Morderstwo ma motyw - Francis Duncan - ebook + książka

Morderstwo ma motyw ebook

Francis Duncan

3,7
28,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Klasyczny brytyjski kryminał w stylu Agathy Christie

Kiedy Mordecai Tremaine wysiada z pociągu na stacji Dalmering, morderstwo jest ostatnią rzeczą, która kojarzy mu się z sielankowym krajobrazem. Okazuje się jednak, że ta urokliwa angielska miejscowość skrywa wiele tajemnic.

Próby do amatorskiego przedstawienia teatralnego pod tytułem „Morderstwo ma motyw” idą pełną parą, lecz prawdziwy dramat rozgrywa się poza sceną. Jedna z organizatorek spektaklu zostaje znaleziona martwa i Tremaine, jako detektyw amator i gorliwy badacz ludzkiej natury, nie może się oprzeć pokusie, by pomóc policji w rozwiązaniu zagadki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 299

Oceny
3,7 (91 ocen)
22
31
31
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Francis Duncan Morderstwo ma motyw Tytuł oryginału Murder Has a Motive ISBN Copyright © 1947 Francis Duncan First published as Murder Has a Motive by Vintage. Vintage is part of the Penguin Random House group companies. The Author has asserted his right to be identified as the author of the Work. Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2019 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2019All rights reserved Redakcja Joanna Fortuna Projekt graficzny okładki Mariusz Banachowicz Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

1

Lidia Dare jadła kolację z mordercą.

Jeśli się bała, to nie zdradzały tego jej orzechowe oczy, które patrzyły na współbiesiadnika nad śnieżnobiałym obrusem obciążonym srebrną zastawą i najlepszym szkłem wyjętym z kredensu specjalnie na jej cześć. Nie było też najmniejszej zmarszczki na powierzchni trunku, świadczącej o nerwowej niepewności smukłych palców, w których trzymała podnoszony do ust kieliszek.

Skosztowała szampana i podniosła kieliszek pod światło. W jej oczach zatańczyły kolorowe odblaski.

— Są ludzie, którzy mówią, że szampan nie zasługuje na swoją renomę — stwierdziła — ale nawróciliby się, gdyby posmakowali tego, Martin. Człowiek czuje się po nim lekki i radosny, jakby stąpał po chmurach. Skąd go wytrzasnąłeś?

Mężczyzna był wyraźnie zachwycony jej pochwałami, jednak usiłował ukryć sprawioną mu przyjemność teatralnie lekceważącym wzruszeniem ramion.

— Poruszyłem góry — odparł żartobliwie. — W końcu szampan jest na szczególne okazje, a na wyjątkowe okazje powinien być wyjątkowy szampan. — Urwał na chwilę. — Moja droga, nie przychodzi mi do głowy żadna bardziej wyjątkowa okazja niż siedzieć tu z tobą we dwoje, nawet przez tę krótką chwilę.

Jej spojrzenie złagodniało. Odruchowo sięgnęła po jego dłoń.

— Czasem mi się wydaje, że jesteś najsympatyczniejszym mordercą, jakiego znam, Martin.

Martin Vaughan uśmiechnął się.

— Świetnie się bawię, Lidia. Nie sądziłem, że coś mo­że mnie tak ucieszyć.

W tej chwili nie wyglądał na mordercę. A raczej, ponieważ mordercy wywodzą się z całego spektrum społecznego i nie odróżniają ich od bliźnich żadne cechy szczególne, wyglądał bardzo chłopięco, a jednocześnie dystyngowanie.

Chłopięco ze względu na aurę entuzjazmu, która na moment go spowiła i usunęła z jego czoła wymowne zmarszczki; dystyngowanie ze względu na rozciągłość tegoż czoła i odrobinę posiwiałe, lecz nadal gęste, mocno kręcone włosy, które zaczesał do tyłu.

Martin Vaughan był dumny z faktu, że jego wiek nie znajduje odzwierciedlenia na jego twarzy — nie licząc drobnych zmarszczek wokół niebieskoszarych oczu, w których nagromadziło się czterdzieści pięć lat patrzenia na życie — oraz że na skutek niebezpiecznego połączenia, jakim jest wiek średni i sukces życiowy, jego krępą, barczystą sylwetką nie zawładnęła rozlewna otyłość.

Rygorystyczne ćwiczenia i obszary podzwrotnikowe uchroniły jego talię przed wspomnianym losem. Pasjonował się archeologią i badaniem starożytnych cywilizacji, w związku z czym odbył wiele długich podróży po terenach dawnej Mezopotamii i wschodnim regionie Morza Śródziemnego. Opublikował kilka prac na temat trudnego i wymagającego dużych kompetencji zadania znajdowania lokalizacji i odkopywania starożytnych miast i miejsc pochówku, a także wydobywania ich historii spośród mgieł niezarejestrowanych w kronikach dziejów. Pozycje te zyskały kanoniczny status i zaskarbiły Vaughanowi renomę autorytetu w tych dziedzinach.

Mógł sobie pozwolić na realizację zainteresowań, ponieważ w młodym wieku osiągnął sukces. Złoto, Południowa Afryka i silna osobowość łowcy przygód to szczeble, po których wspiął się na szczyt. Złota nie było dostatecznie dużo, aby dać Martinowi przepustkę do grona największych bogaczy świata, ale sprzedał je za wystarczającą sumę, aby móc swobodnie decydować, co będzie w życiu robił.

Spod typowego wieczorowego stroju i stonowanego, ale niewątpliwie kosztownego stylu życia, który prowadził, nadal wyzierała jego przeszłość. Łowca przygód wciąż czaił się w odmętach niebieskich oczu, które budziły skojarzenia ze wzburzonym morzem; w zdecydowanych konturach szczęki, która wystawała do przodu trochę bardziej wojowniczo, niż wymagały tego okoliczności; i wreszcie w grubych, pewnych siebie palcach silnych dłoni.

Przyglądając się gospodarzowi, Lidia na moment zatraciła się w pejzażu ogarniętych gorączką złota miasteczek i szarpanych namiętnościami, tłumnych, burzliwych dniach, w których mężczyzna musiał dochodzić swego za pomocą pięści, a człowieczeństwo pulsowało organicznie tuż pod powierzchnią istnienia. Nagle ją olśniło, że Martin Vaughan potrafi być bezwzględny, że bez skrupułów sięgnie po to, czego zapragnie, oraz że jego zemsta może być straszna. Dziesięć lat pobytu w zacisznie urokliwym Dalmering na południu kraju zapewniło mu życiorys, który nie usunął jednak, a tylko przesłonił prymitywne początki.

Jej spojrzenie zdradziło chyba myśli, ponieważ rozważania, w które się wbrew sobie wdała, przerwał sarkastyczny śmiech jej towarzysza.

— Czyli sądzisz, że jestem zdolny do morderstwa, moja droga?

— Oczywiście, że nie — odparła pospiesznie, ale spontaniczność tej odpowiedzi i prędki rumieniec zadały temu kłam. — Myślałam sobie tylko, jakie ekscytujące musiałeś mieć życie, zanim…

Urwała niepewnie i na widok jej zakłopotania Martin przyszedł jej z pomocą.

— Zanim nieoszlifowany diament zamienił się w kulturalnego dżentelmena? — spytał rozbawiony. — Uroczo się rumienisz, moja droga, ale kiepsko kłamiesz. Zresztą masz absolutną rację. Zdarzało mi się przebywać w nieprzyjemnych miejscach, gdzie sam musiałem być trochę… nieprzyjemny. Przynajmniej jeśli chciałem pozostać przy życiu, a na ogół chciałem. Być może — dodał z chytrą miną — właśnie dlatego jestem tak świetnym mordercą!

— A teraz pielęgnujesz wybujałe ego uznanego aktora — zarzuciła mu oskarżycielskim tonem, ale nie zbiło go to z tropu.

— Chyba masz rację. A skoro już mowa o morderstwie, odniosłam wrażenie, że Pauline Conroy była tego bliska na wczorajszej próbie.

