Koniec najdłuższego rejsu - Stanisław Goszczurny - ebook + audiobook

Koniec najdłuższego rejsu ebook i audiobook

Goszczurny Stanisław

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W Indiach, u wrót Bombaju, stoi statek, którego załoga od ośmiu dni oczekuje na możliwość dostania się do portu. Marynarze są znudzeni i zniecierpliwieni. Jeden z mężczyzn, Adam, nie podziela obaw oraz pragnień pozostałych. Jego dylematy wewnętrzne umożliwiają dostrzeżenie w nim człowieka innego niż jego towarzysze podróży.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 430

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 48 min

Lektor: Jakub Kamieński

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Stanisław Goszczurny

Koniec najdłuższego rejsu

Saga

Koniec najdłuższego rejsu

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi. Zdjęcia na okładce: Shutterstock

Copyright © 1972, 2021 Stanisław Goszczurny i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728023570

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

ROZDZIAŁ I

— Biorą?

— Eee, szkoda słów, zobacz pan, nie mam ani jednej — cieśla kopnął wiadro do połowy wypełnione wodą i ze złością splunął za burtę.

— No to czemu tak pan sterczy na słońcu? Od paru dni nie złowił pan ani jednej ryby.

— A co mam robić? Przecież można zdechnąć z nudów. Stoimy tu i nic się nie dzieje. Słońce, ten smród od miasta i brudna woda. Nawet zadzwonić do domu nie można. — Cieśla znów strzyknął śliną i zapatrzył się w miejsce, gdzie ginęła w wodzie nylonowa żyłka lekko szarpana przez silny nurt.

Stali oparci łokciami o reling. Rozmawiali leniwie, jak ludzie, którzy mają wiele czasu. W dole woda lekko pluskała i szorowała o burtę, gnana silnym prądem pływowym. Była koloru kawy z mlekiem, brudna, zabarwiona mułem, którego niezliczone ilości nosiła tam i z powrotem w miarę odpływów i przypływów. Szarpała lekko statkiem, co jakiś czas odwracała go tak, że miasto widniało to z lewej, to z prawej burty.

Był pogodny, tropikalny ranek, i pobliskie wyspy otulała jeszcze przeźroczysta, sinawa mgiełka. Łagodziła ostre kontury wzgórz i zamazywała sylwetki statków stojących w pobliżu. Ale słońce wznosiło się szybko w górę i coraz mocniej przygrzewało przez lekkie koszule, raziło w oczy, barwiło skórę na ciemny brąz. Nieruchome powietrze nagrzewało się coraz silniej i już teraz czuło się duszność, która wkrótce miała uniemożliwiać oddychanie.

Nabrzeże, znajdujące się o pół mili od burty statku, kipiało życiem. Widać było samochody, wagony, wysokie, ażurowe ramiona dźwigów, pochylające się nad statkami. A dalej, za tą plątaniną masztów, wież, dachów magazynów, stało spiętrzone, milczące pozornie, ale w istocie pełne ruchu i hałasu miasto. Osnute mgiełką i dymami budynki, gdzieniegdzie smukła wieża świątyni, nieskończenie długi bulwar z nowoczesnymi biurowcami, rząd palm lekko pochylonych w stronę morza. Z tej odległości miasto było podobne do wielu innych, które widzieli podczas swych rejsów. Ale prosta, foremna budowla, przypominająca Łuk Triumfalny w Paryżu, wznosząca się pośrodku panoramy miasta na reprezentacyjnym nabrzeżu, mówiła, co to za port. „The Gateway of India” — Brama Indii. Stali u wrót Bombaju, który witał ich skwarem tropikalnego słońca i słodkawo-mdłym zapachem ciągnącym nieustannie w ich stronę.

Upał, zapach hinduskiego miasta, a przede wszystkim bezczynność, dawały się mocno załodze we znaki. Już ósmy dzień tkwili na redzie i czekali, aż pilot wprowadzi ich do portu. Przy nabrzeżach stało pełno statków i musieli cierpliwie czekać na swoją kolej. Dawno już przygotowali statek do prac przeładunkowych, wystarczyło podejść do nabrzeża i rozpoczynać, ale wesoły, niemal czekoladowy przedstawiciel agenta, który codziennie zjawiał się u nich, bezradnie rozkładał ręce i mówił, że jeszcze muszą poczekać. Czekali więc, nudząc się straszliwie i tęskniąc do chłodniejszych krajów. Pełnili wachty portowe, w wolnym czasie snuli się po pokładzie, usiłowali łowić ryby, których nie było w brudnej wodzie, trochę handlowali z obdartymi spryciarzami, podpływającymi pod burty na małych, wypełnionych tandetnymi towarami łódkach. Bosman próbował wynajdować zajęcie dla ludzi, ale przychodziło mu to z trudem, bo wszystkie prace pokładowe zdążyli porobić już w pierwszych dniach czekania. Tylko w maszynie starszy mechanik nie miał z tym kłopotu; statek był już nienowy i zawsze znalazło się tam coś do zrobienia. Kapitan niemal nie pokazywał się na pokładzie. Chronił się przed upałem w swojej kabinie, a jedynie wieczorem, gdy rozpalone słońce chowało się za wyspami, wychodził czasem przez mostek i spacerował po pokładzie. Był wówczas nienagannie ubrany w biały tropikalny mundur zapięty na wszystkie guziki, z czapką nałożoną lekko na bakier, wyglądał, jakby miał za chwilę odpłynąć na jakieś ekskluzywne party.

Teraz jednak był ranek. Kapitan wrócił po śniadaniu do siebie. Starszy oficer obszedł pokład, zajrzał do każdego zakamarka i także zniknął w swoim pomieszczeniu, składającym się z kabiny, łazienki i przylegającego do niej biura. Mechanicy zajęli się swymi wiecznymi remontami. Bosman Kudela znalazł pracę dla dwóch czy trzech marynarzy, ale pozostali rozeszli się po kabinach, magazynkach i innych zakątkach. Cieśla nie zważając na to, że może się narazić starszemu oficerowi lub wachtowemu, rozpoczął swoje niestrudzone próby wędkarskie. Przy nim tkwił Malak. Asystent miał wolne i nie wiedział, co z sobą począć.

Z tyłu, od strony morza, doleciał przeciągły ryk syreny i po chwili ujrzeli ciemny kadłub z białymi nadbudówkami, sunący w stronę portu.

— Niemca prowadzą, a my stoimy — zauważył zgryźliwie cieśla.

— Też swoje odczekał — powiedział Malak.

— Długo tak będziemy jeszcze stali?

— Czy ja wiem? Stary nic nie mówi, pewnie sam nie wie.

Cieśla z zainteresowaniem obserwował nylonową żyłkę, choć najmniejsze drgnienie nie zwiastowało, że jakaś ryba dała się złapać. Znienacka zapytał:

— List pan dostał, panie as?

Adam drgnął, jakby poczuł niespodziewane ukłucie. Poprawił nerwowo ciemne okulary i sięgnął po papierosy. Cieśla odczekał chwilę, a kiedy nie usłyszał odpowiedzi, zauważył:

— Różne rzeczy dzieją się z pocztą. Hindusi to bałaganiarze, nieraz się zdarzało, że pogubili gdzieś listy i człowiek dostawał dopiero za drugim rejsem, po kilku miesiącach.

