem i ze względu na mnie zamieszkał z nami. Poznałem też sąsiadów i większość ulic miasta, w którym mieszkamy. Musiałem uczyć się wszystkiego na nowo, więc dowiedziałem się, że miasto leży nad morzem, które nazywa się Bałtyk. Moją ojczyzną jest Polska, która jest republiką ludową, położoną w środkowej Europie. Miasto jest odgrodzone od morza szeroką plażą i wspaniałym parkiem, który bardzo polubiłem. Chodzę tam na długie spacery. Codziennie.

Tak więc uczyłem się wszystkiego od początku. Było to nawet ciekawe i zabawne do chwili, kiedy zorientowałem się, że mimo postępów w tej – nazwijmy to – nauce coraz mniej wiedziałem o sobie. Oczywiście dlatego, że byłem w stanie zadawać coraz więcej pytań, na które nikt nie mógł mi wyczerpująco odpowiedzieć. Najbardziej niepokojące były moje sny, bo ustawicznie pojawiały się w nich osoby, których nie znałem, i miejsca, gdzie nigdy nie byłem. Przynajmniej tak mi się wydawało. Nie mówiąc o tym, że niesamowicie zagadkowa treść tych sennych widziadeł, tak swoiście przeinaczona, zdeformowana, z niczym, dosłownie z niczym mi się nie kojarzyła. Zafascynowany ich magią, chwyciłem się snów jak ostatniej deski ratunku, łudząc się, że odnajdę tam siebie i to wszystko, czego wówczas nie miałem. Próbowałem zestawiać je ze sobą, starać się znaleźć ich wspólne, powtarzające się cechy, zbierać detale, drobiazgi pozornie pozbawione znaczenia, układać je w jakiś pełniejszy obraz. Z czasem rzeczywiście udało mi się ustalić parę powtarzających się wątków, a nawet określić pewne stałe cechy osób w nich występujących. Nie było to łatwe. Raczej bardzo wyczerpujące. Zdobywałem się na maksymalne skupienie, co powodowało, że przez pewien czas czułem się gorzej i senne zmory przychodziły nawet w dzień. Było to tak, jakby po przebudzeniu sen jeszcze trwał, nakładał się na rzeczywistość jak barwna ruchoma klisza, by dopiero po dłuższej chwili prysnąć niczym bańka mydlana. Potem zdarzało się to coraz częściej i granica snu stawała się w coraz mniejszym stopniu wyczuwalna, możliwa do określenia. Zjawiały się w pokoju nagle, bezszelestnie, zwykle pojedynczo. Siadały gdzie popadnie, na łóżku, na szafie czy na lampie, a czasem tylko odbijały się w lustrze albo rzucały migotliwy cień, obserwując każdy mój ruch. Bałem się wówczas nawet oddychać. Udawałem, że ich nie widzę. Czasem coś mówiły, zwykle bezgłośnie poruszając ustami jak zdychająca ryba, albo był to niezrozumiały bełkot, jak to bywa we śnie. Niekiedy spotykałem je też podczas spacerów. Niektóre chodziły za mną krok w krok. Chociaż z początku napawały mnie wstrętem i obrzydzeniem, z czasem przywykłem do ich odrażającego wyglądu i niepojętego zachowania. Z reguły pojawiały się w tych samych miejscach i muszę przyznać, że nieomylnie potrafiłem wyczuć, kiedy tam będą. Na przykład ci topielcy z bagien. Zawsze widziałem ich razem przy zamkniętym na cztery spusty bufecie na opustoszałej plaży. Stali w ociekających czarną mazią mundurach, pili piwo i śpiewali niemieckie piosenki. Jak tylko mnie zobaczyli, uciekali z powrotem do pobliskiego bagna i było widać tylko czubki ich głów z zielonymi jak skrzyp włosami.