— Ona myśli, że celowo próbujesz ją przyćmić.

— Biedna Pauline! Jako jedyna profesjonalistka z nas wszystkich traktuje siebie bardzo poważnie! Chyba bardzo jej zależy na sukcesie spektaklu. Pewnie sprowadzi na premierę połowę londyńskich krytyków. Może chce ich przekonać, że znaleźli w świetlicy Sarah Bernhardt!

Lidia się uśmiechnęła.

— Nie wiem, czy słowo „premiera” jest odpowiednie, jeśli spektakl wystawia się tylko raz. Ale mówiąc poważnie, Martin, występ w sztuce o morderstwie raczej nie może być dla ciebie zbyt wielką pociechą. Czy ty się tutaj nie nudzisz? Czy życie tutaj nie jest dla ciebie potwornie monotonne?

— Dlaczego miałbym się nudzić? Pędzę bardzo wygodny żywot. Mam wszystko, czego chcę — książki, muzykę, badania. A jeśli potrzebuję odmiany, wyjeżdżam za granicę.

— Cóż to za wyjazd, jeśli wykopujesz na pustyni spleśniałe kości?

Vaughan oparł się na krześle i w jego basowym głosie zadźwięczała autentyczna przyjemność.

— Coś mi się wydaje, że usiłujesz wyciągnąć ostrygę z muszli. Przecież ja lubię wykopywać na pustyni spleśniałe kości. Takie mam wyobrażenie o rozrywce. Zresztą kości są bardzo ciekawe. Potrafią opowiadać fascynujące historie. Czasem mówią o „jakichś dawnych dziwach, echach bitw”1, cytując poetę. Mówią o nocnych złodziejach gotowych zbezcześcić grób, aby się wzbogacić czy o wielkich królach pochowanych w otoczeniu swoich dworzan i wszystkiego, co może im się przydać w życiu pośmiertnym. Nie sądzę jednak, moja droga, abym sam był tylko starą skamieliną, zainteresowaną jedynie pyłem i prochami sprzed kilku tysięcy lat.

Wstał, podszedł do okna i rozsunął ciężkie aksamitne zasłony. Jakby z nieba ktoś sypnął garścią gwiazd, zobaczyli w ciemnościach światełka skupisk domów z epoki, które rozmieszczono — dla zysku, ale deweloper szanował przynajmniej wrażliwość historyczną mieszkańców — pośród uroków Dalmering.

— Jak można się nudzić albo zamienić w skamielinę, skoro jest tyle do zobaczenia, usłyszenia i zbadania? Spójrz — za wszystkimi oknami, w których się świeci, mieszkają ludzie. Na przykład tam jest okno Pauline Conroy, skoro już o niej mówimy. Ciekawe, co w tej chwili robi. Może ćwiczy przed lustrem swoje kwestie. Świeci się też w domu po lewej, gdzie Karen Hammond mieszka przez cały tydzień, a Philip Hammond w te weekendy, kiedy może się oderwać od interesów. Może Karen przymierza nowy kapelusz, który mąż kupił jej dziś rano w mieście? Ilu z nas wie, jakimi dziwnymi stworzeniami stają się nasi sąsiedzi, kiedy wracają do swoich domów i zamykają drzwi przed światem? Skąd mielibyśmy wiedzieć, co ci ludzie myślą i mówią za tymi niewinnymi fasadami? Zewsząd otacza nas materiał na dramat — kilkadziesiąt istot ludzkich, które kochają, nienawidzą, śmieją się i płaczą, zupełnie jak ci ludzie przed wiekami, którzy ożywiali tak spostponowane przez ciebie spleśniałe kości.

Lidia spoglądała na niego zamyślona. Rozchyliła nieznacznie usta zafascynowana jego uniesieniem, celowo stłumionym, co dało się poznać po Martinie. Nigdy wcześniej nie widziała go w takim nastroju.

— Ostryga zanadto się nie broniła, Martin. Jesteś prawie liryczny.

— To była moja mowa obrończa — odparł, zsunął zasłony i odwrócił się do niej. — Na pewno pamiętasz Pope’a — „sam człowiek jest właściwą nauką człowieka”.

— „Świata tego osoba, igraszka, zagadka”2.

— Z tą zagadką bym nie przesadzał, moja droga — powiedział z nieobecną wcześniej nutą powagi w głosie. — Wciąż kierują ludźmi te same stare emocje. Pytałaś, czy nudzę się w Dalmering. Nie zaznałem tutaj ani jednej nudnej chwili. To najcudniejsza miejscowość, jaką znam. Wiesz, dlaczego, Lidio? Bo ty tutaj jesteś. Wiesz… wiesz, że jestem w tobie zakochany?

— Tak — odparła spokojnym tonem. — Wiem. Przykro mi, Martin… — dodała ze skruszoną miną.

— Nie ma powodu, Lidio. Nie chcę psuć zabawy. Po prostu nie umiałem się powstrzymać. Nie zamierzałem nic mówić, może tylko tyle, że Farrant jest wielkim szczęściarzem i mam nadzieję, że będziecie ze sobą bardzo szczęśliwi.

— Jesteś niezwykle wielkoduszny, Martin.

Vaughan ze wszystkich sił starał się mówić normalnym głosem.

— Bzdura, moja droga. Trudno się dziwić, że nie chcia­łaś spędzić reszty życia uwiązana do starego nieokrzesańca takiego jak ja. Trochę nabrałem ogłady, ale w trudnych momentach nadal grozi mi regres! Doceniam fakt, że przyszłaś dzisiaj do mnie — zwłaszcza jeśli wiedziałaś o moim beznadziejnym uczuciu.

— Właśnie dlatego przyszłam — odparła.

Podziwiała go za to, że mówił tak lekkim tonem, a na widok rozpaczy w jego oczach, której nie potrafił ukryć, bolało ją serce.

— Mam nadzieję, że Farrant nie będzie miał ci za złe tej wizyty.

— Ależ skąd. Gerald wie, że jesteśmy starymi znajomymi. Poza tym mam trzydzieści pięć lat. Jestem starą kobietą, a nie niedoświadczoną dzierlatką, której cnota jest zagrożona!

Zwalisty mężczyzna chwycił jej prawą dłoń swoją silną ręką, pochylił się i pocałował koniuszki palców pełnym galanterii gestem, który dziwnie nie pasował do jego ciężkiej sylwetki.

— Dopóki będziesz wyglądała tak pięknie i uroczo, jak teraz, nigdy nie będziesz starą kobietą, Lidio. — A po chwili dodał: — Mam świadomość, że to wyświechtany frazes, ale wiesz, że mówię szczerze. Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebowała mojej pomocy, wystarczy poprosić, a na pewno nie odmówię.

Świadoma niezręczności sytuacji, a także związanych z tym niebezpieczeństw, Lidia postanowiła rozładować napięcie, póki jeszcze panowała nad emocjami.

— Nie będę cię rozliczała z tej obietnicy — rzuciła żartobliwie. — Nie śmiałabym wprawiać cię w zakłopotanie, kiedy spotkasz tę jedyną.

— Już spotkałem — odparł pospiesznie, a potem, jakby on również sobie uświadomił, że emocje mogą wymknąć się spod kontroli, zapytał: — To zapewne oznacza, że wyjedziesz z Dalmering?

Skinęła głową.

— Tak. Gerald musi mieszkać w Edynburgu.

— Tego się obawiałem — skomentował z żartobliwą rezygnacją. — To znaczy, że znowu będę musiał rozejrzeć się za starymi kośćmi. Dla niektórych lwy w Afryce, dla innych morskie połowy u wybrzeża Florydy, a dla mnie kości na pustyni!

Jego wysiłki poszły jednak na marne, bo Lidia go nie słuchała. Na jej twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia.

