Morze nie odda ofiar - Stanisław Goszczurny - ebook + audiobook

Morze nie odda ofiar ebook i audiobook

Goszczurny Stanisław

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść, której akcja dzieje się na morzu. Jest historią ludzi zmuszonych przez los do uczestnictwa w tragicznych wydarzeniach, opowieścią o determinacji i ciężarze sprawowania władzy. Kapitan Wenta obejmuje dowództwo „Prosny", statku rybackiego, na którym szybko wprowadza nowe rządy. Nagła choroba dwóch członków załogi wymusza decyzję skutkującą uszkodzeniem statku. Niebawem rozpoczyna się dramatyczna walka o życie.

Powieść luźno inspirowana autentycznymi wydarzeniami, doczekała kontynuacji pt. „A żyć trzeba dalej".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 247

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 32 min

Lektor: Grzegorz Woś

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Stanisław Goszczurny

Morze nie odda ofiar

Saga

Morze nie odda ofiar

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

Zdjęcia na okładce: Shutterstock

Copyright © 1981, 2021 Stanisław Goszczurny i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728023525

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

Powieść ta jest osnuta na tle wydarzeń prawdziwych. Nie jest to jednak wierna relacja ani dokumentalne sprawozdanie. Nazwiska bohaterów, nazwy statków i postaci pozostałych osób oraz ich zachowanie — są nieprawdziwe, a jedynie tło głównego dramatu wzięte zostało z życia.

Jest to opowieść o ludzkiej tragedii, której sprawcą było bezlitosne morze.

Tym, którzy już nigdy nie wrócą do macierzystego portu.

Autor

Rozdział pierwszy

1

— Dobrze, że pan tak szybko przyjechał.

— Połączenie lotnicze jest dobre — wzruszył ramionami.

— Dwudziesty wiek — roześmiał się gospodarz.

— Niech to cholera! Jeszcze wczoraj byłem w górach. Depesza, nagłe wezwanie, manatki do walizki i po urlopie. — Był wyraźnie zły. Gospodarz, niewysoki pulchny mężczyzna, z dobroduszną okrągłą twarzą i oczami patrzącymi jakby trochę drwiąco a trochę ze współczuciem, pokiwał głową.

— Nie takie to znów rzadkie — powiedział. — Sam pan wie, kapitanie.

— Ale po dwóch latach pływania bez przerwy mogliby dać mi trochę oddechu — złościł się kapitan. — Człowiek dziczeje, dzieci go nie poznają, żona nie wie, że ma męża. Pan sobie wyobraża co ona czuła, kiedy po paru zaledwie dniach wczasów przyszło to wezwanie?

— Wyobrażam sobie, jak pan klął — uśmiechnął się gospodarz. — No, ale co zrobić? Stało się. Zdarzył się ten nieszczęśliwy wypadek i musiałem zażądać nowego kapitana.

— No dobra — kapitan sapnął jakby odczuł ulgę po tym wybuchu rozżalenia. — Jestem, obejmę statek i nie ma o czym gadać.

Podczas całej tej rozmowy obaj stali naprzeciw siebie w niewielkim pokoju-biurze przedstawiciela armatora rybackiego. Gospodarz widać uznał, że wstęp mają za sobą, bo jakby przypominając sobie o obowiązku gościnności powiedział:

— Niechże pan kapitan siada. Tak od razu zaczęliśmy gadać, że o wszystkim zapomniałem. Zaraz dam kawę. Proszę zdjąć kożuszek, tu ciepło. Może kieliszek koniaku?

— Dziękuję — kapitan siadł, ale kożuszka nie zdjął, tylko go rozpiął. — Niech pan sobie nie robi kłopotu — powstrzymywał krzątającego się gospodarza. Ale ten wiedział, co do niego należy. Wyjął z barku płaską butelkę i pękate kieliszki. Z dużą wprawą napełnił je do połowy brązowym płynem.

— Zdrowie pańskie — uniósł kieliszek. — Za dobry rejs i pełne ładownie.

Kapitan skinął głową, wypił łyk, postawił kieliszek i zapalił podanego przez gospodarza papierosa.

