Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
52 osoby interesują się tą książką
Lea Burgsch, córka cenionego niemieckiego egiptologa i polskiej żydówki, dokonuje w jednym z grobowców w Dolinie Królów niezwykłego odkrycia – w jej ręce trafia starożytny papirus. Z niezrozumiałych dla siebie względów decyduje się ukryć znalezisko, choć nie jest świadoma, jakie sekrety skrywa ani ile kłopotów w przyszłości przyniesie jej artefakt. Przez lata stara się rozszyfrować jego treść, ale kiedy do władzy dochodzi Hitler, dziewczyna musi porzucić swoje badania, gdyż jej życie, podobnie jak milionów ludzi w Niemczech, jest zagrożone.
Merlin Engel już jako chłopiec pasjonuje się dziejami Egiptu. Kiedy dorasta, poświęca się nie tylko studiowaniu, ale także zgłębia historię zakazaną, tajemną, znaną tylko nielicznym, dlatego dołącza do powołanej przez Heinricha Himmlera organizacji Ahnenerbe. Nie przypuszcza, że jego życie skomplikuje się nieodwracalnie, kiedy na swojej drodze spotka Leę. Ich związek w świecie opanowanym przez nazistów zdaje się nie mieć przyszłości, chociaż początkowo wierzą, że zakazane uczucie potrafi pokonać przeciwności losu oraz ideologię...
Jak potoczą się losy zakochanych, kiedy znajdą się po dwóch stronach barykady? Gdy z przyjaciół staną się wrogami, a zamiast miłości powinni odczuwać nienawiść i niechęć? W jaki sposób tajemniczy zwój wpłynie na ich losy? Czy uda im się odegnać gromadzące się nad ich głowami czarne chmury historii, kiedy na ścieżce ich przeznaczenia promyk nadziei rozświetli egipskie ciemności?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Anna Seweryn
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna Slotorsz
Ilustracje na okładce
© Fourleaflover | shutterstock.com
© BOOCYS, eartist85, letoosen, lizard, siam4510 | stock.adobe.com
Wydanie I, Chorzów 2025
tekst © Wiktoria Gische 2024
© Wydawnictwo FLOW
ISBN 978-83-8364-176-8
Wydawnictwo FLOW
Lofty Kościuszko
ul. Metalowców 13/B1/104
41-500 Chorzów
+48 538 281 367
Egipt, około 1279 roku p.n.e., rok śmierci króla Setiego I
Kanebu, dowódca straży królewskiej, rozejrzał się uważnie. Wszystko było prawie gotowe. Grobowiec czekał na ciało króla, które miało spocząć w nim niebawem, raptem za kilka dni, kiedy proces mumifikacji wreszcie dobiegnie końca. Chociaż prace budowlane trwały już od ponad dekady, miejsce ostatniego spoczynku nadal wymagało dopracowania, ostatniego szlifu, dlatego nawet teraz, na kilkanaście godzin przed ceremonią pogrzebową, w grobowcu wciąż kręcili się robotnicy. Było tłoczno, nerwowo i gwarno. Zewsząd słychać było głośne nawoływania, rozmowy i nieznoszące sprzeciwu rozkazy. Tu, gdzie należało spodziewać się ciszy i ukojenia, panowały chaos i rozgardiasz.
„To nawet lepiej” – pomyślał Kanebu, wchodząc do grobowca.
Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Takich jak on, dworzan, kapłanów i innych dostojników, kręciło się tutaj sporo. Szedł pewnie, jakby miał prawo tu być. Przystawał, rozglądał się, oceniał. Wyglądał, jakby sprawdzał jakość wykonania, chociaż tak po prawdzie nic go tu nie interesowało. Mimo wszystko mlasnął z niesmakiem, kręcąc głową, na widok otaczających go malowideł, naniesionych na ściany korytarza niewprawną ręką. Rysunki wciąż były mokre i delikatne, gdzieniegdzie widoczne były zacieki, które zniekształcały obraz. Większość wykonano w pośpiechu, nie przywiązując wagi do precyzji. Niedociągnięcia były rażące, ale teraz nic nie można już było zrobić, aby poprawić ich wygląd.