Adam wciąż nic nie mówił, wolno kruszył palcami zapałkę i drobne kawałeczki rzucał do wody. Miał ochotę odejść od gaduły, ale równocześnie ogarnął go jakiś bezwład, nie chciało mu się ruszyć z miejsca. Zaciągnął się głęboko, nie wyjmując papierosa z kącika warg. Po głowie snuł mu się urywek jakiejś melodii, i całą siłę woli skupił na tym, żeby sobie przypomnieć, co to jest. Monotonnych, nieco skrzekliwych słów cieśli niemal nie słyszał. Z trudem docierały do niego niektóre wyrazy.

— Moja napisała dwa listy — ciągnął swoje cieśla — a mogła więcej. Co ma do roboty? Sama o siebie tylko musi dbać, mogłaby co dzień pisać. Jeszcze mi przygaduje, że za często dzwonię i wszystkie pieniądze wydaję na telefony. Zresztą ona tylko tak pisze, a przecież wiem, że się cieszy z każdego telefonu i niechbym tylko którego dnia nie zadzwonił...

Adam wolno odwrócił głowę i uważnie popatrzył na cieślę. Mała głowa okryta białą czapeczką z podwiniętym do góry daszkiem. Twarz o nieco zadartym nosie, lekko cofniętym podbródku i nastroszonych siwych brwiach. Policzki, kąciki oczu i szyja pokryte siecią zmarszczek... Ile on może mieć lat? — zastanowił się nagle. — Chyba dobrze po pięćdziesiątce. To pewnie dlatego tyle mówi o żonie i tak często do niej telefonuje... Jest starszy ode mnie o jakieś trzydzieści lat...

Melodia znów powróciła i zabrzmiała mu w uszach tak wyraźnie, jakby gdzieś blisko zagrało radio. Zmarszczył czoło z wysiłku, żeby sobie przypomnieć, skąd ją zna, gdy wtem cieśla urwał wpół słowa swoją opowieść i odwrócił się podnosząc głowę w górę.

— Radziki koncertują — powiedział uśmiechając się, aż zgęstniała sieć zmarszczek na jego twarzy. — Nadawać nie mogą, ale odbierają Warszawę. Lubię tę piosenkę, często ją dają w koncercie „Dla tych, co na morzu”. Słuchał pan kiedy?

Adam nagle jakby się ocknął ze snu. Odczuł wielką ulgę, gdy uświadomił sobie, że melodia płynie z głośnika, a nie brzmi tylko w jego głowie.

— No jasne — odparł niemal wesoło. — Przecież to „Zachodni wiatr”, nadają prawie w każdym koncercie życzeń...

— Ładna — stwierdził z przekonaniem cieśla. — Trochę smutna, ale ładna. Lubię posłuchać...

Z otwartych drzwi na wyższym pokładzie dobiegały wyraźnie słowa piosenki:

W mokrym piasku się stopa odciska,

Fala zaraz zabiera ten ślad...

Gdzieś z dołu przeciągły, śpiewny okrzyk doleciał jak dalekie wołanie górskiego przewodnika. Zawtórował mu dychawiczny terkot motorówki. Poprzez te odgłosy melodia płynęła nadal czysto, jakby statek znajdował się w pobliżu kraju, a nie o kilka tysięcy kilometrów.

Twoim oczom chcę przyjrzeć się z bliska,

Bo ostatni to może już raz...

Adam poczuł, że spociły mu się dłonie, i odruchowo wytarł je o szorty. Znów wracała apatia i zniechęcenie. Był zły na siebie za te uczucia, ale nie mógł nad nimi zapanować.

Trzasnęły drzwi i melodia urwała się nagle. Wówczas terkot motorówki kołyszącej się przy burcie „Syreny” zabrzmiał głośno i natrętnie.

— Ej, sahib! — wołał drobny, śniady sprzedawca wyciągając w górę ręce z kiściami bananów i podnosząc głowę, aż brudny turban zjechał mu na kark. — Have you American cigarettes?

— Kupimy? — zapytał cieśla.

— Możemy — zgodził się Adam. — Zaraz przyniosę papierosy.

Poszedł do kabiny i za chwilę wrócił niosąc w ręku dwie paczki cameli. Cieśla wyciągnął żyłkę z wody, na jej końcu przymocował paczki i opuścił w nadstawione dłonie Hindusa. Handlarz począł coś wykrzykiwać, dawał do zrozumienia, że za mało, ale kiedy cieśla zaczął wciągać papierosy z powrotem, zatrzymał pakiecik siłą. Odwiązał papierosy, a na ich miejsce przyczepił sporą kiść dojrzałych bananów. Wciągnęli owoce na pokład i Adam nożem podzielił je na dwie części.

Niespodziewanie ciszę przerwał ostry, piskliwy głos:

— Cholera, cieślak, znów leniuchujesz! Powiem chiefowi, jak Boga kocham, powiem.

Okrzyki te wydawał człowiek niski, żylasty i tak spalony słońcem, że podobny był do Hindusa. Miał na sobie brudne szorty, spod których wyglądały krzywe, owłosione jak kaktusy nogi. Bawełniana koszulka poplamiona farbą dopełniała jego stroju.

— Cie ślak trafi — mruknął cieśla z niechęcią. Temu powiedzeniu, używanemu często przez niego jako jedyne przekleństwo, zawdzięczał, że niezmiennie na każdym statku zwracano się do niego przez „cieślak”. Bosman najczęściej pozwalał sobie na ten zwrot, który na ogół dobrodusznego, rzadko wpadającego w gniew cieślę wprawiał natychmiast w nastrój bojowy. Toteż głośno powiedział: — No czego, czego wrzeszczysz? Co do mnie należy, mam zrobione.

— Zrobione? — bosman zamachał rękami z oburzenia. — Panie as, niech pan mu powie o tych drzwiach, co stary kazał naprawić w mesie, bo mnie on nie uwierzy. Chief mu mówił, drugi też powtarzał, mnie prosili, żebym mu przypomniał, a ten łowi ryby!

— O, wielkie rzeczy drzwi — cieśla wzruszył ramionami. — Dwie godziny roboty. Zdążę pięć razy naprawić, zanim wejdziemy do portu.

— Chryste panie, cholery nie ma na tego śmierdzącego lenia! Zawsze odkłada na potem, a w końcu stary mnie ochrzanią, jak coś nie zrobione!

— Coś taki męczennik? Cierpisz i cierpisz, ganiasz ludzi czy trzeba, czy nie. Dałbyś odpocząć, w morzu i tak dosyć się człowiek naharuje.

— Dajcie spokój — wtrącił się wreszcie Adam.

Umilkli natychmiast, bo choć był tylko asystentem, najniższym stopniem oficerem, w hierarchii statkowej jednak stał wyżej od obu sprzeczających się.

— Masz pan banana — podał bosmanowi owoc — a pan, panie cieśla, lepiej napraw te drzwi, bo jak stary zobaczy przy obiedzie, że niegotowe, może się naprawdę zezłościć.

— Robi się taki upał... — zaczął mruczeć cieśla, ale równocześnie sięgał po wiaderko i zwijał żyłkę.

Bosman uśmiechnął się tryumfująco i wziął drugiego banana, tym razem z kiści cieśli.

Już mieli się rozejść, kiedy nagle głośny terkot rozległ się od dziobu. Jak na komendę, przylgnęli do relingu i wychylili głowy, żeby zobaczyć, kto nadjeżdża. Cieśla osłonił ręką oczy, bo słońce właśnie wyglądało zza dziobu, i wołał głośno:

— Agent! Wachtowy, opuść trochę trap, bo nie wlezie!