— Kiedyś myślałam, że będę bardzo niezadowolona z powodu konieczności wyjazdu z Dalmering, ale teraz się z tego cieszę. Zauważyłeś coś ostatnio, Martin? Czy Dalmering nie wydaje ci się… inne?

W jej głosie pojawiło się jakieś dziwne zaniepokojenie i Vaughan spojrzał na nią zaciekawiony.

— Inne?

— Nie umiem tego wyjaśnić. W powietrzu wisi coś dziwnego — jakiś okropny klimat, jakby wszyscy się wszystkich bali. Ludzie obserwują się nawzajem i czekają na straszne wydarzenie.

— To tylko nerwy — uspokajał ją. — Wszystko wyolbrzymiasz, martwisz się o szczegóły i ulegasz ogólnemu rozgorączkowaniu.

Lidia była jednak zbyt pewna swego, aby dać się tak łatwo pocieszyć.

— Nie, tu nie chodzi o moje nerwy. Coś jest nie tak. Przestało być normalnie.

— Chyba nie zamierzasz mi powiedzieć, że coś gnije w państwie Dalmering?3

Potraktowała jego pytanie dosłownie, co go trochę skonsternowało.

— Ależ gnije, Martin! Coś strasznie gnije. Coś brzydkiego, strasznego i obrzydliwego. A ja się boję. Wiem, że to brzmi głupio i po kobiecemu histerycznie, ale czasem budzę się w nocy zdyszana i przerażona. Czuję, że wisi nad nami jakaś straszna czarna siła i tylko czeka na sposobność do ataku.

Podszyty strachem głos Lidii sprawił, że Vaughan opiekuńczo położył dłonie na jej ramionach.

— Spokojnie, moja droga, musisz wziąć się w garść. Zaraz zaczniesz zrzucać winę na mój szampan!

Dopełnił jej kieliszek. Lidia wzięła go od niego z lekko zawstydzonym uśmiechem osoby, która z wysiłkiem próbuje nad sobą zapanować.

— Przepraszam cię, Martin. To ja psuję zabawę. Może rzeczywiście chodzi o rozgorączkowanie. Jestem gotowa zacząć chichotać jak pensjonarka.

Kieliszek znajdował się w połowie drogi do jej ust, kiedy przeszedł ją dreszcz.

— Zmarzłaś? Już włączam kominek.

— Nie, nie zmarzłam. Po prostu się boję.

Z pewnością nie kłamała, bo na moment zastygła w jej oczach głęboka panika. Lidia mechanicznie opróżniła kieliszek, jakby w ogóle nie czuła smaku musującego trunku.

— Poczułam lodowate palce na kręgosłupie — powiedziała, usiłując odzyskać panowanie nad sobą. — Poproszę jeszcze jeden, Martin.

— Oczywiście.

Biorąc od niej kieliszek, miał uważną, a może też trochę ostrożną minę. Przebłysk przerażenia w jej oczach rozstroił go i wzbudził w nim niepewność.

Być może jednak strach był tylko przelotny, ponieważ spanikowane spojrzenie już nie wróciło. Policzki Lidii opuściła bladość. Powróciła radosna, urocza towarzyszka, którą Martin znał.

Mieli mnóstwo spraw do omówienia i ­zapomnieli o upływie czasu do momentu, gdy Lidia spojrzała na błyszczący nad smukłym białym nadgarstkiem maleńki złoty zegarek i zawołała z konsternacją:

— Za piętnaście jedenasta! Muszę pędzić, Martin.

— Czy Kopciuszek musi wracać tak wcześnie?

— Obiecałam Sandy, że będę z powrotem przed jedenastą. Nie położy się spać, zanim nie przyjdę.

— Cierpliwa Sandra! Będzie jej ciebie brakowało, Lidio.

— Nie tak bardzo, jak mnie jej — zareplikowała Lidia. — Jest moim dobrym duchem i aniołem stróżem w jednym.

Vaughan przyniósł krótki wieczorowy płaszcz, w którym przyszła Lidia i odrobinę zaborczym gestem otulił jej nim ramiona.

— Odprowadzę cię do domu.

— Nie, Martin — rzuciła szybko. — Wolałabym, żebyś ze mną nie szedł. W końcu obowiązują pewne konwenanse, nawet w Dalmering. Ludzie przypuszczalnie i tak będą gadali o tym, że przyszłam tutaj sama. Poza tym to tylko kilka minut spacerem. Nie chcę wyciągać cię z domu dla tak krótkiej drogi. — Zobaczyła, że Martin zamierza z nią polemizować, i uderzyła w błagalną nutę. — Proszę cię, Martin. Zrób mi tę ostatnią przysługę na uwieńczenie wspaniałego wieczoru.

Nie chciał pogodzić się z porażką, ale nie miał innego wyboru. Bezsilnie wzruszył ramionami.

— Przy takiej metodzie ataku nie dajesz mi możliwości obrony.

— Dziękuję ci — powiedziała miękko. — Za dzisiejszy wieczór i za wszystko.

Z więcej niż jednego powodu Lidia Dare cieszyła się, że wraca sama do urodziwej chaty z muru pruskiego, w której mieszkała razem z Sandrą Borne. W głowie kłębiło jej się od wrażeń, które chciała uporządkować i ponazywać, zanim pogrąży się w chaosie.

Nie chodzi o to, że miała wątpliwości, czy mądrze postępuje, wychodząc za Geralda Farranta, a nie Martina Vaughana. Wiedziała, że Vaughan jest w niej zakochany, zanim przyjęła zaproszenie na kolację. Tak jak mu powiedziała, między innymi dlatego zgodziła się przyjść.

Teraz jednak nie miała już całkowitej pewności, czy decyzja o przyjęciu zaproszenia, która wynikła z chęci ułatwienia mu sprawy — z jakiegoś tłumionego instynktu macierzyńskiego, jak sobie ironicznie tłumaczyła — była mądra. Lidia nie doceniła powagi sytuacji. Wyobraziła sobie, że bez problemu się z nią upora, a tymczasem zaplątała się w psychologiczne niuanse.

Martin Vaughan nie był dla niej obcym człowiekiem. Znała go od tak dawna, że potrafiła przewidzieć jego pomysły, nastroje i reakcje. Przynajmniej do tej pory tak sądziła. Teraz nie była już tego taka pewna.

Uświadomiła sobie, jak silną Martin ma osobowość. Moc jego charakteru drzemała wprawdzie za fasadą osiadłego żywota w małej prowincjonalnej miejscowości, ale potrafił być władczy i dominujący, czego zresztą kobiety podobno pożądają u mężczyzn.

Wyczuwała w powietrzu jakieś niepokojące przeczucie, powiew katastrofy. Zawahała się i obejrzała za siebie, jakby liczyła na to, że otoczenie doda jej otuchy.

Letnia noc była bardzo spokojna. Tu i ówdzie wciąż paliły się światła, wskazując, że jeszcze nie całe Dalmering poszło spać, ale większość tych domów znajdowała się na nowym osiedlu.

Dalmering składało się ze starej wsi z maleńkim skupiskiem domów i garstką miniaturowych sklepów przy głównej drodze oraz ze znacznie nowszego wykwitu większych domów weekendowych mieszkańców miasta, którzy odkryli nieskażone piękno tej okolicy. Światła paliły się właśnie w tych drugich. Starsze Dalmering — to prawdziwe, które przetrwało stulecia ze stoickim niewzruszeniem, jednakowo spokojnie reagując na narodziny, zgony, wojny i klęski żywiołowe — spowijały już ciemności i sen.

Nawet księżyc sprawiał wrażenie świadomego tego podziału. Na niebie wisiały w bezruchu zwały chmur, częściowo przesłaniając naturalnego satelitę ziemi, skutkiem czego oświetlał nowsze domy, jakby chciał podkreślić, że ich mieszkańcom nie spieszy się do łóżek, natomiast stara wieś tkwiła zanurzona w jeziorku atramentu.

Szmer fal na kamyczkach wyraźnie docierał do uszu Lidii. Morze było oddalone o nie więcej niż milę i mimo że powietrza nie poruszał wiatr, czuła wokół siebie słoną wilgoć.