Najczęściej jednak spotykałem dziwnego starca, siedzącego zawsze na tej samej, włochatej wydmie na plaży, którego już z daleka rozpoznawałem po nieodłącznej marynarskiej czapce z rozerwanym daszkiem. Chociaż stale wydawało mi się, że go już skądś znam, to jednak przez dłuższy czas nic o nim nie wiedziałem. Dopiero znacznie później, kiedy już go nie było, natrafiłem przypadkowo na książkę o Münchhausenie, a w niej znalazłem jego podobiznę. Był już bardzo stary i pewnie dlatego nic nie mówił. Ale to wcale nie znaczy, że nie było między nami porozumienia. Było, jak najbardziej, tylko może na trochę innej zasadzie, nie słownej w każdym razie.

Siedział na tej samotnej jak on wydmie, zawsze zapatrzony w morze, które migotliwymi cieniami odbijało się w jego bladobłękitnych oczach, a gdy dotykałem lekko jego ramienia, dając znać, że już przyszedłem, że jestem, to nie odrywając wzroku od morza, stopą wygładzał piasek przed sobą i rysował na nim cienką metalową laseczką. „Rysował” to może nieodpowiednie słowo, bo i trudno, więcej – jest rzeczą niemożliwą te pozornie nic nieznaczące kreski i koła opisać słowami, nawet w przybliżeniu oddać całą głębię ich znaczeń. Z początku niczego nie rozumiałem. Dlatego też cierpliwie uczył mnie swego tajemnego alfabetu, zaczynając od rzeczy najprostszych, przedmiotów, właściwie nie przedmiotów, lecz pewnych form, pojęć, które dopiero z czasem przybrały bardziej klarowną postać, by stać się, powiedzmy, żółcią, czerwienią czy babim latem. Nić porozumienia, jaka między nami się wytworzyła, doskonale obywała się bez słów i choć z początku drażniło mnie trochę, że w ogóle się do mnie nie odzywa (tylko gdy dotykałem jego twarzy, żeby się upewnić, że jest naprawdę, śmiał się bezgłośnie, otwierając i zamykając bezzębne, lepkie usta, właśnie jak zdychająca ryba), to jednak, gdy już zrozumiałem wszystko, zdziwiłoby mnie, gdyby nagle to zrobił. Czasem odnosiłem wrażenie, że czyta w moich myślach tak, jak ja w jego piaskowych rysunkach, gdyż zdarzało się, że błyskawicznie przenosił nawet te najbardziej skryte na piasek. To on mnie właściwie wszystkiego nauczył. Odzyskałem mój świat. Nasz również. Byłem nagle jak nowo narodzony, obudzony z przerażającego snu, który utkały ciemność i pustka. To dzięki niemu poznałem ciebie i zorientowałem się, że wśród sennych widziadeł, jakie do mnie przychodzą, jesteś również ty, że widywałem cię już uprzednio, nie mogąc dojść, kim jesteś i dlaczego mnie napastujesz. Zrozumiałem też, co znaczy twoje uporczywe, w kółko to samo zadawane pytanie: „Dlaczego?”. Zrozumiałem, dlaczego masz zakrwawioną rękę i rozcapierzone jak liść kasztana palce jednej dłoni.

To mnie właśnie pobudziło do działania. Starałem się, jak zapewne sam wiesz, nawiązać z tobą kontakt, porozmawiać, wytłumaczyć. Ale na próżno. Siedziałeś zawsze nieruchomo, z białą jak śnieg twarzą, wpatrując się we mnie zdziwionymi zielonymi oczyma, powtarzając monotonnie ledwo słyszalne pytanie: „Dlaczego?… Dlaczego?… Dlaczego…?”. Sprawiałeś wrażenie, że nie rozumiesz, albo w ogóle nie słyszysz, co do ciebie mówię, więc w końcu podjąłem decyzję, żeby ci odpowiedzieć, napisać o wszystkim i zostawić tę niby-spowiedź na widocznym miejscu, licząc na to, że może przeczytasz, zrozumiesz i przestaniesz mnie dręczyć.