Bosman uśmiechnął się zjadliwie i rzucił:

— Te, kapitan, nie rozkazuj trapowemu. Bez ciebie wie, co robić.

Długa, niezgrabna motorówka podpływała do trapu. Na dziobie, zaparty nagimi stopami, stał ciemny, chudy jak lanca Hindus z bosakiem w ręku. Miał na sobie brudne szorty i rozchełstaną koszulę, a na głowie olbrzymi kawał materiału, misternie zawiązany w łódkowaty turban. Pod daszkiem chroniącym przed promieniami słonecznymi siedziało dwóch ludzi. Jednego znali. Był starannie ubrany, miał śnieżnobiałą koszulę i krawat, a granatowe jego włosy błyszczały od brylantyny. Reprezentował agenta i często zjawiał się na burcie. Pod pachą ściskał teraz dość grubą teczkę. Drugi Hindus wyglądał niezwykle malowniczo. Długa broda o lekko rudawym odcieniu kontrastowała z czekoladową, pociągłą twarzą i fioletowym turbanem, starannie zawiązanym i ozdobionym błyszczącą zapinką. Wyglądał jak z plakatu reklamującego Indię, brakowało obok niego pięknej dziewczyny z oczami na pół twarzy i rubinową kroplą na czole.

— Agent jedzie — ucieszył się cieśla — pewnie listy wiezie!

— Ten tylko zna jedną piosenkę: listy i listy — zauważył kąśliwie bosman.

— A ten drugi co za jeden? — zainteresował się Adam.

— Pan nie wie? To jest Ali, nasz stary przyjaciel. Przychodzi na każdy polski statek — wyjaśnił bosman, stary bywalec bombajskiego portu.

Nim Adam zdążył poprosić o bliższe szczegóły, motorówka stanęła przy trapie. Zachwiała się przy tym i szarpnięta silnym prądem omal nie wpłynęła razem z pasażerami pod schodki. Stojący na dziobie Hindus z trudem zdołał ją zatrzymać rękami i podać marynarzowi na statku cumę. Przybysze zwinnie wskoczyli na trap i wspięli się na pokład. Urzędnik od razu podążył w głąb statku do kapitana, Ali zaś zatrzymał się na pokładzie, z godnością schylił głowę w pokłonie i odezwał się po polsku:

— Dzień dobry panom. Czym mogę służyć? Może coś chcecie kupić, może potrzebne tropikalne ubrania? Uszyję w ciągu jednego dnia. — Rozłożył próbki materiałów i zaczął pokazywać gromadzącym się wokół niego marynarzom. Większość z nich znała go dobrze. Wiedzieli, że zaraz za bramą ma swój sklepik, a właściwie warsztat krawiecki, w którym szyje wszystko, czego marynarz potrzebuje. Potrafi też załatwić każdą sprawę, pomóc w zakupach i przy tym nie zdziera jak inni, bierze godziwy procent. Nikt naprawdę nie pamiętał, jak się nazywa. Wiedzieli tylko, że kiedyś, w czasie wojny, Ali był wartownikiem w jednym z obozów uchodźczych dla Polaków. Tam nauczył się języka polskiego i teraz wyzyskiwał jego znajomość do celów handlowych. Obsługiwał wszystkie statki polskie, nie ukrywając przy tym sentymentu do ludzi, których językiem władał.

Cieśla nie interesował się Hindusem. Pociągnął Adama za rękaw.

— Panie as, chodźmy, tamten pewnie listy przyniósł.

— No to co? Jak przyniósł, to będą, nie ma się co spieszyć — odparł Adam lekko się uśmiechając. Bawiła go niecierpliwość cieśli. — Ważniejsza rzecz, czy przywiózł wiadomość, jak długo tu jeszcze będziemy stali.

— Coś pan? — cieśla nie krył oburzenia. — Listy dla pana nieważne?

Ruszył korytarzem, i Adam powoli poszedł za nim. Duszno tu było — zapachy z kuchni i maszynowni tworzyły dławiącą mieszankę woni. Nade wszystko jednak czuć było mdły odór kadzideł hinduskich, które przeniknęły nawet tu, przyniesione powiewem od lądu.

Przed drzwiami do kabiny kapitańskiej stało już dwóch stewardów, mechanik i elektryk. Adam zmarszczył się i powiedział bez gniewu:

— Lepiej byście poszli do swojej roboty. Jak stary zobaczy, będzie się złościł.

— Trzeba listy odebrać — wyjaśnił mechanik.

Steward załogowy zwrócił się do grubego, starszego kolegi obsługującego kapitana:

— Mógłbyś ty pójść do starego i zabrać. Tobie nic nie powie, udasz, że chcesz im coś podać.

Steward kapitański przestąpił z nogi na nogę i przetarł dłonią spoconą twarz.

— Jakby czegoś potrzebowali, toby mnie stary zawołał — powiedział.

Adam nie wiadomo czemu stał tu między tymi ludźmi, niecierpliwymi jak dzieci wyczekujące gwiazdkowych prezentów. Czuł, że powinien jeszcze raz kazać im się rozejść do zajęć, kapitan i tak wyda pocztę, kiedy uzna za stosowne. Nie odezwał się jednak, ale sam miał zamiar odejść.

— Panie as — powstrzymał go głos cieśli — pan by poszedł, oficera stary tak prędko nie wyrzuci.

A widząc, że Adam się nie kwapi, zdjął czapkę, chrząknął i oświadczył:

— To ja idę!

Ruszył po schodach, a wszyscy się cofnęli od drzwi, żeby ich kapitan nie zobaczył. Adam czuł, że należałoby powstrzymać niecierpliwego cieślę, który pchał się, gdzie nie powinien, w dodatku ubrany na roboczo, w drelichowych, brudnych, połatanych spodniach, poplamionej koszulce. Kapitan z pewnością sobie nie życzy, żeby marynarz w takim stroju wchodził do niego, kiedy w kabinie jest gość. Ale znów się nie odezwał, tylko czekał, co nastąpi.

A cieśla trzymając swoją białą czapeczkę w ręku chwilę się wahał pod drzwiami, wreszcie zapukał i zaraz nacisnął klamkę. Nie było go jakiś czas, zza grubych drzwi nie dochodziły żadne głosy. Nagle cieśla ukazał się ponownie na korytarzu. Długo nakładał czapkę, potem wzruszył ramionami i ze złością powiedział:

— Cie ślak trafi, co mu zależy, że nie chce wydać poczty?

Mechanik zaśmiał się i ruszył w stronę rufy. Stewardzi nie ukrywając rozczarowania też chcieli odejść, gdy wtem ukazał się wchodzący z dołu po krętych schodach pierwszy oficer.

Był niewiele starszy od Adama, ale znacznie od niego tęższy, potężniej zbudowany. Wypukła pierś niemal rozsadzała tropikalną koszulę, a spod szortów wyglądały umięśnione i owłosione jak u goryla uda.

— Co jest? — zapytał — roboty nie macie? Adam, ty z nimi?

— Mówiłem, żeby się rozeszli, ale czekają na listy.

— Panie chief — wtrącił szybko cieśla — weź pan od starego pocztę. Mnie nie wydał, ale panu...

Andrzej chciał zrobić groźną minę, ale mu się nie udało. Roześmiał się, mrugnął do Adama i wszedł do kabiny kapitańskiej.