Kanebu ruszył przed siebie. Mijał kolejnych robotników. Przemykał korytarzami, zbiegał po schodach, zaglądał do izb i komór. Wreszcie wszystkich zostawił daleko za sobą. Znalazł się w ciasnym, pustym i ciemnym zaułku. Musiał przystanąć, aby przyzwyczaić oczy do panującego mroku. W mijanych pomieszczeniach ciemność rozpraszały lampki i pochodnie, tu, gdzie stał teraz, docierała jedynie majacząca nieśmiało poświata ich blasku. Mimo to uśmiechnął się szeroko. Zrobił krok i już miał ochotę iść dalej, kiedy głosy, które rozległy się za jego plecami, zmusiły go do zmiany planów. Nikt nie powinien go tu zobaczyć.
Zacisnął dłoń w pięść i warknął do siebie, zdenerwowany, ale ruszył z powrotem. Szedł szybko, ze spuszczoną głową, nie patrząc innym w oczy. Zatrzymał się dopiero w sali astronomicznej, podzielonej na dwie mniejsze komory. Musiał ochłonąć. Nagle ogarnął go strach. Potrzebował chwili spokoju, dlatego skierował się do „gwiezdnego domu”, gdzie ustawiono już kamienny sarkofag, wciąż pusty, czekający na trumny z ciałem króla.
Zadarł głowę. Nad nim rozpościerał się nocny firmament. Sufit upstrzony był gwiazdozbiorami i planetami. Przez chwilę poczuł się, jakby niebo miało spaść mu na ramiona, co wywołało niespodziewany niepokój. Coś ścisnęło go za serce, a przed oczami pojawiły się znajome, wciąż żywe obrazy…
***
Przypomniał sobie dzień, w którym wysłano go z wiadomością do królewicza. Gdyby mógł, z pewnością by odmówił. Młody Ramzes bywał porywczy i nieprzewidywalny, ale rozkaz został wydany i musiał zostać wypełniony. Nadal na samą myśl pociły mu się dłonie, a krople zimnego potu zraszały czoło.
Kiedy przybył na miejsce polowania, następca tronu akurat przygotowywał się do strzału. Kanebu omiótł wzrokiem ciało polującego. Wypracowane od ćwiczeń, opalone, błyszczące od potu mięśnie ramion napięły się, kiedy Ramzes naciągał cięciwę. Królewicz zmrużył oczy i wstrzymał oddech. Skupił całą uwagę na zwierzęciu, które chwilę wcześniej przez sforę towarzyszących mu psów zostało zagonione do specjalnie przygotowanej zagrody.
Kanebu miał przyjemność towarzyszyć następcy tronu podczas kilku wcześniejszych polowań. Lubił obserwować królewicza. Było w nim coś dostojnego, władczego. W sposobie, w jaki trzymał łuk, w wygięciu głowy, układzie rąk tkwiły siła i niezłomna wola. Chęć odniesienia zwycięstwa. W takich chwilach Ramzes zapominał o otoczeniu. O ludziach, którzy mu służyli. O towarzyszach, którzy próbowali dorównać mu w liczbie upolowanej zwierzyny. O kobietach, które zachwycone wpatrywały się w pewne ruchy królewicza.
Wtedy ujadanie psów stawało się tylko odległym pogłosem. Ramzes zaczynał powoli oddychać. Tym sposobem uspokajał bijące zbyt szybko, podekscytowane serce. Wzrok skoncentrował na przerażonej ofierze. I kiedy był już gotów zwolnić strzałę, tamtego pamiętnego dnia Kanebu podszedł do niego i ośmielił się przemówić.
– Jego Majestacie… – odezwał się niepewnie, ale na tyle donośnie, żeby zostać zauważonym. – Przynoszę wieści z pałacu.
Ramzes odwrócił się w jego kierunku. W ciemnych, bystrych i skupionych oczach błysnęła iskra gniewu. Kanebu miał świadomość, że przyszły monarcha nie lubił, kiedy mu przerywano. Niemniej sytuacja była wyjątkowa i wymagała jego uwagi. Ramzes słuchał relacji, jaką z pokorą i uniżonością zdawał Kanebu. W końcu strażnik zamilkł. Z opuszczoną głową w poddańczym geście czekał na rozkazy.