Jak już wspomniałem, najgorzej jest jednak zacząć, bo wszelka próba odpowiedzi na tak pozornie proste pytanie kryje w sobie mnóstwo możliwości. Nie mówiąc o koniecznych przeskokach w czasie i uproszczeniach, których jednak ze zrozumiałych względów chciałbym uniknąć. Jak już wiesz, pierwsza próba spaliła na panewce. To samo właściwie można powiedzieć o następnej, choć jak się przekonasz, udało mi się ją nieco bardziej rozwinąć, dzięki czemu zyskałem, jak by to powiedzieć… pewien punkt zaczepienia, od którego wprawdzie mógłbym zacząć, ale wcale nie muszę. Przyznam ci się, że czytając ponownie ten niedokończony fragment, odczułem dziwny niedosyt, jakby brak czegoś, na przykład soli. Zresztą sam osądź:

„Mróz wcześnie popuścił, ale dopiero późną wiosną, kiedy kasztany wypuściły już swe tłuste, nabrzmiałe pąki, które wkrótce poczęły się rozcapierzać jak palce z zaciśniętych piąstek, morze zaczęło uwalniać się spod ciężkiej lodowej skorupy. Najpierw daleko na horyzoncie pojawiła się cienka ciemna kreska, w pogodne dni silnie odcinająca się od niepewnego jeszcze wiosennego błękitu, jakby lamówka nieba, ale potem z dnia na dzień poszerzała się, tyła, uwalniała uwięzione w bieli statki, by w końcu tylko przy brzegu zostawić pasmo spękanego jak zsiadłe mleko lodu, który w mgławym świetle pierwszego słońca zmienił barwę na szarą i nie skrzył się już tak radośnie, i z którego fale i wiatr co rusz z hukiem wyrywały potężne i ciężkie kry, unosząc je w głąb niespokojnego morza. Raj dla odważnych! Można skakać z jednej kry na drugą, a nawet podryfować nieco, przeskoczyć na trzecią, potem na następną i tak dalej. Trzeba tylko wiedzieć, na którą można, a na którą nie, no i obserwować bacznie, gdzie znosi ją szkwał, by móc bezpiecznie wrócić, kiedy się tylko zechce. Nie jest to rzeczą prostą, wymaga niemałej praktyki i wprawy, więc z reguły kupa widzów gapi się na brzegu, a zaledwie kilku śmiałków skacze, popisując się przy tym bez opamiętania. By wzbudzić większy podziw, puszczają wodze brawury i skaczą nawet na małe, chybotliwe kawałki lodu, których krą nazwać nie można, ani nawet stanąć na nich dobrze, bo zaraz znikają pod powierzchnią lodowato seledynowej wody, grożąc zimną kąpielą. Więc skacząc, można się od nich tylko nogą odbić, by uskoczyć natychmiast na następną krę, solidną. Ale jest to numer efektowny, bo woda przy tym pryska, a dzieciarnia zamiera z podziwu. Można też jakąś mniejszą krę ukradkiem rozhuśtać, udając, że to fale ją przewracają, co z reguły wywołuje piski wśród patrzących dziewcząt, albo też rozglądać się bezradnie dookoła, że niby to się za daleko odpłynęło i nie ma na co przeskoczyć, by nagle, ku zaskoczeniu lamentującej już widowni, wykonać podwójny skok na z góry upatrzone małe kawałki lodu i po ostatnim odbiciu znaleźć się na bezpiecznej dużej krze. Z daleka wygląda to zupełnie, jakby kto biegł po wodzie. I jest tych numerów bez liku, a wszystkie na pokaz, pod publiczkę, i choć ci, którzy skaczą, znają te triki na pamięć, to jednak nawzajem uważnie siebie obserwują, czy aby który czego nowego nie wymyślił i nie wyróżnił się zanadto od reszty. Bo jest w tej zabawie coś w rodzaju zawodów, konkurencji, są zwycięzcy, wyprawiający karkołomne łamańce, którym najefektowniejsze skoki udało się wykonać albo psim swędem wyjść suchą nogą z jakichś nieprzewidzianych tarapatów, są też przegrani, i to także różnego rodzaju: jedni z niedołęstwa, a inni przeciwnie – przez brak opamiętania i bezmyślne szarżowanie, o które jakże łatwo w ferworze zabawy, albo też przez pech lub złośliwość innych. Gdyż bywa, że znajdują się tacy, co to przez wrodzoną małpią złośliwość tylko patrzą, żeby innym dokuczyć, nastraszyć, a nawet bez powodu zepchnąć do wody. Ileż radości znajdują w tym, by uprzedzić kogoś o ułamek sekundy i prawem kaduka zająć upatrzone przez niego miejsce, przez co ich ofiara, z rozpędu nie mogąc się już zatrzymać, musi zadowolić się inną krą, jeśli oczywiście uda jej się doskoczyć. Albo też skaczą na zajętą krę i tylko z impetem się od niej odbijają, by ją rozhuśtać i przynajmniej zmoczyć nogi jej prawowitego właściciela. Prowokują, zwady szukają, bo dobrze wiedzą, że żelazną regułą tej zabawy jest to, że na zajęte miejsce nie wolno skakać, chyba że w jakimś desperackim odruchu, ratując własną skórę. Jeśli wśród skaczących znajdzie się tylko jeden taki macher, to pół biedy – nawet jeśli jest starszy i silniejszy od wszystkich pozostałych, to jednak można dać mu radę, zadać bobu, zapędzić w kozi róg, osaczyć w taki sposób, by sam, nie chcąc odpłynąć w siną dal, nie miał gdzie uskoczyć, by wyjść suchą nogą. Odbiera mu to wtedy trochę animuszu. Ale jeśli jest ich dwóch albo trzech, to wówczas trudniejsza sprawa i lepiej trzymać się od nich z dala, by przypadkiem nie nawinąć się im pod rękę, bo biada takiemu! Tak, byle się im nie napatoczyć, bo nie spoczną, dopóki nie dopną swego, dadzą łupnia i tyle, nikt z pomocą nie przyjdzie, aby samemu się nie narazić i nie być następnym w kolejce. A oni jak zgłodniałe wilki, jak sępy, czyhają tylko na sposobność, bezkarnie polują na upatrzone ofiary, dwoją się i troją, wzbudzają popłoch i strach. A zręczności i sprytu im nie brak. Istne diabły kute na cztery nogi!