Z maszynowni dochodził męczący, nieustanny jazgot agregatu. Przed mostkiem na pokładzie pomocnik kucharza obierał ziemniaki i gwizdał fałszywie. Jego szef, niewidzialny z czeluści kuchennych, zawołał głośno:

— Filip, cholera, długo będziesz się pieprzył z tymi kartoflami? Sałatkę trzeba robić, a ten dwie godziny siedzi na deku i bawi się.

Gwizdanie się urwało i Adam usłyszał chropowaty głos:

— Kto się bawi, kto? Maszyna jestem czy co? Obiorę, to przyjdę.

Adam wszedł do pentry kapitańskiej, nalał sobie szklankę zimnego kompotu i wypił duszkiem. Poczuł miły chłód w przełyku i żołądku. Sięgnął po papierosa, gdy drzwi od kabiny kapitana trzasnęły i wyszedł Andrzej. W ręku dzierżył paczkę listów.

Cieśla rzucił się do niego.

— Daj pan, panie chief, daj...

— Gdzie? — Andrzej zmarszczył się groźnie i schował listy za plecy. — Czego?

— Nie drażnij się pan — zajęczał cieśla.

Pozostali marynarze także otoczyli chiefa, z pokładu podeszli jeszcze inni — jakimś cudem się zwiedzieli, że kapitan wydał pocztę.

Andrzej nie zwlekał dłużej, począł głośno odczytywać nazwiska i podawać listy do wyciągniętych chciwie rąk. Brali dla siebie, dla swych kolegów, paczka robiła się coraz cieńsza. Cieśla dostał trzy listy, dwa chief schował do kieszeni. Ręce miał puste. Ci którzy nic nie dostali, patrzyli jeszcze na niego niby obojętnie, ale nie mogli ukryć rozczarowania. Rozchodzili się powoli, palili, spluwali, ocierali pot z twarzy i czoła.

Adam przez cały czas tej ceremonii stał na uboczu, w pobliżu drzwi wiodących na pokład. Nawet nie patrzył na chiefa rozdającego listy. Zdawało się, że słucha kucharzy, którzy zawsze znajdowali temat do sporów. Filip już skończył obieranie ziemniaków, lecz jego szef gderał, że za grubo sieka sałatkę jarzynową. Ale do uszu Adama docierały nazwiska wyczytywane przez starszego oficera. Widział kątem oka, jak marynarze odebrawszy listy odchodzą na bok i natychmiast niecierpliwie rozdzierają koperty.

Gdy chief skończył, podszedł do niego i powiedział:

— Dla ciebie nic nie było.

— A co miało być? — prawie ze złością rzucił Adam.

Chief spojrzał zdziwiony, potem uciekł wzrokiem w bok i zmienił temat:

— Są dobre nowiny. Agent mówi, że po południu nas wprowadzą. Na razie jeszcze nie do Alexandra Dock, ale postawią przy nabrzeżu na zewnątrz. Pływy tam wysokie, ponad dziesięć metrów w górę i w dół, ale zawsze lepiej niż tu, na redzie.

— Załoga się ucieszy — stwierdził Adam. — Wszyscy mają już wyżej uszu tego bezczynnego stania.

— Jeszcze trochę postoimy, ale przynajmniej będzie można wychodzić do miasta.

Chief poszedł do kabiny i już po drodze wyciągał swoje listy. Adam patrzył za nim przez chwilę, potem wyjrzał na pokład, ale widząc kucharzy, którzy znów o coś się kłócili, zawrócił i korytarzem przeszedł na pokład koło trzeciej ładowni.

Ali wyłonił się z pomieszczeń załogowych, skłonił przed nim głowę w eleganckim turbanie i zaproponował:

— Może potrzebne szorty albo mundur tropikalny?

— Dziękuję — Adam uśmiechnął się do Hindusa. — Mam wszystko w porządku.

Chwilami chce mi się cholernie śmiać z nich wszystkich. Czuję się tak, jakbym patrzył na nich z jakiegoś wysokiego podium albo raczej jakbym miał czapkę-niewidkę: mogę obserwować, słucham ich, jestem niby razem, a jednak nic mnie z nimi wszystkimi nie łączy. To znaczy łączą mnie rzeczy zewnętrzne: wspólny pokład, wspólny stół, godziny w mesie i na wachcie. Poza tym mam już pewne sprawy za sobą. Stać mnie na drwinę, na dystans wewnętrzny...

Chwilami trochę mnie drażni, że oni o niczym nie wiedzą. Oni mnie wcale nie znają. Nie są w stanie przeniknąć mojej czapki-niewidki. Są chwile, kiedy chciałbym im wszystko powiedzieć, wykrzyczeć swoją prawdę, zrzucić tę czapkę-niewidkę. Ale po co? Zaczną się drwiąco uśmiechać, ten i ów spróbuje obrócić wszystko w żart, ktoś, kto myśli poważniej, jak na przykład starszy mechanik, będzie chciał mnie przekonać, że nie mam słuszności. A najpierw uznaliby mnie za stukniętego. Zaraz by zaczęli litować się, dyskretnie mnie obstawiać, żebym ani przez chwilę nie był sam. Na samą myśl o tym rzygać mi się chce. Byliby uprzejmi i koleżeńscy aż do obrzydliwości, a w gruncie rzeczy kierowaliby się strachem, żeby mi się coś nie stało, bo potem raporty, wyjaśnienia i cała ta kołomyjka, kiedy człowiek nagle wysiądzie na morzu...

No więc staram się być taki jak inni, uśmiecham się uprzejmie, opowiadam głupie kawały, nawet zmuszam się do brania udziału w rozczulających rozmowach o sprawach rodzinnych.

Ale zrobię to. Postanowiłem już dawno. Nie ma chyba wiele nad czym rozmyślać, bo wtedy człowiek gotów się rozkleić. Jeszcze bym się sam nad sobą rozczulił i co wtedy? Są ludzie, którzy lubią, żeby się nad nimi rozczulano i sami nad sobą chętnie się rozczulają. Diabli wiedzą, po co im to potrzebne — siły chyba z tego nie czerpią. Po prostu lubią, żeby się nimi interesowano, a jak nikt się nie interesuje, to sami sobą się interesują, nadymają się, puchną od pięknych myśli o sobie albo od żałości, jak to im jest źle i jak to ich nikt nie docenia. Tacy ludzie obnoszą chętnie swoje cierpienia, a im więcej widzów je obserwuje, tym bardziej są nasyceni swoją męką, tym więcej daje im ona zadowolenia. Obrzydliwość. Ja mam to wszystko gdzieś. Naprawdę. To nie jest poza. Sam aż do końca, do samego dna. I wcale mnie ta szczerość nie boli ani nie martwi. Mogę o tym myśleć jak o czymś zupełnie obojętnym, jakby to dotyczyło kogoś innego, a nie mnie. Odrzucam całą błazenadę, wszystkie pozory, wszystkie zakłamania i wykręty. Chcę być absolutnie szczery. Przenicuję wszystko jeszcze raz, bo nie mam nic innego do roboty. Krok po kroku, chwila po chwili. Mało kto cierpi naprawdę i odczuwa przykrość tak głęboko, że potrafi z nią pozostać sam na sam.

