Młot na poetów - Jerzy Limon - ebook

Młot na poetów ebook

Jerzy Limon

0,0

Opis

Młot na poetów to próba pisania na nowo historii, ukazania jej roli jako dostarczycielki fabuł. Zamiast skoncentrować się na jednej fabule, autor podsuwa czytelnikowi ich wielość, obnażając jednocześnie rozmaite techniki spinania „faktów” w ciągi historyczne. Jedna z fabuł jest bardziej od innych rozwinięta, ale też nie stanowi zamkniętej całości i zaprasza czytelnika do dalszych poszukiwań źródłowych, bądź uruchomienia wyobraźni. Ta wyróżniona fabuła dotyczy sensacyjnej wprost historii, związanej ze śledztwem z początku XVII wieku, podjętym przez agentów króla Anglii i Szkocji Jakuba I Stuarta, którego celem było wykrycie i ukaranie autorów książek szkalujących nie tylko sam majestat, ale i rodzinę królewską oraz szkocką nację. Wszystkie źródła wykorzystane przez autora, umieszczone w obszernym aneksie, są wynikiem wieloletnich badań w bibliotekach na całym świecie, tak więc nie jest to sequel Wieloryba (1999), w którym wszystkie źródła były sfabrykowane.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 603

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jerzy Limon

Młot na poetów

albo

Kronika ściętych głów

interaktywna historia powieściowa

fundacja terytoria książki

WSTĘP na wskroś ALEGORYCZNY

Stanął Herakles na rozstajach, podparł się na maczudze, rozgląda się i nie wie, którą drogę wybrać: na lewo drogowskaz oznacza Mądrość i Smutek, na prawo Radość i Zapomnienie. Za sobą zostawił rybaków, którzy na plaży rozwieszali sieci na palach, do suszenia i do naprawy. Prości ludzie o ogorzałych twarzach, jakby w ciemnym drewnie wyrzeźbionych. Rozsądek i nauki wyniesione z dzieciństwa podpowiadają mu, by wybrał mądrość. Idzie więc w wyznaczonym kierunku, choć serce ma skołatane, bo i radości niewiele w życiu zaznał i korci go, by pójść w przeciwną stronę, ale nie, idzie tam, gdzie najprzód postanowił, mimo że droga niełatwa, wyboista, niekiedy bagniste roztopy, niebezpieczne, to pnie się ostro w górę, wije stromą ślimacznicą tuż nad brzegiem przepaści, to znów opada w kotlinę pełną mgły i trujących oparów. Ale chce wierzyć, że mądrość – wbrew drogowskazowi – da mu jednak radość i szczęście, bo i czuje, że z każdym krokiem inaczej, jakby wzrok mu się poprawiał, klarowniej patrzy na świat i ludzi, spostrzega rzeczy, na które dotąd nie zwracał uwagi, zaczyna rozumieć zjawiska przyrody i harmonię ciał niebieskich. Rozróżnia śpiew ptaków i poszczególne rośliny, wie, z czego zbudowane są skały, zaczyna słyszeć muzykę sfer. Rozpoznał tajemnicę czasu, przez co widzi też przeszłość, która dotąd zanadto nie zaprzątała mu myśli. Dostrzega niezwykłą zawiłość świata natury, doskonałość wszelkiego dzieła Boga. Patrząc w rozgwieżdżone niebo, nie widzi już pełnego chaosu, przerażającego nieboskłonu, lecz konstrukcję wprost idealną w swej doskonałej, boskiej geometrii, eksplikację boskiej mądrości, niczym misterne maswerki, przez które prześwituje światło nieba, a wraz z nim zdolność umysłu do przenikania tego, co skryte i tajemne. Patrzy w niemym zachwycie i czuje, że jest częścią doskonałej struktury wszechświata, gdzie nie ma niczego bez przyczyny, gdzie każda odrobina – jak i on sam – ma znaczenie, niczym tajemne litery i znaczki w misternym piśmie Boga, które on umie już czytać. [Ilustracja 1] Lecz napawało go to nie tyle radością, ile zdumieniem i to coraz większym. Czytał niebo właśnie jak księgę, w której spisana jest Jego mądrość, a ponieważ sam też był znakiem tego pisma, niewielkim i marnym w porównaniu z nieskończonością nad nim, to miał wrażenie, że patrząc na świat dookoła, czyta sam siebie. Cóż, kiedy wraz z mądrością, która wypełniała go coraz bardziej, dzięki czemu odkrywał światy i problemy do tej pory mu niedostępne, przestrzenie i czasy nieznane, z każdym krokiem trudniej mu się idzie i to nie tylko dlatego, że natyka się na coraz to nowe przeszkody, że wszystko go zastanawia lub wprawia w zdumienie, lecz również po prostu jemu – siłaczowi nad siłacze – zaczyna sił brakować. Ogarnia go też coraz większy smutek, że wszystkiego z księgi świata nie zdąży wyczytać, że wprawdzie zna już pismo Pana, że poznaje gramatykę Jego języka, ale czasu mu nie starczy. Zamiast radości smutek odczuwa, a nawet rozdrażnienie, tak jakby ktoś z niego zakpił: zaprosił na ucztę, pokazał wystawne dania, pozwolił napawać się ich widokiem i zapachami, po czym nie dał niczego skosztować. Wkrótce czuje ból w kościach, łamanie, niekiedy z trudem udaje mu się wyprostować, gdy pochylił się z ciekawością nad niewidzianą dotąd roślinką, w której dostrzegł harmonię wszechświata. Z coraz większym trudem udaje mu się upolować zwierzynę czy złowić rybę, co mu dotąd bez trudu przychodziło. Kiedy podchodzi pod górę, czuje zadyszkę, tchu mu brakuje, w piersiach dusi boleśnie, nogi odmawiają posłuszeństwa, musi przystanąć, by dech złapać i uspokoić walące jak młot serce, jak stary człowiek. Co rusz musi odpocząć, ale i po odpoczynku coraz trudniej mu wstać, nie mówiąc już o tym, by większy szmat drogi przebyć. Coraz częściej w drzemkę zapada, nawet w ciągu dnia, co mu się dotąd nie zdarzało. Doskwierać mu zaczynają dawno odniesione rany. Porusza się coraz wolniej i z coraz większym mozołem, pogrążając w coraz większym smutku i melancholii. Ale taka jest kolej rzeczy, myśli sobie. Potrafi to zrozumieć, bo przecież zmierza w kierunku coraz większej mądrości. Aż któregoś dnia, gdy znużony spoczął nad strumieniem, spojrzał na swoje odbicie w wodzie i przeraził się, jakby kogoś obcego ujrzał – zobaczył twarz starca z siwą brodą i resztkami włosów na głowie. Wpadnięte oczy, twarz poryta głębokimi bruzdami, obrośnięta żółtawą przezroczystą skórą czaszka, wyglądająca jakby ją pokrył zwiędły liść akantu. Ściągnął tunikę i ujrzał z przerażeniem, że jego mocarne, umięśnione ciało zamieniło się w wychudły, pomarszczony, jakby obrosły pajęczyną szkielet, na którym zamiast mięśni zwisają zmiętą starością wysuszone płaty skóry, jak puste bukłaki od wina, a chude jak paliki kończyny oplotła sieć żył, niczym bluszcz obrastający spróchniałe konary starego drzewa. Ale bystrość umysłu miał tak wielką, że zaraz zrozumiał, iż tak właśnie ma być, że takie są prawa tego świata i każdy krok przybliża go do śmierci, której nie należy się bać. Takie jest prawo natury. Ale żal też się pogłębił. Zrozumiał bowiem, że z wiekiem czas coraz szybciej biegnie, noc szybciej zapada, słońce szybciej wschodzi i pędzi po niebie, by przynieść kolejną noc. Coraz krótszą, bo spać długo nie może. Nagle cały świat przyspieszył i pędzi jak oszalały, zgarniając wszystko, co po drodze, ku nieuchronnemu. Czuje, że starzeje się coraz szybciej, aż znalazł się na prostym, zdawać by się mogło łatwym odcinku drogi, przechodzącej w gładki płacheć piasku, którego kres był widoczny i kończył się w oddali w mglistych oparach, gdzie jednak każdy krok sprawiał mu ogromną trudność. Mijał po drodze porosłe pajęczynami szkielety tych, co szli przed nim i umierali w piasku, przeważnie leżące w pozycji człowieka pełzającego, który nagle zamarł w bezruchu. Usiadł przy jednym i pełen podziwu patrzył na doskonałą kompozycję pajęczyny. Ujrzał w niej harmonię świata, dzieło Geometry wszelkiego stworzenia. Sploty czasów minionych i tych, co mają nadejść. Pajęczyny zdarzeń minionych i tych, co nadejdą. Wstał z trudem i powlókł się dalej. Szkieletów było coraz więcej, niektóre sprawiały nawet wrażenie, że usiłowały zawrócić, ale sił im zabrakło. Jednak wkrótce nie było ich wcale. Zrozumiał, że nie wszyscy mieli tyle sił, co on. Zdał sobie też sprawę, że nie da rady, że nie dojdzie do końca, choć zdawał się on tak bliski, nie ogarnie pełni mądrości, a co więcej, już z każdym krokiem stawał się w sposób odczuwalny coraz słabszy i starszy, tak jakby znalazł się w strefie zagęszczonego czasu i to, co normalnie zajmuje godzinę, ba, minutę, tu pochłaniało rok albo i dłużej. Robi zaledwie krok, a tu miesiąc mija albo pół roku. Gdy nie mogąc już ustać, padł na kolana i pełzł dalej, przemknęła mu przez głowę myśl, że jeszcze trochę, a legnie bez sił, jak ci, co szli przed nim i na zawsze ugrzęźli w piasku, jak śnięte ryby, co z sieci wypadły, a także pomyślał, niejako na przekór swojej mądrości, że może trud był daremny i chociaż posiadł wszelką mądrość i zrozumienie świata, to na tej gorzkiej, bolesnej drodze mądrości nie było… radości, a jeśli była, to i tak w proch się zmieniała. Bezkresne wydmy piasku. Dręczyły go omamy, przeszłość nakładała się na teraźniejszość, a fantasmagorie przyszłości przerażały. Wszędzie widział rybaków, którzy teraz jawili się niczym alabastrowi bogowie, rozwieszający swe sieci o niezliczonych zasupłaniach, niczym wielką pajęczynę gigantycznego pająka. Wiedział, że to metafora, potrafił ją zrozumieć. Zawrócił więc i czołgając się, pełzł w stronę, z której pierwotnie wyruszył. Wprawdzie czołganie szło mu bardzo wolno i sprawiało ból przy każdym, najmniejszym ruchu, lecz po pewnym czasie poczuł się na tyle silny, że stanął na równych nogach i szedł dalej, nieważne, że chwiejnie. Z każdym krokiem miał jednak więcej sił, więc wraz z upływem czasu marsz stawał się coraz szybszy i rześki. Wszystko wydawało mu się łatwiejsze i prostsze. Nie zastanawiał się już nad wszystkim, co po drodze oglądał, nie interesował go śpiew ptaków ani dlaczego nocne niebo jest czarne. Patrząc na rozgwieżdżone niebo, widział w nim przypadkowy chaos światełek, z którego niczego nie umiał już wyczytać. Nawet nie chciał. Odczuwał bezmyślne zdumienie barbarzyńcy, który widzi wykute w kamieniu znaki, pismo, ale jego znaczenia odczytać nie umie. W miarę przebywania drogi był też coraz młodszy – z radością oglądał swoje oblicze w jeziorze, w którym się kąpał, z dumą napinał mięśnie, gładził twarz o jędrnej, napiętej skórze. Na widok szkieletów zalegających w piasku wzdrygnął się tylko. Coraz łatwiej przychodziło mu zdobywanie pożywienia, więc stawał się coraz silniejszy. Ramiona i nogi obrosły w mięśnie, na głowie puściły się bujne, kręcone włosy, opadające w lokach na ramiona, a niebawem mógł się ścigać z kozicami górskimi, nie odczuwając przy tym żadnego zmęczenia, mógł zwycięski bój stoczyć z niedźwiedziem. Radość wypełniała mu duszę, a wspomnienie mądrości, jaką zyskał, idąc w przeciwną stronę, bo nową drogę odnalazł, stawało się coraz bardziej mgliste, a nawet napełniało uczuciem ulgi, jak uciążliwy balast, którego nagle udało mu się pozbyć, jak kula ziemska, którą podstępem przerzucił na barki Atlasa. Kiedy po latach zapytał go ktoś, czy skorzystał z zaznanej wielkiej mądrości, nie potrafił odpowiedzieć, gdyż już niczego nie pamiętał; zostały mu tylko postrzępione fragmenty jakiegoś koszmaru sennego. Mgliste wspomnienie rybaków rozwieszających sieci, no i znoju i trudu, potwornego bólu starości, która przykleja się do człowieka niczym koszula nasączona czarcim jadem – im bardziej człowiek stara się ją zerwać, tym ból staje się potworniejszy, cierpienie nie do wytrzymania, gdyż koszula starości powoduje wiotczenie i marszczenie skóry, wrasta w żywe mięso, aż pochłania je do nagiej kości, wnika do narządów wewnętrznych, aż przestają działać, a u niektórych szczęśliwców przenika do mózgu – dając im pozorną ulgę niepamięci i nieświadomości. Choćbyś starał się siłą lub sposobem jej się pozbyć, choćbyś maści czarownych używał, zaklęć i modłów – nic nie pomoże. Koszula starości nawet bunt wobec przeciwności, jakie czas nam szykuje, zamienia w biadolenie drepczącego w kółko starca o oczach wypranych z blasku i o spełzłym kolorze, w utyskiwania chorego o suchych niczym piszczele rękach, obrosłych woskową skórą, o kościstych, pokręconych reumatyzmem i pokrytych plamami palcach, i w złorzeczenia wymazanej piękności, której nie tylko wydarto młodość, ale i zatarto wszelkie jej ślady, tak że z lektury jej twarzy niczego już nie można wyczytać oprócz pajęczej gęstwiny obrzydliwych zmarszczek, a z wessanych bezzębnych, bełkoczących ust, obramowanych strużkami śliny, nie usłyszy się już czułych słów miłości. Ale tego wszystkiego Herakles wyrazić nie umiał, tak jak i nie pamiętał metafory, która wyrosła z sieci bogów, a i tak by jej nie zrozumiał, więc tylko patrzył na pytającego radosnymi, przejrzystymi oczyma, do których nie wpadł ani okruch zrozumienia…