Ale najwięcej jest takich, co nigdy nie przegrywają, ani też niczym specjalnym się nie wyróżniają. Mają tyle wprawy i doświadczenia, żeby się nie skompromitować, ale ich grzechem jest nadmiar rozwagi i zdrowego rozsądku, które ograniczają ich odwagę i tłamszą fantazję. I ci są najgorsi, najbardziej zawistni i zgorzkniali, bo zazdroszczą zarówno tym, którzy wyróżnili się szczególną precyzją skoków albo nadzwyczajną odwagą, dzięki którym zyskali poklask wśród widzów, jak i tym, co zmoczeni do suchej nitki, z trudem wygramoliwszy się na brzeg, ku uciesze widowni, która nie szczędzi im kpin i drwiących przytyków, chyłkiem umykają, dokąd oczy i wstyd poniosą. W cichości ducha zazdroszczą jednym i drugim, bo każdy się czymś wyróżnił, zwrócił na siebie uwagę, wzbudził zachwyt bądź śmiech, podczas gdy oni są jakby poza zainteresowaniem widzów, jak statyści, stanowią nijakie, szare tło właściwej akcji. Napełnia ich to goryczą, której dają upust poprzez swoistą fanfaronadę, zgryźliwość w stosunku do lepszych od siebie i wyniosłe, pełne pychy lekceważenie nowicjuszy. I chociaż jest ich najwięcej, nie trzymają się w kupie. Wręcz przeciwnie, można odnieść wrażenie, że siebie unikają, że gardzą jeden drugim, bo każdy uważa się za Bóg wie co i chełpliwie zadziera nosa, nie chcąc przyznać się do własnej przeciętności, a tym bardziej okazać to innym. To oni na wyprzódki opowiadają wyssane z palca mrzonki o swoich niebywałych wyczynach, najzłośliwiej wyśmiewają innych, lepszych pomijając z reguły milczeniem. Najbardziej też raduje ich czyjeś niepowodzenie, jakiś pechowy upadek, zmoczenie nóg. Boże, jaką wrzawę wówczas podnoszą, gromkim śmiechem witając czyjeś potknięcie. Może i nie wszyscy są tacy, ale jest ich sporo, zwłaszcza wśród tych, których – jak to mówią – zżera ambicja, po nocach spać nie dając.