Broda Ramzesa zadrżała. Mocniej zacisnął szczęki. Trzymany w dłoni łuk upadł na ziemię. Nikt jednak nie pomyślał, aby go podnieść, ponieważ po słowach Kanebu wśród dworzan zapanowała absolutna cisza. Wydawało się, że ucichli nie tylko ludzie, ale i zwierzęta. Psy przestały szczekać, zatrwożona zwierzyna skuliła się w rogu klatki, ptaki odfrunęły, a wiatr przestał szumieć. Zamarł cały świat.
Wreszcie ktoś ocknął się pierwszy. Upadł na kolana, wpatrując się w oniemiałego królewicza, któremu najpierw nieśmiało, a potem coraz głośniej zaczęto składać hołd należny nowemu władcy. Ramzes wodził niewidzącym wzrokiem po skupionych wokół niego poddanych, którzy czekali na najmniejszy gest czy rozkaz. Ten krótki moment zamyślenia i smutku, który pojawił się w oczach młodzieńca, zgasł tak szybko, jak się pojawił. Następca tronu przyglądał się skulonym sylwetkom, jakby wśród nich miała znajdować się ta jedna, której szukał. Twarz przyjaciela i brata, z którym spędził dzieciństwo oraz najwspanialsze, bo beztroskie lata młodzieńcze.
Kanebu westchnął. Wiedział, kogo wypatrywał młodzieniec. Pomyślał, że w dniach, które nadejdą, obecność Mosesa z pewnością byłaby dla stojącego przed nim dwudziestopięcioletniego Ramzesa podporą. Tymczasem dziwny grymas przebiegł przez oblicze królewicza. Przyszło otrzeźwienie. Wszak Moses, z którym do niedawna prawie wcale się nie rozstawał, od paru miesięcy przebywał w mieście Saba, które zostało przez niego zdobyte, a potwierdzeniem tego czynu były zaślubiny przyjaciela z Tarabis, córką wodza.
Na kilka długich chwil Ramzes zamknął oczy. Potrzebował ciszy i skupienia. Potrzebował samotności, ale tej nie mógł oczekiwać. Ten mały gest był tego namiastką. W końcu odetchnął głęboko. Zerknął na leżący u jego stóp łuk, po który dopiero teraz sięgnęli słudzy, jakby przywołani do porządku samym tylko spojrzeniem władcy.
– Do pałacu! – krzyknął Ramzes, odbierając broń z rąk stojącego przed nim młodego mężczyzny.
„Niech Horus ma Cię w opiece” – pomyślał Kanebu, uśmiechając się z ulgą. Razem z pozostałymi ruszył w ślad za rydwanem władcy. Kolejne dni i tygodnie wypełnione były przygotowaniami do pochówku.
***
Ramzes po raz ostatni spojrzał na ciało ojca. Nie mógł uwierzyć, że minęło ponad siedemdziesiąt dni od chwili, kiedy smutna wieść o jego śmierci przerwała radosny poranek. Patrzył na bezbronnego króla, próbując przypomnieć sobie jego głos. Zapomniał, jak brzmiał, kiedy rozmawiał z ojcem. Nie pamiętał, o czym rozprawiali podczas ostatniego spotkania. W jego głowie pozostała pustka. Dziwna dziura, której wciąż nie mógł załatać. Brak silnego ojcowskiego ramienia ciążył mu niezmiernie.
Czuł na swoich plecach wzrok. Kapłani czekali. Wpatrywali się w niego ukradkiem, ale on się nie spieszył. Musiał w spokoju się pożegnać i powiedzieć mu o sprawach, których nigdy nie odważył się przekazać, kiedy ten żył. Żałował, że był zbyt dumny i skryty. A przecież kochał go i podziwiał. Jego śmierć przytłoczyła go z całą mocą, której jednak nie mógł okazać. Nie tego od niego oczekiwano. Matka, siostry, dworzanie, kapłani i poddani widzieli w nim ostoję siły i spokoju.
I taki był. Grał, udawał, tłumił łzy i smutek, który nawiedzał go znienacka. Ale tu, w domu oczyszczenia, w sali balsamowania, mógł chociaż przez chwilę być sobą – pogrążonym w żałobie synem, a nie władcą, następcą tronu.