Otaczało ją również piękno. Dalmering wpisywało się w archetyp prześlicznej urody wiejskiej Anglii — piękna rozżarzonych zachodów słońca i srebrzystego nieba, pustych wrzosowisk i pylistych krętych dróg, cienistych dróżek, krytych strzechą dachów i pachnących żywopłotów — piękna, które czuła w sobie i które podchodziło jej do gardła rozkosznym bólem, ale nie umiała znaleźć dla niego słów.

Aby dotrzeć do celu, musiała najpierw przejść przez nieregularną i pofałdowaną wersję wiejskich błoń, wokół których stały domy Martina Vaughana i innych mieszkańców, a potem wejść na wąską, wydeptaną ścieżkę, która po przecięciu około trzydziestometrowego zagajnika łączyła się z drogą do starej wioski, a tym samym do chaty Lidii.

Na zboczu prowadzącym do drewnianej kładki przez strumień, który zygzakował bezładnie przez błonia, przyspieszyła kroku i parę chwil później dotarła do zagajnika.

Między drzewami otuliły ją cienie, bo światło księżyca tam nie docierało. Przy pierwszych kilku krokach nic nie widziała i szła niepewnie. Chociaż przemierzyła już tę trasę niezliczoną ilość razy, czuła się tak, jakby wkroczyła do nieznanego świata ciemności i się w nim zgubiła.

W pobliżu coś zaszeleściło. Tak blisko, że się wystraszyła i zatrzymała z łomoczącym sercem.

Jej pierwsza trzeźwa myśl brzmiała, że to Vaughan, który mimo wszystko za nią poszedł. Wiedziała, że nie podążał za nią przez błonia, ale nie można było wykluczyć, że dotarł do zagajnika wcześniej od niej, idąc dookoła błoń, chociaż musiałby wtedy pokonać większy dystans.

— To ty, Martin? Niepotrzebnie się kłopotałeś.

Próbowała nie dać po sobie poznać, że jest roztrzęsiona, ale bez powodzenia. Chrapliwa niepewność jej głosu zaskoczyła ją samą.

Nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Osaczała ją cisza, która z jakiegoś powodu wydała jej się złowroga.

U jej boku pojawił się strach. Ciemności zelżały, ale cienie, które odrywały się od głębszej czerni, były groteskowe, brzydkie i groźne. Przestały być cieniami przyjaznych rzeczy i przybrały obcą, zniekształconą postać, sięgały w jej stronę i łapczywie wyciągały palce, aby ściągnąć ją na ziemię.

Wiedziała, że okłamuje ją wyobraźnia, nad którą przestała panować, ale nie potrafiła przywołać z powrotem trzeźwości umysłu. Wydała z siebie stłumiony szloch i zaczęła biec.

Być może wszystkim siłom zła, których od tak dawna w sekrecie się bała, dała w ten sposób sygnał, aby powstały przeciwko niej, ponieważ niespodziewanie nie była już na ścieżce sama.

Odruchowo się odwróciła i zobaczyła niewypowiedzianą okropność. Powykręcaną, diabelską okropność z nienasyconymi oczami w niestworzonej masce potwora. Niewiarygodną okropność, która sparaliżowała jej ciało i w którą nie chciał uwierzyć jej umysł.

Kiedy tak patrzyła wytrzeszczonymi oczami, niezdolna się poruszyć, przyszedł rozdzierający, ostry jak brzytwa ból — ból, który nie tylko przebił ją na wylot, ale również całą ją oplótł. Wrzeszczał w jej nerwach coraz głośniej i głośniej aż po wściekłą, straszną kulminację, a potem nie było już nic — ani bólu, ani strachu, tylko wielka, wszechogarniająca cisza, w której miękkich objęciach Lidia leżała teraz zupełnie bez ruchu.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 William Wordsworth, Samotna żniwiarka, przełożył Jan Kasprowicz, [w:] Poeci języka angielskiego, Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy 1971, t. II, s. 191.

2 Alexander Pope, Wiersz o człowieku, [w:] Poeci języka angielskiego, op. cit., t. II, s. 44.

3 Wg przekładu Stanisława Barańczaka (przyp. tłum.).

2

Mimo że Mordecai Euripides Tre­maine przekroczył już sześćdziesiątkę, do dziś zachował wiele spośród swoich młodzieńczych zapałów. Należało do nich upodobanie do wszelkiego rodzaju podróży, nawet jeśli mijany krajobraz nie zawierał żadnych nieznanych mu skarbów.

Współpasażerowie przedziału elektrycznego pociągu, który wiózł go błyskawicznie na południe z dworca Victoria, ze skrywanym rozbawieniem obserwowali skwapliwość, z jaką Tre­maine śledził wzrokiem szybko zmieniający się pejzaż. Wsie, gospodarstwa rolne, łąki i drzewa — był tym wszystkim zafascynowany jak dziecko, które po raz pierwszy w życiu widzi takie cuda. Współpasażerowie na razie nie pamiętali o ogólnie przyjętej powściągliwości Anglików korzystających z transportu publicznego i wymieniali spojrzenia, które wyrażały zdziwienie jego widocznym ożywieniem. Dziwiliby się jeszcze bardziej, gdyby zdawali sobie sprawę, że w zakres zainteresowania ich towarzysza podróży wchodzą również oni sami. Mordecai Tre­maine rozwinął w sobie cenną umiejętność wszechstronnej i czasem druzgocącej oceny bliźnich bez dawania po sobie poznać, że jest nimi zainteresowany.

Nie był to dar, który spłynął na niego niepostrzeżenie, lecz wynik wielu lat świadomej i często męczącej pracy. Obserwować bez bycia obserwowanym, i to obserwować wnikliwie — to cel, do którego dążył z wytrwałością i niezłomnością godną męczennika.

Za tą odrobinę niekonwencjonalną ambicją krył się oczywiście pewien powód. W ciele drobnego, niepozornego obywatela z siwiejącymi włosami, binoklami i godną pożałowania skłonnością do gadulstwa, mieszkała osobowość, która zasadniczo kontrastowała z objawianym światu obliczem. W latach, w których stał za ladą swojej tabaki i wydawał paczki papierosów, wyciory do fajki i ulubione gatunki tytoniu swoich klientów, Mordecai Tre­maine niezbyt angażował się psychicznie w ten przyziemny sposób zarabiania na skromne życie. Jego myśli wędrowały mroczniejszą, brutalniejszą, a przecież znacznie bardziej ekscytującą drogą.

Mordecai Tre­maine nikomu nie kojarzył się z morderstwem, jednak takie właśnie było jego hobby. Wieczorami, kiedy potrzeby nikotynowe ostatniego klienta zostały już zaspokojone, często przesiadywał w przytulnym pokoju nad sklepem i rozmawiał o najnowszym przestępstwie, które zatrwożyło opinię publiczną — otwarcie piętnującą, ale w duchu z radością witającą krew w porannej gazecie. Rozmowy te toczył z policyjnym lekarzem, dzięki czemu dogłębnie poznał szczegóły tego rodzaju przestępstw, co potęgowało jego satysfakcję i nadawało większy sens rzędom książek kryminologicznych na jego regałach.

Czasy tabaki już minęły. Oceniwszy, że swoje skromne potrzeby zdoła zaspokoić z oszczędności, Mordecai Tre­maine podjął mądrą decyzję o przejściu na emeryturę. Zainwestował swój kapitał, optymalnie wypośrodkowując między wysokością a stabilnością stopy zwrotu, i zabrał się do swojego hobby na poważnie.