Jednakże największym poważaniem i renomą cieszą się prawdziwi mistrzowie, niewątpliwie dzierżący prym w tej lodowej dyscyplinie, to znaczy tacy, którym na poklasku nie zależy i skaczą wyłącznie dla własnej przyjemności, nie dla blichtru sławy, ale dla samego skakania. Chodzą na kry samotnie, i to wówczas, kiedy na plaży nikogo nie ma.

Legendy krążą o ich zręczności, pełnej finezji maestrii, niewiarygodnej wprost łatwości, z jaką wykonują najbardziej karkołomne ewolucje, niebywałym kunszcie, który trudno sobie wprost wyobrazić. Często jednak znajdzie się jakiś przypadkowy świadek ich zmagań ze sobą, z własnymi możliwościami, który później uchyli rąbka tajemnicy, rozpowie dookoła, czego to tam nie widział, dodając z pewnością coś od siebie, gdyż niekiedy słyszy się o wyczynach, których sam Münchhausen by się nie powstydził.

Czasem zdarza się, że trafi się jakiś głupek – jeden z tych szaraczków, którym zawiść nie daje spokoju – i próbuje udawać, że to właśnie on należy do tej wąskiej elity mistrzów, i zadufany we własne możliwości idzie na plażę sam, skacze z zapamiętaniem jak furiat, łudząc się, że go ktoś zobaczy i rozpowie innym. Ale właśnie o tych do głupoty zaślepionych nieszczęśnikach, bufonach, którym mimo usilnych starań nie udało się ukręcić bicza z piasku i przejść własnej miernoty, czyta się najczęściej w gazetach. Że wyłowiono ciało tego a tego, że taki a taki przypuszczalnie utonął, choć ciała nie odnaleziono, że łódź rybacka natknęła się na dryfującą krę z ciałem kogoś tam. Nie pomagają ostrzeżenia, każdy wierzy w swą szczęśliwą gwiazdę. Naiwni pyszałkowie, bez krzty rozumu, jeden po drugim płacą frycowe, padając ofiarą własnych złudzeń, żądzy sławy i laurów”.

I co? Pewnie ubawiłeś się setnie… Pomijając kwestię, dlaczego właśnie od tego zacząłem (kto wie? pewnie i dlatego, że morze już nie zamarza), to niewątpliwie też czujesz, że czegoś tu brakuje. I to ile! Bo jakże pominąć samą krę, tak przecież różną, której przydatność do skoków ocenialiśmy w mgnieniu oka? Wymagało to niemałej wprawy i doświadczenia, a dla nowicjuszy było nie lada przeszkodą, bodaj najtrudniejszą na drodze do osiągnięcia przyzwoitego poziomu.

Bo i cóż z tego, że, powiedzmy, coś tam wystaje pozornie bezpiecznie nad powierzchnią wody i sprawia wrażenie solidnej, grubej kry, kiedy właśnie okazuje się, że to wcale nie kra, a raczej jej złudna atrapa – kawał zmrożonego i zbitego śniegu, który będąc lżejszy od lodu, unosi się prawie na samej powierzchni, kusząc swą nieskazitelną, szklistą bielą. A wystarczy przecież tę lichotę nogą kopnąć, a rozleci się z trzaskiem na drobne kawałki śryżu, które w mgnieniu oka jak gąbka wchłoną wodę i roztopione, po prostu znikną. Ilu to padło ofiarą tej fałszywej bieli? Ratunku żadnego wówczas nie ma, bo od kruchego jak opłatek śniegu nawet odbić się nie można, noga zaraz grzęźnie i pechowy skoczek od razu ląduje po pas albo i po szyję w wodzie. Słyszałem jednak, że ci najwięksi mistrzowie, o których tak mętne i często sprzeczne słuchy krążą, umieją wykorzystać te dla innych zgubne zasadzki do specjalnego rodzaju skoków, które właściwie skokami nie są, lecz ślizgiem. Otóż jeśli zdarzy się, że pomiędzy dwoma solidnymi kawałkami kry znajdzie się taki płat zlodowaciałego śniegu, to wówczas wykonują oni szybki płaski skok, który tylko w fazie początkowej i końcowej jest normalnym lotem w powietrzu, natomiast pomiędzy jest krótkim ślizgiem na szeroko rozstawionych nogach, bo tylko wówczas śnieg wytrzyma ciężar. Ślizg z konieczności musi być krótki, ale i tak zaraz po lekkim, ledwie zauważalnym odbiciu, jakie jest tu nieodzowne, śnieg rozlatuje się na drobne kawałki i znika pod powierzchnią wody.