1

WSTĘP nie do końca NAUKOWY

Na ogół uważa się, że teraźniejszość decyduje o przyszłości. Tym samym przeszłość o teraźniejszości. Lecz fizyka kwantowa, której do końca może nie rozumiem (Einstein też z początku ją odrzucał: powiadał, że Bóg nie gra w kości), ale którą intuicyjnie przyjąłem, stwierdza, iż bez względu na to, jak szczegółowa jest nasza analiza teraźniejszości, jak bardzo potrafimy przeniknąć jej istotę, to zarówno przeszłość, jak i przyszłość pozostają jedynie zbiorem szeregu możliwości. Następstwo zdarzeń, ich osadzenie w czasie i przestrzeni, przyczynowość, wcale nie są oczywiste. Co więcej, dopuszczają wielość możliwości. Tu teraźniejszość nie musi być skutkiem przeszłości, lecz na odwrót – jej przyczyną. To sam moment oglądu decyduje o kształcie tego, co było. Fizyka Newtona przewraca się do góry nogami, a względność równoczesności podważa dotychczasowe rozumienie natury czasu. Dlatego w regionach dostojnej historii tezę o tym, że teraźniejszość także decyduje o przeszłości, wielu przyjęłoby z dużą dozą sceptycyzmu, a nawet niewiary. Bo to nielogiczne i sprzeczne z doświadczeniem codziennym. Tu królują prawa fizyki ustanowione przez Izaaka Newtona. [Ilustracja 2] Wyrażał żal, że przyszłe pokolenia nie mają już nic do odkrycia. Może dlatego dzisiejsi fizycy penetrują światy dla logiki codzienności niedostępne.

Zapewne nie ma tu bezpośredniej analogii z fizyką kwantową, ale puzzle historii tym różnią się od tych dostępnych w sklepach, że końcowy obraz – złożony z tych samych klocków – jest zawsze inny, w zależności od tego, kto i kiedy je układa. Na wieczku pudełka nie ma końcowego obrazka, który należy odtworzyć zawsze w tym samym kształcie, jest za to lustro, w którym układający może się przejrzeć. Jest także zegar, który również decyduje o końcowym obrazie, nawet jeśli tworzy go ta sama osoba. Przedmioty też mogą być lustrem, w którym pozostawiamy własne odbicia albo przechowujemy odbicia innych. Przedmioty zapamiętują.

2

Wstępne MOTTO

Czas zatem na wstępne motto:

This prophecy Merlin shall make, for I live before his time.

To proroctwo wypowie kiedyś Merlin, gdyż ja żyję przed jego czasem.

Słowa błazna w: William Shakespeare, Król Lear, akt III, scena 2, w. 93

SKRAWKI: SEN

Miałem sen, w którym wchodziłem między dwa piękne lustra. Właściwie to ramy były piękne, seledynowe, rzeźbione w delikatną wić roślinną, jakby wyjętą z obrazów prerafaelitów, oplatającą konary drzew. Wchodziłem pomiędzy owe lustra, a były ustawione naprzeciw siebie i ramy tworzyły splątany las, żeby zobaczyć, czy rzeczywiście moje odbicie będzie się odbijało nieskończenie wiele razy. Zobaczyć nieskończoność, zanurzyć się w niej choć trochę, odczuć jej muśnięcie – to jest coś! Ale w ogóle odbicia nie było. Byłem niematerialny, jak w przestrzeni tej książki; zaistnieć mogę tylko jako proces percepcyjny, biochemiczna reakcja mózgu czytelnika i w przestrzeniach jego czy jej pamięci, miękkim dysku szarych komórek, trajektorii jonów potasu i sodu. Co najwyżej mogę być strumieniem fotonów w światłowodach. Dobre i to. A w tamtym śnie na moich oczach lustra zarastała pajęczyna. A ja poczułem strach przed pająkiem.

W stronę CZASU

Pisać historię to jakby próbować odtworzyć zerwaną pajęczynę, którą trzymamy koniuszkami palców: lepkie, wilgotne, brunatne kłaczki, klajstrowaty wymaz dawnej, bezpowrotnie utraconej doskonałości i harmonii, niezwykłej urody geometrii. Najdoskonalszy wytwór natury, o srebrzystych, jakże mocnych niciach (mocniejszych w naturze nie ma!), oprócz owadów zbierających też krople deszczu lub rosy, w których odbija się świat. [Ilustracja 3]

3

Dopiero w XVI wieku wyodrębniono historię jako dyscyplinę naukową, a jeszcze później weszła ona do programów nauczania na uniwersytetach. Stworzyło ją kilkuset ludzi, których nazwiska znamy, którzy dokonali edycji dziejów poprzez przygotowanie do druku źródeł, zapisów przeszłości. To byli pierwsi redaktorzy dziejów. Czas wcisnęli w drukowane woluminy, nadali przeszłości ramy, początek, środek i koniec. Nadali przyczynowość. Stworzyli jej przestrzeń i wprowadzili pierwsze zasady geometrii dziejów, sieci zależności, fizyki zdarzeń i ich powiązań. Dzięki temu amorficzna przeszłość stała się narracją, kompozycją, ogólnie dostępnym drukiem, można ją było wydać i przeczytać. Różne teksty i fakty połączyć w nowe zasupłania i relacje. Tworzyć ich warianty. Odtąd daje się ogarnąć myślowo. Dzięki temu również przedmioty nabrały waloru znaków przeszłości, które można odczytać. Odkryto w nich rozliczne odbicia ludzi i zdarzeń.

To jest trochę jak w teorii nieoznaczoności w fizyce: już sama obecność światła zniekształca obraz i uniemożliwia uchwycenie rzeczywistego stanu materii. Bez światła z kolei niczego nie jesteśmy w stanie dostrzec. I w ten sposób tworzy się błędne koło. Sama obecność obserwatora ma wpływ na stan rzeczy. Teoria historycznej nieoznaczoności nie oznacza jednak, że niczego o minionych światach powiedzieć nie można. Ale im bliżej spoglądamy, tym mniej widać. Widziałem gdzieś takie dzieło sztuki: z daleka niby lustro, dające poprawne odbicie, ale im bliżej człowiek do niego podchodzi, tym bardziej obraz się zamazuje, aż – jeśli spojrzeć zupełnie z bliska – staje się całkiem nieczytelny. To może być metaforą fizyki kwantowej albo pisania historii. Im głębiej wnikamy, tym bardziej ingerujemy, tym obraz ciemniejszy. Nie da się precyzyjnie określić przyczyny, czasu, prędkości, położenia w danym momencie, w przeszłości, teraźniejszości czy przyszłości.