Mnie nic nie dolega ani wewnątrz, ani zewnątrz. Jestem młody, zdrowy jak koń, nie miewam napadów melancholii, nie ogarnia mnie tęsknota, z apetytem jem posiłki, chętnie piję wino przydzielane przez ochmistrza, a jak nie ma tropikalnego przydziału, to bez obrzydzenia rąbnę sobie kielicha czy to na statku, czy w porcie. Jestem normalny, bardziej normalny niż wszyscy ci ludzie, którzy mnie otaczają, i ci, którzy zostali tam, w kraju. Po prostu postanowiłem, że to zrobię, i będzie tak, jak postanowiłem. Bywają postanowienia, które przychodzą jakoś same z siebie. Zjawia się taka myśl w mózgu, rośnie, staje się ważna i człowiek już wie, że nie może postąpić inaczej. A dlaczego? Czort wie. Może myślał o wielu innych sprawach, o sobie, o tym co zrobił i czego nie zrobił, o bliskich, o faktach, które zostały mu w pamięci, i te myśli w konsekwencji zrodziły takie postanowienie? Przypuszczam, że jest to proces podobny do tego, jaki zachodzi w maszynie matematycznej. Nawrzucasz danych, pozornie oderwanych faktów, a w rezultacie otrzymujesz sensowny wynik — decyzję.

Postanowienie więc jest. Dawno je noszę w sobie, oswoiłem się z nim i wiem, że go nie zmienię. Ale jeszcze nie muszę tego robić. Na razie sama świadomość, że powziąłem postanowienie i że będę miał dość odwagi, wystarcza mi w zupełności.

Czy jestem szczery? Ależ tak. Nie szukam żadnych wykrętów, nie czekam na żaden cud. Zresztą nie mówię o tym z nikim, te sprawy należą wyłącznie do mnie, a przed sobą nie muszę się zgrywać. Na nic nie czekam, bo wiem, że nic się nie zmieni.

To oni myślą, że na coś czekam. Sądzą według siebie, do każdego przykładają własną miarkę tęsknoty, radości i gniewu. Nie rozumieją, że można nie czekać na nic, nie tęsknić do nikogo, że może nic nie martwić i nic nie cieszyć. A przecież mnisi buddyjscy potrafią osiągnąć taki stopień oderwania od rzeczywistości, że wszystko, co ziemskie, jest im obojętne. Nie parzy ich ogień i nie ziębi lód, nie odczuwają głodu ani pragnienia. Może to oszustwo z ich strony, ale ja nie muszę się oszukiwać. Zresztą nie jestem ani buddyjskim świętym, ani magiem zdolnym zapanować nad swymi pragnieniami. Znów to przyszło samo z siebie, ta obojętność narodziła się wtedy, kiedy zrozumiałem, że zrobię to, co postanowiłem. Nie mogę więc tęsknić, kochać, nienawidzić, dążyć do jakiegoś innego celu niż ten, do którego idę, czy chcę, czy nie chcę. Fatalizm? Możliwe. Nic na to nie poradzę. W każdym razie ani mnie to ziębi, ani grzeje, niech sobie będzie fatalizm, niech będzie heroizm, a nawet tchórzostwo.

Cieśla jest komiczny z tymi rozważaniami o żonie. Ma kompletnego fioła na jej punkcie. Taki facet nie jest w stanie zrozumieć, że ktoś może nie szaleć za kobietą ani za kobietami w ogóle. Oczy na wierzch by mu wyszły, gdybym mu wyłożył swoje poglądy na te sprawy. Zachowuje się jak zakochany smarkacz, jakby po raz pierwszy dorwał się do kobiety i teraz, odstawiony od niej, szaleje, byle tylko znów znaleźć się w tym upragnionym raju. Naraża się na śmieszność, cała załoga z niego kpi, a on nawet tego nie widzi. Jak pies sterczy przy trapie, gotów pocałować w rękę agenta, jeśli otrzyma list od żony. Gdy nie dostanie, chodzi jak struty, jest do niczego, wygląda jakby mu się zbierało na płacz. Chwilami przykro mi na niego patrzeć w takim momencie, bo mam wrażenie, że to duże dziecko, które spotkała niesprawiedliwość. A kiedy dostanie list, aż się poci z radości. Leci zaraz do kabiny i zamyka się na cztery spusty. Wyobrażam sobie, co tam wyprawia: pewnie całuje literki, po sto razy odczytuje każde zdanie, zamyka oczy i widzi się w jej objęciach czy coś w tym guście. Zwariował stary zupełnie. Jest patologicznym okazem tęskniącego marynarza. Żeby ktoś nie wiem jak chciał fantazjować, nie wymyśli takiej postaci, a jak wymyśli, to mu powiedzą, że buja. A ten stary osioł, jak tylko statek znajdzie się w zasięgu gdyńskiej radiostacji, marnuje setki złotych na telefony. „Halo, halo, to ty, kochanie? Co słychać? Jak się masz?” — powtarza do znudzenia, aż wszyscy pękają ze śmiechu. Musi to zdrowo złościć tę jego żonę, bo czasem załoga sobie opowiada, że go obsztorcowała albo zburczała, że za często dzwoni. Komedia. I po co się tak wygłupiać? Po co jak na patelni pokazywać wszystkim, co się ma w środku? Zepsuje nawet tę żonę, przewróci jej w głowie albo znudzi ją tak, że go w końcu zostawi razem z telefonami i żałosnymi listami.

Z politowaniem patrzę na niego. Zresztą inni są podobni, choć może nie tak wyraźnie afiszują się ze swoją tęsknotą. Niektórzy robią to z godnością, nie wylewają przed wszystkimi swoich uczuć. Mogę ich za to szanować. Jestem w stanie zrozumieć ich pragnienia, marzenia, ciągoty i tęsknoty. Może nawet tym lepiej ich rozumiem, im mniej mnie samego to obchodzi.

Nie mówię im o tym, bo nikt z nich by mi nie uwierzył. Ale tak jest naprawdę. Ja na nic nie czekam, niczego się nie spodziewam. Z nikim i z niczym nic mnie nie łączy. Wydawałoby się, że w dzisiejszym społeczeństwie, kiedy każdy człowiek jest od kogoś zależny, kiedy setki najróżniejszych związków i nici łączą ludzi, jest to niemożliwe. A jednak tak jest. Może jeszcze gdybym miał rodziców, istniałyby jakieś więzy, które by zmuszały mnie do czekania albo do jakichś gestów na ich rzecz. Ale nie mam rodziców. Był czas, że mi to ciążyło. Coś tam we mnie drgało, kiedy widziałem, jak inne dzieci biegły do domu ze szkoły albo jak szły z rodzicami. Ale wokół mnie byli tacy sami jak ja chłopcy nie mający nikogo. Mało który pamiętał rodziców. Niektórzy nawet ich jeszcze mieli, a nawet czasem matka przyjeżdżała odwiedzić któregoś w Domu Dziecka. Trzymałem się z tymi, którzy nikogo nie mieli. Uczyliśmy się walczyć samodzielnie o swoje sprawy. Kiwaliśmy opiekunów, kryliśmy się nawzajem, potem już w szkole pomagaliśmy sobie. Przeszło, minęło. Nie pamiętam swoich rodziców. Zginęli w powstaniu, kiedy miałem pięć lat. Kiedyś mnie to bolało. Teraz uważam, że nie ma co się nad sobą rozczulać. Może to lepiej, że ich nie mam, bo chyba trudniej by mi było podjąć taką decyzję, jaką podjąłem, gdybym miał starą matkę? Może byłbym wrażliwy na jej ból, może nie chciałbym, żeby płakała? Może chciałbym jej sprawić radość? A ona z pewnością chciałaby mieć wnuki, synową, cały ten kram, którego na szczęście udało mi się uniknąć w życiu.