Nigdy wprawdzie nie widziałem takiego ślizgu zwieńczonego powodzeniem, za to zimnych kąpieli nierozważnych śmiałków – całe mnóstwo. Rekrutują się oni zresztą spośród napuszonych nowicjuszy, którzy chcąc wszystkim udowodnić, że nie tylko dorównują już innym, ale i w odwadze, i umiejętnościach ich przewyższają, a co więcej, chcąc wszystkim dać do zrozumienia, że wbrew pozorom to właśnie oni należą do tych „naj”, więc ci w gorącej wodzie kąpani narwańcy, nie przypuszczając, że kręcą bicz na siebie, przełamując wewnętrzne opory i nieodłączny w ich przypadku strach, skaczą ślizgiem i jak łatwo przypuścić, w pióropuszach piany lądują w wodzie, ku wielkiej uciesze reszty skaczących i zebranych na brzegu widzów. No, ale trzeba to zrzucić na karb niewielkiego doświadczenia i liczyć na to, że zimna kąpiel ich nieco otrzeźwi, nauczy moresu, i zrozumieją, że nie wszystko złoto, co się świeci, i niekiedy ledwie widoczny, prawie zupełnie zanurzony pod wodą kawał lodu jest o wiele pewniejszy. A bywa, że jest tak ciężki i gruby, że zdaje się, jakby był przyrośnięty do dna, a choćby i kilku naraz się od niego odbiło, to nawet nie drgnie. Choć i w takim przypadku należy zwrócić uwagę, czy aby nie jest to zwyczajny, nasiąknięty wodą śnieg, który właśnie łudząco przypomina powierzchnię tej ciężkiej podwodnej kry. Wprawne oko od razu wychwyci różnicę, gdyż kra na falowanie prawie wcale nie reaguje, podczas gdy śnieg kołysze się i podryguje jak zwariowany nawet przy najmniejszym ruchu wody. Nie mówiąc o tym, że jeśli nie oko, to ucho wychwyci różnicę, gdyż w przypadku kry falująca woda rozbija się o nią jak w przyboju, wydając charakterystyczny chlupot.

Tak, nie wystarczy posiąść umiejętności samego skakania, bo tego to i na lądzie można się nauczyć, ale też cały czas trzeba mieć oczy i uszy na wszystko otwarte, lawirować umiejętnie i koncentrować się wyłącznie na tym, co trzeba, i jak to mówią – mieć niucha, bo inaczej katastrofa pewna. Nawet z wielką krą sprawa nie jest tak prosta, jak by się na pierwszy rzut oka mogło wydawać. Bo i taka jest zdradna, zwłaszcza w okolicach krawędzi. Otóż jeśli mamy do czynienia ze starą krą, to jej krawędzie są z reguły nadżarte przez wodę, która przez parę godzin potrafi wyżłobić cały spód, zostawiając jedynie cienkie powierzchnie na brzegach, które w rezultacie są tak słabe i kruche, że od czasu do czasu same się odłamują. Nie mówiąc o tym, co mogłoby się stać, gdyby się od nich odbić, albo choćby i stanąć. Co innego z krą młodą, to znaczy taką, która dopiero co oderwała się od litego lodu przy brzegu. Również tu słuch odgrywa decydującą rolę, gdyż stara kra charakterystycznie klaszcze podmytymi krawędziami o wodę, podczas gdy młoda żadnego dźwięku nie wydaje.