Kiedy jednak mówimy, że coś zdarzyło się, dajmy na to, w niedzielę 15 lutego 1610 roku, to bez zastanowienia przyjmujemy za rzecz oczywistą, że tak określony czas istniał i istnieje niezależnie od zdarzenia. No i że czas jest jeden dla wszystkich, że wszystkie ludzkie losy zawieszone są na jednej linie niczym bielizna po praniu. Nie bierzemy nawet pod uwagę, że mierzenie czasu za pomocą miesięcy i lat jest stosunkowo nowe w dziejach człowieka. Uważa się, że pierwszy rok w kalendarzu pojawił się 4235 lat przed naszą erą, a to za sprawą Egipcjan, którzy zauważyli, że Syriusz (Psia Gwiazda) wschodzi obok słońca co 365 dni, tuż przed corocznym wylewem Nilu, i we wspomnianym roku ustanowili kalendarz, jaki znamy dzisiaj. Pomijamy też inne, mniej czy bardziej znaczące zawirowania związane z kalendarzem i jego dalszą ewolucją1. Na przykład w Anglii (która nas tu szczególnie interesuje) z trudem i z wielkim opóźnieniem dostosowano się do zmian wprowadzonych na kontynencie, gdzie – zgodnie z dyrektywą papieża Grzegorza VI – pod koniec XVI wieku skreślono 10 dni; po prostu z powodu narosłej niezgodności kalendarza z ruchem Ziemi wokół Słońca wykreślono dni przypadające pomiędzy 5 a 14 października 1582 roku. Tyle płynęło się z Londynu do Gdańska. Jeśli więc nasza opowieść ma się zacząć (choć teraz wchodzimy w dygresję), dajmy na to, 10 czerwca 1610 roku (wedle dawnego stylu), kiedy to agent króla Anglii Jakuba I, poeta Patryk Gordon z Brasmoir (urodzony około 1592, zmarły przed 1657), wyruszył z Londynu do Gdańska, to po dziesięciu dniach żeglowania przybił do Długiego Nabrzeża w okolicach Żurawia również 10 czerwca (według nowego stylu). W drugą stronę płynął zatem dni dwadzieścia i to wcale nie z powodu przeciwnych prądów. Raczej zawirowań czasu. Wprawdzie już królową Elżbietę I namawiał do wejścia do kalendarzowej unii Dr John Dee (proponując jednak skreślenie 11 dni2), wielki uczony, matematyk i mag (1527–1608/9), przyjaciel poetów, fellow Trinity College w Cambridge (gdzie i ja jakiś czas spędziłem), konwersujący namiętnie z aniołami3, ale bez skutku, gdyż monarchini stwierdziła, że „nie będzie papież nam dyktował, jakiego mamy używać kalendarza”, więc nowy wprowadzono w Anglii dopiero w 1752 roku. [Ilustracja 4] Parę innych krajów dostosowało swój kalendarz jeszcze później: Rosja w 1917, Japonia w 1873, a Chiny w 1949. Belgowie zaś wprowadzili nowy kalendarz tak, że w owym pamiętnym roku przez niedopatrzenie wykreślili sobie święta Bożego Narodzenia, czym do dzisiaj rozbawiają Francuzów i Holendrów, swych odwiecznych prześmiewców.

4

Wydaje się, że w jakimś stopniu wierzymy, iż czas w ogóle istnieje poza kalendarzem, niczym jakiś byt sam w sobie. Przyszłość, teraźniejszość i przeszłość to temat odwiecznych rozmyślań filozofów, którzy jednak od czasów świętego Augustyna niewiele nowego na ten temat powiedzieli. Pomimo Alberta Einsteina, Martina Heideggera, pomimo (krótkiej co prawda) historii czasu Stephena Hawkinga. Dopiero fizyka kwantowa wprowadziła rewolucję i stawia wszystko na głowie, ale jej prawa zdają się nie dotyczyć świata doświadczanego na co dzień. Chociaż nęcąca jest myśl o historii kwantowej. Ogólnie powiada się, że czas to relacje pomiędzy zdarzeniami. A przecież widzenie czasu jako rozpiętej strzały, która nieustannie mknie obok nas, wiążąc ciągi przyczynowo-skutkowe, jest metaforą, a nie weryfikowalną definicją. Poza tym nie ogarniamy całości zdarzeń tego świata. Nie mówiąc o tym, że zdarzenia dzieją się też symultanicznie, więc jak można mówić, że czas pomiędzy nimi upływa? Horyzontalnie? W poprzek? Czas upływa tylko w naszej percepcji i opisie. Bez niego nie umiemy czytać świata. Ani go nie opiszemy. Nie stworzymy znaczeń. Fakty bez umieszczenia w ciągu powiązań i w czasie same w sobie niewiele albo nic nie znaczą, tak jak ingrediencje obiadu nie muszą zapowiadać efektu końcowego. Z warzyw i owoców Giuseppe Arcimboldo (1527–1593), rówieśnik Dr. Dee, komponował ludzkie twarze lub alegorie. Artysta jednak nie dobierał przedmiotów przypadkowo: zawsze zawierały pewne cechy ukazanego obiektu/postaci, jak na przykład obraz, który wyjątkowo tu pasuje, pod tytułem Bibliotekarz. [Ilustracja 5]

5

W każdym razie bez czasu nie ma na czym zawiesić czy choćby zahaczyć naszej zerwanej pajęczyny. Nawet gdybyśmy umieli przywrócić ją do pierwotnego kształtu. Pozostaje wilgotnym kłaczkiem, który można rozetrzeć na dłoni w brudne, nic nieznaczące smugi, cieniste wymazy przeszłości.

W stronę PAMIĘCI

Wszystko, co się zdarza w teraźniejszości, przechodzi przez filtr, który przekształca (lub odrzuca) zdarzenia w przeszłość i w dostępne – lub nie – narracje o nich. Taką narracją – oczywiście nie tylko werbalną – jest ludzka pamięć, a także jej twory – zapis słowny albo fotografia, film czy jakakolwiek inna rejestracja. Wiadomości telewizyjne i poranna gazeta. Rejestracją może być wiersz albo rycina, rzeźba, pieśń albo barokowy pałac. Księga przychodów i rozchodów. Księga budowy. Diariusz podróżnika. Odbicia zdarzeń i twarzy. Dzisiaj – Internet: kopalnia wiedzy, ale i śmietnisko ludzkiej głupoty i prostactwa, szaleństwa i zacietrzewienia. Myślowa latryna pospólstwa. A przy tym rozpaczliwe wołanie o pamięć, żeby ktoś zauważył, zapamiętał. Zaznaczenie swojej obecności w sieci. Wyrażenie swojego zdania, nawet na temat, o którym nie ma się pojęcia. Zaistnieć na fejsie. Choćby tym, że zrobiłam dobry kisiel, zrywam z chłopakiem, jadę na wycieczkę, na meczu było zajebiście albo spotkałam koleżankę z klasy. Zdjęcie kota staje się zdarzeniem, którym muszę się podzielić z innymi. Zbieram lajki, bo inni czuwają przy komputerach, złaknieni wieści ze świata. Każdy dzień to miliardy faktów. Krążąca w światłowodach ich wielość staje się nieprzenikniona, nie do ogarnięcia, jest przyczyną niemożności opisu. Niczym pieczony sękacz zdygitalizowany świat obrasta wciąż w nowe informacje, zdjęcia i filmy, przesuwając wcześniejsze w sieciową przeszłość, a najgłębsze pokłady w zapomnienie. Tak jak rozszerzający się, umykający wszechświat, którego najdalsze światło nigdy do nas nie dotrze. A i tak to, co widzimy na rozgwieżdżonym niebie, to czas dawno miniony, często starszy nie tylko od naszej cywilizacji, ale i samej Ziemi. Teraz – według naszego teraz – może go już tam nie być. Dawno nie być. A jego światło widzimy. W zasadzie wszystko, co widać na niebie, to czas przeszły. Innymi słowy, niebo nie należy do naszej teraźniejszości. Tak jak badamy kosmiczne mikrofale – pozostałość wielkiego bum sprzed miliardów lat. Wielość czasów, względność równoczesności. Dawno minione czyjeś teraźniejszości, które jawią się w naszym teraz.

Ludzka pamięć – proces biochemiczny – nie jest zapisem komputerowym, tylko rejestracją poddaną montażowi, na dodatek nie do końca przez nas kontrolowanemu. Znamy to dobrze z własnego doświadczenia nie tylko dlatego, że czegoś nie zapamiętujemy, ale i z tego powodu, że zapamiętujemy inaczej niż inni. Albo nie to, co chcemy. Nawet siebie samego/siebie samą inaczej pamiętamy niż inni albo i my sami sprzed lat. Potrafimy przysięgać, zaklinać się, że było tak, a nie inaczej. Chociaż wcześniej twierdziliśmy co innego. Tak jakby to inny człowiek pamiętał. Czyją zatem jesteśmy pamięcią? Kto nas zapamiętuje? Jak wiadomo, pamięć nie jest stałym zapisem, lecz procesem, w którym zdarzenia z przeszłości i ich zapisy ulegają stałym modyfikacjom, zamazaniu, innej konfiguracji, innym relacjom. Ale nasza pamięć, gdy jest sprawna, nie działa tak jak komputer, zapisując wszystko, co ją w teraźniejszości atakuje, co jej przekażą zmysły i myśli. Dokonuje selekcji i przez metaforyczną membranę osmozy przepuszcza tylko niewielką część tego, co nas spotyka, co oglądamy, dotykamy, mówimy czy przeżywamy. Niczym montażysta w filmie, bo przecież w gruncie rzeczy nasza pamięć jest montażem i modyfikacją tego, czego doświadczamy w teraźniejszości, w myślach, snach i marzeniach. Ale nawet i to, co już przechodzi w zdumiewającą w swojej odmienności czasoprzestrzeń pamięci, jest przez nią stale modyfikowane, modelowane na kształt niekoniecznie zgodny z tym, jak to samo zdarzenie zapamiętują inni albo jaki rzeczywisty kształt miały konkretne zdarzenia w czyjejś teraźniejszości. Ulega fabularyzacji, indywidualnemu wymodelowaniu. Widać to nawet w rodzinnych rozmowach. Trudno czasem się zgodzić, co było wcześniej, co później i czy w ogóle było. A jeśli było, to kto w tym brał udział i jakie były przyczyny zdarzenia i jego następstwa? Tu zgody często nie ma. Z całym przekonaniem twierdzimy, że było tak, a nie inaczej, choć inni utrzymują zupełnie coś innego. Co więcej, oś czasu pamięci (jest ich raczej wiele) nie jest zgodna z tą, jakiej doświadczamy, i dzięki temu ludzie i zdarzenia znacznie rozdzielone czasem i przestrzenią mogą sąsiadować z sobą, tworzyć relacje, jakich nigdy dotąd nie było.