— No dobra — powiedział. — Do rzeczy. Jak statek?

— W porządku. Prawie gotowy do wyjścia. Za parę godzin może pan iść na łowisko.

— Załoga?

— W komplecie. Kubiak to dobry chief, zadbał o wszystko. Jak się zdarzyło to nieszczęście kapitanowi Majowi, objął statek i do tej chwili tam rządzi.

— Kubiak? Jerzy Kubiak? — w głosie kapitana było coś więcej niż zdziwienie. W każdym razie nie ucieszyła go wiadomość, że Kubiak jest chiefem na statku, który ma objąć. Zaintrygowany gospodarz spytał odruchowo:

— Pan go chyba zna?

— Nie.

Zapadła niezręczna cisza. Gospodarz czekał na coś więcej, ale kapitan poprzestał na tym lakonicznym zaprzeczeniu. Po chwili więc, chcąc sprowokować swego rozmówcę, podjął temat.

— Kubiak to stary rybak. Ma kwalifikacje kapitańskie, swoje wypływał...

— Dlaczego zatem nie dano mu dowództwa, tylko mnie ściągnięto z urlopu? — odwrócił sprawę kapitan, stawiając gospodarza w nieco kłopotliwym położeniu.

— Nie wiem. Zresztą nie moja sprawa — wzruszył wymownie ramionami — o tym decyduje dyrekcja w Gdyni. Oni prowadzą swoją własną politykę. Ja się do niej nie wtrącam. A co do Kubiaka, to chyba nie jest w najlepszej formie. Pływa już sporo czasu bez przerwy. Miał zejść teraz, ale skoro zabrakło kapitana, polecili mu zostać.

— Jasne, musi mnie wprowadzić. Nowy kapitan i nowy chief to trochę za dużo na raz. — Gospodarz nie mógł się zorientować, czy kapitan drwi, czy mówi poważnie. — W każdym razie ten rejs odbędziemy razem. A potem?

— Potem musi zejść. Chyba trochę choruje.

Gospodarzowi wydawało się, że kapitan odetchnął z ulgą i jakby poweselał.

Dokończył koniak, zakrył dłonią kieliszek, kiedy gospodarz chciał mu nalać ponownie, wstał i podszedł do okna.

Biuro przedstawiciela armatora znajdowało się nie w samym porcie. Z okna pierwszego piętra można było dostrzec tylko budynki portowe, czubki masztów stojących przy nabrzeżach statków i długi betonowy falochron zamykający wejście od strony otwartego morza. Dzień był szary, mglisty, chmury wisiały nisko, bure, skotłowane, niewiele różniące się od powierzchni widocznego stąd dość dobrze morza. Zaraz za falochronem linia horyzontu zlewała się, zacierała, jakby niebo i morze łączyły się tam tworząc nieprzyjazną, trudną do przebicia kurtynę. Kapitan widział, jak nad falochronem od czasu do czasu ukazują się białe, niezbyt wysokie wytryski piany, którą wiatr natychmiast zamienia w pył. Nad całym portem wisiała nieprzyjemna atmosfera, zdawało się, że wszystko jest lepkie, brudne, szare.

— Nie lubię tego portu — powiedział odruchowo kapitan, stojąc wciąż przy oknie.

— W zimie nie jest tu przyjemnie — zgodził się przedstawiciel armatora. — Latem jeszcze można wytrzymać, ale jesienią i zimą jest rzeczywiście paskudnie. No i łatwy to on też nie jest — podszedł do kapitana i stanąwszy ramię w ramię patrzył na port.

— To dlaczego nasz armator trzyma się tej dziury?

— Łowiska blisko. Odbiór ryby bezbłędny, organizacja dobra, warunki finansowe nie najgorsze, to poważne plusy — odparł. — A pan tu pierwszy raz?

— Nie, już bywałem — powiedział kapitan. Odwrócił się od okna, zapiął kożuszek, nałożył czapkę i sięgnął po walizeczkę. Pójdę, jak mamy dziś jeszcze wyjść w morze, to szkoda czasu.