Jakże nie wspomnieć o tym, że najefektowniejsze, a zarazem najtrudniejsze skoki wykonać można dopiero pod sam koniec sezonu, kiedy pozostaje jedynie kra oderwana od lodu przy samym brzegu, którą łatwo rozpoznać, gdyż jest nieforemna i sterczy wysoko nad wodą niczym ostre lodowe kły. (A niebawem nikt już nie będzie tego pamiętał, gdyż jak uprzednio ci wspomniałem, z nieznanych mi przyczyn od pewnego czasu morze w ogóle nie zamarza). Więc przy brzegu jest zawsze kilkudziesięciometrowy pas „zamarzniętych fal”, jak to nazwaliśmy, bo do złudzenia przypomina wzburzone morze, uchwycone znienacka w lodowe kleszcze, w momencie gdy tysiące fal, które jak wyciągnięte potężne jęzory wzniosły się jak najwyżej, by za chwilę, która już nie nastąpi, rozbić się huczącą, rozbryzgującą się na wszystkie strony pianą. Wygląda to pięknie i niesamowicie, jak gipsowa albo porcelanowa makieta lodowego łańcucha gór o ostrych szczytach, jak kły lekko wygięte w stronę brzegu, o które jakże łatwo pokaleczyć sobie ręce. A za każdym razem, gdy chce się dotrzeć do dalszej kry, trzeba się przez te strome, spiczaste jęzory przedrzeć, co samo w sobie jest nie lada wyczynem. Niejednemu w połowie drogi odeszła ochota do lodowych harców. Wydaje się niby, że zupełnie blisko do lodowej gładzi za „górami”, a ile trzeba się napocić, nasapać i namęczyć! A później, kiedy już tylko zamarznięte, szkliste jęzory zostają przy brzegu i wydaje się, że to morze szczerzy zęby, rzadko kto odważa się na skakanie. Bo tu nie tylko skacze się z wysoka, ale i lądować jest nie bardzo gdzie, gdyż łatwo z takiego ostrego i chybotliwego szczytu ześlizgnąć się prosto do wody. Tak, to już wyższy stopień wtajemniczenia, prawdziwy majstersztyk, i trzeba nie byle jakich umiejętności i brawury, by się zdobyć choćby na jeden taki skok.

„Po co mi to wszystko opowiadasz?” – zapytasz pewnie ze słusznym zdziwieniem. Ale musisz mnie zrozumieć, że to jakby na usprawiedliwienie, że przedtem zacząłem trochę niefortunnie, a poza tym jakoś nie mogłem zostawić tego w pierwotnej wersji, bez uzupełnienia, choćby nawet tak zdawkowego jak to powyżej, które, prawdę mówiąc, robi tylko apetyt na dalsze rozwinięcie. Tak, o naszych krach to można by bez końca… Wiem, wiem, co teraz powiesz. Że niby przesadzam. Ale nie bądź drobiazgowy i nie czepiaj się słów, bo daleko nie zajdziemy. Przecież nawet jeszcze porządnie nie zacząłem.