W końcu zostawił ciało ojca, oddając je w ręce kapłanów, którzy powoli, metodycznie, z nabożną czcią i szacunkiem należnym majestatowi zmarłego przygotowywali go do niebezpiecznej drogi w zaświaty, podczas której miała mu towarzyszyć księga Amduat, zawierająca stosowne, pomocne w wyprawie zaklęcia.
Czas przygotowań minął. W końcu nadszedł dzień pogrzebu. Wzdłuż trasy przejazdu konduktu z ciałem króla czekały nieprzebrane tłumy zapłakanych, smutnych poddanych, których szloch był niemal tak donośny, jak zawodzenie zawodowych płaczek.
Kanebu podążał za orszakiem, wśród notabli, kapłanów i dworzan. Panująca atmosfera udzieliła się także jemu. W zimnych, skupionych oczach zalśniły łzy. Nie próbował ich powstrzymywać, pozwolił im płynąć po policzkach. Był jednym z setek, którzy przyszli opłakać zmarłego.
***
Teraz, stojąc w bogato zdobionym i wypełnionym po brzegi skarbami ostatnim miejscu spoczynku Setiego, mimowolnie się uśmiechnął, chociaż to nie uczucie radości zalęgło się w głowie i sercu Kanebu. Od dawna towarzyszyły mu gniewne myśli, które nie chciały go opuścić. Nawiedzały go dniem i nocą. Wciąż te same. Natrętne i uporczywe.
Królowie odchodzili, a on wciąż trwał na swoim stanowisku, którego nienawidził. Był tak wysoko, a zarazem tak nisko. Tak blisko władzy, a tak daleko. Był tak bogaty, a jednakże nie posiadał nic na własność, bo wszystko, z czego korzystał, należało do króla i pałacu.
Ale nie było tego złego… Na jego zaciśniętych w wąską kreskę ustach znowu pojawił się cień uśmiechu. Niestosowny w tym miejscu i tej chwili, dlatego Kanebu przybrał poważny, zatroskany wyraz twarzy. Oczy znowu zalśniły łzami. Mimo to wciąż bił się z myślami. Miał szczęście, że opatrzność postawiła na jego drodze Pamina, królewskiego kapłana, a zarazem wróżbitę. Nie pamiętał już, jak zaczęły się ich konszachty. To nie było teraz ważne. Najważniejsze było, że ten stary gamoń, jak myślał o Paminie Kanebu, znał tajemnicę wartą wszystkiego. Tajemnicę wartą nawet własnego życia…
Byli już tak blisko. Dosłownie na wyciągnięcie ręki. Zgodnie z ustaleniami gdzieś tu, w czterech ścianach grobowca, Pamin zostawił wskazówki. Sprawa, w którą się uwikłali, wymagała od nich dyskrecji, ostrożności, ale przede wszystkim wzajemnego zaufania, chociaż Kanebu właściwie nie ufał nikomu poza sobą.
Kiedy tamtego dnia wyszedł w pośpiechu z grobowca, myślał, że stracił najlepszą z okazji do zabrania pozostawionej wskazówki. Martwił się tym przez wiele godzin. Zachodził w głowę, co zrobić. Jak naprawić swój błąd. Chciał nawet omówić to z Paminem, wstrzymał się jednak. Postanowił poczekać do dnia pochówku. Intuicja podpowiadała mu, że wszystko dobrze się ułoży. I teraz, kiedy pogrzeb się zakończył, a orszak królewski i poddani wrócili do swoich zajęć, zostawiając strażników przed grobem, w którym mimo spoczywającego ciała wciąż trwały ostatnie prace budowniczych i artystów, Kanebu uśmiechnął się do siebie. Miał rację. Dobrze, że nie poddał się obezwładniającemu wówczas uczuciu paniki. Że nie wszczął niepotrzebnego alarmu. Że nie zrobił z siebie nieudacznika przed Paminem.