— Wypada, żebym pana wprowadził na statek — bez przekonania zaofiarował się gospodarz.

— Nie jestem dzieckiem — kapitan uśmiechnął się lekko i wyciągnął dłoń. — Sam trafię, a przy okazji bez uprzedzenia zobaczę, jak oni tam gospodarują. Do widzenia.

— Jak pan sobie życzy, kapitanie — gospodarz nie wyglądał na zmartwionego. — W każdym razie wpadnę potem na statek, podrzucę papiery. Kapitanat też zawiadomię, że wychodzicie, tylko jeszcze ustalimy godzinę.

— Dobrze — kapitan już szedł ku drzwiom. — Niech pan zawiadomi Gdynię, że jestem, objąłem statek i że wszystko o.k.

— Naturalnie — powiedział gospodarz do pleców kapitana, który już opuszczał biuro.

2

Zaraz po wyjściu z budynku uderzył go ten charakterystyczny, silny zapach rybackiego portu: ostra woń ryb pomieszana z mocnym zapachem bliskiego morza, soli, dymu z pobliskich wędzarni i statkowych smarów, które, mimo dość ostrych rygorów portowych, zawsze jednak jakoś wydostawały się na zewnątrz, tworząc tłuste plamy w basenach i osad na burtach statków.

Pogoda była paskudna. Dopiero teraz, gdy szedł od biura w głąb portu, poczuł w pełni wilgoć wciskającą się za kołnierz, oblepiającą twarz i sprawiającą, że cały stawał się lepki. Niewielki mrozek był niemal nieodczuwalny, a roztopiony solą i rozjeżdżony kołami licznych pojazdów śnieg tworzył pod stopami brudną, czepiającą się butów bryję i sprawiał, że stopy ślizgały się nieustannie w tej lepkiej mazi.

Wielki samochód-chłodnia z wymalowaną na aluminiowych bokach reklamą wyrobów rybnych przejechał tuż obok niego. Spod kół trysnęła fontanna błota, ochlapując go od stóp do głów. Zaklął gniewnie, otarł rękawicą bok kożuszka, strząsnął brudny śnieg z walizki i poszedł dalej.

Przy dość szerokim betonowym nabrzeżu trwała zwykła krzątanina. Wyładowywano beczki ze śledziami, skrzynki pełne ryb w lodzie, w drugą stronę, na statki, wędrował prowiant: połcie mrożonego mięsa, opakowane w kartony produkty potrzebne w rejsie.

Rozejrzał się przystając. Szukał wzrokiem swego statku. Stało ich bowiem przy nabrzeżu wiele. Były różne: niektóre duże, kilkudziesięciometrowe, stare i nowe, a nawet zupełnie nowe, widocznie niedawno wypuszczone ze stoczni. Te ostatnie wyróżniały się białymi nadbudówkami, gładko i równo pomalowanymi burtami; wyglądały jak arystokracja wśród szarej, roboczej, rybackiej braci.

Nie brakowało też rybackiego drobiazgu: kutrów, trawlerów, czasem starych smoluchów, biednych i mocno zaniedbanych, którym nie wiadomo jakim cudem wydawano jeszcze zezwolenia na połowy, i nowszych, wygłaskanych, starannie utrzymanych, motorowych, z antenami radarowymi na niewysokich masztach.

Kapitan ogarniał to wszystko wzrokiem stanąwszy z boku, by nie przeszkadzać stale kręcącym się pojazdom. Z miejsca, w którym stał, widział cały port. Był to niezbyt wielki prostokątny basen. Od strony lądu ciągnęło się główne nabrzeże, przy którym cumowało najwięcej statków. Tam też wznosiły się główne budynki portowe, magazyny, biura firm obsługujących statki, pomieszczenia armatorów, chłodnie, składowiska beczek i skrzynek, poukładanych dość porządnie na szerokiej przestrzeni między statkami a zabudowaniami. Biegła tam też linia kolejowa, aby ładunki ryb mogły wędrować wprost do chłodzonych wagonów. Samochody najróżniejszych marek i firm uzupełniały transport portowy.