Zza staroświeckich binokli, które bez przerwy balansowały na krawędzi katastrofy, patrzył na świat nie tyle emerytowany przedsiębiorca, ile zapalony kryminolog i gorliwy badacz ludzkiej natury. Wytchnienia szukał teraz nie w gęsto zadrukowanych stronicach książek, lecz w obserwowaniu bliźnich wraz ze złożonymi i fascynującymi emocjami oraz namiętnościami, które nimi kierowały. Jego nałogowe zainteresowanie tym tematem pogłębili bogowie losu, którzy po jego przejściu na emeryturę wciągnęli go w dwa prawdziwe przypadki morderstwa i teraz zaliczał między swoich przyjaciół dwóch inspektorów policji, w tym jednego ze Scotland Yardu.

Rozejrzał się po przedziale, zmuszając współpasażerów do aktywnego ukrywania tego, że ukradkowo na niego zerkali. W jego zachowaniu nie było nic znaczącego, ale kiedy odwrócił się z powrotem do okna, jego myśli nie zaprzątał już krajobraz, lecz próba zaszufladkowania w głowie czterech osób poddanych przed chwilą tej krótkiej inspekcji.

Omawiana grupa składała się z trzech mężczyzn i jednej kobiety. Kobieta była w średnim wieku i wyglądała na zadowoloną z życia, a sądząc po wypełnionym po brzegi koszyku z zakupami, wracała z wyprawy do miasta targowego, w którym dwie stacje wcześniej wsiadła do pociągu. Matka zdrowych małych dzieci, uznał — przypuszczalnie żona okolicznego rolnika, która postanowiła urozmaicić własnego chowu jadłospis.

Spośród mężczyzn dwaj równie łatwo poddawali się analizie. Jeden był pastorem, czego stwierdzenie nie wymagało od Mordecaia Tre­maine’a zbyt wielkich umiejętności detektywistycznych, ponieważ koloratka nie pozostawiała miejsca na dedukcję. Schludny prążkowany garnitur — trochę wyświecony na łokciach — i skórzana aktówka drugiego mężczyzny, z której wyjął wcześniej jakieś dokumenty i teraz je czytał, prawie tak samo jednoznacznie zdradzały stołecznego biznesmena, który wybrał się za miasto.

Większe problemy stwarzał trzeci mężczyzna. Tre­maine usiłował przypisać mu jakąś etykietkę już od dłuższego czasu, ponieważ zastał go w przedziale, kiedy wsiadł na dworcu Victoria.

Był to mężczyzna w średnim wieku, którego okrągła twarz i pulchna sylwetka — zamknięta w dobrze skrojonym, aczkolwiek trochę pomiętym niebieskim garniturze — powinna wskazywać na człowieka zamożnego i przychylnie usposobionego do świata, ale z jakiegoś powodu nie wskazywała. Zamiast gładko emanować dostatkiem, policzki były odrobinę sflaczałe, a w ich fałdy zakradły się brudy stresu. Oczy za okularami myszkowały zatroskane, jakby ich właścicielowi ciążył jakiś problem, którego człowiek ten nie starał się rozwiązać, lecz przed nim uciekał.

Mordecai Euripides Tre­maine (imiona zawdzięczał rodzicom, którzy byli niezbyt kompetentnymi, ale żarliwymi miłośnikami legend arturiańskich i greckiej klasyki) poświęcił wspomnianemu mężczyźnie wiele refleksji, które nie układały się jednak w spójną teorię. Jak z żalem przyznawał, nie osiągnął sprawności Sherlocka Holmesa, którego gibki umysł i bystre oczy potrzebowałyby zaledwie paru chwil do przypisania temu obcemu człowiekowi miejsca zamieszkania i nazwiska.

Tre­maine wysiadł na następnej stacji. Po zstąpieniu na peron wyprostował ramiona i zaczerpnął głęboko tchu. Miał wrażenie, że już czuje zapach morza — jeszcze w przedziale zdecydował, że poczuje — i chociaż żeglował wcześniej po oceanach tylko w wyobraźni, najlżejsza sugestia soli w powietrzu zawsze przyspieszała mu tętno.

Wysłużoną salonkę na dziedzińcu stacji rozpoznał w tej samej chwili, w której sam został rozpoznany. Pomachał na powitanie parze w średnim wieku, ewidentnie małżeństwu, które na niego czekało, po czym Paul Russell podszedł i wyciągnął do niego rękę.

— Cieszę się, że się widzę, staruszku — pozdrowił go ciepło.

Tre­maine odwzajemnił uścisk dłoni i uśmiechnął się do osadzonych w ogorzałej twarzy życzliwych oczu przyjaciela.

— Dobrze wyglądasz, Paul. Jak tam sprawy? Czy wszystkie dzieci w Dalmering rodzą się teraz o przyzwoitych porach zamiast ściągać nieszczęsnego doktora z łóżka w środku nocy i pozbawiać go snu?

Z drugiej strony samochodu podeszła do nich Jean Russell.

— Rozmawianie w miejscu publicznym o niemowlętach to nie jest stosowne zachowanie dla starego kawalera — powiedziała z udawaną surowością. — Widzę, że mimo siwych włosów nadal jesteś dzieckiem, które sprawia problemy, Mordecai!

Z racji dużej liczby pacjentów — w przypadku męża — i zaangażowania w liczne projekty charytatywne — w przypadku żony, Russellowie nie mieli zbyt wiele czasu, lecz Mordecai Tre­maine poznał ich podczas jednego z urlopów, na które wyjeżdżali od wielkiego dzwonu, i od tej pory cieszył się ich przyjaźnią. Tolerancyjni i kontaktowi, a jednocześnie bardzo pracowici, wrażliwi na bolączki społeczne i ze wszystkich sił je zwalczający, a także optymistyczni i radośni Russellowie bardzo przypadli mu do gustu. Od kilku lat nie miał możliwości pobyć z nimi dłużej, ale regularnie korespondowali.

Wsiadając do salonki, Tre­maine zobaczył, że Russell pozdrawia ruchem głowy kogoś, kto właśnie przechodził obok samochodu i po chwili uchylił kapelusza w stronę żony doktora. Był to grubasek w niebieskim garniturze, którego Tre­maine nie potrafił rozgryźć w pociągu.

— Miejscowy? — spytał zaciekawiony.

— I tak, i nie — odparł Russell. — Nazywa się Shannon. Mieszka około pół mili od nas. Dlaczego pytasz? Znasz go?

Doktor zadał to pytanie trochę bardziej dociekliwym tonem, niżby to uzasadniała jego treść, ale było to prawie niedostrzegalne i Tre­maine nie miał pewności, czy powinien przywiązywać do tego wagę.

— Od dworca Victoria siedzieliśmy w jednym przedziale. Zabawiałem się w zgadywanie, kim jest i dokąd jedzie.

— I znalazłeś odpowiedzi? — spytała Jean. — Jeśli tak, to może ty nas trochę oświecisz. Howard Shannon to jeden z naszych ludzi zagadek.

— Czyli jest ich więcej?

— Owszem — odparła. — Dalmering jest jak Galia, z tym, że dzieli się nie na trzy, lecz na dwie części. Mamy, że się tak wyrażę, ludność rdzenną, czyli osoby, których przodkowie tutaj mieszkali, oraz napływową, czyli osoby, które spędzają tutaj tylko część czasu, przede wszystkim w weekendy. Ponieważ przebywają tu tak krótko, widujemy je, ale właściwie ich nie znamy — w tym sensie, że nie znamy ich sytuacji rodzinnej ani zawodowej. Shannon przyjeżdża tutaj bardzo nieregularnie. Nie jest obcy, ale nie mamy pojęcia, dokąd jedzie i co robi po opuszczeniu Dalmering.

— Z twojej opowieści wynika, że Dalmering to ciekawa miejscowość — stwierdził Tre­maine.

— Może rzeczywiście jest ciekawa — wtrącił Russell, w którego głosie znowu pojawiła się dziwna nuta.