Głosy pracujących w grobowcu przywołały go do rzeczywistości. Dokonywano ostatnich poprawek. Ostatnich inspekcji. Znoszono ostatnie elementy wyposażenia. Wśród sług i malarzy kręciło się kilku dworzan i kapłanów. Wszedł do środka, przez nikogo niezatrzymywany. Miał ostatnią szansę. Nie mógł okazać strachu ani cienia wahania, dlatego z wysoko podniesioną głową, pewnym krokiem, który obwieszczał innym, że ma prawo tu być, mijał kolejne pomieszczenia grobowca. Dla niepoznaki postanowił przespacerować się po całym wnętrzu grobowca, a dopiero na koniec zajrzeć do wąskiego niedokończonego korytarza. Wrócił do głównego wejścia. Wspiął się po schodach, a potem razem z robotnikami, którzy pod czujnym okiem dozorców dokonywali ostatnich poprawek, zszedł ponownie do przedsionka. Potem przyszła kolej na komory boczne, komory grobowe, sale główne i skarbiec. Tam zatrzymał się na dłużej. Otaksował skarby chciwym wzrokiem, szybko jednak upomniał się w duchu. Już niedługo będzie znacznie bogatszy. Już niedługo będzie opływał w prawdziwe luksusy.
Nie chcąc zwracać na siebie zbytniej uwagi, sięgnął po leżącą na złotym stoliku Księgę Umarłych. Kiedy jego palce zacisnęły się na jej brzegach, wzdrygnął się mimowolnie. Przez głowę przemknęła mu myśl, że śmierć była jedyną sprawiedliwością na tym świecie. Że wszyscy ostatecznie zmierzają na drogę, która zaprowadzi ich na Pola Jaru, o ile przejdą pomyślnie sąd Ozyrysa, którego bał się bardziej niż samej śmierci. Nie raz i nie dwa spisywał swoje dobre i złe uczynki. Liczył je skwapliwie i za każdą wyrządzoną krzywdę starał się robić coś dobrego, tak aby zrównoważyć wyrządzone zło.
Chciał, aby jego serce było lekkie, beztroskie, żeby delikatne, zwiewne pióro Maat, które zostanie złożone na jednej z szal wagi, okazało się od niego cięższe. Na samą myśl, że kiedyś przyjdzie mu stanąć przed obliczem Ozyrysa, Neftydy, Izydy i ponad czterdziestu innych asesorów, robiło mu się niedobrze.
Odetchnął z ulgą. Na razie cieszył się dobrym zdrowiem, a w perspektywie czekało go dostatnie życie. Wprawdzie droga do niego wiodła ścieżką występku i kłamstwa, ale obiecał sobie, że już do końca swoich dni będzie czynił jedynie dobro, tak aby nie musieć obawiać się czekającego go sądu.
Wiedział, że zadanie może być trudne, ale będzie musiał dotrzymać przysięgi, inaczej niechybnie trafi w straszne szczęki potwora Ammita, który wyrwie mu serce, a potem zje je bez mrugnięcia okiem. Wtedy doświadczyłby najgorszego – ostatecznej, nieodwracalnej śmierci. Tak swego ciała, jak i duszy.
Głośne narzekanie dozorcy, rugającego robotnika, wyrwało Kanebu z zamyślenia. Odłożył Księgę Umarłych. Odetchnął. Musiał się nieco uspokoić. Miał teraz inne zmartwienia. Musiał zapuścić się w ciemny niedokończony korytarz i odszukać wnękę, do której Pamin włożył skopiowaną mapę. Zadaniem Kanebu było odnalezienie skarbu.
***
– Dobrze wiesz, że możesz zrobić to szybciej i bez wzbudzania podejrzeń – tłumaczył mu swego czasu wróżbita. – A poza tym czyż nie jest sprawiedliwie, że obowiązki dzielimy po równo? – Kanebu zmarszczył brwi, ale musiał przyznać Paminowi rację. – Ty możesz podróżować po kraju. Wszak znajdziesz wytłumaczenie dla swoich wypraw, a jeżeli zadanie cię przerasta i wychodzi poza zasięg twoich kompetencji, może powinienem się zastanowić nad bardziej odpowiednim wspólnikiem?
Ta jawna groźba nie spodobała się Kanebu. Pamin uśmiechnął się uspokajająco.