W dodatku wrażenie jest takie, jakby ów proces przekształcania zdarzeń w narracje naszej pamięci nie był do końca przez nas kontrolowany, jakby w naszym umyśle siedział ktoś, kto za nas dokonuje selekcji i wymodelowania. Właśnie ów montażysta-fabularyzator. Nasz indywidualny historyk, ów nieprzewidywalny DJ, gmerający w płytach naszej pamięci, nawet z nas samych wciąż na nowo tworzy narrację, zawartą w całej zawiłości naszego świadomego „ja”. Jakże często zapominamy o czymś, co powinniśmy pamiętać, albo też pamiętamy mgliście coś, co powinniśmy pamiętać wyraziście; jakże często pamiętamy coś, co dla nas jawi się jako coś zupełnie nieistotnego, nic nieznaczący szczegół, czyjąś twarz, wypowiedź, przedmiot. Jakieś zdarzenie bez związku. A dla niego to widać ważne. W dodatku łączy strzępy w większe całości i odwrotnie – rozrywa całości na strzępy, po czym wiąże je w nowych konfiguracjach, skleja w ciągi, jakich nie było. Wedle swojego widzimisię miesza jawę i sen, wprowadza elipsy czasowe i przestrzenne. Obsadza w rolach, wciąż na nowo pisze i rozdaje dialogi. Pamiętamy coś, co nigdy się nie zdarzyło, słowa niewypowiedziane, sytuacje, których nie było, fikcyjne obsady, scenografie i scenariusze. W nocy nasz DJ śpi, dlatego w snach krążymy bezwładnie po płytach pamięci, widzimy surowiec, z którego on skleja naszą pamięć, nas samych. Jesteśmy zatem przeszłością, którą ktoś za nas tworzy.

Pamięć jest płynna, zmienna, niespokojnie ruchliwa jak rozlana rtęć. Kiedy staje się zapisem, przestaje już być sobą, a staje się tekstem, który należy do określonego gatunku, nie tylko ma swojego narratora, ale się już – w swym jednostkowym i materialnym kształcie – nie zmienia. Z ruchliwej rtęci tworzy się amalgamat. A przecież oryginalność i niezwykłość pamięci (i snów) polega na swobodzie, nieskrępowaniu konwencją gatunków, jakie wytworzyła kultura; jest najbardziej atawistyczna z naszych myślowych zdolności, nieokiełznana do końca przez system wychowawczy i edukacyjny, przez gramatykę naszego języka, a także przez techniki narracyjne czy logikę, poprzez które nakazuje się nam – drogą wieloletniego szkolenia – postrzegać i opisywać świat. Pamięć jest niesforna i nieposkromiona, nie zna lęku i wstydu, jest cudownym połączeniem słów i obrazów, zapachów i smaków, wszystkich zmysłów, myśli i wyobrażeń. Jest siostrą snów, kuzynką marzeń. To nie matryca, ale raczej kalejdoskop z dodatkowym wymiarem czasu. Nie tylko dlatego, że zapominamy albo mózg nie jest sprawny, jak po urazach czy w chorobie.

W wypadku demencji czy choroby Alzheimera pamięć się rozsypuje jak tekst w komputerze padający ofiarą wirusa, a poszczególne pokłady i fragmenty łączą się w nowe, nieprawdopodobne ciągi, nakładają na siebie, tworząc mętlik, którego nie sposób zrozumieć. Człowiek zostaje zbełtany w czasie, przestaje być sobą. Wpada w bezwład, krążąc po płytach pamięci, przeskakując jak zużyta igła gramofonu. Ale naszego DJ-a już nie ma. Chory mówi, jakby przeszłość stała się ponownie teraźniejszością. Tąpnięcia i amalgamaty różnych czasów. Przeżywa narodziny dziecka, dziś już dorosłego, pójście do szkoły, pierwszą randkę albo śmierć dawno zmarłych rodziców. Musi iść na zebranie, przystępuje do Komunii albo ma odebrać przesyłkę na poczcie. Mamrocze do siebie, z różańcem przy ustach, to znów się stroi na bal. Niezdarnie nakłada makijaż, pełna niepokoju, że nie zdąży na pociąg albo wręczenie dyplomu. Własny ślub przeżywa raz jeszcze. W przedmiotach czyta odbicia dawno zmarłych ludzi, jakby byli z nią naprawdę. Niczym aktor w teatrze mówi do grzebienia albo puzderka. A wszystko ze skrawków rozerwanego czasu. Poszatkowanej, rozsypanej pamięci, niedającej się już odtworzyć czy zresetować i której nie można odzyskać. Remiks. Jeszcze nie ma twardych dysków zdolnych do jej zapisu, nie ma jeszcze sposobu, by ją zdigitalizować. Przegrać na pendrive’a. Nasz ukryty DJ pierwszy umiera, zabierając z sobą system operacyjny, i zostawia nas samych, omotanych niepamięcią. Zostają esy-floresy, bohomazy, zerwane pajęczyny.

DYGRESJA o przyszłości

Bez pamięci nie sposób przewidzieć przyszłości, ani o niej myśleć. Nie można jej sobie wyobrazić. Dlatego historia – jako nauka – ugruntowała nasze przeświadczenie o tym, że poznając przeszłość, jesteśmy w stanie przeniknąć to, co nastąpi. O ile w średniowieczu przeszłość istniała tylko dla stosunkowo niewielkiej grupy uczonych, o tyle w renesansie staje się ona (wraz z odkryciem chronologii, czasu i zegarów) częścią zbiorowej świadomości. Bezpośredni spadkobiercy renesansu europejskiego żyją już w przeświadczeniu, że wiedza o przeszłości jest jednym z podstawowych kryteriów określających człowieka wykształconego, „humanistę”. Coraz bardziej powszechna staje się zbiorowa świadomość tego, co nadejdzie, w wymiarze większym niż rodzina i najbliższe otoczenie człowieka. Rozrasta się przestrzeń przyszłości, choć nadal jest ona w znacznej mierze (w sensie budowy) przedłużeniem teraźniejszości. Świat przewidywany będzie taki jak obecny, w sensie materialnym i społecznym, zaludniony co najwyżej przez innych ludzi. Przyszłość była w jakimś znaczeniu stabilna, stanowiła rozciągniętą teraźniejszość. Dawała się wyobrazić, przynajmniej w sensie materialnym. I tak miało być do końca świata. A ten był blisko. Nie to, co teraz – trzy czy cztery miliardy lat; i niby kto ma to sobie wyobrazić?

Dzisiaj, poza naiwnymi bądź zadufanymi w sobie wyjątkami, nie mamy już dawnej wiary w „nieśmiertelność”, jaką zapewniać nam miały wiekopomne dzieła i czyny. Piramidy, świątynie, obeliski, wiersze, rzeźby, książki i obrazy. Wojny światowe podważyły „wieczność”, obozy koncentracyjne sprawiły, że „człowiek” przestał brzmieć dumnie, a zagrożenie nuklearne obróciło w perzynę nadzieje na przetrwanie, choćby w marmurze, w druku czy spiżu. Światłowody i pamięć komputerowa też nie dają gwarancji – jakże łatwo je uszkodzić, zniszczyć, nie mówiąc o tym, że bez prądu nie da się z nich korzystać. Podobno nośniki zaciera bezpowrotnie liszaj czasu i to dość szybko. Ale chociaż tę słabość da się zapewne za czas jakiś wyeliminować, to i tak stanowi to pamięć uzależnioną od skomplikowanych urządzeń i energii, a przez to zawodną. Nie mówiąc już o tym, że koniec naszego świata jest realnością, wynikającą z praw fizyki i astrofizyki: Słońce kiedyś zamieni się w supernową, a potem zgaśnie, spaliwszy wcześniej swoje planety. A teoria pulsacji wszechświata przekonuje (nie wszystkich!), że po osiągnięciu jakiegoś maksymalnego punktu w ekspansji, zacznie się ruch odwrotny, aż do niewyobrażalnego skupienia materii, kumulacji niewyobrażalnej masy, temperatury i energii, która ponownie eksploduje. Wielkie bum. Choć uczonych astrofizyków najbardziej interesuje nie tyle nasz los, ile pierwsza sekunda wybuchu, właściwie jej niewielki ułamek. To jeszcze pozostaje tajemnicą. Na pocieszenie polecam książkę Stanisława Lema Głos Pana. Chociaż przeciwnicy teorii pulsacji utrzymują, że owo bum było jednorazowe: jesteśmy w stanie coraz szybszej ekspansji i nigdy nie nastąpi powrót do pierwotnego skupienia. A pytanie, co było przed wielkim bum, jest niezasadne. Wiedzieli o tym w średniowieczu i na prowokacje typu: „na czym siedział Pan Bóg, gdy jeszcze niczego nie było, a On dopiero zabierał się do dzieła Stworzenia?”, odpowiadano: „na skrzydłach wiatru”. Piękna metafora.