Tuż przy nim ciągnęło się drugie nabrzeże, wychodzące poza ów basen, który miał przed sobą. I tu cumowały statki, choć było ich znacznie mniej, bo miejsce to było mniej zaciszne. Gdy morze silnie atakowało wejście do portu, dochodziła tu niekiedy fala. Dalej, na lewo od niego, jako przedłużenie owego bocznego nabrzeża, widać było długi, dość wysoki, betonowy falochron. Załamany pod kątem prostym, zamieniał się jakby w poprzeczne molo dochodzące aż do miejsca, w którym znajdowały się dwie „główki” oznaczające wejście. Ten falochron chronił cały port przed atakami morza, za nim była już wielka, niczym nie ograniczona przestrzeń wody. Tam była reda, gdzie statki niekiedy musiały czekać na wejście do portu.

Między pierwszym głównym basenem portowym, tym wypełnionym statkami i dość szczelnie zabudowanym, a owym falochronem, ciągnął się jeszcze jeden betonowy falochron. Sprawiał on, że cały port był przedzielony na dwie części: tamtą wewnętrzną, cichą, bezpieczną, w pełni chronioną od największych nawet fal sztormowych i najsilniejszych podmuchów wiatru, i drugą, bliższą morzu, już nie tak szczelnie osłoniętą, ale jednak odgrodzoną tym długim pasmem betonu od otwartego morza. To był awanport. Tu nie cumowały żadne jednostki, chyba że w razie ostatecznej konieczności i to nie przy betonowym pirsie, a z boku, przytulone tak, by od morza idące powiewy lub falowanie nie wyrządziło im szkody. Mowy nie mogło być, żeby cumowały tam jednostki podczas dni sztormowych, gdyż morze potrafiło się przedostawać do awanportu i przy wietrze północno-wschodnim lub północnym powodowało dość silną falę. Tu właśnie, w tym awanporcie, po przejściu między główkami z otwartego morza, statki musiały wykonywać zwrot, płynąć czas jakiś w prawo, do końca poprzecznego falochronu i tam ponownie skręcać, tym razem w lewo, już do portu wewnętrznego. Betonowe, palczaste, grube gwiazdobloki chroniły ten pirs przed szczególnie silnymi atakami fal i dawały gwarancję, że w wewnętrznym basenie będzie spokojnie i bezpiecznie. One też sprawiały, że choćby była najlepsza pogoda, przy tym poprzecznym betonowym pirsie statki cumować nie mogły, a kapitanowie podczas manewrów wejściowych woleli trzymać się środka awanportu.

Ten układ sprawiał, że port nie cieszył się zbyt wielką sympatią, zwłaszcza kapitanów większych statków, którym trudniej było manewrować w awanporcie i wykonywać aż dwa zwroty na stosunkowo niewielkiej przestrzeni.

Kapitan wiedział o tym wszystkim, znał ten port, jego zalety i wady. Toteż patrząc teraz wokół siebie, nie przyglądał się nabrzeżom, falochronom, budynkom portowym i całej tej tak dobrze mu znanej scenerii. Przenosił wzrok z kadłuba na kadłub starając się odnaleźć statek, który miał za chwilę objąć i poprowadzić na morze.

Nie musiał długo szukać. Przy końcu głównego nabrzeża, tam zresztą, gdzie zwykle stawały jednostki jego gdyńskiego armatora, dojrzał czarny kadłub, znajome nadbudówki, charakterystyczny komin i mostek. Statek wyróżniał się wyraźnie spośród innych. Był duży, rzadko który ze stojących w porcie mógł się z nim równać. Na tle rybackich prywatnych kuterków i większych łodzi zdawał się być prawdziwym dalekomorskim kolosem. Z daleka też widać było przy nim ruch: stała ciężarówka wyładowująca zaopatrzenie, bomy wnosiły z nabrzeża beczki na śledzie i inne ładunki potrzebne do połowów. Widać było ludzi krzątających się na pokładzie, choć z tej odległości trudno było rozpoznać poszczególne osoby.