No więc nie mam nikogo. Wprawdzie to nie ma nic do rzeczy i właściwie nie warto tym sobie zaprzątać głowy, ale skoro postanowiłem przenicować jeszcze raz wszystko dokładnie, od początku do końca, to muszę i te sprawy wziąć pod uwagę. Rachunek musi się zgadzać we wszystkich pozycjach, a bez tego byłby niekompletny. Zresztą będzie to dla mnie dodatkowym sprawdzianem, jak dalece potrafiłem się oderwać od tego wszystkiego, czym ludzie normalnie zaprzątają sobie głowy. Ba, kiedyś się o to pojedynkowali, teraz zresztą też potrafią się bić o kobiety, walczyć jak koguty, a nawet zabijać z zazdrości. Nie zastanawiałem się nad tym, czy potrafię zrozumieć taki stosunek do tych spraw. Może? Jeśli się patrzy z punktu widzenia innych ludzi, tych którzy tęsknią, czekają, na coś liczą, o czymś marzą, może wtedy to ma sens? Ale w mojej sytuacji? Po co mi to?

Mnich, asceta, pustelnik? Może impotent albo eunuch? Nie, wszystko ze mną w porządku. Odczuwam normalne potrzeby, jak każdy zdrowy mężczyzna. Potrafię je nawet zaspokajać. Tylko że robię to bez tego całego zbędnego balastu, jakim są obciążeni inni ludzie. Bez miłości, bez szałów, bez westchnień. Po prostu zwyczajnie, jak coś, co musi się robić.

Nie, naprawdę nie udaję. Tak jest teraz. Nie mówię, że tak było zawsze. Ho, był czas, że było zupełnie inaczej, choć sądzę, że nigdy nie byłem taki jak cieśla. Ale chyba mało brakowało, żebym okazał słabość. Było mi dobrze, a kiedy człowiekowi jest dobrze, chce ten stan utrzymać, i to jest niebezpieczne. Poradziłem sobie z tym, na szczęście. I teraz też jest dobrze. Tamto odeszło, zostało daleko, obojętne. Doszedłem nawet do tego, że mogę o tym myśleć bez wzruszeń i niepotrzebnego rozrzewnienia. Dlatego nie czekam. Nie mówię o tym nikomu, nawet nie daję poznać po sobie, że nie czekam na żaden list ani na żadną wiadomość. Zachowuję się jak inni i oni chyba myślą, że czekam tak samo jak wszyscy. Śmiać mi się chce z tego, zwłaszcza kiedy mnie nagabują w tej sprawie. A cieśla potrafi być natrętny. Ale nie wyprowadzam ich z błędu. Niech myślą, co chcą...

Lekka sinawa mgiełka gęstniała na krańcach widnokręgu. Zacierała kontury pobliskich wysp, zlewała się z niebem i morzem. Ale nie hamowała potoku promieni słonecznych — ich blask był tylko matowy, jakby światło przedzierało się przez prawie niewidzialny woal. Najlżejszy wietrzyk nie poruszał nagrzanym powietrzem, zdawało się, że świat cały zasnął w martwocie i omdlewającym upale. Oczy nie chronione ciemnymi okularami mrużyły się same od białawego blasku. Przy najmniejszym ruchu ciało oblewało się potem, trudno było uczynić kilka kroków po pokładzie, bo czuło się gęste, lepkie powietrze stawiające opór.

Ludzie przy szalupie poruszali się niemrawo, jakby ich ogarnęło wielkie, trudne do przezwyciężenia lenistwo. Sprawiali wrażenie świeżo przebudzonych z głębokiego snu lub jakby się ich oglądało na zwolnionym filmie. Nawet bosman, zawsze ruchliwy i skory do popędzania, tym razem wolał sam ręki przyłożyć, niż pokrzykiwać na innych.

Łódź zwolniona z uchwytów zakołysała się wolno, jakby i ona ogarnięta była bezwładem od upału. Jeden z marynarzy odepchnął ją od burty i wówczas bosman krzyknął.

— Dobra, luzuj!

Zaskrzypiały talie i szalupa poczęła zjeżdżać w dół. Gdy opuściła się poniżej pokładu, człowiek stojący w jej wnętrzu wyglądał, jakby unosił się cudownym sposobem kilka metrów nad powierzchnią morza. Potem i on zniknął. Chlupnęło lekko, gdy dno łodzi dotknęło wody. Prąd szarpnął nią i pociągnął w tył. Drugi marynarz zjechał po linie z pokładu i wspólnie z kolegą odczepił talie. Zaraz też zaczęli zapuszczać motor, który parsknął dwa razy, a potem zaniósł się przeciągłym jazgotem, jakby się skarżył, że mu każą pracować w taki upał.

Z góry na te zabiegi patrzyła grupa marynarzy. Na skrzydle mostku stał kapitan, jak zwykle usznurowany w swoim mundurze, z czapką na głowie, zda się nie widzący nikogo na statku. Wychylił tylko głowę i przyglądał się, jak szalupa legła na wodzie i jej mała załoga uruchomiła motor.

Chief i Adam również śledzili wysiłki ludzi.

— Zazdroszczę ci — odezwał się Andrzej. — Chętnie bym z wami popłynął. Przynajmniej na szalupie będzie trochę chłodniej.

— Mogłeś powiedzieć staremu — odparł Adam — na pewno by cię puścił.

— Nie lubię do niego chodzić z byle czym — zwierzył się chief. — Potrafi być cholernie oschły.

— Wiem, służbista — w głosie Adama zabrzmiał taki ton, że chief spojrzał na niego z zainteresowaniem.

— Nie lubisz go? — zapytał znienacka.

Adam wzruszył ramionami. Nie odrywając wzroku od burej wody mruknął:

— Nie zamieniłem z nim słowa na tym statku.

— Przez trzy miesiące?

— Jakoś okazało się to niepotrzebne.

— Unikasz go?

— Może on mnie?

Starszy oficer spojrzał mimo woli w górę, jakby się obawiał, czy kapitan nie słyszy ich rozmowy. Ale głowa starego zniknęła już, widocznie się cofnął, kiedy łódź znalazła się na wodzie.

— Adam — powiedział chief — powiedz, co w tym jest?

— A co ma być? Kapitanowi asystent niepotrzebny, jak coś ma do mnie, mówi za twoim pośrednictwem, po to ma ciebie. Asystentowi też kapitan nie jest potrzebny. Mam swego chiefa. Ty jesteś moim bogiem na tym statku.

Chief wyciągnął papierosy. Długo wydłubywał jednego z paczki, jakby chciał zyskać na czasie. Wreszcie widocznie się zdecydował, bo podniósł głowę i zapytał:

— Gryzie cię to? Siedzi w tobie?

Adam szarpnął się, jakby poczuł dotkliwe ukłucie, ale był to widocznie tylko odruch, bo zaraz stężał i nie podnosząc głosu odpowiedział:

— Co ma mnie gryźć? Powiedz sam, co? Przecież wszystko jest w porządku, nie?

— Dobra, nie musimy o tym mówić, jak nie chcesz — chief wycofał się z tematu.

— Nie ma o czym — znów z tą leniwą obojętnością powiedział Adam i wyciągnął rękę, żeby wziąć od chiefa papierosa.

Po trapie zbiegali marynarze i sadowili się w motorówce. Ci, którzy już weszli, podawali ręce kolegom. Kręcili się przy tym, popychali mimo woli, a łódź skakała na wodzie i kołysała się, jakby nagle zapanował sztorm.

— No, siadaj i płyńcie — powiedział chief. — Sprawdź tylko, czy wszyscy mają pasy ratunkowe.

— Już bosman sprawdził.

— Dobra. Ruszajcie, szkoda czasu. Macie z siedem mil drogi, trzeba płynąć z półtorej godziny w jedną stronę. Na wyspie też wam trochę zejdzie, bo jest co oglądać. A musisz wracać przed wieczorem, na wysokiej wodzie.

— Dobrze. — Adam pstryknął niedopałkiem do wody i ruszył w stronę trapu. Zaklaskały chybotliwe stopnie pod jego stopami. Zwinnie zeskoczył do motorówki i zaraz przeszedł na rufę. Policzył wzrokiem ludzi.

— Wszystko w porządku? — zwrócił się do bosmana.

— W porządku, panie as.

— Macie coś do picia? Upał dziś cholerny.

Żylasty pomocnik kucharza wyciągnął długą jak u czapli szyję i uśmiechnął się pokazując świecące metalowe zęby:

— Jest picie i wałówka też, panie as. Zabrałem porcje zamiast obiadu, starczy na dwa dni.

Adam skinął głową. Jeszcze raz spojrzał w górę i gestem odpowiedział chiefowi, który machał im na pożegnanie. Potem dał znak mechanikowi i motorek zawarczał z wysiłkiem. Zanurzona głęboko, pełna ludzi szalupa odbiła od wysokiej burty szarego kolosa, zatoczyła łagodny łuk i nabierając prędkości poczęła się oddalać.

Adam siedział na burcie i prowadził łódź prosto jak po linie. Celował dziobem w daleki, ledwo majaczący za drgającą od upału mgiełką stożek wyspy. Bombaj został za jego plecami, minęli stojące na redzie statki i teraz zostawiali w tyle hinduskie łodzie, które ciężko obładowane, pyrkając motorkami, wiozły swoje ładunki do portu. Prąd powietrza orzeźwiał nieco, oddychało się lżej.

Brunatna woda zatoki była gładka i spokojna. Mącił ją jedynie prąd przypływu. Pomarańczowa tarcza słońca wisiała niezbyt jeszcze wysoko, do południa było dość daleko. Wokół panował łagodny spokój tropikalnego dnia.

Zza małej wysepki wysunęła się majestatycznie ciężka, żaglowa łódź. Bure płachty pochyłych żagli zwisały niemal luźno, a jednak łódź posuwała się naprzód, cicho, lekko, jakby nierealne widmo. Lekko wygięte bambusowe maszty cięły niebo niczym dwie ostre igły. Ciemna, zwinna sylwetka człowieka, z małpią zręcznością wspinającego się na szczyt masztu, świadczyła, że to nie jakiś wymarły statek-widmo.

Stara łódź wolno przesunęła się tuż koło szalupy, na chwilę zasłaniając żaglami tarczę słoneczną. Adam zapatrzył się w ten obraz i nagle wydało mu się, że jakaś nieznana siła przeniosła go do innego świata, w inne czasy, że patrzy na coś, co nie istnieje.

Basowy, bezlitosny ryk syreny okrętowej wdarł się w tę nierealną ciszę i ocucił go. Znikła mara, żaglowiec odpłynął gdzieś w tył, ku Bombajowi, prysnął urok chwili.

Adam widział, jak siedzący przed nim ludzie zapatrzyli się także na niezwykłe zjawisko. Odniósł wrażenie, że i ich ogarnął ten sam dziwny nastrój. Dopiero głos Filipa przeciął ciszę:

— Widziałeś, bracie, jaki cudak? Wiatru nie ma, a on płynie.

— Trochę pewnie jest — trzeźwo zauważył swoim piskliwym głosem cieśla.— A takie żaglowce to nic. U Arabów w Zatoce Perskiej tam możesz jeszcze zobaczyć stare łodzie. Chińskie dżonki się do nich nie umywają.

Adam uśmiechnął się lekko. Cieśla lubił opowiadać o tym, co widział. A pływał wiele lat, był w każdym zakątku globu, miał więc sporo ciekawych wspomnień i obserwacji, którymi dzielił się z każdym, kto go chciał słuchać. Toteż i teraz popłynęły opowiastki, nie zmyślone, ciekawe i dziwne, przerywane uwagami i pytaniami Filipa, który pozował na starego wilka morskiego, choć pływał krótko i jeszcze nie zdążył awansować z pomocnika na kucharza.

Adam się nie wtrącał. Słuchał nawet z ciekawością. Daleko mu było do doświadczeń cieśli. W ciągu tych kilku lat spędzonych na morzu pływał głównie na liniach europejskich, tylko parę razy był na Dalekim Wschodzie. A cieśla, jakby wiedząc o tym i pragnąc zaimponować asystentowi, mówił o krajach afrykańskich, południowoamerykańskich i tylko zezował, czy „as” ma dobrą minę.

Nawet się nie spostrzegli, kiedy minęło półtorej godziny. Wyspa, z początku daleka i niewyraźna, teraz wyrosła przed dziobem motorówki, zmieniła się w porosłe palmami skaliste wzgórze o brzegach nieprzystępnych i surowych. Adam okrążył ją i widać było, że wyspa podobna jest do dwugarbnego wielbłąda, a rozczochrane palmy pochylają się nad jakimiś biednymi zabudowaniami stojącymi na brzegu. Nad szczytem wyższego wzgórza leniwie krążyły szerokoskrzydłe sępy, zataczały koła, chwilami się zdawało, że wiszą nieruchomo w rozgrzanym powietrzu.

Podpłynęli do malutkiej kamiennej przystani i lekko stuknąwszy burtą stanęli. Dwaj marynarze wyskoczyli, zamocowali cumy i wszyscy wysiedli na ląd. Kamienne schody, strome niczym drabina Jakuba, prowadziły stąd w górę. Kilku sprzedawców orzeszków, lepkiej lemoniady i tandetnych pamiątek kręciło się, natarczywie wpychając swój towar. Żebrak z powykręcanymi członkami wyciągnął rękę prosząc o bakszysz. Spomiędzy palm dobiegał jazgot małp.

— No to idźcie, tylko zwijajcie się, bo nie lubię długo być sam — powiedział cieśla. Już na statku postanowili, że płynie po to, aby pilnować szalupy. Na Wyspie Słoni był, jak sam twierdził, dwukrotnie i jej wykute w skale groty-świątynie nie interesowały go. Teraz układał się wygodnie na dnie łodzi, bacząc, by słońce nie paliło mu głowy.

— Tylko nie śpij — przykazał bosman. — Gotowi okraść szalupę, a i sam możesz się obudzić bez portek.

— Dobra, nie martw się o mnie — mruknął cieśla układając się wygodniej.

Ruszyli pod górę po kamiennych schodkach, opędzając się od wielkookich dzieciaków, które natarczywie wyciągały dłonie po rupię. Minęli miejsce, gdzie przed wiekami stał wykuty w skale słoń, od którego wzięła podobno nazwę cała wyspa. Pokręcili odmownie głowami na propozycje lektykarzy. Wkrótce znaleźli się przed malutką kasą i po chwili już wstępowali na nieznany, tajemniczy, tchnący przeszłością teren.

Adama nagle opanowało znów tamto uczucie. Znów wydało mu się, że żyje w innym wieku, w innym czasie, a raczej nie żyje, tylko trwa, jak duch zawieszony w próżni, jak obojętny obserwator, który patrzy, widzi, czuje, ale sam jest daleko od tego wszystkiego, co go otacza. Ale bo też w istocie patrzył teraz na inny zupełnie świat. Świat zaklętego w skale piękna i ludzkiego wysiłku, którego nie zdołali zniszczyć bawiący tu ongiś portugalscy żołnierze ani bardziej od nich bezlitosny czas.