Wyjechali na główną drogę i w pełnym słońcu zmierzali w stronę wsi. Był początek lata i krajobraz w tym cichym zakątku Sussex, piękny o każdej porze roku, olśniewał urodą. Pachnące zielone pola, wysadzane drzewami drogi, tu i ówdzie zagajnik, aby uniknąć wrażenia ujednolicenia, stare domy przemieszane z nowoczesnymi, tak zaprojektowanymi, aby wtapiały się w otoczenie, jakby umieściła je tam sama natura, nie ciężka ręka człowieka, a wszystko to ociekające kolorami łubinu, ostróżki i peoni. Była to zaczarowana kraina między srebrną linią morza a gładkim grzbietem The Downs, które zlewały się z błękitem nieba rozedrganego z gorąca i brzemiennego sugestią bzyczących owadów tudzież długich, leniwych letnich godzin.

Mordecai Tre­maine siedział zauroczony z tyłu salonki, łapczywe chłonąc scenerię, tak jakby się bał, że część tego piękna uleci, jeśli on się poruszy lub odezwie. Jego sentymentalna, romantyczna dusza snuła refleksje o tym, że poeci i artyści od stuleci usiłowali wyrazić tę magię słowami lub barwami, aby ją uwiecznić.

Z lewej strony drogi zobaczył kryty strzechą, długi, niski budynek z czerwonej cegły. Na zewnątrz wisiała tablica ogłoszeniowa i Tre­maine’owi wpadł w oko wydrukowany plakat. Detektyw amator zdążył odczytać napisany pogrubionymi literami tekst:

MORDERSTWO MA MOTYW

Sztuka w trzech aktach

pióra

Alexisa Kenta

— Widzę, że lubicie w Dalmering dramaty — zażartował z uśmiechem.

— Na to wygląda — odparł Russell.

W jego głosie znowu pojawiła się ta dziwna nuta, ale nie rozwinął swoich słów.

W tym momencie wyjechali zza zakrętu i oczom Mordecaia Tre­maine’a ukazała się właściwa wieś. Leżała w niewielkim zagłębieniu i w tej krótkiej chwili, kiedy samochód osiągnął grzbiet wzniesienia, Tre­maine pomyślał, że nigdy nie patrzył na tak cudowny widok.

W rozedrganym powietrzu okolica wyglądała nierealnie. Kontrastowa zieleń trawy i drzew, przyjemnie pofałdowane błonia z krętym strumieniem, rustykalnym mostkiem i częściowo zasłoniętymi chatami oraz domami wokół — wszystko to składało się na zachwycająco eteryczny obrazek. Tre­maine przez moment poczuł się jak człowiek, który patrzy na prawie nieruchomy obraz w głębinach stawu i boi się oddychać, żeby nie zmarszczyć powierzchni wody i nie zniszczyć tej wizji.

Samochód na wolnym biegu osiągnął koniec pochyłości. Przejechali przez opuszczony „rynek”, który pełnił rolę miejscowej galerii handlowej, i po paru chwilach mijali zagajnik, który na jakiś czas zasłonił błonia.

Tre­maine z westchnieniem zaczerpnął tchu, jakby uznał, że teraz już może to zrobić, nie zakłócając prawie namacalnego spokoju wokół siebie.

— Piękne miejsce — powiedział z zaangażowaniem w głosie.

Doktor mówił przez ramię, nie odrywając wzroku od drogi.

— To tutaj znaleźli ciało — stwierdził cicho.

Tak cicho, że Mordecai Tre­maine w pierwszej chwili nie miał pewności, czy właściwie go zrozumiał.

— Ciało? — powtórzył trochę głupkowato.

— Ciało — potwierdził Russell. — Ciało Lidii Dare. Znaleziono ją zadźganą dzisiaj wcześnie rano na ścieżce przez zagajnik, który właśnie minęliśmy.

Tre­maine przerzucał między przyjaciółmi osłupiałe spojrzenie.

— To chyba nie było morderstwo?

— Owszem, to było morderstwo — odparła Jean Russell twardym głosem nadającym słowu „morderstwo” nieodwołalny, złowieszczy wydźwięk, który rozbił iluzję spokoju jak stalowy młot gładką taflę szkła.

Jean odwróciła się do niego na przednim siedzeniu.

— Lidia była naszą przyjaciółką, bardzo bliską. Dlatego chcemy coś zrobić. Paul i ja uważamy, że musimy coś zrobić. Dlatego nie zadepeszowaliśmy, żebyś dzisiaj nie przyjeżdżał, chociaż wiedzieliśmy, że raczej nie będziesz miał tutaj wakacji, bo nie ulega wątpliwości, że w Dalmering zaroi się od policji i dziennikarzy.

Mordecai Tre­maine próbował sobie wyobrazić mroczne, brutalne morderstwo, z towarzyszącymi mu jak zawsze rozgłosem i dociekaniami, krzyczącymi nagłówkami gazet i bezlitosnym śledztwem policyjnym, nieubłaganym, często bardzo niedyskretnym poszukiwaniem informacji i poszlak. Stwierdził jednak, że jego umysł nie potrafi sprostać zadaniu zestawienia tych zjawisk z Dalmering. Wydawały się diametralnie sprzeczne, całkowicie niewspółmierne z tą miejscowością.

Jean i Paul Russellowie z pewnością jednak nie żartowali. Za dobrze ich znał, aby ich podejrzewać o takie makabryczne i niesmaczne poczucie humoru.

Zgadywał również, co miała na myśli Jean Russell, kiedy powiedziała, że celowo powstrzymali się od doradzenia mu, aby w zaistniałej sytuacji odwołał swoją wizytę.

Czekał, nie mając pewności, czy jego domysł jest słuszny, i Jean szybko go potwierdziła.

— Wiesz, co próbujemy zasugerować, prawda, Mordecai? — spytała, patrząc na niego badawczo.

— Nie jestem pewien — odparł, udając niedomyślnego.

— Chcemy, żebyś znalazł mordercę.

Lawirował, chociaż spodziewał się takiej odpowiedzi.

— To jest przecież sprawa dla policji, która nie lubi, jak w śledztwa angażują się amatorzy.

— Nie jesteś amatorem — naciskała Jean. — Ta wymówka nie przejdzie, zwłaszcza po tych wszystkich komplementach twojego przyjaciela, inspektora ­Boyce’a, po morderstwie w Queen’s Newbridge.

Mordecai Tre­maine próbował zdusić w sobie poczucie zadowolenia z siebie i zrobił lekceważącą minę. Inspektor ­Boyce (ze Scotland Yardu) nie miał bezpośredniego związku z morderstwem, w wyniku którego mała miejscowość Queen’s Newbridge w zachodniej Anglii ściągnęła na siebie uwagę opinii publicznej. Oficjalnie sprawcę ustalił inspektor Rich z komendy policji w Westport, ale ten uczciwy człowiek, który wiedział, że Mordecai Euripides Tre­maine zna ­Boyce’a, napisał do swojego kolegi ze Scotland Yardu prywatny list i wyczerpująco przedstawił rolę odegraną przez Tre­maine’a w rozwiązaniu zagadki.

— Może powiecie mi wszystko, kiedy dotrzemy do domu? — Grał na zwłokę. — Jest to dla mnie kompletne zaskoczenie. Wiadomość najwyraźniej za późno dotarła do prasy, bo w „Gazette” nie było żadnej wzmianki o tym morderstwie.

Prawie dotarli do celu. Russellowie mieszkali w jednym z mniejszych nowoczesnych domów, podobnie jak pozostałe otoczonym zadbanym ogrodem. Doktor zwolnił, aby skręcić w stronę bramy i wjechać do ceglanego garażu z tyłu domu, ukrytego za rustykalnym łukiem, na którym zaczynały rozkwitać róże. Tuż przed bramą skinął głową w stronę kobiety, która zatrzymała się, żeby go przepuścić.

Tre­maine nie widział dokładnie rysów jej twarzy, po­nieważ częściowo przesłaniały je okulary przeciwsłoneczne, ale nosiła się z wdziękiem, a jej znakomitą figurę podkreślały linie — proste, lecz nie ascetyczne — białej letniej sukienki. Jej włosy do ramion były jedwabiste i jasne w stopniu przykuwającym uwagę, zwłaszcza że okalały opaloną twarz. Prawie na pewno ma niebieskie oczy, pomyślał Mordecai Tre­maine, w którym na moment przejęła ster jego sentymentalna dusza.