Nie namyślając się dłużej i nie zważając już na rozpaćkany śnieg, poszedł szybko w tym kierunku. Po chwili znalazł się przy burcie statku. Podniósł głowę. Na dziobie widać było biały duży napis „GDY-79”. Na mostku widniała biała tabliczka z napisem „Prosna”. Ta sama nazwa z dodatkiem portu macierzystego wypisana była na rufie.

Poczuł się tak, jakby dotarł do domu. W tej chwili nie pamiętał już o tym, że niespodziewanie przerwano mu urlop.

Miał przed sobą swój statek, swoją załogę i wiedział, że jeszcze dziś musi opuścić port i iść na łowiska.

Odczekał aż większy hiw przejdzie mu nad głową, po czym niosąc swoją walizkę wstąpił na trap.

3

Statek lekko chodził przy nabrzeżu, ale były to ruchy tak nikłe, że mógł je poczuć tylko ktoś doświadczony, przywykły do życia na morzu.

Z pomieszczenia tuż przy trapie wyszedł człowiek z waciaku i czapce z nausznikami. Zagrodził mu drogę i zapytał twardym, niewiele mającym wspólnego z angielskim językiem akcentem:

— Yes sir?

— Dobra — kapitan mimo woli uśmiechnął się. — Możecie mówić po polsku.

— O, to dobrze — wachtowy ucieszył się wyraźnie. Zaraz jednak obrzucił przybysza czujnym spojrzeniem. — Pan do kogo?

— W porządku — kapitan zrobił nieokreślony ruch ręką, ale nie podał dłoni rybakowi. — Jestem waszym nowym kapitanem.

To zrobiło wrażenie na wachtowym. Nie był przygotowany na widok nowego „starego” w cywilu. Mimo woli wyprostował się, z twarzy zniknął mu uśmiech.

— Tak, panie kapitanie — bąknął — dzień dobry — dodał i zawiesił głos, nie wiedząc co mówić dalej. Kapitan wybawił go z kłopotu pytaniem:

— Chief na pokładzie?

— Tak jest, panie kapitanie — odparł skwapliwie rybak. — Są wszyscy oficerowie. Starszy mechanik i...

— Dobrze — przerwał mu kapitan. — Nie potrzebujecie podawać mi pełnej listy obecności. Pytałem tylko o pierwszego.

— Tak jest, zawołać go? — wachtowy całą sylwetką wyrażał gotowość spełnienia każdego życzenia kapitana. Z tyłu, w korytarzu, ukazała się czyjaś głowa i zaraz zniknęła.

„Oho, już statek będzie wiedział, że jestem” — pomyślał kapitan, a głośno odparł wachtowemu:

— Nie trzeba. Powiedzcie mu tylko, żeby za chwilę przyszedł do mojej kabiny.

— Tak jest — rybak powtarzał to jak wojskowy podwładny wobec przełożonego. Kapitan spojrzał na niego uważniej. Lubił dyscyplinę, cenił i zachowywał dystans między sobą a podwładnymi, uważał, że poufałość i nadmierne zbliżenie prowadzi do rozluźnienia i sprawia, że załoga rozłazi się kapitanowi w rękach, a obowiązki wypełnia byle jak. Wiedział, że we flocie rybackiej znają go jako człowieka surowego, wymagającego bezwzględnego posłuszeństwa, a nawet tyrana, który zbyt mocno trzyma ludzi „za mordę”. Nie przejmował się tym. Sam sobie stawiał wysokie wymagania na służbie i tego samego oczekiwał od załogi.

Niewątpliwie wachtowy musiał to i owo o nim słyszeć. Przemknęło mu więc przez myśl pytanie: lizus czy służbista? Ale tylko przemknęło; nie zastanawiał się nad tym dłużej uznając, że zdąży jeszcze poznać i tego rybaka i całą załogę. Skierował się do drzwi wiodących w głąb statku. Usłyszał jeszcze za sobą głos:

— Pomogę panu kapitanowi — i poczuł, że wachtowy chce wziąć od niego walizkę.

— Nie trzeba — żachnął się szorstko. — Pilnujcie trapu. — Rybak cofnął się speszony, a kapitan wszedł do wnętrza.