Weszli najpierw do głównej części wykutej w skale świątyni Sziwy. Była to pochodząca z siódmego wieku duża, wsparta na niezwykle misternie rzeźbionych kolumnach sala-grota. Panujący w niej półmrok i chłód jeszcze bardziej odgradzał ludzi od świata zewnętrznego. Na stojących w milczeniu patrzyły trzy twarze wielkiego Sziwy: Stwórcy, Opiekuna i Niszczyciela. Obok stało siedem innych, pełnych życia i tajemniczej wymowy posągów tego samego boga, wcielonego w różne postacie — króla tancerzy, ascety, boga miłości, pogromcy demona...

Kamienne piękno oczarowało Adama i oderwało od rzeczywistości. Czas mijał, a on patrzył na niezliczone rzeźby, grupy i sceny wykute w skale. Czasami przymykał oczy i zdawało mu się, że głosy, które słyszy, to głosy wiernych, kupców, rycerzy, radżów, kalek i kobiet bezpłodnych, przychodzących do świętego miejsca po ukojenie i spełnienie pragnień.

Chudy kapłan o ascetycznej twarzy i ogolonej głowie pracuje wytrwale... Strużki potu spływają po jego czole i karku, ale on, jakby nie czuł zmęczenia, wykonuje bez końca te same ruchy. Pod jego cierpliwymi rękami twarda skała powoli zaczyna ożywać. Znikają rysy i drobne pęknięcia, na chropowatej ścianie z granitu wyłania się oblicze Wielkiego Sziwy. Migotliwe światło rzuca cienie na tę kamienną, a jednak żywą twarz, i chwilami się zdaje, że Wszechmocny żyje i patrzy na trudzących się w grocie mnichów...

Plusk wody w zielonej sadzawce wywołuje inny obraz. Kalecy i chorzy, niepłodne kobiety — wszyscy się obmywają, aby w boskiej wodzie znaleźć lekarstwo na swe ludzkie cierpienia...

Nie wiedział, jak długo trwał ten letarg. Cisza, wszechogarniająca, ogromna jak w środku nocy na oceanie, przywróciła go do rzeczywistości. Gdzieś w gęstniejącym mroku przesuwało się kilka sylwetek. Gdy podszedł bliżej, poznał w nich marynarzy, którzy tu z nim przybyli.

— Gdzie reszta? — zapytał.

— Poszli oglądać wyspę. Są tam podobno też jakieś groty — odparł któryś.

— Późno już, panie as — zauważył inny — siedzi pan w tej grocie parę godzin.

— A wy nie?

— Myśmy już raz wyszli, obejrzeli okolicę, potem wróciliśmy pana poszukać, bo południe minęło i niedługo będzie wieczór. Pora chyba wracać.

Niespodziewanie ogarnęło go uczucie lęku. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że marynarz miał rację. Minęła czwarta. Nagle uświadomił sobie, że jest dowódcą odpowiedzialnym za tych ludzi i łódź, którą tu przypłynął.

— Odpływ! — krzyknął, aż echo odbiło się od rzeźbionych ścian i wielokrotnie powtórzyło to słowo. — Biegiem do szalupy!

Nie pytali go o nic. Natychmiast zwartą grupą rzucili się do wyjścia. Zastukały ich buty i sandały, miejsce święte momentalnie straciło swój urok, przestało ich interesować. Biegli, jakby się obawiali, że skaliste sklepienie nagle runie na ich głowy.

Adam pierwszy wyskoczył na światło dzienne. Mimo woli zarejestrował, że blask słoneczny jest mniej intensywny, a miejsca, które dawniej były zalane światłem, teraz okrywał łagodny cień. Przed wejściem do grot nie było już nikogo, nawet bileter opuścił swoją budkę i poszedł, uznawszy, że już dziś nie będzie od kogo brać rupii za wstęp.

Pognali po stromych schodach w dół, na złamanie karku, ślizgając się na wydeptanych kamieniach. Zanim znaleźli się na dole, już dostrzegli, że się spóźnili.

Woda odsunęła się od przystani, odpłynęła daleko, kilkadziesiąt metrów, pozostawiając błotnistą maź, cuchnącą nieprzyjemnie, pełną odpadków. Szalupa stała na swoim dawnym miejscu. Była żałośnie przechylona, tak że cały jeden bok spoczywał w błocie. Stał w niej cieśla i z niewyraźną miną tłumaczył coś bosmanowi, który obok na nabrzeżu wymachiwał do niego w złości rękami. Kiedy bosman dojrzał grupę z Adamem, odwrócił się tyłem do cieśli i krzyknął:

— Ot, co się może przydarzyć, jak człowiek pływa z... — powstrzymał się od epitetu, spojrzał na Adama i wyjaśnił: — Ja tak na niego, nie na pana. Mógł przecież odbić, jak zobaczył, że idzie odpływ?

— Nie mogłem, panie as, nie mogłem — bełkotał cieśla swoim sepleniącym głosem.

A bosman odparował:

— Nie mógł, bo zaspał, sukinsyn leniwy. A mówiłem, żeby nie spał...

— To moja wina — wtrącił nagle Adam. — Wiedziałem, o której zaczyna się odpływ, i powinienem o tym pamiętać.

— Myśmy się też spóźnili, cholera! — Bosman nie mógł dać za wygraną. — Niedużo, z pół godziny, ale wystarczyło...

— To co robić, panie as, co robić? — skamlał cieśla miotając się w szalupie. — Może ją jakoś zepchniemy. To niedaleko. Byle siadła na wodzie.

— Nie da rady — odparł za Adama bosman. — Jest nas osiemnastu, a takiej szalupy nawet trzydziestu nie udźwignie. Zresztą utonęlibyśmy w tym błocie...

Marynarze patrzyli wyczekująco na Adama. Czuł ich wzrok na sobie i rozumiał, że spodziewają się od niego jakiejś rady, był przecież ich przełożonym, oficerem, który odpowiadał za nich i za łódź. Poczuł się bezradny jak małe dziecko. A równocześnie ogarnął go wstyd. Wiedział, że pełni są do niego pretensji za to, do czego dopuścił. Każdy z nich zdawał sobie sprawę z tego, że teraz muszą tu czekać, aż woda znów podejdzie wyżej i uniesie szalupę. Porwał go taki gniew na siebie, że gdyby mógł, sam własnymi rękami przeniósłby szalupę na wodę. Unikając wzroku marynarzy powiedział:

— Nie ma co, nic nie wymyślimy. Trzeba po prostu czekać.

— Długo, panie as? — zapytał niespokojnie Filip.

— Nie wiem dokładnie — odparł Adam — ale kilka godzin na pewno.

— O rany, ale się będą na statku martwić! — jęknął Filip. Wypowiedział głośno to, o czym myśleli wszyscy.

Bosman zareagował nowym wybuchem:

— Czego jęczysz, cholera, czego?! Co się wielkiego stało? Postoimy trochę i popłyniemy z powrotem na statek.

Adam poczuł wdzięczność do krzywonogiego bosmana za te słowa. Były one pociechą także dla niego. Sam sobie teraz powtarzał, że nic wielkiego przecież się nie stało, ot, zwykły, trochę zabawny przypadek. Z jego winy, to prawda, ale cóż w tym ostatecznie groźnego?

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.