Ukazana przeze mnie arcimboldiańska opowieść, może raczej przewodnik po galerii ściętych głów, jest zatem – albo byłaby – zupełnie czym innym niż ta sama historia (hipotetycznie) opisana przez jej uczestników, każdego z osobna, gdyby taką zdecydowali się napisać, nawet jeśli te same „fakty” wzięliby pod uwagę. Znali i bezpośrednio tworzyli ich wiele, o których w większości nigdy się nie dowiemy; z drugiej zaś strony nie znali dokumentów, jakie my posiadamy, zwłaszcza tych należących do innego strumienia czasu, do przestrzennie odległych ciągów przyczynowo-skutkowych. Nie znali geometrii przestrzeni, w jakiej ich umieszczamy, nie widzieli relacji pomiędzy osobami, przedmiotami czy zdarzeniami. Nie znali historii, którą tworzymy, chociaż w niej uczestniczyli. Ponadto nie znali przyszłości, mogli ją tylko w jakimś niewielkim zakresie przewidzieć. Chociaż mieli wpływ na bieg zdarzeń, w mniejszym czy większym stopniu istotnych dla ogółu. Jednak nawet w wypadku naocznych świadków, bohaterów opisywanych zdarzeń, ich oceny i interpretacje „faktów” były zazwyczaj krańcowo różne. Podobnie jak zeznania świadków w sądzie – pozornie te same fakty w różnych narracjach historycznych tworzą odmienne znaczenia. Skazują albo uniewinniają, potępiają albo wypuszczają na wolność.

Zwrócę jeszcze uwagę, jakie to ważne w warsztacie naukowym historyka, że wie, co się zdarzyło „potem”, zna przyszłość w odniesieniu do opisywanych zdarzeń. Już wie, także w jakimś tylko zakresie, co się później stało, albo co się zdarzało „obok”, lub też – wbrew przepowiedniom – nie zdarzyło w ogóle. Już wie, a przynajmniej sądzi, że wie, co doprowadziło do jego teraźniejszości, a ściślej do tego, jak interpretuje ową teraźniejszość. A to ma zasadnicze znaczenie dla narracji. Dla niego przyszłość, ta odnosząca się do opisywanych zdarzeń, jest realną, ziszczoną już rzeczywistością, nawet jeśli stanowi jej niewielki fragment, nawet jeśli jest dziełem innych historyków. Znając przyszłość, można układance przeszłości nadać znamiona prawdopodobieństwa. Inaczej układa się, dajmy na to, horoskop osobie żyjącej, inaczej zmarłej, kiedy już wiemy o wiele więcej. Girolamo Cardano, twórca szesnastowiecznego horoskopu Chrystusa (In Ptolemaei librorum de judiciis astrorum libr. IV. commentaria), zapewne inaczej by go ułożył w dniu rzeczywistego Bożego Narodzenia (który to właściwie rok?). [Ilustracje 6, 7]

6

7

Historyk dokonuje selekcji, co też jest w znacznym stopniu zdeterminowane tym, że wie, co się zdarzyło potem, łączy zdarzenia, fakty, ślady, interpretacje innych, tworząc swoją wizję zależności, ciągów i sieci przyczynowo-skutkowych. Jakbyśmy powiedzieli dzisiaj my – kognitywiści: jest to typowe tworzenie amalgamatów pojęciowych, „mapowanie” przestrzeni. Każda sieć lub pajęczyna jest inna. Zerwana – staje się mokrym, brudnym kłaczkiem, nie da się odtworzyć, nawet w pracowniach uczonych.

W stronę PRZESTRZENI: mieszkanie przyszłości

W 1685 roku pewien holenderski inżynier, który nazywał się Cornelius Meyer, opublikował w Rzymie, gdzie pracował nad udoskonaleniem systemu kanałów wodnych, księgę będącą sumą jego doświadczeń i przemyśleń. Księga zatytułowana L’Arte di restituire a Roma la tralasciata navigazione del suo tevere jest ilustrowana, a nas mogą zainteresować sygnowane przez Meyera rysunki obrazujące jego wizję – wraz z opisem – „kawalerki” przyszłości, wyposażonej we wszystko, co jego czasy mogły mieszkańcom wielkich miast dostarczyć w sensie technologicznym, ale również w to, co było wytworem fantazji autora. Inaczej mówiąc, w czterech osobiście wykonanych obrazkach Holender przedstawił nam swoją futurystyczną wizję mieszkania-marzenia. Oto i pierwsza strona: [Ilustracja 8]

8

Zauważmy, że nawet dla współczesnych detale wyposażenia mieszkania nie były oczywiste, więc autor opatrzył je numerami i objaśniającymi przypisami. I co tam mamy? Ano, pomijając meble, niewybiegające zanadto poza kanon estetyki drugiej połowy XVII wieku, znajdziemy tam na przykład numer 11 po prawej, za którym kryje się „tuba” do (pod)słuchania rozmów prowadzonych w innym pokoju, a numer 12 to „tuba” do rozmów z osobami, które znajdują się na zewnątrz domu, a nawet daleko poza nim. Czyli rodzaj telefonu. A na kolejnej stronie, po lewej u góry, numer 26 to zegar, który chodzi bez nakręcania – bagatela – przez cały rok, w dodatku tarczę ma podświetlaną tak, by po ciemku widać było jego wskazania. [Ilustracja 9]

9

Numer 31 to „camera obscura”, służąca do obserwacji przechodniów na ulicy, czyli monitoring, umożliwiający obserwację nawet z łóżka. Na kolejnych ilustracjach zaś numer 48 to system wentylacyjny, ukryty pod stołem, podczas gdy numer 49 to system luster, umożliwiający obserwację ludzi na ulicy. Numer 77 z kolei to dwa krany, na zimną i gorącą wodę. Numer 54 umożliwia schładzanie wina i innych napojów, czyli rodzaj lodówki, a 82 to pralka albo zmywarka, która w dodatku nie przecieka! W każdym razie rysunki te dają futurystyczny obraz mieszkania marzeń z 1684 roku, stworzony przez inżyniera o międzynarodowej renomie, który bez wątpienia był na bieżąco z najnowszymi osiągnięciami techniki. Choć klozetu ze spuszczaną wodą nie znał, ani o nim nie marzył, a nawet go sobie nie wyobrażał, mimo że już wiele lat wcześniej wynalazł go Anglik, Sir John Harington (o którym poniżej). Ale jego propozycja wybiega poza epokę i jest wizją mieszkania przyszłości. Dzisiaj, oczywiście, spełnioną i to z nawiązką. Zwróćmy jednak uwagę, że Cornelius Meyer żył w czasach, kiedy podobne wizje były do pomyślenia, a wykształcony człowiek mógł marzyć o urządzeniach, które mogłyby mu ułatwić życie.

Dzisiaj po raz pierwszy w dziejach przyszłość nie jawi się jako przedłużenie teraźniejszości, świata, jaki znamy, lecz – w obliczu niedającej się już przewidzieć rewolucji cyfrowej, a także stałego zagrożenia nuklearnego, klimatycznego czy chemicznego – jako mglista niepewność. Przestała być przewidywalna. Przestaje być nawet do pomyślenia. Tak jak jeszcze niedawno cywilizacja cyfrowa. Dla ludzi, którzy pojawią się w tej książce, przyszłość była klarowna w sensie zdolności jednostki do wyobrażenia jej sobie. Snuto marzenia i fantastyczne wizje tego, jak świat będzie wyglądał, jak ludzie będą mieszkali, jak będą się poruszać, komunikować, jak zabijać. I większość tych wizji się sprawdziła. Nie wszystkie, oczywiście: szesnastowieczny indywidualny „taśmociąg do książek” jako ułatwienie pracy uczonych okazał się niewypałem. Dzisiaj jako jednostki nie wiemy, jak świat będzie wyglądał za dwadzieścia lat, nie mówiąc o stuleciach. W jaki sposób zmieni to nasze mózgi, sposoby percepcji i opisu tego, co wokół nas, a także tego, co między nami. Nikt nie wie. Futurologia zanika jako nauka, bo nie jest w stanie nadążyć za pędem rozwoju i wynalazczości zmieniających świat wokół nas. Choć dotyczy to głównie Internetu i jego oprzyrządowania, cyfryzacji urządzeń, zasobów wiedzy i komunikacji. Najbardziej przeraża wspólny dla wszystkich system operacyjny, który pochłania nasz indywidualny, własny. Internetowa chmura, która niczym tornado wysysa indywidualność. Teraz gromadnie czytamy, gromadnie opiniujemy, gromadnie zwołujemy, protestujemy i co najważniejsze – gromadnie kupujemy. Stadna bezmyślność. Wszystko pochłania sieć. Indywidualizm wypierany jest przez zachowania wspólnoty. Historii nie da się już napisać, bo i nikt nie jest w stanie ogarnąć wszystkiego, co krąży w światłowodach. Następuje nie tyle – przepowiadany już – koniec historii, ile koniec przyszłości. To brzmi chyba jeszcze gorzej. Oczywiście nie w sensie, że nic się już nie wydarzy, tylko że nie potrafimy już sobie wyobrazić, jak się świat przeobrazi, a wraz z nim i my sami.

To ów system wymyśla i podsuwa nam jako zrealizowane materialnie wizje przyszłości, tak jakby były one nasze. Tysiące gadżetów, udoskonaleń. Jak wspomniałem, kiedyś marzono, snuto fantasmagorie, dawano upust wyobraźni, w szalonych podówczas wyobrażeniach człowiek mógł latać, pędzić po drogach wehikułami, płynąć bezpiecznie pod wodą4, polecieć na Księżyc (co już w II wieku opisał Lukian z Samosaty w Historii prawdziwej), komunikować się na odległość, przesyłać obrazy i dźwięk, leczyć zarazy. Nie tylko Juliusz Verne, Leonardo czy Francis Bacon i Stanisław Lem. Od XIX wieku o przyszłości pisano artykuły i książki, tworzono filmy i wizje plastyczne. Co więcej, odkrycia naukowe sprawiały, że owe marzenia stawały się rzeczywistością. Przyszłość była do wyobrażenia. Dzisiaj tego nie ma.

10

11

Świat bez klarownej przyszłości może napawać trwogą. Osadza w teraźniejszości, która nie znajduje oczywistej czy choćby prawdopodobnej kontynuacji. Jednocześnie brak wiary w samą możliwość przetrwania pamięci – a nawet i ludzkości – sprawił, że całkowitej ewolucji uległo nasze poczucie czasu: to, co jeszcze niedawno stwarzało nadzieję, stało się nic nieznaczącą mrzonką, przez co nastawienie jest wyłącznie na „życie”, zwłaszcza jego fazę zwaną młodością. Zamglenie przyszłości tłamsi wyobraźnię i inicjatywę, wpycha w objęcia owego uniwersalnego systemu operacyjnego, w którym tworzymy nową ludzkość. W połączeniu z daleko idącą laicyzacją Zachodu, krytyką metafizyki Zachodu (w czym przodujemy my, dekonstrukcjoniści), daje to dość ponury – być może prawdziwy – obraz życia jako „formy istnienia białka”, jak mówimy my – marksiści, grupa powoli wymierająca, no może poza Anglią. Ale na pocieszenie powiem, że nawet ja, wydrukowany na płaskich kartkach papieru, cały w fontach, odbijam się w świadomości czytającego, zapadam w jego czy jej pamięci, tak jakbym był naprawdę. Staję się procesem biochemicznym, pulsacją neuronów, przepływem jonów sodu. Choć potem ulegam zapomnieniu, wciśnięty w kartki papieru, ewentualnie krążąc w światłowodach, niczym ławica fotonów, w nadziei, że mnie ktoś ponownie odłowi.

HISTORIA, czyli rozterki kuratora

Zawsze zastanawiało mnie, jak można zacząć pisać książkę historyczną (nie powieść) i to nie w sensie wykonywania zawodu czy procesu pisania, lecz – rzec by można – przyjęcia ramy czasowej, czy też przestrzennej. Gdy metaforyczna rama staje się typograficzną, a tym samym myślową realnością, staje się kompozycją. Czy można przyciąć czas, jak kupon materiału potrzebnego do uszycia historycznego stroju, uznając jakiś moment za początek, tak jakby to, co zdarzyło się wcześniej albo „obok”, nie było istotne, jakby nie wiązało się genetycznie i przyczynowo z tym, co zamierzamy napisać? Jak wielkie bum, wyznaczające początek czasu. Jajo, z którego wykluwa się historia, niczym żywa i realna istota?

Niby nic prostszego: zebrać fakty, powiązać je w jakimś następstwie. Ale sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana, nie tylko przez wzgląd na zagmatwania czasu i przestrzeni. Również ze względu na mędrca szkiełko. To ono decyduje o tym, co i jak czytamy. Zdobycie Jerozolimy przez krzyżowców jest faktem, ale jego znaczenie jest inne, jeśli pojawi się on w narracji chrześcijańskiego rycerza albo arabskiego kronikarza. Tak jak w sądzie, gdzie prokurator i obrońca niby te same „fakty” wplatają w swe mowy, a każdy inaczej wiąże je w narracyjnych ciągach. Piszę „niby te same”, bo fakty odnoszą się wprawdzie do realnych zdarzeń, ale tak naprawdę ich znaczenia wynikają z powiązań sieci, w której się je umieści, z relacji zasupłań. By dać konkretny przykład: w marcu 1624 roku w rezydencji ambasadora Francji w Londynie odbyła się (nielegalna) msza katolicka. Ciżba była tak wielka, że podłoga zawaliła się, grzebiąc blisko dwieście osób. O całym zdarzeniu opowiada nam jeden z najbardziej znanych pisarzy listów z tego okresu, niejaki John Chamberlain5. W zależności od tego, jaką historię chcemy napisać, ten sam list (fakt) dotyczący tego właśnie zdarzenia (fakt) będzie przez historyków cytowany, ale często będzie to inny jego fragment. Jeśli zatem chcemy napisać protestancką historię Anglii, to wybierzemy ten urywek, w którym Chamberlain pisze, że pomimo zakazów katolicy nadal spiskowali w Londynie, za co spotkała ich z ręki Boga słuszna kara (Anglia jest przecież krajem protestanckim, przez Boga wybranym). Jeśli natomiast chcemy napisać katolicką, a więc w znacznym stopniu męczeńską historię Anglii, to z tego samego listu zacytujemy inne fragmenty, w których mowa jest o tym, że kiedy rodziny i znajomi biedaków pogrzebanych w gruzach przybyli, by zabrać zwłoki bądź ratować rannych, wówczas protestancki motłoch, zaślepiony nienawiścią i okrucieństwem, zatrzymywał powozy i rozszarpywał rannych i zabitych na strzępy, aż dymiło mięso. Te same fakty tworzą odmienne historie, jak te same rekwizyty użyte w różnych inscenizacjach albo identyczne przedmioty na różnych obrazach Arcimbolda.

PRZEDMIOT: bomba atomowa

Na przykład możemy powiedzieć, że dnia tego a tego nad ranem zrzucono bombę na Hiroszimę. To jest fakt. Ale dlaczego ją zrzucono, kto ją skonstruował, jakie były skutki wybuchu, to już zupełnie inne zagadnienie, które wcale nie jest jednoznacznie interpretowane. [Ilustracja 12]

Jeden fakt można wpleść w rozmaite sieci. Za każdym razem zmieni znaczenie. No i dobitnie powraca tu motyw tego, co się zdarzyło, a co nie. W ten sposób w naszej teraźniejszości tworzymy przeszłość.

12

Oczywiście w początkowym okresie po wybuchu ładunków jądrowych w japońskich miastach w USA zapanowała euforia. Jakkolwiek by na to patrzeć, bomba doprowadziła do rychłego zakończenia straszliwej wojny. Chłopcy wrócili do domu. W dniu Marynarki Wojennej (Navy Day) już w październiku 1945 roku urządzono w Los Angeles publiczny pokaz, rodzaj wczesnego performansu: nie tylko pokazano paradę wojskową i okrętów wojennych, ale także miniaturowe kamikadze spadały na modele okrętów, a dzielni komandosi (marines) atakowali Japończyków na Iwo Jimie; gwoździem programu było jednak coś innego, mianowicie odtworzenie wybuchu bomby atomowej w Hiroszimie na stadionie Coliseum, z grzybem, hukiem, błyskiem i studwudziestotysięcznym, wiwatującym tłumem6. Stadion już wcześniej był używany do publicznych „triumfów”, na przykład w 1942 roku, przed meczem futbolowym, zaprezentowano tam zdobyczną japońską miniaturową łódź podwodną. [Ilustracja 13]

13

Obrońcy bomby mówią, że to było mniejsze zło, że bomba uratowała życie milionów ludzi, którzy niechybnie zginęliby, gdyby owa nadzwyczaj krwawa i zacięta wojna miała się toczyć dalej, gdyby Amerykanie najechali na główne wyspy Japonii i tak dalej. Oblicza się, że zginęłoby przynajmniej pół miliona żołnierzy amerykańskich i trzy – cztery miliony żołnierzy i cywilów japońskich. Niestety, w naszym newtonowskim świecie nie mamy możliwości przeżycia innej wersji historii niż ta, która się wydarzyła. A w tej, co się zdarzyła, wojna została zakończona bezwarunkowym podpisaniem kapitulacji przez Japonię; miliony nie zginęły. Choć zdjęcia cierpiących na chorobę popromienną robią wrażenie. W moim dzieciństwie powracały w koszmarach sennych. W każdym razie widać, że nasza teraźniejszość jest również skutkiem tego, co się nie zdarzyło. Bomby zmieniły świat i nasze myślenie o nim. Nasze myślenie o przyszłości. [Ilustracja 14] Tak jak Oświęcim zmienił obraz nas samych i sprawił, że nawet dla wielkich poetów poezja przestała być możliwa.

14

OBRAZ NA DESCE

W malarstwie średniowiecznym często ukazywano całą opowieść na jednej desce, gdzie nawet główny bohater, zazwyczaj święty eremita lub męczennik, pojawiał się symultanicznie w kilku scenach, w odmiennym czasie i w innej przestrzeni, inaczej odziany, niekiedy w znacząco różnym wieku, niczym w ostrym montażu filmowym lub w komiksie. Tu pobiera nauki, tu przeżywa iluminację, czyni cuda, ma widzenia, opiera się pokusom, a tu znów oprawcy rozrąbują go na kawałki, łamią kołem albo pieką na ruszcie. Kobietom szczypcami rozrywają piersi, rozpiłowują krocza. Ale na samym obrazie granice często nie są widoczne, przeszłość gładko przechodzi w przyszłość, a co najwyżej niekiedy jest „mniejsza”, to znaczy zdarzenia z przeszłości ukazane są jakby „dalej” od płaszczyzny obrazu. [Ilustracja 15] Pozorna głębia przestrzeni staje się znakiem czasu. To, co mniejsze, staje się dawniejsze. Ale różnorodnych przestrzeni nie rozdziela wyraźna granica: jedna przeistacza się w drugą, a ta w następną, nawet jeśli w rzeczywistości nie sąsiadują ze sobą ani z siebie nie wynikają. Dystans i gabaryty odmierzają czas na płaskiej powierzchni narracyjnego zegara. A właściwie to różne zegary tykają tam równocześnie, odmierzając odmienne teraźniejszości. „Wcześniej” występuje ramię w ramię z „później”, w teraźniejszości odbiorczej patrzącego. Co więcej, niekiedy na jednej płaszczyźnie, w obrębie tej samej ramy, występują osoby i zdarzenia dziejące się w różnych przestrzeniach równolegle. Jak w życiu lub w ludzkiej pamięci. Zastosowane są przy tym środki czysto malarskie, relacje barw i kształtów. Brzmi to bardzo postmodernistycznie. Tego perspektywa malarska i język nie potrafią osiągnąć. Nie ma w gramatyce czasu jednoczesnego. Czasu przeszłego symultanicznego. Choć, zauważmy, czas teraźniejszy zawiera stan niezakończony (bo wtedy staje się czasem przeszłym), a w angielskim mamy tryb osadzenia przeszłości w teraźniejszości, zdarzeń, które mają kontynuację w momencie, gdy się o nich mówi. W jakimś sensie tylko teraźniejszość jest wieczna: przeszłości już nie ma; przyszłości jeszcze. No i wracamy do paradoksów świętego Augustyna.

15

Dopiero później, wraz z wynalezieniem mechanicznych zegarów, w sztuce wprowadzono perspektywę zwaną malarską, która wpisuje przestrzeń w swoje reguły, a także wpisuje ją w czas, płynący nie skokowo czy paralelnie, jak w poprzednich wiekach, lecz płynnie, linearnie. Strzała biegnąca w nieskończoność. Znikający punkt u zbiegu linii na umownym horyzoncie. „Wcześniej” nie może już sąsiadować z „później” z czasową dziurą pomiędzy. „Daleko” nie może już być obok „blisko”, przestrzeń jest uszeregowana, a przez to nabiera kierunku. Narzucony stały, niezmienny punkt widzenia uniemożliwia ukazanie przedmiotu z różnych stron i o różnym czasie. Zamiast opowieści, uchwycony zostaje zaledwie jeden moment.