Z lekkimi wyrzutami sumienia zdał sobie sprawę, że gapi się na tę kobietę oraz że Jean Russell spogląda na niego badawczo.

— Karen Hammond — wyjaśniła, uprzedzając jego pytanie, i dodała złośliwie: — Niestety mężatka.

Zatrzymali się przed garażem i Tre­maine odczekał kilka chwil, zanim wysiadł, aby odzyskać panowanie nad sobą.

— Miejscowa czy weekendowiczka? — spytał najbardziej obojętnym tonem, na jaki było go stać.

— Jedno i drugie — odparła Jean. — Spędza tutaj sporo czasu, ale jej mąż to wędrowny ptak. Praca często zatrzymuje go w mieście. Czasami widujemy go tutaj w weekend, a czasami w tygodniu, ale nie ma w tym żadnego stałego schematu. Zresztą nie zawsze wiadomo, czy jej mąż jest w Dalmering.

— Czym się zajmuje? — spytał Tre­maine.

— To ty jesteś detektywem — odparła z uśmiechem. — Wiemy tylko, że pracuje w stolicy, co raczej nie zawęża sprawy.

Tre­maine miał zadać następne pytanie, kiedy usłyszeli na żwirowej ścieżce kroki i z głębi ogrodu za domem wyłoniła się jakaś postać.

— Dzień dobry, Paul — powiedział nowy głos. — Zajrzałam spytać Jean, czy… — Właścicielka głosu urwała, uświadomiwszy sobie obecność obcego człowieka. — Przepraszam, nie wiedziałam, że macie gości.

— Nic się nie stało, Sandy — odparł Russell raźnym tonem. — Chodź, przedstawimy cię. Chcemy, żeby Mordecai poznał Dalmering, a ty jesteś prawdziwą wizytówką naszej miejscowości, więc bardzo dobrze się składa, że jako pierwszą pozna właśnie ciebie!

Po chwili kobieta stanęła twarzą w twarz z Tre­maine’em.

— Mordecai, to jest Sandra Borne, jedna z naszych bliskich sąsiadek. Większość z nas mówi do niej Sandy — ona tak woli. Sandy, poznaj Mordecaia Tre­maine’a, naszego starego znajomego.

Tre­maine uścisnął dłoń jasnookiej, niskiej kobiecie, nad którą górował, chociaż był człowiekiem nie więcej niż średniego wzrostu. Wiek Sandry Borne oszacował na niecałe czterdzieści lat, ale miał świadomość, że odgadywanie wieku kobiet to stąpanie po grząskim gruncie, więc powstrzymał się od wskazania konkretnej liczby.

Nie była w żadnym sensie urodziwa, lecz emanowała atrakcyjną witalnością. Sprawiała wrażenie kompetentnej, wiecznie zajętej osoby, pracowitej entuzjastki, która organizuje festyny, przedstawienia i inne wydarzenia towarzyskie.

Miała szerokie czoło, którego rozległość dodatkowo podkreślały wysoko upięte przetykane siwizną ciemne włosy, przez co jej głowa wydawała się trochę za duża jak na jej krótkie ciało. Mały, prosty nos, szerokie, ruchliwe usta, zaokrąglony, lecz stanowczy podbródek i brązowe oczy, które być może miały w sobie odrobinę zieleni, ale okulary w rogowych oprawkach nie pozwalały tego z całą pewnością stwierdzić, dopełniały obrazu, który Tre­maine wyrobił sobie w tych pierwszych chwilach. Po przedstawieniu ich sobie przez Paula Russella, detektyw amator przyjrzał się dokładniej i zobaczył, że aura witalności jest sztuczna i że Sandra Borne stara się ją podtrzymywać, jakby wiedziała, że tego się od niej oczekuje, ale też jakby trwanie w tej pozie wymagało od niej nieustannego wysiłku.

Jej oczy nie były tak jasne, jak sobie w pierwszej chwili wyobraził. Dostrzegł w ich głębi stres, lęk i inne emocje, których nie potrafił odczytać. Otaczały je niewielkie cienie, a spod przyklejonego do twarzy, mechanicznego uśmiechu wyzierały zmarszczki zatroskania.

Niebawem wyjaśniono Tre­maine’owi powody takiego samopoczucia Sandry Borne.

— Sandy i Lidia Dare mieszkały razem — powiedział Paul Russell.

Podał tę informację prawie od niechcenia, tak jakby w jej ujawnieniu przy Tre­mainie nie było nic dziwnego. Jak z opóźnieniem uświadomił sobie detektyw amator, doktor celowo przybrał taką pozę. Sandra Borne zareagowała znacznie szybciej. Błyskawicznie zerknęła na łagodnego mężczyznę w staroświeckich binoklach, którego jej właśnie przedstawiono, a potem ponownie spojrzała na doktora.

— Ten pan wie… o Lidii?

— Tak, wie — potwierdził Paul Russell.

— Właśnie mi powiedzieli — tłumaczył Tre­maine, który dopiero teraz odzyskał głos. — Przed chwilą przyjechałem z Londynu. Do mojego wyjazdu w gazetach nic nie było. Wnioskuję, że panna Dare… Słusznie zakładam, że była panną? — Russell skinął głową na potwierdzenie. — Wnioskuję, że panna Dare i pani byłyście bardzo bliskimi przyjaciółkami? To musiał być dla pani ogromny szok.

— Tak — odparła Sandra Borne cichym głosem.

Jej mina wskazywała, że rozmowa sprawia jej ból, z wysiłkiem ukrywany. Odwróciła się do Jean, jakby uznała, że potrzebuje wsparcia ze strony przedstawicielki własnej płci.

— Niestety muszę pędzić, Jean. Jest cała masa rzeczy do zrobienia.

— Rozumiemy — odparła Jean Russell. — Jeśli będziemy mogli ci w czymś pomóc, koniecznie daj nam znać.

— To jest rozkaz, Sandy — dodał jej mąż.

Oczy Sandry Borne trochę się zaszkliły.

— Oboje jesteście dla mnie strasznie dobrzy.

Głos zadrżał jej niebezpiecznie. Błyskawicznie się odwróciła i poszła w głąb ogrodu, jakby bała się zdradzić ze swoimi emocjami. Po dojściu do furtki instynktownie wyprostowała ramiona. Możliwe, że w ten sposób chciała pokazać światu dzielne oblicze.

— Myślę, że chciałbym poznać całą historię — powiedział Mordecai Tre­maine zamyślonym tonem.

Jean Russell spojrzała na męża znacząco.

— Zrobię herbatę, a wy dwaj porozmawiajcie sobie.

Doktor zaprowadził Tre­maine’a do chłodnego salonu. Zaciągnięte do połowy żaluzje łagodziły upał i przekształcały blask słońca w kojący półmrok. Gospodarz posadził gościa w wygodnym fotelu.

— Postaram się mówić jak najbardziej rzeczowo — zaczął, usiadłszy naprzeciwko Tre­maine’a — ale jak już ci mówiłem, znałem Lidię, poza tym wezwano mnie dziś rano do oględzin zwłok. Bądź więc wyrozumiały, gdybym okazywał zbyt wiele emocji.

— Nie cenzuruj się, Paul — poprosił Tre­maine. — I mów nie tylko to, co wiesz, ale również to, co czujesz.

Doktor skinął głową, ale nie od razu przystąpił do swojej relacji. Na jego twarzy pojawiło się wahanie.

— Cały dzień czekałem na rozmowę z tobą, a teraz, kiedy już jesteś, nie wiem, od czego zacząć.

— Najlepiej od początku. Morderstwo zaczyna się dużo wcześniej niż faktyczne przestępstwo, przynajmniej w większości przypadków. Od jak dawna Lidia Dare mieszkała w Dalmering?