Nie potrzebował przewodnika. Znał te statki. Na takiej samej jednostce jak „Prosna” był kiedyś pierwszym oficerem, mógł do każdego zakamarka trafić z zawiązanymi oczami. Poszedł więc pewnie korytarzem, potem po dość stromych i wąskich schodach wewnętrznych wspiął się na wyższy pokład i dotarł do drzwi, na których widniała mosiężna tabliczka z napisem „kapitan”. Uniósł rękę i w ostatniej chwili powstrzymał się rozbawiony. Chciał zapukać do własnych drzwi! Nacisnął klamkę i wszedł.

Kabina była niewielka, ale urządzona dość przyjemnie. Pod ścianą biurko, puste, czyste, jakby nigdy nie używane. Nad nim półeczka na podręczne książki. Przy drugiej ścianie niewysoki barek, nad nim w czarnych ramkach reprodukcja krajobrazu: jakieś pagórki pokryte sosnowym lasem z polaną, na której pasło się stado owiec. Przez moment poczuł lekką tęsknotę; dopiero co odwołano go przecież z podobnej okolicy, tyle że teraz białej, pokrytej śniegiem. Zaraz jednak przestał o tym myśleć i dalej lustrował kabinę. W rogu stała załamana pod kątem prostym kanapka, przed nią owalny stolik i dwa ciężkie fotele, w ścianie okrągły bulaj. Wyjrzał i zobaczył poprzeczny falochron odgradzający basen portowy od awanportu, a dalej ten drugi, oddzielający cały port od morza. Właśnie zza betonu wystrzeliły fontanny piany, która poleciała z wiatrem stopniowo zanikając w wilgotnym, mglistym powietrzu. Jakiś niezbyt wielki statek rybacki wychodził właśnie z portu. Robił łagodny łuk w awanporcie, kierował dziób między główki wyznaczające wyjście i zarazem wejście do portu. Oderwał wzrok od tego widoku i postąpił dalej stawiając wreszcie walizkę, którą do tej pory bezwiednie trzymał w dłoni. Zajrzał do małej łazienki, rzucił okiem na miniaturową sypialnię z wysoką koją, pod którą znajdowały się trzy szuflady. Wszystko było takie, jak się spodziewał. Na statku nie dokonano żadnych przeróbek, każdy mebel znajdował się na swoim miejscu. Poczuł zadowolenie, doznał uczucia jakby naprawdę znalazł się we własnym domu. Na takim samym statku pływał ostatnio, przywykł do każdego szczegółu, więc od razu poczuł się tu dobrze i swobodnie. Nie lubił zmian. Wrócił do głównej kabiny i wreszcie zdjął kożuszek. Dopiero teraz poczuł, że jest mu gorąco. Choć na dworze mróz nie był zbyt wielki, mechanicy jak zwykle przesadzali z ogrzewaniem. Otworzył bulaj, głęboko zaczerpnął powietrza i skierował się do drzwi wiodących wprost z kabiny do pomieszczeń nawigacyjnych. Nim jednak nacisnął klamkę, usłyszał pukanie.

— Tak! — krzyknął przez ramię. Do kabiny wszedł chudy, wysoki mężczyzna, niezbyt już młody, lekko przygarbiony, jakby w ten sposób chciał zmniejszyć swą zbyt wysoką postać. Białą bluzę widocznie nałożył w pośpiechu, bo guziki miał zapięte źle i jedna poła była dłuższa od drugiej, co kapitan natychmiast zauważył.

— Dzień dobry, panie kapitanie — powiedział przybyły. — Jestem pańskim stewardem. — Mówił wolno, bez przymilności i zbytniej służalczości, tylko lekki skłon siwiejącej już głowy miał wyrazić szacunek i gotowość do usług. Kapitanowi spodobała się ta postawa, ale nie mógł się powstrzymać od drobnej złośliwości:

— Cieszę się — powiedział. — Ale niech pan się zapnie porządnie, guziki się panu pomyliły.

Steward nic nie powiedział, tylko wolno, bez nadmiernego pośpiechu czy śladów zawstydzenia, zapiął bluzę właściwie i czekał na polecenia. Wówczas kapitan zbliżył się, wyciągnął rękę i powiedział:

— Wenta. — Steward uścisnął dłoń kapitańską, znów pochylił lekko głowę i odparł:

— Florski jestem, panie kapitanie. Dionizy Florski.

„Jednak jest w nim coś z kelnera — pomyślał kapitan. — Ale niezły, widać, że nie wazeliniarz. No dobra, zobaczymy jaki będzie naprawdę” — głośno zaś powiedział z uśmiechem:

— No, to się już znamy, panie Dionizy. Niech pan mi rozpakuje walizkę i poupycha rzeczy gdzie trzeba.

— Tak, panie kapitanie — głos stewarda był ciągle jednakowo równy i spokojny. — A może podać coś gorącego? Jadł pan kapitan obiad?

„Zna swoje obowiązki. Wolę takiego niż młodego przemądrzałego gówniarza” — kapitan był coraz bardziej zadowolony.

— Jadłem w samolocie — odparł. — Ale niech pan mi przyniesie mocnej kawy. Takiej solidnej — podkreślił — nie lury. Lubię szatana!

— Dobrze, zaraz będzie — steward przestawił walizkę ze środka kabiny do sypialni i wyszedł spełnić polecenie.

Kapitan przeszedł do kabiny nawigacyjnej. Był tu dość duży stół z przytwierdzoną nad nim do ściany ruchomą lampą podobną do tej, jakie są nad rajzbretami w biurach konstrukcyjnych. Na stole leżała rozłożona mapa z konturami brzegu w pobliżu ich portu. Cały obszar, na którym operował ich statek, był oznaczony liniami. Gdzieniegdzie widniały otoczone kółkiem kropki oznaczające pozycje i cienko, zwykłym ołówkiem, wpisane godziny. Widocznie nie sprzątnęli jeszcze tej mapy po powrocie do portu. Pęk ołówków w ciężkim metalowym kubku, gumka i cyrkiel z ekierką uzupełniały wyposażenie stołu. Obok była szafka z pozostałymi mapami i schowek na flagi morskiego kodu. Pudełko z sekstansem i lorneta w futerale spoczywały na osobnej półce. Zajrzał jeszcze do sterowni. I tu panował porządek. Zrobiło to na kapitanie dobre wrażenie.

Cały ten pobieżny wprawdzie przegląd napełnił go zadowoleniem. Widać było, że choć nie starano się przygotować statku specjalnie na jego przybycie, wszędzie panował porządek, wszystko znajdowało się na swoim miejscu, było gotowe do użycia. Nastawiło go to życzliwie do załogi.

Z tyłu, w otwartych drzwiach kabiny nawigacyjnej, ukazał się steward.

— Kawa na stole, panie kapitanie — powiedział. — Przyszedł też pierwszy oficer. — Kapitan skinął głową.

— Już idę, dziękuję. — W swojej kabinie ujrzał stojącego przy biurku mężczyznę, który na pierwszy rzut oka wydał mu się mocno podstarzały. Był niezbyt wysoki, w dodatku przygarbiony, jakiś osowiały, bez oznak zwykłego w takich wypadkach ożywienia czy zainteresowania spotkaniem z nowym kapitanem. Miał na sobie marynarski mundur, dosyć porządnie wyczyszczony, choć sfatygowany. Czapkę trzymał w jednej ręce, drugą oparł o blat biurka, jakby mu trudność sprawiało swobodne stanie na nogach. Twarz miał mizerną, oczy zapadnięte, a ciemna, dość gęsta broda z widniejącymi tu i ówdzie srebrnymi nitkami jeszcze potęgowała pierwsze niekorzystne wrażenie. Nie tak wyobrażał sobie kapitan Kubiaka, ale nie miał teraz czasu na analizowanie swoich wrażeń i zbyt długie przyglądanie się starszemu oficerowi, bo ten podszedł i przedstawił się:

— Kubiak, jestem tu chiefem — powiedział trochę przygaszonym głosem, jakby nawet na rozmowę nie miał zbyt wielkiej ochoty. Kapitan przywitał się, wyraźnie wymówił swoje nazwisko i oznajmił:

— Wiem. Czytałem listę załogi przed przyjazdem tutaj. A przede wszystkim zainteresowałem się, jakich mam oficerów. — Starszy oficer odpowiedział nikłym uśmiechem, ale nie odezwał się.