Fizyka Newtona ugruntowała nasze przekonanie o obiektywnych prawach, jakie rządzą doświadczanym światem. To samo dzieje się w pisaniu historii, również tej z dzisiejszych kronik towarzyskich kolorowych magazynów. Wystarczy porównać wczesnośredniowieczną Kronikę Anglosaksońską z którymkolwiek historykiem XVI lub XVII wieku. Pierwotne odnotowanie pojedynczych, odległych od siebie czasem i przestrzenią „faktów”, czyli zdarzeń, dopiero z upływem wieków zastępuje zasupłana sieć zależności i wynikania, narracja. Wczesne zapiski w Kronice podają niekiedy jedno zdarzenie w ciągu całego roku, na przykład „W tym roku [dajmy na to w 768] umarł biskup Wulfstan”, a ten rok i tak jest wyróżniony, bo o wielu innych się w ogóle nie wspomina; dopiero po kilku czy nawet kilkunastu latach, gdy nic się nie dzieje, pada następna informacja: „W tym roku było gradobicie, które zniszczyło plony. Wielu zmarło”. Kim był biskup Wulfstan, czym się zasłużył, jakie były okoliczności jego śmierci, kto go zastąpił – tego wszystkiego nie wiemy. I pewnie nigdy się nie dowiemy. Tak jak i nikt nie opisał bólu rodziców patrzących na umierające z głodu dzieci ani zwyrodnienia i zbrodni ludzi oszalałych z głodu, kiedy już wszystko, nawet rzemienie i kora, zostało zjedzone. Albo ludożerstwa, które rozprzestrzeniło się w całym królestwie. Ani czynów szlachetnych, nadludzkiego poświęcenia, których zapewne nie brakowało. Tak jak na Ukrainie w czasach stalinowskiego głodu. Orlando Figes, syn Evy, którego poznałem jako studenta, napisze o tym książkę.

PRZEDMIOT: LASKA

Głód. To słowo zawsze kojarzy mi się z ciocią Elą. Trudno sobie wyobrazić, co przeżyła podczas głodu w trakcie wielomiesięcznej blokady Leningradu. Straciła synka, który umarł z niedożywienia. Mąż gdzieś na froncie zginął, ale podczas głodu i tak najpierw mężczyźni umierali. W fabryce, gdzie pracowała, ludzie zjedli psy strażników, a potem pasy transmisyjne. Były ze skóry. Do ludożerstwa też dochodziło; szczególnie podejrzane były zimne nóżki, które sprzedawano na ulicy w naczyniach z kradzionej, kunsztownej porcelany. Picie ukropu przynosiło chwilową ulgę. Na dachach domów brygady ochotników zbierały bomby zapalające, które wrzucano do przygotowanych beczek i wiader z wodą. Bardzo ją kochałem. Zmarła na raka. Została po niej laska. [Ilustracja 16] Taka niby zwyczajna, którą w ostatnich miesiącach choroby stukała w ścianę, gdy potrzebowała pomocy, ból stawał się nie do zniesienia albo zrobiła pod siebie. Którejś nocy zaległa cisza. Przejmująca. Wszedłem, a ona leżała w łóżku, wygięta w pałąk, z otwartymi, wessanymi ustami, jak rozdarty kokon, z którego wymknęła się dusza. Usiadłem przy niej, a nagle osunęła się jej ręka i niespodzianie stygnąca dłoń trąciła moją. Gra ze mną w berka, pomyślałem. Przypadek sprawił, że pogrzeb wypadł w dniu moich urodzin. Ta laska też się gdzieś później zawieruszy. Może jeszcze komuś służy, jak rekwizyt przeniesiony z jednej sztuki do drugiej, w której zatraca wcześniejsze odbicia i już nic szczególnego nie znaczy. Teraz ciocię Elżbietę, która w Piotrogrodzie była duszą towarzystwa, pamięta tylko kilka osób i parę wyblakłych zdjęć. Potem trafią może na jakiś stragan ze starociami. Pracowała na Smolnym jako maszynistka i tłumaczka (przedtem była tam uczennicą), w czasach gdy do pracy – z teczką – przychodził Lenin. Jeszcze trochę, a owo stukanie ze mną ucichnie. Nawet tego nie będzie. Tak jak i po jej rodzicach nic nie ma oprócz nazwisk: Rudolf Gross, który był Estończykiem, i Albina Kozłowska, pewnie Polka z pochodzenia.

16

HISTORIA: EDYCJA

Kiedy Jan Gutenberg przygotowywał do druku Biblię (1455), nie była to czynność mechaniczna, zwykła transpozycja jakiegoś rękopisu w formę drukowaną. [Ilustracja 17] Była to w dużym stopniu edycja naukowa, to znaczy takie opracowanie tekstu (w tym wypadku rękopisu), by spełniał on stawiane przed nim wymogi – zgodnie z dogmatem i wytycznymi Kościoła rzymskiego. O tym, jak zawiła jest edycja Biblii, ile kryje w sobie zasadzek dla edytorów i drukarzy, wiedzą nie tylko bibliści czy teologowie: powszechnie wiadomo, że Pismo Święte protestantów różni się zasadniczo od Pisma Świętego katolików (może tylko w Anglii jest inaczej) czy grekokatolików, Biblia mormonów od Biblii Kalwina i tak dalej. Różnice te wynikają przede wszystkim z wyboru tekstu stanowiącego podstawę edycji (co przy pewnej liczbie tekstów wariantowych prowadzi do zasadniczych różnic w wersji końcowej, a tym samym mnogości interpretacji), wyboru przekładu uznanego przez edytora za najbardziej wiarogodny (Biblii przecież nie napisano po łacinie!), a także przyjęcia edytorskich poprawek, emendacji, skrótów, koniektur i szeregu innych zabiegów, mających na celu odtworzenie tekstu w formie najbliższej oryginału, a przynajmniej tego, co dany edytor uznaje za oryginał (a nie, na przykład, za kopię, tłumaczenie czy apokryf). Różnice pomiędzy przekładami były zasadniczymi przyczynami kontrowersji i konfliktów. Nawet przekłady oskarżano o herezję, skazywano na stos: taki los spotkał w 1624 roku przekład Lutra (z papieskiego wyroku).

17

POCZĄTEK: próba

Najchętniej napisałbym rzecz bez początku i bez końca, coś, co by się zaczynało od wielokropka albo w połowie zdania, a kończyło tak, by fakt oddarcia kuponu czasu pozostał widoczny, jak szrama albo wypruty ścieg. Wprawdzie nie można uniknąć jakiegoś początku, choćby był tylko wielokropkiem, ani końca, choćby nie był kropką, to chociaż postrzępione brzegi świadczyłyby, że mamy do czynienia jedynie z brutalnie wyrwanym z całości fragmentem, któremu deseń sami nadajemy i który obrębić można tylko pozornie. Z jednej i drugiej strony, na początku i końcu, i po bokach, mamy takie strzępy czasu, które już prawie nic nie znaczą: pokazują tylko, że coś było przedtem i coś potem, albo równocześnie, ale co? – o tym milczą. Co więcej, w nienapisanym początku tkwią opisy zdarzeń, dokumenty, świadectwa, o których nie wiem, a które – być może – ktoś kiedyś wyłowi i ułoży nową narrację, piękniejszą kryzę zdarzeń, dającą inny i pełniejszy obraz od tego, jaki tu przedstawiam. Ale chyba muszę w końcu wyjawić, o czym to ma być…

Marzy mi się historia napisana piórem i pędzlem, nagrana na płytę i na taśmę filmową, dzisiaj cyfrowo, historia wyrażona na wideo i w instalacji, rzeźbie i teatrze, tańcu i muzyce, fotografii, wierszu, opowiadaniu i powieści, koncercie symfonicznym. Historia zagrana na saksofonie, historia – instalacja, performance, body art i ujęta w wystawie obiektów znalezionych (bo w końcu jest tekstem złożonym z faktów znalezionych). Remiks zwariowanego DJ-a. Zazwyczaj historia przypomina jednak lustro albo płaskie, sztalugowe malarstwo: ale już na obrazach Arcimbolda portret powstaje z rozmaitych owoców i warzyw, nos z marchewki, policzki z pomidora, włosy ze słomy, oczy z rzodkiewek i tak dalej. Ingrediencje jarzynowej zupy albo kompotu tworzą twarz człowieka. Głębia jest jedynie iluzją; podobieństwo tym bardziej. Automatyzmem percepcyjnym, jak mówimy my – psychologowie kognitywni. [Ilustracja 18]

18

PRZEDMIOT: wydzieranka

Pamiętam ze szkoły podstawowej zajęcia z plastyki, na których wydzieraliśmy z gazet i jakichś ówczesnych kolorowych magazynów kawałki papieru, z wyszarpanym mało czytelnym fragmentem druku czy jakiejś gazetowej, marnej jakości fotografii, zazwyczaj nieostrej, o spełzłych kolorach, i z tego układaliśmy zadany przez nauczyciela obrazek, przyklejając wydarte, często nieforemne fragmenty na przygotowaną, czystą kartkę papieru. Klej był „Biurowy”, sino-blady, o charakterystycznym zapachu i smaku; otwarty wymagał szybkiego zużycia, gdyż wysychał raz-dwa. Zwłaszcza że zakrętka wykonana z lichego materiału pękała, a na powierzchni kleju robiła się zaraz gruba, twarda skorupa. Znaczenia powstałej kompozycji odbiegały zasadniczo od pierwotnych znaczeń każdego z użytych kawałków, jak i ich sumy. Wydarty kawałek artykułu o meczu piłkarskim przeobrażał się w głowę niedźwiedzia, a otwarcie przedszkola – w kadłub statku. Koła ciężarówki stworzone były przez fragmenty Fontanny Neptuna, a wodowanie w Stoczni im. Lenina dostarczyło materiału na wóz strażacki. Prognoza pogody była pniem drzewa, a jego konary to fragment zdjęcia przedstawiającego tłum ludzi pracy witających Pierwszego Sekretarza.