Przyszło mi na myśl, że może tak jak zamierzałem, powinienem jednak zacząć od tego, czego nie wiesz. Chyba łatwiej mi to przyjdzie, bo nie możesz zaprzeczyć, że tak czy siak było, ani twierdzić, że było inaczej. Przerwać też nie możesz, najwyżej – co bardziej prawdopodobne – opuścisz to i owo, w ogóle nie czytając. Bo w gruncie rzeczy może cię to wcale nie obchodzić. Na przykład z pewnością nie wiesz o tym – bo i jak – że ten film kręcony w moim kościele stał się sławny na całym świecie… Co innego, jeśli zacząłbym od naszych spraw. O, tam już teren grząski, niebezpieczny, trzeba uważać, żeby przypadkiem o czymś nie zapomnieć albo nie pomylić szczegółów. A jakże łatwo o wpadkę! Bo wyobraź sobie, że zacząłbym od ciebie, od tego, jaki byłeś, co lubiłeś, czego nie, o czym myślałeś czy marzyłeś. Nie, od tego na pewno nie mógłbym zacząć. No, ale od czego mam nasz album? Wystarczy otworzyć na chybił trafił i już coś ciekawego się znajdzie. Przyznać trzeba, że Borkowski miał łeb nie od parady, choć czasem tak sobie myślę, że pewnie nie przypuszczał, ile pożytku przyniesie nam jego skrzętnie wypełniany album. Prawdopodobnie założył go bez specjalnej przyczyny, ot, takie sobie dziwactwo, zawodowe hobby. Nieraz słyszałem na przykład o listonoszach, którzy namiętnie zbierali znaczki. Nie mówiąc o tym, że nikt się nie dziwi myśliwym, że kolekcjonują łowieckie trofea. Więc może i on na podobnej zasadzie… Ale, ale, nie mogę się zagalopować, jeszcze nie pora na Borkowskiego, zwłaszcza że dotąd nie ruszyłem z właściwym początkiem. Całe szczęście, że nie możesz mi swoim zwyczajem przerwać ani ponaglić. A albumu na razie nie otworzę, a to z tej prostej przyczyny, że nie ma w nim wszystkiego. Nie ma chociażby jeża, a przyznać musisz, że bez jeża daleko byśmy nie zaszli. Więc jednak zaryzykuję i tak na próbę jedną nogą wkroczę ostrożnie na tereny zabronione, należące do nas, wspólne. Ano zobaczymy, co z tego wyjdzie. Ciekaw jestem, czy opowiadałeś komuś o naszym jeżu, tak, właściwie to od jeża się zaczęło, wszystko od niego, od tamtego lata, chociaż znaliśmy się już wcześniej, jeszcze zanim do szkoły zaczęliśmy chodzić, nawet nie pamiętam tego dnia, kiedy po raz pierwszy ciebie zobaczyłem, nie potrafię też wytłumaczyć, jak to się stało, że później prawie zawsze byliśmy razem, tak, przed tamtym latem było inaczej, nie było jeszcze naszej sprawy, tych zagadkowych, nieprawdopodobnych wprost powiązań ludzi, rzeczy i zdarzeń, które na próżno staraliśmy się rozwikłać, rozsupłać sploty czasu przeszłego, gdzie nić wcale nie prowadzi do kłębka, a jedna zagadka rodzi drugą, gdzie czas trzeba cerować grubymi nićmi, łatać wyobraźnią, tak, tak właśnie trzeba, nigdy nie chciałeś w to uwierzyć, więc może dlatego… ale zaczęło się wszystko od jeża, od tamtego lata…

Siedzimy na koślawych taboretach w waszej zakopconej kuchni, nogi podkurczone, brodę można oprzeć na kolanach, babcia robi kaszankę, całą miednicę, tę wielką z odprysłą emalią, w której nosimy bieliznę na strych, bo ona nie może, stara i gruba, ledwie brzuch obejmie, krew wlewa z wiaderka, dziwny zapach, jej spuchnięte ręce zanurzają się w kaszy, mieszają, umazane powyżej łokci, pewnie i pod pachami ma krew, słuchamy, jak opowiada, bo widziała, jak Niemcy szli do piekła, jak ich topiono w bagnach naszego parku, teraz tylko straszą, włosy i paznokcie im rosną, ale nie takie zwykłe, muszą cierpieć, już o to diabeł zadba, cholera z tą kaszanką, chyba za mało krwi przyniosłam – gdera pod nosem – ci mordercy mają teraz paznokcie jak korzenie, odganiajcie te muchy! jak gęstwina kiszek, a te włosy, co były rude albo jak słoma lub piasek, są zielone, zamiast prawdziwych skrzypy rosną, co gały wybałuszacie, tak już jest – śmieje się, dlaczego ma tak mało zębów, może do kaszy jej jaki wpadł, ukradkiem dotykam swoich włosów – są, a ona się śmieje, oblepione czarną mazią ręce podnosi, jakby chciała zetrzeć pot z czoła, Jezu, jeszcze to zrobi…

Idziemy rozgrzaną, duszną plażą, morze jest szare, miejscami sine, z pasmami zielonego meszku, dochodzimy do bystrej rzeczki, niegdyś granicznej, tam, przy murszejącej altance w parku, po drugiej stronie plaża kamienista, piarżysko, wąska, zepchnięta do morza przez skarpę najeżoną strzelistymi nabieżnikami, piasek jak popiół, u nas – szeroka, bez kamieni, z wydmami o zielonych czuprynach, piasek sypki, żółty, choć nieco z tej żółci wyblakły w słońcu, które praży, aż oczy pieką, szkoda, że nie jesteśmy letnikami, mielibyśmy ciemne okulary w plastikowych oprawkach.

Wracamy