Ten człowiek nie mógł być taki stary, jakim się wydawał na pierwszy rzut oka! Zaraz, ile Józek ma lat? Niewiele ponad czterdzieści, a byli chyba z Józkiem równolatkami. Kapitana zadziwił jego wygląd, postawa, powolność i jakaś ociężałość, jakby chief czuł zniechęcenie do całego świata. Bynajmniej nie wyglądał na „podrywacza”, wręcz przeciwnie. A przecież... Józek nie kłamał. Zbyt głęboko przeżył to wszystko. Tak się jakoś złożyło, że choć we flocie rybackiej znali się niemal wszyscy, a już szczególnie starsi stażem i wiekiem oficerowie, nigdy się do tej pory nie spotkali z Kubiakiem, nigdy nie pływali razem. Ale miał o nim wyrobiony sąd na podstawie tego, co mu Józek niegdyś opowiadał. Józek, jego jedyny prawdziwy przyjaciel, którego ten człowiek skrzywdził. No, ale teraz muszą razem pracować na tym statku. Więc, przerywając niezręczną ciszę, powiedział:

— Niech pan siada, chiefie, napijemy się kawy, pogadamy chwilę, jeśli pan teraz może.

— Jak kapitan każe... — odparł chief i kapitan nie wiedział, czy to był żart, czy drwina. Zaraz jednak dodał: — Na statku idzie wszystko bez kłopotów, obejdą się na razie beze mnie.

Kapitan usiadł na kanapce, chief zajął miejsce naprzeciw niego, w fotelu. Steward nalał im kawy i odsunąwszy się nieco do tyłu czekał bez słowa na dalsze polecenia. Kapitan uśmiechnął się do chiefa:

— Po jednym na zapoznanie się, co?

— Jak kapitan każe... — powtórzył chief, ale tym razem uśmiechnął się dając do zrozumienia, że to żart i przyjmuje propozycję. Kapitan skinął głową.

— Na co pan ma ochotę?

— Pan tu rządzi.

— Daj pan spokój — powiedział kapitan. — Jest pan teraz jeszcze moim gościem. Jak skończymy rozmowę, zaczną się obowiązki, dyscyplina, dystanse i to wszystko co ma być. Na razie chwila zapoznawcza, więc?

— No to jeden koniak dobrze by mi zrobił — odparł chief.

— Zgoda, dwa koniaki — zadysponował kapitan. Steward w milczeniu i z całą powagą nalał koniaku do baniastych kieliszków, postawił butelkę na stole i na znak dany przez kapitana zniknął z kabiny. Kapitan ujął kieliszek w palce, przez chwilę wykonywał nim koliste ruchy, potem powiedział patrząc oficerowi w oczy:

— No, chiefie, nie jestem zwolennikiem uczt statkowych, wielkich przyjęć, popijania przez oficerów i załogę. Ale ten kieliszek wypiję z przyjemnością. — Pomyślał przez moment, że może niepotrzebnie to wszystko mówi, że rozgadał się wbrew swemu zwyczajowi. Dokończył szybko: — Żeby nam się dobrze razem pływało, dużo łowiło, pańskie zdrowie.

— Pańskie, kapitanie — skinął głową chief. Lekko stuknęli się kieliszkami i wypili do dna. Obaj zaraz sięgnęli po kawę. Była pachnąca, aromatyczna, choć już lekko wystygła. Kapitan podał chiefowi papierosa i gdy zapalili, odezwał się nie patrząc na niego:

— Jak to się stało?

— Co? — nie zrozumiał pytania chief.

— No ta historia z moim poprzednikiem — w głosie kapitana zabrzmiała nuta zniecierpliwienia. Powolność chiefa i jego zachowanie zaczynały mu z wolna działać na nerwy. Chief skinął głową i odparł przepraszająco:

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.