POCZĄTEK: ciąg dalszy

…Nawet tych wstępnych uwag nie mogę skończyć, więc niejako wbrew sobie postaram się przejść do mojej zasadniczej przestrzeni, którą zamierzam wykreować, czy też ulepić, gdzie – jak niekiedy w życiu i zawsze w wyobraźni – obowiązuje geometria odmienna od euklidesowej, a fizyka inna od newtonowskiej. Rzadko się zdarza, by historia i zachowane częściowo, by nie powiedzieć zdawkowe, źródła dostarczyć mogły fabuły wprost tak sensacyjnej, jak ta, którą chcę przedstawić. Bo jest tu intryga, śledztwo, zemsta i śmierć. Nawet jeśli moja historia nie będzie miała początku i końca ani drugiej strony. Niczym wstęga Möbiusa. [Ilustracja 19]

19

EKFRAZA nieprzypadkowa

Weźmy jako inny przykład instalację chorwackiego artysty Dalibora Martinisa Circles Between Surfaces: [Ilustracja 20]

20

Mamy tam coś w rodzaju studni, wypełnionej wodą. Przez okienko w jej „dnie” rzucony jest snop światła na sufit, będący de facto obrazem: przedstawia on również wodę oraz postaci pływających nurków. Do obrazu, rzuconego na sufit, doprowadzona jest niewidoczną rurką woda, kapiąca z powrotem do studni i tworząca na powierzchni wody kręgi, przez które przechodzi snop światła rzucony na sufit. Owe kręgi deformują obraz, czyjeś odbicie. Ten z kolei, już zdeformowany, odbija się w wodzie, prowadząc do dalszych deformacji. W opinii krytyków jest to „ilustracja” pewnego istotnego fragmentu teorii J. Lacana, dotyczącego tożsamości człowieka. „Oglądając pracę, zostajemy postawieni w sytuacji Narcyza, pozbawionego swojego odbicia. Zamiast odbicia samego podmiotu na powierzchni wody mamy tu do czynienia z projekcją pochodzącą spod wody, odbicie zaś tej ostatniej widzimy jako ostateczny obraz. Zaskoczony podmiot-Narcyz nie tylko nie znajduje lustra na powierzchni wody, ale nie widzi też własnego odbicia… Jest to projekcja czegoś, co wobec nas zewnętrzne, Lacanowskie spojrzenie Innego. Odwiecznym pragnieniem podmiotu jest «bycie rozpoznanym przez Inne»… Tytułowe «powierzchnie» obrazów oddzielone są od siebie metaforyczną przestrzenią. Jest to przestrzeń pomiędzy podmiotem a obrazem, przestrzeń, w której znajduje się nasze fizyczne ciało. Luka, przepaść pomiędzy świadomym a nierozpoznanym jest przestrzenią, w której sytuują się nowego typu obrazy… Oglądany na powierzchni wody obraz nie jest odbiciem. Woda przestaje zatem funkcjonować jako lustro, podobnie jak ekran emitujący obrazy cyfrowe, symulacje, nie funkcjonuje już jako odbicie realności. Tym, co spogląda na nas z odbicia w studni i z ekranu jest Inne. Instalacja Martinisa ilustruje zatem idealnie odwrócony mit Narcyza – jako metaforyczne ujęcie transformacji, jakim podlega obecnie widzący podmiot. Nie może się on dłużej rozpoznać w obrazie, który nie odzwierciedla już ani jego, ani otaczającego go świata. Może jedynie zakochać się w «cudzych odbiciach innych»… Podmiot staje się tutaj chwiejną iluzją opartą na świetle i spojrzeniu tego, co Inne”7. Martinisa lubimy. Także jego Supper at Last, czyliW końcu wieczerza alboWieczerza na ostatku. Albo wywiad, jaki sam z sobą przeprowadził w studiu telewizyjnym, z tym że odpowiedzi udzielał trzydzieści pięć lat później, wklejony komputerowo do pustego krzesła z nagrania sprzed lat. Mniej lubimy sposób pisania o nim, jak choćby ten cytowany. Tak samo pisze się o setkach innych dzieł, które stają się przez to nie do odróżnienia. Ale to tak na marginesie.

HISTORIA: montaż

Może właściwym początkiem naszej arcimboldiańskiej historii byłaby projekcja dzieła Historia Grzegorza Jarzyny według Witolda Gombrowicza (1998), bez względu na to, czy to film, czy teatr telewizji8. Z przyczyn oczywistych jest to niemożliwe. Dlatego mogę zaoferować opis:

„Substancją Historii w znacznej mierze nie są przedmioty i ludzkie ciała osadzone w jakichś mniej czy bardziej umownych przestrzeniach, lecz ich filmowe, fotograficzne i komputerowe obrazy. Jarzyna buduje świat i narrację ze zmontowanych fragmentów zapisów elektronicznych, cyfrowych i celuloidu. Uszeregowanie poszczególnych fragmentów jest typowe dla ciągów fabularnych i narracji filmowej lub telewizyjnej, ale ich selekcja nie jest jednolita, wręcz przeciwnie – sprawia wrażenie gatunkowego przemieszania. Dlatego fakt, że twarz postaci ukazana jest w zbliżeniu w rejestracji kamery telewizyjnej, nie oznacza jeszcze, że reszta ciała fotografowana przez przesuwającą się kamerę ukaże nam się w tym samym zapisie: w pewnym momencie następuje zsynchronizowany przeskok montażowy z jednego medium do drugiego, taka medialna elipsa, i bose nogi głównego bohatera mogą na przykład objawić nam się jako fotografia albo fragment amatorskiego filmu. Ta sama zmienna i eklektyczna technika ukazuje nam wnętrza, przestrzenie czy dialogi w różnych mediach, przez co – na przykład – zadane pytanie padnie jeszcze w obrazie typowym dla dzisiejszego teatru telewizji, odpowiedź zaś zarejestrowano czarno-białą techniką filmową rodem z dokumentu albo nawet filmu niemego czy amatorskiego (niekiedy pojawia się też głos podłożony pod „nieme” usta). Inny też jest walor głosu, wynikający z odmiennej jakości nagrania w zależności od użytego nośnika (również w obrębie tego samego dialogu). [Ilustracja 21]

21

Już początkowe sceny rodzinne, rozgrywane w jednym wnętrzu, ukazane są na kilka różnych sposobów: kamerą cyfrową, typową dla teatru telewizyjnego, kamerą amatorską oraz rejestracją filmową czarno-białą (niekiedy jeszcze fotografią), wraz z rozlicznymi kombinacjami poszczególnych mediów, będącymi wynikiem montażu i obróbki komputerowej. Każdy z filmowych obrazów po odpowiednim zmontowaniu objawia rozmaite funkcje, gdyż nie jest tradycyjną dokrętką, innym „okiem”, lecz zasadniczym tworzywem całości, i w rozmaitych kombinacjach z innymi mediami (pochodzącymi z różnych parafii) wykazuje zdolność tworzenia sekwencji ujęć, składających się na klarowny tok fabularny i to przy zachowaniu ciągłości sygnalizowanej chronologii zdarzeń i ich osadzenia przestrzennego9. Szczególnie te ostatnie cechy są nieomal paradoksalne: eklektyczny materiał zdjęciowy, pochodzący z różnych sposobów rejestracji rzeczywistości i mówienia o niej, co więcej – implikujący inne osadzenie w czasie, zmontowany i uszeregowany jest w ten sposób, jakby owego rozchwiania temporalnego (i – poniekąd – przestrzennego) nie było, jakby był to materiał jednolity stylistycznie i nie tworzył sprzeczności wewnątrztekstowych. Dosłowność obrazu jest nieustannie podważana, między innymi przez to, że ci sami aktorzy grają w różnych scenach różne postaci, co samo w sobie neguje ich „dosłowność” czy autentyczność. Nie mogą być symultanicznie aktorami „dziś” i autentycznymi ludźmi sprzed lat, których teraz owi aktorzy odgrywają.

Problem polega jednak na tym, że plan sytuacyjny, postaci, ich kostiumy, rekwizyty i chociażby jedzenie na stole, pozostają (w danej scenie) w każdej rejestracji takie same w sensie ich rozpoznawalnej materialności (oczywiście inaczej są ukazane), a nawet ciągłości ruchowej; tworzy to kolejną sprzeczność, gdyż użycie różnych mediów do montażu koherentnego ciągu narracyjnego fabularnego implikuje, iż z jednej strony mamy tu do czynienia z fragmentami z różnych czasów, sklejonymi w narracyjnym patchworku, podczas gdy z drugiej niezmieniane kostiumy, sytuacja, dobór tych samych postaci, ciągłość dialogów, ruchu, identyczne przedmioty (i tak dalej) wskazują na ciągłość sytuacyjną i narracyjną zdarzenia, która na bieżąco jest rejestrowana w różnych mediach. Czyli czas rejestracji, dokonywany w różnych mediach, jest zgodny z chronologią ukazywanych zdarzeń, chociaż sama rejestracja, na przykład porysowana taśma filmowa („kiedyś”), jest nie do pogodzenia z idealnie czystym obrazem elektronicznym „teatru” („teraz”), nie tylko dlatego, że dają niekompatybilny obraz rzeczywistości, ale przede wszystkim dlatego, że odnoszą się do różnych czasów. A zatem reżyser tworzy „historię”, która w ukazanym kształcie nie mogła zaistnieć. Jest kreacją, albo raczej „fałszywą” rekonstrukcją. Ale to wcale nie znaczy, że mówi nieprawdę10. Twórca oczekuje zatem naszej zgody na przyjęcie narzuconej nam konwencji: kreuje obraz świata poprzez odtworzenie i montaż jego dokonanej już rejestracji w rozmaitych mediach, które z natury dają inny obraz i wymiar przestrzenny oraz temporalny. „To samo” ukazane jest w ujęciach rejestrowanych w różnych mediach, przez co stale zmienia się obraz, barwa, głębia, walor, no i przede wszystkim czas w następujących po sobie ujęciach. Od razu widać tu pewną analogię do Historii: toczy się ona swoim trybem (u Jarzyny dosłownie – za oknem), ale nie jest nam zmysłowo dostępna – dostępny jest tylko jej stworzony przez różnych ludzi i w różnych okresach zapis (tym samym różne interpretacje). Z fragmentów owych zapisów można jednak podjąć trud (re)konstrukcji Historii.