— Od ośmiu albo dziewięciu lat. Jej rodzina mieszka chyba w Yorkshire. Lidia odwiedzała ich kilka razy w roku.

— Czyli należała do bardziej zasiedziałych mieszkańców? Większość domów dookoła sprawia wrażenie wybudowanych całkiem niedawno.

— Tak, chyba można ją nazwać najstarszą z nowego towarzystwa. Dom Lidii i Sandy postawiono wcześniej niż główne osiedle. Większość domów powstała mniej więcej sześć lat temu — to komercyjny projekt prywatnego dewelopera.

Znalazłszy punkt zaczepienia, doktor zaczął rozwijać temat. Mordecai Tre­maine słuchał uważnie, od czasu do czasu zadając pytanie. Paul Russell opowiadał mu o Lidii Dare, jej trybie życia i ostatnich godzinach na ziemi. Detektyw amator miał narastającą pewność, że we współpracy z policją albo na przekór policji będzie musiał zrobić wszystko, co w jego mocy, aby znaleźć zabójcę, którego diabelska dłoń i pokręcony umysł w ciemnościach zagajnika ściągnęły na głowę Lidii Dare opisaną przez doktora potworność. Morderstwo to wydawało się zupełnie bezsensowne, niepotrzebne i łajdackie.

Być może on sam nie do końca zdawał sobie z tego sprawę, ale najbardziej doskwierał mu fakt, że Lidia była zaręczona i śmierć nastąpiła niemal w przededniu jej ślubu. Oburzyło to i przeraziło jego sentymentalną duszę.

Chociaż był kawalerem, jego sympatie lokowały się po stronie miłości. Był zaprzysięgłym przyjacielem kochanków. Do jego najważniejszych rozrywek należała lektura niewątpliwie mocno podkoloryzowanej, ale przynajmniej odświeżająco idealistycznej literatury proponowanej przez „Romantic Stories”. Okoliczność ta niejednokrotnie wzbudzała podejrzliwość cynicznych pokojówek, które odkrywały w pokoju hotelowym Tre­maine’a egzemplarze tego czasopisma, on jednak nie wstydził się swojego romantyzmu.

Kto godził w szczęście zakochanych, ten rozniecał w nim sprawiedliwy gniew, podsycał płomień rycerstwa Galahada, które cały czas się w nim tliło. Usłyszawszy o bezlitosnym, błyskawicznym unicestwieniu wszystkich nadziei, które z pewnością jasno płonęły w sercach Lidii Dare i jej wybranka, o chłodzie całunu, który tak bezwzględnie zastąpił ciepło sukni ślubnej, uświadomił sobie, że wzbiera w nim straszliwy gniew.

Właściwie nie czuł w ustach smaku herbaty, którą przyniosła do salonu Jean. Mechanicznie odstawił filiżankę na tacę leżącą obok niego i spojrzał na gospodynię, która do nich dołączyła.

— Miałabyś coś przeciwko temu, gdybym wymknął się na jakieś pół godzinki, Jean? — spytał potulnie. — Chciałbym się rozejrzeć.

— Ależ skąd — odparła. — Chciałbyś, żeby Paul poszedł z tobą?

— Nie, dziękuję. Zresztą Paul na pewno musi niedługo wracać do gabinetu, a poza tym wolę pochodzić trochę sam. Chcę poukładać sobie w głowie parę rzeczy.

Za bramą bez wahania skręcił w stronę wsi i zagajnika, w którym znaleziono ciało zamordowanej Lidii Dare. Maszerował jak człowiek, którego umysłu nie zasnuwają żadne wątpliwości, ale jego przyjaciele byliby zaskoczeni — i być może zdeprymowani — gdyby wiedzieli, że w istocie nie miał czytelnego planu działania. Kierowała nim tylko mglista myśl, że na początek musi zobaczyć miejsce, w którym popełniono morderstwo.

Przeszedł około dwustu metrów, kiedy w jego głowie zaświtała pewna myśl, która podziałała na niego jak zanurzenie w lodowatej wodzie.

Odruchowo się zatrzymał. Popełniono morderstwo. On zmierzał na miejsce zbrodni. Policja oczywiście nie zgłosi sprzeciwu. Z całym spokojem pozwolą obcemu człowiekowi, najzupełniej prywatnej osobie, kręcić się wokół miejsca zaznaczonego literą X.

A może jednak nie?

Mordecai Tre­maine pokręcił głową ze smutkiem i dezaprobatą, litując się w duchu nad samym sobą. Mimo całej swojej wiedzy i doświadczenia zachowywał się jak ignorant i amator, bezmyślnie wędrując w stronę katastrofy.

W dalszą drogę ruszył mniej sprężystym krokiem. Jego umysł paraliżowały wątpliwości. Owszem, odegrał pewną rolę w rozwiązaniu dwóch zagadek morderstwa. Owszem, zyskał sobie przy okazji (a przynajmniej tak sądził) szacunek inspektora Richa z Westport oraz inspektora ­Boyce’a ze Scotland Yardu.

Owszem, jego znajomość z funkcjonariuszem Scotland Yardu, głównie korespondencyjna, utrzymywała się do tej pory od zakończenia pierwszej sprawy, w której miał udział, i przy okazji której poznał ­Boyce’a. Owszem, inspektor Rich miał o nim tak dobre zdanie, że pofatygował się napisać do ­Boyce’a pochwalny list, skutkiem czego ów jegomość jeszcze bardziej go cenił.

Opisane okoliczności nie sprawiały jednak, że wszystkie jednostki policyjne w Wielkiej Brytanii traktowały Mordecaia Tre­maine’a jako persona grata. Wspomniane fakty nie otwierały przed byłym właścicielem tabaki wszystkich oficjalnych drzwi i nie wynikało z nich, że miał prawo wedle własnego widzimisię podejmować czynności śledcze.

Poza tym nawet gdyby mógł liczyć na to, że inspektor ­Boyce wesprze go w jego działaniach, tutaj nie miałby z tego żadnego pożytku. Zasięg działania Scotland Yardu nie obejmował Dalmering — chyba że miejscowa policja wezwałaby swoich stołecznych kolegów na pomoc.

Zagajnik leżał pomiędzy domem Russellów a wsią. Po paru chwilach Tre­maine znalazł się na jego wysokości. Za małą drewnianą furtką biegła ścieżka między drzewami.

Tre­maine nie widział dookoła nikogo. Przez całą drogę nikogo też nie spotkał. Wieś sprawiała wrażenie opuszczonej. Zdał sobie sprawę, że jest zdziwiony — podświadomie oczekiwał, że miejsce, w którym dokonano przestępstwa, będzie szczelnie odgrodzone i pilnowane przez krzepkich, bezkompromisowych policjantów.

Zerknął za furtkę. Ścieżka przez jakieś pięć albo sześć metrów biegła między jesionami, wiązami i kasztanowcami, a potem skręcała ostro w prawo i znikała z pola widzenia.

Była zachęcająco pusta. Mordecaia Tre­maine’a bardzo korciło, żeby sprawdzić, dokąd prowadzi. Poczuł, że jego niezdecydowanie się rozwiewa.

Wtedy usłyszał kaszlnięcie, ostrzegawcze, urzędowe i celowe, nie zaś mimowolny rezultat jakiejś dolegliwości. Spośród drzew i zarośli oczy Tre­maine’a wyłowiły parę butów, które sprawiały wrażenie stanowczo i solidnie wrośniętych w ziemię. Od butów zdumione spojrzenie Tre­maine’a powędrowało po spodniach z szarej serży i wyżej aż do twarzy właściciela rzeczonego obuwia.

I tam już zostało. Mordecai Tre­maine otworzył usta z niedowierzaniem. Jakby myśli byłego właściciela tabaki wyczarowały go z przestrzeni i czasu — w zaroślach stała przysadzista, szpiczastogłowa postać inspektora ­Boyce’a ze Scotland Yardu!

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki