Mors Meta Malorum - Łukasz Burdziński - ebook

Mors Meta Malorum ebook

Łukasz Burdziński

4,0

Opis

Sześć opowiadań grozy, w których zwykłym ludziom, przytrafiają się niezwykłe rzeczy. Spotkania z duchami, pozornie spokojny chłopak okazujący się mordercą, niezwykła gra komputerowa czy strach na wróble, który jest czymś więcej niż tylko słomianą kukłą, to zupełna norma w zbiorze opowiadań „Mors Meta Melarum”. Tylko dla osób pełnoletnich (18+). Zbiór jest dziełem Łukasza Burdzińskiego, autora horroru ekstremalnego „Noc Wigilijna”, która okazała się udanym debiutem, zyskując uznanie czytelników…

 

„Mors Meta Malorum” to 230 stron przyjemnej lektury dla fanów grozy. Na pewno spędzicie z nią przyjemny wieczór, a niektóre historie na długo zapadną wam w pamięć. ~ Trybuna Polska

 

Jedna z najbardziej oryginalnych i niezwykłych książek ostatnich lat. Autorowi nie brakuje wyobraźni i pomysłów, a to co pisze, wyróżnia się dość mocno na tle polskich horrorów. ~ Studio-Impuls

 

Autor doskonale bawi się formą, raz za razem zaskakując czytelnika czymś nowym. Po "Mors Meta Malorum" może sięgnąć tak naprawdę każdy fan horroru, niezależnie od tego czy woli się ghost story czy ekstremalne, brutalne historie. ~ Katarzyna Makuch

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 328

Rok wydania: 2022

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (5 ocen)
3
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Czytelniczka2277

Dobrze spędzony czas

Polecam 😀
00



Łukasz Burdziński

Mors Meta Malorum

© Łukasz Burdziński, 2022

Sześć opowiadań grozy, w których zwykłym ludziom, przytrafiają się niezwykłe rzeczy. Spotkania z duchami, pozornie spokojny chłopak okazujący się mordercą, niezwykła gra komputerowa czy strach na wróble, który jest czymś więcej niż tylko słomianą kukłą, to zupełna norma w zbiorze opowiadań „Mors Meta Melarum”. Tylko dla osób pełnoletnich (18+).

Zbiór jest dziełem Łukasza Burdzińskiego, autora horroru ekstremalnego „Noc Wigilijna”, która okazała się udanym debiutem, zyskując uznanie czytelników…

ISBN 978-83-8324-454-9

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Kilka słów od Autora

Pisanie opowiadań nie jest prostym zajęciem, ale muszę przyznać, że bardzo satysfakcjonującym. Tworzenie postaci, wlewanie w nich życia, opisywanie historii i zdarzeń, jakie ich spotykają, to proces mozolny. Jednak bawiłem się świetnie, pisząc teksty do niniejszego zbioru.

Największym problemem był dla mnie czas. Wszystkie opowiadania tworzyłem nocami, kiedy to dzieciaki smacznie już spały w swoich łóżkach, a ja mogłem usiąść przed ekranem laptopa i pisać. Oczywiście tylko w dni wolne od pracy. Trzeba znaleźć czas, aby pomóc dzieciom w nauce, czas na zabawę czy choćby spacer, aby nie zaniedbywać rodziny. Dlatego też pisałem tylko w wolne dni i tylko nocami. W tym miejscu chcę też powiedzieć, że podziwiam wyrozumiałość mojej żony. Na jej miejscu nie byłbym dla siebie tak wyrozumiały. W końcu przesiadywałem czasami do późnych godzin, zamiast położyć się spać obok niej.

Tak czy inaczej, w końcu się udało i zbiór mogę uznać za gotowy. Pisząc opowiadania, mimo wszystko bawiłem się świetnie i mam nadzieję, że i ty, Czytelniku, będziesz się równie dobrze bawić podczas czytania. Moim założeniem było niedopuszczenie do tego, aby teksty w zbiorze stały się zbyt poważne lub realne. Nieco drażni mnie w ostatni czasie zbytnie „urealnianie” książek. Wprowadzanie dokładnych opisów działania policji, odwzorowywanie psychologii realnych morderców czy zagłębianie się w fizykę lub działanie mechanizmów, rządzących realnym światem. A gdzie miejsce na fantazję? Gdzie miejsce na wyobraźnię? Horror jest przecież rodzajem fantastyki i może się w nich wydarzyć dosłownie wszystko. Policja może w ogóle nie istnieć w danej historii albo działać zupełnie inaczej niż w prawdziwym świecie. To od autora powinno zależeć czy funkcjonariusze będą kretynami jak w filmie „Gremliny” Stevena Spielberga, czy też nie będą się angażować w miejsce akcji albo, czy nie będzie ich w ogóle w danej opowieści, choć głównym złym okaże się zamaskowany zabójca. Tymczasem mamy trochę zbyt duży wylew powieści czy opowiadań, w których autorzy próbują odwzorowywać idealnie działanie policji, zapominając całkowicie o tym, że to przecież ich własna, wymyślona historia, a nie podręcznik naukowy czy literatura faktu. Dlatego też pisząc opowiadania do niniejszego zbioru, powiedziałem do siebie: „Pieprzyć rzeczywistość”. Rzeczywistość wszyscy mamy na co dzień. Czasami ciekawą, czasami nudną jak flaki z olejem. Bywa kolorowa albo męcząca, ale stanowi codzienność, a dzięki fikcji literackiej można, choć na chwilę się od niej uwolnić. Przenieść się w jakiś inny świat, rządzący się własnymi prawami i czasami zupełnie różny od tego prawdziwego.

Tak więc wyszedłem z założenia, że nie chcę pisać niczego zbyt realnego. Ktoś mógłby powiedzieć, że jestem zbyt leniwy, żeby zrobić research i zapoznać się z tym, jak powinny funkcjonować pewne rzeczy. Tyle tylko, że w dzisiejszych czasach kiedy każdy ma dostęp do internetu i dostępu do wszelkiej wiedzy na wyciągnięcie ręki, lenistwo nie ma tu nic do rzeczy. Nie trzeba się już wysilać, żeby zrobić odpowiedni research i zapoznać się z tematem. Fakt, że trzeba poświęcić trochę czasu, ale na pisanie i trzeba go poświęcać, więc to także żadna wymówka. Obecnie wystarczy włączyć przeglądarkę, wpisać odpowiednią frazę, przeczytać kilka (lub kilkanaście) tekstów na dany temat i można zdobytą wiedzę wprowadzać do swojej książki. Tylko po co robić to w przypadku horroru, który z założenia ma być fikcją i im bardziej odbiega od rzeczywistości, tym dla niego lepiej?

Dlatego też, Drogi Czytelniku, nie oczekuj po niniejszym zbiorze, że uświadczysz w nim śledztwa czy odwzorowywanie rzeczywistości. Spodziewaj się czasami nietypowego zachowania bohaterów, a czasami scen przesadzonych, niczym w starych filmach akcji. Bo czemu nie? Nie piszę z przymusu, a dla czystej rozrywki i mam szczerą nadzieję, że właśnie rozrywkę dostaniesz, zagłębiając się w lekturę opowiadań, jakie udało mi się napisać. Liczę na to, że będziesz po prostu dobrze się bawić. Nie chcę nikogo swoją literaturą rozwijać czy uczyć. Od tego są inne książki, a nie horrory. A na pewno nie moje horrory.

Przy okazji pragnę Ci także podziękować za to, że trzymasz teraz w dłoniach tę książkę. Nie ważne czy wybrałeś wersję drukowaną, czy też w formie e-booka. Najważniejsze, żebyś dobrze bawił się podczas czytania, a jeśli Ci się spodoba, największą nagrodą dla mnie będzie miłe słowo. Zwyczajne podziękowanie i napisanie kilku zdań, co sądzisz o tym zbiorze opowiadań, niczego Cię nie kosztuje, a dla mnie będzie motywacją do tego, aby dalej pisać. Słowa krytyki także przyjmę na klatę i wezmę pod uwagę, bo to jest równie cenne, co pochwały.

Nie przedłużając, zapraszam Cię na kolejne strony i zagłębianie się w te niezwykłe historie, które napisałem. Baw się dobrze, czytając i czytaj, bawiąc się dobrze, tak jak ja dobrze bawiłem się podczas pisania.

Przed strachem strach

Staszek bawił się w cieniu dużego dębu na swoim podwórku. Było lato i słońce grzało zbyt mocno, aby spędzać czas w piaskownicy czy na placu zabaw, ale szkoda byłoby siedzieć w domu i marnować ładną pogodę. Szczególnie że to jeden z niewielu gorących dni od początku wakacji. Do tej pory było albo deszczowo, albo zbyt wietrznie więc chłopiec musiał bawić się w swoim pokoju.

Nie posiadał zbyt wielu zabawek. Do swojej dyspozycji miał tylko kilka resoraków, plastikowe łopatki, foremki i wiaderka, a przede wszystkim niesamowitą wyobraźnię. To właśnie wyobraźnia czyniła tego chłopca kimś wyjątkowym. Potrafił dzięki niej zrobić zabawki z pozornie najmniej przydatnych odpadków, takich jak puszki, kartony czy patyczki po lodach. Z takich rzeczy budował nie jeden raz całe miasta pełne ulic, domków, wieżowców, parkingów i parków. Poza tym jego wyobraźnia działała tak sprawnie, że do każdej z takich zabaw wymyślał różne historie, bogate w najwymyślniejsze postacie i wydarzenia. Zdarzało się nawet, że oglądając jakąś kreskówkę w telewizji, przy trzecim lub czwartym odcinku jego fantazja wyprzedzała nawet samych twórców bajki. Nikt oczywiście nigdy się o tym nie dowiedział, ale w swojej głowie układał wtedy scenariusze na ciekawsze odcinki, niż wymyślili autorzy kreskówki. I gdyby tylko miał możliwość przekazać swoje pomysły komukolwiek, każdy przyznałby, że chłopiec potrafi wymyślić znacznie lepsze rzeczy, od tych wyświetlanych w telewizji. Staszek jednak sam tego wszystkiego nie wiedział i nie postrzegał się za kogoś wyjątkowego. Uważał to za coś zupełnie normalnego. Myślał, że każde dziecko w jego wieku ma taką samą wyobraźnię, a on sam nigdy nie czuł się lepszy od kogokolwiek. Wręcz przeciwnie.

Jego rodziców nie było stać na zakup zabawek i ledwo wiązali koniec z końcem, więc ośmioletni chłopiec był zdany głównie na wyobraźnię i musiał bawić się tym, co było akurat pod ręką. Zwykle bawił się zupełnie sam. Jako że był biednym dzieckiem i posiadał jedynie kilka starych zabawek, nie miał też zbyt wielu przyjaciół. Większość dzieciaków wolała bawić się z bogatszymi chłopcami, którzy do szkoły przynosili przenośne konsole, nowe smartfony czy inne współczesne gadżety, podczas gdy Staszek nosił stary i powycierany w wielu miejscach tornister, a ubierał się w wypłowiałe ubrania z wyprzedaży, które mama kupowała jedynie w sklepach z używaną odzieżą.

Jego mama, pani Dorota, miała trzydzieści pięć lat. Pracowała w supermarkecie w mieście, oddalonym od wsi, w której mieszkali o prawie dziesięć kilometrów. Codziennie więc dojeżdżała do pracy autobusem, a gdy wracała, była zawsze bardzo zmęczona. Tata Staszka, pan Grzegorz, dawniej pracował na budowie, ale dwa lata temu poważnie zachorował i od tamtej pory miał problemy nawet ze wstaniem z łóżka. Staszek nie wiedział, co dokładnie mu się stało, ale wiedział, że stało się coś złego z kręgosłupem taty. Coś mu tam wyrosło i przez to pan Grzegorz mocno chorował. Żyli biednie w niewielkim domku na wsi, jednak Staszek się tym nie przejmował. Tak było przynajmniej latem, gdy w czasie wakacji mógł spędzać dużo czasu sam i oddawać się zabawie.

Nie lubił szkoły. Nie dlatego, że trzeba się uczyć, ponieważ Staszek bardzo lubił poznawać nowe rzeczy i świetnie radził sobie z pisaniem czy czytaniem. Problemem dla niego nie była także matematyka. Nie lubił jednak szkoły ze względu na innych uczniów, którzy często mu dokuczali i wyśmiewali jego zniszczone ubrania, sklejane przezroczystą taśmą podręczniki czy powycierany plecak. Staszek był spokojnym i grzecznym ośmiolatkiem, zwykle bardzo cichym, ale nigdy agresywnym. Nie potrafił się więc bronić. Zwykle udawał, że nie słyszy obraźliwych komentarzy szkolnych kolegów, ale nie zawsze mu się to udawało i czasami wracał do domu zapłakany. Nigdy nie skarżył się nikomu i dzielnie dusił wszystko w sobie, z czasem po prostu się do tego przyzwyczajając. Jednak nie mógł nigdy przyzwyczaić się do samotności, która z wiekiem dokuczała mu coraz bardziej. Z zazdrością patrzył, jak grupki chłopców bawią się ze sobą w policjantów i złodziei, chowanego czy grają w berka. On w tym czasie mógł tylko ich obserwować i wyobrażać sobie, jak świetna musi to być zabawa.

Nie był jednak całkowicie sam. Staszek miał kilku kolegów w szkole, z którymi utrzymywał kontakt, ale nie byli to wymarzeni przyjaciele, a jedynie równie biedni, jak on chłopcy. Oni także lubili sobie żartować ze Staszka, jednak nie tak jak pozostali. Ich żarty nie były tak bardzo obraźliwe, a czasami sami zapraszali go do gry w piłkę nożną lub wspólnie się uczyli. Chłopiec wiedział, że to nie są prawdziwi przyjaciele, ale cieszył się, że w ogóle ma z kim pogadać w czasie przerw szkolnych. Prawdziwy przyjaciel potrafi wyciągnąć pomocną dłoń w potrzebie, można mu się ze wszystkiego zwierzyć i wspólnie dzielić z nim troski. Tymczasem ci szkolni „koledzy” byli tylko towarzyszami zabaw, którzy tak naprawdę w ogóle się Staszkiem nie interesowali i było im obojętne z kim będą spędzać czas.

Teraz jednak trwały wakacje i chłopiec był zdany tylko na siebie. W pewnym sensie cieszył się z tego powodu, ale w głębi duszy czuł także samotność. Niby zabawa resorakami była świetna. Z pudełka po butach zrobił pory garaż, a z licznych patyczków po lodach ułożył drogi i właśnie urządzał pościg supergliny za zbiegłym złym łotrem, który chciał zniszczyć miasto. Wiedział jednak, że jeszcze lepiej bawiłby się z kimś innym, kto wcieliłby się w złego łotra albo w superglinę.

Zły łotr właśnie wjechał superszybkim łotrowozem do garażu, aby zmylić superglinę i wymknąć się po cichu, gdy Staszek usłyszał śmiechy i szepty za sobą. Odwrócił się i zobaczył, że stoją za nim dwaj starsi chłopcy z jego szkoły, szepczą coś do siebie i wybuchają donośnym śmiechem.

— Mały bubu bawi się samochodzikami — powiedział ten po lewej, wyższy, a drugi zaczął się głośniej śmiać i złapał za brzuch, przesadnie zginając się w pół.

— Dajcie mi spokój — powiedział cicho Staszek i poczuł, jak się czerwieni.

— Dajcie mi spokój — przedrzeźniał go ten niższy piskliwym głosem. — Bo co nam zrobisz? — zadrwił i teraz to ten wyższy zaczął się śmiać.

Staszek nic nie odpowiedział, tylko spuścił wzrok i wpatrywał się w swoje zniszczone trampki.

— Teraz my się pobawimy — odezwał się ten wyższy i odepchnął Staszka, tak że ośmiolatek potknął się i upadł na tyłek.

Wyższy chłopak przeszedł w cień dębu i kopnął pudełkowy garaż, a gdy ten przewrócił się na bok, rozdeptał go i karton pękł w kilku miejscach.

— Godzilla atakuje miasto — zawołał wyższy chłopak i zaśmiał się z własnego żartu.

Po chwili dołączył do niego ten drugi, niższy i podobnie jak jego kolega, zaczął kopać i deptać wykonane przez Staszka miasto. Chłopiec siedział i przyglądał się całej sytuacji, a w jego oczach pojawiły się łzy. Starsi chłopcy biegali, niszczyli patyczkowe drogi i kopali resoraki. Jedno z autek uderzyło o pień dębu z taką siłą, że wypadły z niego tylne kółka.

— Dobra. Godzilla nie ma tu już nic do roboty — zawołał wyższy chłopak. — Chociaż… Godzilli zachciało się szczać — powiedział i zaczął rozpinać spodnie, a drugi chłopak zaśmiewał się głośno, gdy jego kolega oblewał moczem resoraki i resztę „zabawek” Staszka. — Wybuduj nowe miasteczko i nas zawołaj. — ze śmiechem zapiął spodnie i pociągnął kolegę. — Chodź. Spadamy stąd.

Obaj, wciąż głośno się śmiejąc, poszli dalej i zostawili Staszka. Chłopiec wiedział, że nie odważą się mu niczego zrobić, bo ktoś mógłby zobaczyć wszystko z okna domu… Gdyby tylko w tym domu ktoś był, poza leżącym bezczynnie ojcem, który i tak nie mógłby ze swoim kręgosłupem zrobić nic więcej, jak tylko nakrzyczeć z okna.

Gdy tylko się prześladowcy się oddalili, chłopiec zaczął płakać i w pośpiechu zbierał swoje resoraki. Stracił całkowicie chęć do zabawy.

***

Kiedy wrócił do domu, umył resoraki pod kranem, a później schował do szuflady. Nie chciało mu się dalej bawić, ale nie chciał też siedzieć w domu, podczas gdy na dworze była tak ładna pogoda. Ubrał więc czapkę z daszkiem i wziął jabłko z kuchni, a następnie wybrał się na spacer.

W jego małej wsi znał chyba wszystkie zakamarki, jednakże najbardziej lubił po prostu spacerować drogą polną wśród pól. Szedł więc jedną z dróg, a przy każdym jego kroku, w górę wzbijała się chmura kurzu. Słońce grzało go w plecy, kiedy mijał pola kukurydzy i rzepaku, od czasu do czasu kopiąc jakiś kamyk. Po kilku minutach spojrzał na kukurydziane pole, które było tak rozległe, że nie widział jego drugiego końca. Widać było jedynie morze wysokich łodyg i zielonych, ostrych liści. W oddali dostrzegł jednak coś jeszcze. Coś stojącego na polu. Z daleka wyglądało jak człowiek, ale musiałby to być wyjątkowo wysoki człowiek, ponieważ był wyższy od łodyg i wystawał ponad pole dobre kilkanaście centymetrów. Staszek osłonił dłonią przed słońcem oczy i spróbował przyjrzeć się dokładniej, ale gorące powietrze zbyt mocno falowało i nie był w stanie zobaczyć nic więcej.

Udał się dalej swoją drogą, ale co chwilę odwracał się w stronę tego czegoś, co górowało nad łodygami kukurydzy, a czego nigdy dotąd tam nie widział, choć przechodził obok tych pól niezliczoną ilość razy. Po kilku minutach dotarł do niewielkiego strumyka i przysiadł na sporym kamieniu. Głaz był nagrzany od słońca, ale mimo wszystko nie było tutaj tak gorąco, bo w pobliżu rosło kilka sporych drzew: potężne, górujące nad wszystkim topole.

Postanowił posiedzieć tutaj, wsłuchiwać się spokojnie w śpiew ptaków i nieco odpocząć. Siedząc, przypomniał sobie o jabłku, które wziął ze sobą. Potarł nim o wierzch koszulki, którą miał na sobie, aż skórka zaczęła lśnić w blasku słońca. Już miał ugryźć jabłko, gdy ponownie spojrzał na pole kukurydzy i… nie dostrzegł tego czegoś… Lub kogoś. Na polu teraz nie było zupełnie niczego poza zielonymi liśćmi i gęstym lasem łodyg. Ze zdziwienia przetarł oczy dłonią i spojrzał raz jeszcze, ale nadal nie niczego nie widział. Wstał i podszedł bliżej, rozglądał się po całym polu, jednak niczego tam nie było. Musiało mi się przewidzieć, pomyślał, albo ten ktoś faktycznie był wysoki i sobie poszedł.

Przestał się nad tym zastanawiać i już miał wracać, ale gdy się odwrócił, dostrzegł to coś ponownie, ale teraz nie na polu kukurydzy, a pośród żółtych połaci rzepaku. Chyba mi za mocno przygrzało słońce i mam zwidy, pomyślał Staszek i zamknął na chwilę oczy, a gdy je otworzył ponownie, to coś wciąż tam stało. Tylko jakby się nieco przesunęło w lewo. Wciąż jednak było zbyt daleko, aby móc dostrzec co to takiego. Wyglądało jak bardzo wysoki człowiek, który stał nieruchomo w pełnym słońcu, pośrodku ogromnego pola. Prawdopodobnie miał na głowie kapelusz, ale z tej odległości ciężko było to określić dokładnie.

Staszek, pomimo gorąca poczuł, jak po plecach przechodzą mu lodowate dreszcze, a na rękach pojawiła się gęsia skórka. Cokolwiek to było, wydawało mu się dziwne i niezwykłe. Zaczął się bać i postanowił wrócić jak najszybciej do domu. Oddalić się od pól i tego czegoś, co tam się pojawia i znika. Albo pojawia się nagle w innym miejscu.

Ruszył drogą polną w przeciwną stronę, nieco szybciej niż poprzednio i raz za razem odwracał głowę w stronę pól, wypatrując tego czegoś i zdał sobie w pewnym momencie sprawę, że stracił to z oczu. Znów nie widział tego, co stało tam chwilę wcześniej. Zatrzymał się i wpatrywał w pola, osłaniając dłonią oczy przed oślepiającym słońcem. Rozejrzał się w lewo, następnie w prawo i nic. Znów spojrzał w lewo i jeszcze raz w prawo i… Teraz zobaczył to ponownie i znacznie dokładniej niż wcześniej. To coś znów stało na polu kukurydzy, ale znacznie bliżej niż poprzednio i teraz chłopiec widział, że to nie człowiek, a… strach na wróble. Składający się z dwóch desek zbitych w kształt krzyża, ubrany w jakieś stare, wypłowiałe ubrania, ze słomkowym kapeluszem na głowie i wypchany w całości sianem. Widział to teraz bardzo dokładnie. Podobnie jak „twarz” stracha na wróble. Głowę miał wykonaną z jakiegoś wypchanego materiałowego worka, na którym widoczne było dwoje czarnych oczu, a pod nimi uśmiechnięte usta. Uśmiech ten jednak nie wydawał się przyjazny, a wręcz przerażający.

Staszek poczuł strach tak silny, jak jeszcze nigdy w życiu. Przyglądał się przez chwilę strachowi, stojąc bezczynnie, aż w końcu poczuł, jak wypada mu z dłoni jego jabłko, o którym zupełnie zapomniał. Owoc upadł mu na stopę i dopiero wtedy chłopiec ruszył do ucieczki. Biegł ile sił w nogach, chcąc jak najszybciej znaleźć się w domu. W swoim pokoju, gdzie jest bezpiecznie i nie ma żadnego stracha na wróble. Stracha na wróble, który porusza się po polach, jak żywa istota. Biegł, pozostawiając za sobą chmury kurzu, wzbijające się ze spieczonej słońcem polnej drogi, a serce waliło mu jak młotem.

***

Staszek nie powiedział rodzicom o tym, co tego dnia zobaczył, spacerując wśród pól kukurydzy i rzepaku. Nie sądził, aby rodzice mu uwierzyli. Sam zresztą też już przestał w to wierzyć i uznał, że od palącego słońca po prostu miał zwidy.

Tego był pewny przez resztę dnia, aż do wieczora, gdy po kolacji położył się spać. Kiedy tylko zamykał oczy, wracał wspomnieniami do tamtej chwili i wyobrażał sobie, że strach na wróble ściga go polną drogą. W końcu jednak zasnął, ale strach nawiedził go także we śnie. Uciekał we śnie drogą, która zdawała się nie mieć końca, aż w końcu strach na wróble dopadał go i wtedy Staszek budził się zdyszany, z mocno bijącym sercem i mokry od potu. Nie przespał większej części nocy, a gdy w końcu zasnął ponownie, nie śniło mu się już nic.

***

Następnego dnia nie pamiętał już o żadnych strachach. Prawdziwych czy wyimaginowanych. Znów zrobiło się gorąco i postanowił spędzić (jak zwykle latem) czas na podwórku. Spacerował sobie drogami polnymi, cieszył się krajobrazem, spokojem i ciszą. Był w świetnym humorze. Koło południa wziął własnoręcznie wykonaną procę i poszedł postrzelać kamieniami w szklane butelki. Sporo ich znalazł na brzegu strumyka. Ustawił je na przewróconym pniu jakiegoś starego drzewa i ze sporej odległości próbował trafiać w cele. Nie szło mu to najlepiej, ale mimo wszystko kilka strzałów dosięgnęło butelki. Jedna z nich roztrzaskała się na drobne kawałki. Bawił się całkiem nieźle.

Humor nieco mu się zepsuł, kiedy wracał znad strumyka. Dostrzegł z daleka kolegów ze szkoły, którzy wspólnie grali w piłkę na niewielkim skrawku łąki. W ich wsi nie było prawdziwego boiska, ale dzieciaki potrafią rozwiązywać takie błahe problemy. Wbite w ziemię gałęzie wyznaczały bramki i rogi, a butami udało się wytrzeć kilka ważniejszych miejsc, takich jak środek czy „jedenastka” do wykonywania rzutów karnych, choć w rzeczywistości nie znajdowała się w odległości jedenastu metrów od bramki. Dzieciaki się zaśmiewały, czasami padały jakieś mniej lub bardziej obraźliwe wyzwiska („Nawet moja stara lepiej by kopnęła” albo „Podaj sępie, bo się zesrasz, a nie strzelisz”), ale ogólnie panowała tam miła atmosfera.

Staszek podszedł nieco bliżej, aby popatrzeć na grę. Wiedział, że sam nie zostanie zaproszony. Znał te dzieciaki. Jeden z nich, wysoki jak na swój wiek Szymon, był całkiem w porządku. Pod warunkiem, że nie było przy nim jego kolegów. W towarzystwie kolegów zachowywał się zupełnie inaczej, niż gdy był sam i lubił wtedy podokuczać Staszkowi. Podobnie robił Adrian, który mimo tego, że był gruby i rudy, miał dużo kolegów i nawet jedną koleżankę.

Podszedł więc na bezpieczną odległość i obserwował. Nie chciał zbliżać się zanadto, aby go nie dostrzegli. Szybko jednak się zapomniał i nie wiedział, nawet kiedy to się stało, a już był zaledwie kilka metrów od „boiska”. Wtedy dostrzegł go Szymon.

— Stachu! — krzyknął w jego stronę. — Chcesz dołączyć?

Staszek się rozpromienił i ruszył w ich stronę. Może jednak dzisiaj nie będzie tak źle? Może nie będą mu dokuczać? Widocznie ta dobra pogoda udziela się nawet im. Jednak gdy tylko wszedł na boisko, okazało się, że to tylko pobożne życzenia.

— Stachu Jones! — krzyknął Adrian, a pozostali wybuchnęli śmiechem. Staszek nie wiedział, co jest zabawnego w takim przezwisku, a jednak reakcja wszystkich chłopców sprawiła mu przykrość. — Choć. Będziesz podawać piłkę, jak wyleci poza boisko.

To znów spowodowało, że chłopcy zaśmiali się głośno.

— Jesteś pewny, że to dobry pomysł? — zagadnął z szerokim uśmiechem jakiś inny dzieciak, nieco starszy i tak samo rudy, jak Adrian, tyle że był chudy. Staszek go znał jedynie z widzenia i nie miał pojęcia, jak się nazywa. — Jeszcze biedak ją ukradnie.

— Albo zostawi na piłce jakiegoś syfa! — zawołał następny dzieciak, tym razem dziesięcioletni Michał.

Wszyscy zaśmiewali się w głos, aż brzuchy zaczynały ich boleć. Tylko Staszek stał bezczynnie, wpatrywał się w to wszystko cały czerwony na twarzy. W gardle z przykrości narosła mu bolesna gula. Miał ochotę się rozpłakać, ale wiedział, że to tylko pogorszyłoby sytuację, więc starał się powstrzymać i zdusić łzy.

— Patrzcie na te ciuchy — zawołał Szymon. — Prawdziwy Stachu Jones jak nic!

Dzieciaki śmiały, całkowicie zapominając o przerwanej grze. Adrian padł na trawnik i pięścią uderzał w ziemię, chichrając się tak mocno, że z trudem łapał oddech.

Staszek wiedział, że dłużej nie wytrzyma. Jeszcze chwila i się rozpłacze, a wtedy chłopcy chyba pękną ze śmiechu. Dlatego odwrócił się i ruszył w drogę powrotną. Niemal natychmiast jak tylko stanął plecami w stronę „boiska”, po jego policzkach popłynęły strumieniami łzy. Nie biegł, ale i tak szedł szybkim krokiem.

— Wracaj Stachu! — zawołał ktoś za nim. — Nie obrażaj się! Tak naprawdę masz świetne szmatki. W twoich trampkach biegał Forest Gump! Powinieneś być z nich dumny!

Ktoś znów wybuchł śmiechem, jeszcze głośniejszym niż poprzednio, choć Staszek znów nie zrozumiał, o co chodzi. Przyspieszył tylko kroku i teraz już płakał żywymi łzami. Kiedy uznał, że jest w bezpiecznej odległości, otarł oczy wierzchem dłoni.

Było mu przykro jak zawsze zresztą, gdy z niego żartowano i drwiono. Wiedział, że tak będzie, a jednak przez chwilę wierzył, że może dzisiaj coś się zmieni. Przynajmniej nie oberwał od nikogo i skończyło się na samych wyzwiskach. Odwrócił się na chwilę, gdy wrócił na polną drogę. Dzieciaki wróciły do grania w piłkę i zapewne już całkowicie zapomnieli o Staszku.

Ośmiolatek ruszył drogą. Chciał wrócić jeszcze nad strumyk i posiedzieć na ulubionym kamieniu, gdzie jest cień i spokój. Miejscu, w którym będzie zupełnie sam. W połowie drogi obejrzał się na kukurydziane pole i znów go dostrzegł. Nie tak daleko, jak wtedy, gdy widział go po raz pierwszy, ale i tak dość w sporej odległości stał strach na wróble. Ten sam i teraz przerażający nawet z daleka. Staszek całkowicie zapomniał już o tym strachu, ale teraz znów ciarki pojawiły mu się na plecach i rękach. W tej chwili całkowicie zapomniał o przykrościach, jakich doznał chwilę wcześniej.

Zamarł w miejscu i wpatrywał się w stracha. Czekał, ale nie wiedział, na co właściwie czeka. Może spodziewał się, że słomiany człowiek zacznie się ruszać, a może na to, że zniknie. A jednak nic się nie działo. Oczy go zaczęły piec i uświadomił sobie, że stoi w miejscu przez dłuższy czas i nawet nie mrugnął. Przetarł oczy pięściami, aby złagodzić pieczenie i spojrzał raz jeszcze w stronę pola. Stracha na wróble już nie było. Odbija mi, pomyślał. Normalnie świruję jak nic.

Rozejrzał się we wszystkie strony, obserwując zarówno pole kukurydzy, jak i te z żółtym rzepakiem po drugiej stronie polnej drogi. Nie dostrzegł jednak zupełnie niczego, choć patrzył przez dość długi czas. W końcu jednak uznał, że to musiały być jakieś zwidy. Halucynancja to się chyba nazywa, pomyślał. Od upału, bo nie wziąłem czapki z domu. Z tą myślą ruszył dalej w stronę strumyka. Z uśmiechem na twarzy. To niesamowite, z jaką szybkością dzieci potrafią zapominać o przykrościach i na nowo cieszyć się po prostu z ładnego dnia.

***

Przesiedział dość długi czas, wpatrując się w płynącą wodę w strumieniu i przepływające co pewien czas kijanki czy małe rybki. W końcu poczuł się nieco senny i nie wiedział, nawet kiedy, a oparł się o dużą topolę. Głowa opadła mu w dół, a powieki stały się strasznie ciężkie. Po chwili z zamkniętymi oczami wsłuchiwał się w szum strumienia, rozkoszując się chłodem cienia i zapadł w lekki sen. Kiedy się zbudził, słońce stało wysoko na bezchmurnym niebie, a cień przesunął się na drugą stronę drzewa. Gorące powietrze zaczęło mu mocno dokuczać, co wyrwało go ze snu.

Wstał i rozprostował się. Lekko strzeliło mu w kolanach, zupełnie jak jego tacie w plecach, kiedy ten próbuje podnieść się z pozycji leżącej. Otrzepał tyłek ręką i uznał, że pora wracać do domu. Był na dworze od kilku godzin. Pewnie za niedługo wróci mama z pracy i będzie musiał zjeść obiad. Zwykle pomaga mamie przy gotowaniu, choć na zbyt wiele jeszcze mu rodzice nie pozwalają. Chciałby móc robić więcej dla rodziców. Choć byli biedni i wielu rzeczy brakowało im do szczęścia, jak na ośmiolatka był mądrym chłopcem i potrafił docenić wysiłek mamy, która ciężko pracowała. Niektórzy z jego szkolnych kolegów mieli może więcej pieniędzy, ale na przykład rodzice Szymona często pili alkohol na działkach, do późna siedząc i nie interesując się synem. Nie lepiej też miał Adrian, którego mama rozwiodła się ze swoim mężem i odeszła od nich ze swoim nowym chłopakiem, przeprowadzając się do miasta. Staszek może i był biedny, ale w jego rodzinie każdy każdego wspierał. Nie brakowało najważniejszego — miłości i wzajemnej pomocy. Dlatego chłopiec postanowił, że wróci jak najszybciej do domu i przynajmniej obierze ziemniaki do obiadu, aby mama nie musiała robić wszystkiego sama.

— Staszku… — usłyszał jakby szept za swoimi plecami. Ciarki przeszły mu po plecach na ten dźwięk. Był cichy, ale dość wyraźnie usłyszał swoje imię. Zanim się obejrzał, pomodlił się w myślach, aby to był tylko wiatr i tylko mu się wydawało, że ktoś go woła. — Staszku, tutaj…

Tym razem aż podskoczył. Nie było mowy o przesłyszeniu się. Odwrócił się, drżąc na całym ciele i dostrzegł go… to… Tego stracha na wróble. Stał tuż za nim w cieniu topoli. W tym samym cieniu, w którym chłopiec przespał popołudnie, a teraz przesunął się o sto osiemdziesiąt stopni i padał z drugiej strony drzewa. Strach składał się z dwóch desek zbitych na krzyż, miał na sobie stare ubrania wypchane sianem. Na górze ubrany był w kraciastą czerwono-czarną koszulę, na dole natomiast miał powycierane dżinsy. Przez dziury w materiale wystawały pojedyncze źdźbła słomy. Strach na głowie miał również słomiany kapelusz, taki jaki chłopiec widywał wielokrotnie w telewizji, kiedy tylko pokazywano gdzieś wieś w bajkach. Nigdy takiego nie widział w rzeczywistości, choć całe życie spędził na wsi, ale w telewizji z uporem maniaka zawsze pokazywano ludzi mieszkających na wsiach właśnie w takim kapeluszu. Sama głowa była najgorsza z tego wszystkiego — składała się z materiałowego związanego u wylotu worka, być może po fasoli lub jakimś zbożu. A może i także po słomie? Nie ważne. Oczy stracha składały się z dwóch krzywo przyszytych, czarnych guzików. Jeden z nich był większy od drugiego, tak jakby ten, kto zrobił tego stracha, nie miał pod ręką jednakowych. Nie było na „twarzy” nosa, natomiast poniżej guzikowych oczu znajdowały się, wykrzywione w paskudnym uśmiechu usta, namalowane jakąś czarną farbą. Wyraźnie było widać nawet ślady po pędzlu, delikatne linie włosia, sprawiające wrażenie, jakby uśmiech namalowany był od niechcenia i w pośpiechu.

— Nie bój się mnie Staszku. Krzywdy ci nie zrobię — powiedział strach na wróble, choć nie poruszył się choćby odrobinę — ani jego usta, ani głowa nie przesunęły się nawet o milimetr. A jednak głos wydobywał się z całą pewnością ze słomianego człowieka. Strach mówił łagodnie, spokojnie i cicho. Jego słowa brzmiały nieco jak szum wiatru — były delikatne, ale mimo wszystko bez problemu można było rozróżnić każde słowo.

Chłopiec stał i wpatrywał się w postać, drąc ze strachu na całym ciele. Chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział co. I bał się odezwać. Bał się też poruszyć. Najchętniej uciekłby stąd jak najdalej. Schowałby się w swoim pokoju, najlepiej w szafie albo pod łóżkiem. Jednak nogi wydawały mu się ciężkie, jakby zamieniły się w kamień.

— Nie musisz się mnie bać — powiedział strach. — Jestem twoim przyjacielem.

— K-k-kim… — wyjąkał w końcu Staszek. — K-k-kim j-j-jesteś?

— Twoim przyjacielem — odparł strach na wróble.

— A-a-ale… Skąd się w-w-wziąłeś?

— Nie wiem, Staszku. Nie było mnie i nagle się pojawiłem. Myślę, że to ty mnie stworzyłeś. — mówił strach ciągle tym samym głosem, który brzmiał jak szum wiatru i nie nadal nie poruszał choćby odrobinę. — Potrzebowałeś przyjaciela i chyba mnie wymyśliłeś, więc jestem tu teraz.

Chłopiec przez chwilę stał, wciąż dygocąc, ale już nieco mniej się bojąc. Im dłużej patrzył strachowi w oczy, tym mniej się go bał. Nie bardzo rozumiał to, co słomiany człowiek do niego powiedział i musiał przez chwilę się nad wszystkim zastanowić. Dopiero po minucie lub dwóch dotarło do niego, że strach na wróble ma na myśli jego wyobraźnię.

— Czy to znaczy… — przestał się już jąkać, choć wciąż dygotał. — To znaczy, że nie jesteś prawdziwy? Tylko sobie ciebie wymyśliłem?

— Wymyśliłeś mnie, to prawda, ale jestem tak samo prawdziwy, jak ty. Widzę cię i słyszę. Mówię do ciebie. I jestem twoim przyjacielem.

— A jak się nazywasz… przyjacielu? — zapytał niemal mechanicznie chłopiec, uspokajając się coraz bardziej z każdą chwilą. Nawet uśmiech namalowany czarną farbą na szmacianym worku, przestał dla niego wyglądać przerażająco. Teraz wydawał mu się całkiem życzliwy, choć przecież strach na wróble w ogóle się nie poruszył i „usta” były te same przez cały czas.

— Nie mam imienia. Może jakieś mi nadasz?

Staszek zastanowił się chwilę. Przyjrzał się dokładniej strachowi. Jego słomiany kapelusz, czerwono-czarna kraciasta koszula, stare dżinsy… Wyglądał, jak jakiś farmer z bajek, tylko że był rzeczywisty, a nie narysowany. Wszystko to wydawało mu się teraz zupełnie normalne, a nie przerażające jak jeszcze przed momentem. Mało tego, strach wyglądał teraz całkiem miło i przyjemnie.

— W takim razie… Co powiesz na Agrykol? Wyglądasz jak rolnik, a kiedyś czytałem, że to imię oznacza rolnika. Choć nie mam pewności… — powiedział chłopiec i spuścił wzrok.

— Agrykol — powtórzył strach. — Podoba mi się. Niech więc będzie Agrykol.

Staszek rozpromienił się i uśmiechnął szeroko. Spojrzał na stracha i nie bał się go już w ogóle.

— Miło mi cię poznać Agrykolu — powiedział chłopiec z uśmiechem. — Ale niestety muszę już iść. Moi rodzice będą się o mnie martwić, a chciałem jeszcze pomóc mamie.

— Dobrze, Staszku. Gdy tylko będziesz mnie potrzebować, natychmiast pojawię się w pobliżu — odpowiedział Agrykol.

Chłopiec nie odwracając się, ruszył przed siebie drogą. Pomachał jeszcze wysoko uniesioną ręką do swojego nowego przyjaciela i wesół pomknął w stronę domu.

***

Na szczęście zdążył wrócić do domu, zanim pojawiła się w nim mama. Obrał ziemniaki i w garnku nastawił na kuchence gazowej. Wszystko to robił bardzo ostrożnie, a później przygotował mamie nawet kawę i dumny z siebie czekał na jej powrót. Cały czas jednak myślał o strachu na wróble. Wciąż się bał, ale teraz był to inny rodzaj strachu: zastanawiał się, czy przypadkiem sobie tego wszystkiego nie wymyślił. Początkowo Agrykol go przerażał, ale później okazał się bardzo miły i chciał poznać go bliżej. A jeśli to były tylko zwykłe urojenia? Wtedy nie będzie miał takiej możliwości. Pomyślał, że może nie wybudził się do końca ze snu, a w połączeniu z gorącą temperaturą, jego umysł spłatał mu figla.

Nagle usłyszał szczęk klucza w zamku i z zamyślenia wyrwał go powrót mamy.

— Cześć synek — powitała go, gramoląc się przez drzwi, w obu rękach trzymając ciężkie torby z zakupami.

— Cześć mamuś — odparł chłopiec i podbiegł do swojej rodzicielki. — Daj, pomogę ci.

Staszek sięgnął po jedną z toreb i przejął ją od mamy. Była naprawdę ciężka, choć w środku nie było zbyt wielu produktów. Mimo wszystko dwa kartony mleka, trochę warzyw czy woda mineralna swoje ważyły. Jęknął pod ciężarem, ale mimo wszystko dzielnie niósł torbę do kuchni.

— Kochany mój — powiedziała mama, odstawiając drugą torbę i schyliła się, aby pocałować Staszka w czoło. — Taki pomocny…

— Zrobiłem ci kawę. I obrałem ziemniaki na obiad.

Mama uradowana ponownie ucałowała syna i mocno go przytuliła.

— A co z tatą? — zapytała go po chwili, gdy usiadła i rozprostowała zmęczone nogi.

— Śpi w salonie. Zaraz pójdę go obudzić — odparł Staszek i wyszedł z kuchni. W drzwiach rzucił jeszcze: — Dzisiaj chyba tak bardzo go nie boli, bo rano nawet trochę pospacerował po domu.

Mamę również i to ucieszyło, bo jej mąż Grzegorz, od pewnego czasu rzadko był w stanie w ogóle podnieść się samodzielnie z pozycji leżącej. Już obawiała się, że leki i wszystkie zabiegi przestają przynosić jakiekolwiek efekty, ale najwyraźniej się pomyliła.

***

Nie opowiadał rodzicom o Agrykolu ani o swoich problemach z innymi dzieciakami. W zasadzie przez większość czasu, jaki spędzał w towarzystwie mamy i taty, nie myślał o tym w ogóle. Jednak w pewnym momencie wrócił myślami do stracha na wróble i zaczął zastanawiać się, czy to mu się wszystko nie przyśniło. Czy nie było tylko jakimś majakiem albo czymś podobnym? Bo przecież jak mógłby pojawić się jakiś gadający strach na wróble? I to jeszcze niby on miałby go stworzyć, nie zdając sobie z tego sprawy? Bez sensu… Jak bardzo chciałbym go znów zobaczyć, aby przekonać się, że jednak istnieje naprawdę.

I gdy tylko o tym pomyślał, dostrzegł Agrykola za oknem salonu. Stał tam, choć wcześniej go nie widział. Na pewno go tam nie było jeszcze chwilę temu, a teraz stał i wpatrywał się w chłopca swoimi guziczkowymi oczami, z uśmiechem wymalowanym czarną farbą na workowej głowie. I był z całą pewnością rzeczywisty. Staszek widział nawet cień, który Agrykol rzucał na fragment podłogi. Jednak tym razem chłopiec nie bał się widoku stracha. Wręcz przeciwnie, ucieszył się na jego widok.

— Mamo — zagadnął. — Pójdę pobawić się na zewnątrz.

— Idź, idź. Taka ładna pogoda — powiedziała mama i uśmiechnęła się do niego. — Tylko weź czapkę, żeby ci nie przygrzało za mocno w głowę.

Chłopiec w biegu porwał czapeczkę z daszkiem i pognał czym prędzej na zewnątrz. Gdy jednak znalazł się na podwórku, nie dostrzegł nigdzie Agrykola. Rozejrzał się to w jedną, to w drugą stronę. Obszedł dom dookoła i… Nic. Strach na wróble zniknął. Staszek rozczarowany usiadł na trawie.

***

Przez resztę dnia nie widział już „swojego przyjaciela”. Nikomu też o nim nie wspomniał, bo i komu miałby mówić? Rodzice uznaliby pewnie, że to tylko wymyślony, wyimaginowany przyjaciel. Kolegom? Tych nie miał praktycznie w ogóle poza kilkoma osobami, z którymi zadawał się w szkole. W czasie wakacji nawet z nimi nie miał kontaktu.

Ostatecznie zajął się więc zabawą. Odbudował sporą część miasta z kartonowych pudełek i patyczków po lodach, przyniósł z domu umyte resoraki. Nie śmierdziały na szczęście moczem tamtej dwójki, która zniszczyła mu zabawę poprzednim razem. Uszkodzone koła jednego z autek udało mu się naprawić, przynajmniej częściowo. Trzymały się solidnie, ale stalowy pręcik je utrzymujący, okazał się wygięty i kółka przestały się obracać. Próbował jakoś naprostować metal, ale bez pożądanego skutku, więc bawił się, udając, że kółka działają prawidłowo.

W czasie odbudowywania swojego miasta całkowicie zapomniał o strachu na wróble, samotności i całej reszcie. Po kilku godzinach stwierdził, że jego dzieło wygląda po prostu genialnie. I tak było w rzeczywistości. Miasto rozrosło się od poprzedniego dnia o kilka nowych budowli. Wykorzystał całe mnóstwo pudełek po różnych kosmetykach czy butach, rolki po papierze toaletowym, opakowania po artykułach spożywczych i całą masę innych rzeczy, które normalnie były zwykłymi śmieciami, a w rękach Staszka stawały się prawdziwymi dziełami sztuki. W pewnym momencie przyniósł z domu nożyczki, samoprzylepny kolorowy papier i farbki, aby ozdobić w detale swoje budowle.

Kiedy skończył, spojrzał na wszystko z góry i uznał, że powstała wspaniała makieta do zabawy. Tylko że dzisiaj już się nie pobawi. Zaczynało się ściemniać. Przygotowywanie miasta zajęło mu mnóstwo czasu, ale był z siebie dumny. Postanowił więc odłożyć zabawę do jutra, mając nadzieję, że pogoda się nie pogorszy. I że w nocy nie przyjdą tu znowu te dwa łobuzy, aby zniszczyć jego makietę.

***

Jak się okazało, nikt niczego nie zniszczył. Staszek wstał, jak tylko pierwsze promienie słońca wpadły do pokoju przez okno. Zjadł pośpiesznie śniadanie, składające się z dwóch gotowanych jajek i bułki z masłem i plastrem żółtego sera. Jego miasto było tak okazałe, że nawet jego mamie rzuciło się w oczy, gdy szykowała się do pracy i pochwaliła syna za wspaniałe dzieło.

Niemal natychmiast po śniadaniu zabrał swoje nieliczne zabawki i zaczął zabawę. W jego umyśle miasto miało już swoją historię, burmistrza, mieszkańców, którym nadał nawet imiona. Oczywiście nie miał żadnych figurek czy czegokolwiek innego, co mogłoby rzeczywiście symbolizować owych mieszkańców, ale nie przeszkadzało mu to w ogóle. Jego wyobraźnia działała tak sprawnie, że niemal widział tętniące życiem ulice.

Właśnie popychał dwa resoraki przez jedną z głównych ulic. Jeden z nich był wyścigówką, drugi natomiast czymś podobnym do trabanta. W wyobraźni chłopca jednak był to dwa wojskowe pojazdy, przypominające z wyglądu czołgi i wyposażone w najnowsze, niesamowite technologie. Przejeżdżając przez ulice, odpierały atak obcych, chcących zniszczyć miasto. I to nie bez powodu. Kosmici nie wybrali sobie byle jakiego miasta, a celowo zaatakowali właśnie te, zbudowane przez Staszka. Wiedzieli, że nie są w stanie podbić planety, a pod tą metropolią znajdowały się złoża niezwykłego minerału, który wzmacniał moce wszystkiego i wszystkich. Dlatego też wojsko dysponowało taką fantastyczną technologią. Kosmici postanowili więc zniszczyć miasto i przejąć cenny minerał, a wzmocnieni supermocami, byliby zdolni podbić całą Ziemię. Zaatakowali więc całymi siłami, a jednak i tak mieli problem z przebiciem się, choć wojsko wykorzystało jedynie dwa czołgi do obrony, mając ich jeszcze wiele w zanadrzu. Wyobraźnia Staszka działała naprawdę imponująco jak na ośmioletniego chłopca.

Zabawa tak go pochłonęła, że nie wiedział, nawet kiedy minęło popołudnie. Zdążył już odeprzeć ataki obcych, złapać kilku przestępców, zagrażającym mieszkańcom czy nawet stoczyć wielki bój z megacyborgiem, któremu niestety udało się zniszczyć kilka budynków za pomocą swojego laserowego wzroku. Im dłużej się bawił, tym bardziej jednak zaczynało mu czegoś brakować. Chciałby mieć do zabawy towarzysza i wspólnie z nim wymyślać różne historie, przeżywać je i zaśmiewać się w głos. Kiedy tylko przerwał zabawę i chwilę o tym pomyślał, dostrzegł, że na jego miasto padł niezbyt długi cień. Domyślił się, do kogo należy. Odwrócił głowę tak nagle, że aż mu strzeliły kości i zawołał radośnie:

— Agrykol!

— Potrzebowałeś przyjaciela. Towarzysza do zabawy, więc jestem — odpowiedział strach na wróble, stojący tuż za chłopcem.

— Już się bałem, że cię więcej nie zobaczę — powiedział Staszek i pochmurniał nieco. — Tylko, jak możesz się ze mną bawić? Ty się nawet nie poruszasz. Nie masz też rąk.

— Nie martw się o to. Mogę się bawić tak samo, jak ty, jeśli tylko tego potrzebujesz — odparł Agrykol swoim głosem podobnym do świstu wiatru. — To ty mnie wymyśliłeś i mogę zrobić wszystko, co tylko będzie dla ciebie niezbędne.

— Ale… jak? — chłopiec nie rozumiał, co Agrykol chce mu powiedzieć. Nie wiedział, jak mogą się wspólnie bawić jego miastem czy resorakami. Przecież strach na wróble nie pochyli się i nie zacznie popychać zabawek, nawet jeżeli może się pojawiać nie wiadomo skąd i mówić do niego.

— Spójrz — odparł Agrykol, jakby odczytał jego myśli. — Spójrz na miasto. Trzeba je ratować.

Staszek oderwał wzrok od stracha na wróble i popatrzył na miasto. Dostrzegł coś tak niezwykłego, że nawet trudno było sobie to wyobrazić. Resoraki poruszały się i jeździły ulicami, choć nikt ich nie dotykał. Wyglądało to, jakby jakaś magiczna siła przesuwała je po drogach z patyczków.

— Jestem uciekinierem z więzienia. Muszę zdobyć odrobinę minerału mocy — powiedział Agrykol, przesuwając w jakiś sposób resorakami, choć tak naprawdę słowa były tu zbędne. Chłopiec właśnie o tym samym pomyślał — o uciekinierze, który planuje ukraść minerał.

Patrzył jak zahipnotyzowany w makietę miasta i w to, co się z nim działo. Przez chwilę obserwował, jak trabant (który wcześniej był jednym z czołgów) przejeżdża obok najwyższego wieżowca, wpada w lekki poślizg, ale udaje mu się skorygować tor i mknie dalej. W końcu dojechał do wzgórza, skąd wydobywano cenny minerał i wtedy dołączył do zabawy. Musiał przecież obronić cenny kruszec.

***

Zabawa trwała do późnego popołudnia, kiedy to Staszek dostrzegł, że jego mama wraca z pracy. Dopiero wtedy przerwał, bojąc się, że może ona zobaczyć Agrykola i wystraszyć się go. Szybko jednak jego obawy okazały się zbędne, bo strach na wróble potrafił zniknąć, jak za dotknięciem magicznej różdżki. Chłopiec nawet nie zdążył się z nim pożegnać, a już go nie było. Był mimo wszystko spokojny. Wiedział, że jutro znów spotka się ze swoim niezwykłym przyjacielem.

I wcale się nie mylił. Od tamtego dnia codziennie widywał się ze strachem na wróble. Wspólnie wymyślali różne zabawy, nie koniecznie tylko na podwórku przed domem chłopca. Staszek wiele razy wyprawiał się nad ulubiony strumyk, a Agrykol w jakiś sposób za nim podążał. Choć nie poruszał się nigdy, gdy chłopak się odwracał, ten zawsze stał tuż za jego plecami.

Dużo rozmawiali i jeszcze więcej się bawili. Ośmiolatek zwierzał się z różnych pomysłów i problemów przyjacielowi, choć tak naprawdę nie musiał, bo strach na wróble i tak wiedział, co chłopiec czuje i myśli. Mimo wszystko dobrze było móc się komuś wygadać. Agrykol także z czasem stał się bardziej gadatliwy i także wymyślał własne zabawy lub dzielił się swoimi troskami. Raz opowiedział Staszkowi, że bardzo się cieszy, że są przyjaciółmi, ale bywa smutny i chciałby być taki sam jak on. Chciałby móc się poruszać, mieć ręce i nogi zamiast desek, móc wyrazić emocje za pomocą mimiki. Staszek doskonale go rozumiał. Też tego chciał dla Agrykola, ale oboje i tak czuli się w swoim towarzystwie wspaniale. Dla siebie nawzajem byli wyjątkowi.

Najbardziej polubili zabawę w chowanego. Upatrzyli sobie nawet do tego świetne miejsce nieco za strumykiem. Choć Agrykol był tylko strachem na wróble, mógł bez problemu przenieść się na drugi brzeg. Staszek natomiast musiał znaleźć sposób na przeprawienie się na drugą stronę, ale przyjaciel mu w tym pomógł. Odszedł (po prostu znikając nagle, gdy chłopiec na niego nie patrzył) i gdy wrócił ponownie, powiedział, że niecałe dwieście metrów wzdłuż brzegu, na strumyk zwaliła się spora gałąź, po której można przejść. Jak się okazało, Agrykol miał rację. Gałąź była gruba i solidna, łączyła oba brzegi na wysokości mniej więcej pół metra nad wodą.

Po drugiej stronie udało im się znaleźć niewielki lasek, sporą łąkę i coś, co wyglądało, jak przewrócony wysoki komin. Było to świetne miejsce na zabawę w chowanego. Tym bardziej że Agrykol przy tej zabawie nie musiał poruszać w ogóle i okazał się całkowicie uczciwy w zabawie. Czasami, kiedy Staszek się chował, mijało kilkanaście minut, zanim strach na wróble go znalazł. Przez cały ten czas nawoływał chłopca: „Chyba wiem, gdzie się schowałeś” albo „Daj, chociaż jakiś znak głosowy, bo nigdy cię nie znajdę”. Sam Agrykol także nie pozostawał dłużny i ukrywał się bardzo sprytnie, odkrywając przy tym najciekawsze skrytki. Oboje zaśmiewali się przy tym i byli radośni jak nigdy wcześniej.

— Ciekawi mnie jedna rzecz… — powiedział pewnego razu Staszek, gdy zmęczeni po zabawie (o ile strach na wróble się męczy) odpoczywali w cieniu przewróconego komina. — …czy mógłbyś zostać u mnie na noc. To znaczy w moim pokoju.

— Myślę, że mógłbym — odpowiedział mu Agrykol.

— Nigdy jeszcze nikt u mnie nie nocował. Zawsze byłem ciekawy, jak to jest.

— Pewnie byłoby świetnie — strach także się rozmarzył, wyobrażając sobie, jak fajnie mogłoby być wspólnie spędzić noc z przyjacielem.

— Więc może… Spróbujmy — zaproponował Staszek. — Nic nie powiem rodzicom. Możesz się pojawić w moim pokoju. Tak jak zawsze.

— Jejku! Naprawdę chcesz, żebym dzisiaj był w twoim domu? — z wielkim entuzjazmem zapytał Agrykol. Staszek wyobraził sobie, jak strach ze zdumienia i niedowierzania otwiera szeroko oczy, choć tak naprawdę nie poruszał się w ogóle, a jego wszyte w materiałowy worek czarne guziki, były takie same jak zawsze.

— Pewnie! Czemu nie? — chłopiec zamyślił się na chwilę. — Tylko musimy być ostrożni. Moja mama raczej byłaby wściekła, że bez jej wiedzy kogoś przyprowadzam.

— A przecież nie powiesz jej, że przyprowadzasz do pokoju stracha na wróble, którego wymyśliłeś… — powiedział smętnie Agrykol. Cały jego entuzjazm i radość w jednej chwili przygasły.

— Wydaje mi się, że i tak nie uwierzyliby mi. Jeszcze by mnie do jakiegoś lekarza wysłali. Takiego, wiesz, co to leczy głowy — powiedział pocieszająco Staszek i lekko się zaśmiał.

— Takiego od czubków — podpowiedział Agrykol. — Włożyliby ci takie durne ubranie, w którym rękawy są zaszyte. Nie mógłbyś ruszać rękoma jak ja — strach na wróble roześmiał się, a Staszek mu zawtórował.

— To bylibyśmy wtedy bezrękimi przyjaciółmi — z uśmiechem powiedział Staszek.

— Ale to ja chciałbym być taki jak ty. Nie chcę, żebyś ty stawał się taki jak ja — tym razem poważniej już stwierdził Agrykol, ale po chwili zmienił temat. — Mam nadzieję, że noc u ciebie będzie super!

— No jasne! — ucieszył się chłopiec. — Możemy rozmawiać, ile będziemy chcieli! Opowiadać sobie różne historie albo oglądać coś w telewizji. Nie mam w pokoju dużego telewizora, ale nie jest zły.

— Jej! — zachwycił się Agrykol, a Staszek znów wyobraził sobie, że jego oczy rozszerzają się w zachwycie. — Nigdy nie oglądałem telewizji! To musi być super!

***

Tak jak oboje sobie wyobrażali, nocowanie u Staszka okazało się świetnym przeżyciem. Do późna rozmawiali i opowiadali sobie wymyślone historie, raz straszne, a innym razem zabawne.

— Synku! Z kim ty tam tak gadasz? — zawołała z salonu w którymś momencie mama.

— Z nikim. Tylko się bawię! — odkrzyknął jej chłopiec.

— Nie siedź za długo! Wiem, że są wakacje, ale nie przyzwyczajaj się, bo kiedyś się skończą!

— Dobrze, mamo!

To był jedyny raz. Później nikt już nie pytał Staszka z kim rozmawia, ani z czego tak głośno się śmieje.

Agrykol najbardziej jednak zachwycony był telewizją. Raz za razem prosił Staszka o zmianę programu i zachwycał się dosłownie wszystkim, co zobaczył na szklanym ekranie. Nie było dla niego ważne czy patrzył na film, reklamę czy jakiś teledysk. Podobał mu się każdy program. Chłopiec pomyślał, że Agrykol nawet jakby miał sto telewizorów i na każdym włączyłby osobny program, to i tak bawiłby się pilotem. Gdyby oczywiście mógł poruszać rękoma.

W końcu chłopiec miał dość przełączania kanałów i włączył jakiś film. Jego niezbyt interesował, ale Agrykol był bardzo zachwycony. Leciał akurat jakiś stary horror, choć niezbyt straszny i z marnymi efektami specjalnymi. W filmie pojawiały się jakieś potworki, które wyglądały jak dzieci, przebrane w lateksowe kostiumy. Walczyła z nimi jakaś starsza, gruba kobieta, ale w zasadzie nie wiele z filmu chłopiec rozumiał. Po pewnym czasie zasnął, a gdy się obudził, telewizor był wyłączony. W pokoju nie było także stracha na wróble, jednak na podłodze pozostało po jego obecności kilka źdźbeł słomy.

***

Staszek nie przywoływał swojego przyjaciela bez potrzeby. Wierzył już, że strach na wróble jest prawdziwy. W końcu spędzał z nim większość czasu od momentu pierwszej wspólnej zabawy. Chłopiec wiedział, że gdy tylko zajdzie potrzeba, wystarczy pomyśleć o Agrykolu, a ten zjawi się natychmiast. Zawsze się zjawiał i początkowo Staszek nigdy nie wiedział gdzie i jak strach na wróble się pojawi. Teraz jednak nie miał już z tym problemu. Gdy potrzebował towarzystwa swojego przyjaciela, wzywał go bez wypowiadania żadnego słowa i wiedział doskonale, gdzie szukać go wzrokiem. Nie wiedział, skąd to wie. To stało się po prostu dla niego tak samo oczywiste, jak to, że niebo jest w górze, a ziemia na dole.

Tego dnia jednak chłopiec nie wzywał Agrykola. Postanowił spędzić trochę czasu z tatą, który wciąż leżał na swoim miejscu, nie radząc sobie z prostymi czynnościami. Staszek nie wiedział, jak dokładnie nazywa się to, co stało się z kręgosłupem jego taty, ale nawet on dostrzegał, że jest coraz gorzej. Przestał całkowicie poruszać nogami, ponieważ jak sam mówił, tracił w nich czucie. Dzisiaj mama założyła tacie coś takiego dziwnego… Nazywała to gorsetem optycznym. Tak przynajmniej zapamiętał chłopiec, przekręcając w myślach słowo „ortopedyczny”. Powiedziała, że dzięki temu nie będzie taty tak mocno bolało, a przede wszystkim zmniejszy się ryzyko uszkodzeń samego kręgosłupa. Staszek próbował sobie przypomnieć nazwę choroby, ale jakoś nie mógł. Wiedział, że było to coś związane ze zwierzętami. Myślał i myślał, patrząc na tatę. I w końcu coś mu zaświtało: Tata miał pająka na kręgosłupie!

Próbował sobie to wyobrazić, ale jakoś niezbyt mu się udawało. Zapewne dlatego, że nie wiedział nawet, jak wygląda kręgosłup, jednak ostatecznie w jego umyśle powstał obraz pająka, który siedzi na plecach i wysysa krew przez skórę. Tylko nigdy tam żadnego pająka nie widział. Uznał, że te rozważania są bez sensu. Miał wielką nadzieję, że tacie się wkrótce polepszy. Nie chciał, aby tatusia tak mocno bolało. Poza tym stał się strasznie chudy przez ostatnie dni. Tak jakby w ogóle nie jadł. Teraz dodatkowo, gdy się przyjrzał, rozpoznał, że twarz taty też wydaje się jakaś inna. Jakby… wysuszona? Jakby oczy miały wpaść do środka czaszki, pozostawiając dwie czarne dziury. Chłopiec aż się wzdrygnął na tę myśl.

Siedział obok niego i patrzył, jak jego tata wpatruje się w dal. Chciałby się z nim pobawić czy choćby porozmawiać. Tylko że teraz nawet rozmowa nie miała sensu, bo Grzegorz wziął rano leki, które mocno go otępiały. Przynajmniej powodowały, że mniej narzekał na ból, a to już coś, uznał chłopiec. Staszek przesiedział tak przez większość dnia, do momentu aż mama wróciła do domu. Nie robił w zasadzie nic. Wpatrywał się tylko w tatę, oglądał programy w telewizji albo opowiadał tacie jakieś historie, które sam wymyślał. Nie był pewny, czy tata go w ogóle rozumie, ale nie miało to znaczenia.

Kiedy jednak już wyszedł z domu, postanowił w samotności pospacerować. Czasami trzeba z myślami pobyć sam na sam. Nawet dla ośmioletniego chłopca było to zupełnie oczywiste.

W zamyśleniu zaszedł aż na drugi koniec wsi i przysiadł nad brzegiem sporego dołu. Dawniej był tu wydobywany piasek i przewożony gdzieś do miasta, gdzie w hucie wykorzystywano go do produkcji szkła. Tak przynajmniej Staszek słyszał z opowieści, chociaż sam nie mógł sobie wyobrazić, jak z piasku można zrobić szkło. Nawet jego tak fantastycznie działająca wyobraźnia, bez posiadania niektórych informacji i wiedzy, stawała się bezużyteczna. Teraz jednak stara piaskownia była tylko wielkim dołem, porośniętym chwastami i jakimiś zdeformowanymi drzewkami. Na dnie dołu w większych zagłębieniach zebrała się deszczówka, tworząc kilka małych stawów, których powierzchnie niemal w całości pokrywała warstwa glonów. Od tych zbiorników niósł się niezbyt przyjemny zapach.

— Stachu Jones! — rozległ się za nim okrzyk ni to wesoły, ni złośliwy.

Chłopiec obrócił się bez wstawania i dostrzegł, że w jego stronę idą Adrian i ten drugi dzieciak, nieco starszy. Ten, który na boisku zasugerował, żeby nie dawać piłki Staszkowi, bo może ją ukraść. Obaj chłopcy byli rudzi tak bardzo, że ich czupryny aż raziły w oczy. Tylko że Adrian był gruby, ten drugi natomiast chudy jak szkapa. Jakby ktoś rozwiesił plandekę skóry na rusztowaniu z kości.

— Co tam Stachu? — zagadnął ten chudy. — Przyszedłeś się umyć? — wskazał na zbiorniczki wodne.

— Dajcie mi spokój — burknął pod nosem Staszek, tak cicho, że prawie sam siebie nie słyszał.

— Co tam mruczysz? — chudy rudzielec nachylił się w jego stronę, nadstawiając ucho.

— Dajcie mi spokój — powtórzy głośniej.

— Czemu jesteś taki niemiły? — teraz dla odmiany zapytał Adrian. — Myśmy chcieli ci tylko dotrzymać towarzystwa.

— Właśnie — dodał ten drugi. — Nie ładnie z twojej strony. Przecież nie nazwaliśmy cię brudasem czy śmieciarzem, a ty już nas przeganiasz.

Adrian parsknął śmiechem, a Staszek siedział i milczał. Liczył na to, że gdy nie będzie się odzywał, to chłopcy szybko się znudzą i sobie pójdą. Robił się coraz bardziej czerwony na twarzy, ale starał się o tym nie myśleć.

— Nie przejmuj się Stachu! — powiedział Adrian i mocno klepnął go w plecy. Zbyt mocno i chłopiec aż się obsunął tyłkiem parę centymetrów do przodu i znalazł się teraz tuż przy samym brzegu wielkiego dołu.

— Zostawcie mnie! — jęknął chłopiec.

— Zostawcie mnie — przedrzeźniał go ten chudy. — Bo się popłaczę i nasikam w majtki, a mam tylko jedne. Wspólne z tatą — dodał piskliwym głosem, który miał naśladować głos Staszka, ale zupełnie mu to nie wyszło. Mimo wszystko Adrian zaśmiał się głośno.

Chłopiec próbował ich ignorować, jednak ci najwyraźniej się nie zniechęcali. Wręcz przeciwnie. Staszek zaczął się obawiać, że jeszcze bardziej się nakręcają.

— Śmierdzisz, wiesz? — powiedział Adrian, gdy przestał się śmiać. — Myślę, że możemy ci pomóc się wykąpać. Do którego chcesz wpaść stawu?

Staszek dalej milczał. Twarz paliła go z gorąca. Była cała czerwona ze złości, a serce waliło mu w piersi jak oszalałe.

— Gadaj, bo sami za ciebie wybierzemy — dodał ten chudy rudzielec.

Jednak gdy Staszek nadal się nie odzywał, Adrian złapał go grubymi rękoma za nogi.

— Bierz go Dawid za ręce, ja za nogi i znosimy go — powiedział do kolegi. Teraz Staszek przynajmniej wiedział, jak ten drugi się nazywa. Zaczął się szarpać.

— Mi pasuje. Za te śmierdzące nogi i tak bym go nie złapał — odparł Dawid i oboje się zaśmiali.

— Dajcie mi spokój! — krzyknął Staszek i próbował się wyrywać, ale obaj chłopcy już go trzymali za ręce i nogi. Poczuł, że tyłek odrywa mu się od ziemi.

Wtedy pomyślał o Agrykolu. Dlaczego zamiast zabawy ze swoim nietypowym, ale prawdziwym przyjacielem, wybrał siedzenie w samotności?

— Przestań się szarpać, Stachu Jones! — zawołał Arian i mocniej go złapał. Zaczęli znosić go w głąb dołu.

— Zostawcie go — zabrzmiał głos, przypominający świst wiatru. Staszek od go rozpoznał, a dwaj jego prześladowcy natomiast zamarli w miejscu.