– Mamy umowę – potwierdził, klepiąc dowódcę po ramieniu. – Te gorzkie słowa wynikają ze zdenerwowania i niecierpliwości, więc proszę, przyjacielu, nie obwiniaj mojego ostrego języka. Jak każdy stary człowiek czasami plotę trzy po trzy – mówiąc to, otaksował strażnika uważnym spojrzeniem. Wpatrywał się w niego tak długo, aż Kanebu nieco się rozluźnił. – Ja dostarczam wskazówki, do których mam dostęp, ty zaś odnajdujesz nieodnalezione – dodał starzec.
Zamilkł, jakby to były jego ostatnie słowa. Widząc jednak niepewność malującą się na obliczu Kanebu, odezwał się znowu.
– Twój sceptycyzm jest tak widoczny, że aż namacalny. Przyznaję ci rację, masz prawo powątpiewać i nie ufać, dlatego zdradzę ci kilka szczegółów, o których sam dowiedziałem się przypadkiem. To one skłoniły mnie do tego, o czym rozmawiamy i co tak skrupulatnie planujemy. W miejscu, do którego podążamy, złożono ciała pierwszych dwunastu władców, tych, o których mówi się szeptem i których nie wymienia się z imienia. Razem z nimi spoczywają święte krokodyle oraz skarby, o jakich nie śmiało się marzyć naszym królom. Los sprawił, że udało mi się dawno temu porozmawiać z człowiekiem, który widział je ponoć na własne oczy. Był stary, ale nie był głupi, chociaż wielu chciało, aby tak o nim myślano. Pamiętał wyprawy do krainy Punt, o której z jakichś względów następcy wielkiej Hatszepsut zapomnieli, choć tam kryły się bogactwa, których część spoczywa wraz z bezimiennymi monarchami. Rzeczy, o jakich nie mamy pojęcia. Tajemnice, które nigdy nie powinny zostać ujawnione. Skarby, których blask pozbawia wzroku. To wszystko jest tam, dokąd prowadzi mapa.
Kanebu słuchał uważnie. Po każdym kolejnym słowie Pamina oczy błyszczały mu coraz bardziej. Rozpromienił się na dźwięk słowa „Punt”. Znał tę nazwę z opowieści ojca, który swego czasu, kiedy Kanebu był jeszcze lękliwym chłopcem, bojącym się ciemności, wieczorami przed snem bajał mu o miejscu tak niezwykłym, że aż nierealnym. Punt leżał daleko poza granicami państwa. W głębi lądu, na który zapuszczali się nieliczni. Tam, gdzie zaczynały wzbierać wody Nilu, zanim następował coroczny życiodajny wylew. Stamtąd przywożono antymon, mirrę, kadzidło, elektrum, kość słoniową, żywicę, skóry dziwnych zwierząt i przede wszystkim złoto. Na wspomnienie tego ostatniego na ustach Kanebu znowu pojawił się uśmiech.
Pamin odetchnął z ulgą. Poklepał wspólnika po ramieniu. Mieli umowę, której część każdy musiał wypełnić we własnym zakresie.
***
Na wszelki wypadek Pamin nie trzymał mapy w swoich pokojach. Był ostrożny. Przez długi czas nie zdradził tajemnicy, gdzie papirus został ukryty. O tym, że znajduje się w grobowcu zmarłego króla, Kanebu dowiedział się dopiero niedawno. Jego zdaniem zbyt późno. Gdyby coś poszło nie tak, odpowiedzialność za porażkę zamierzał zrzucić na Pamina. Obwinić go o zbytnią opieszałość. Zacisnął zęby. Był wściekły, że Pamin tak długo z nim pogrywał. Nie pozostało mu nic innego, jak robić swoje, dlatego ruszył przed siebie, w stronę ciemnego jak noc korytarza.
Ukryta mapa była ich jedynym drogowskazem. Jeżeli chcieli odszukać to, co kryło się w pomieszczeniach, o których wspominał skopiowany przez Pamina dokument, Kanebu musiał zabrać go dziś z grobowca. Albo zrobi to teraz, albo wszystko przepadnie. Jutro drzwi prowadzące do tego wnętrza zostaną ostatecznie zamknięte. Nie odważyłby się złamać pieczęci.
Zanim dotarł na miejsce, pot spływał mu nie tylko po czole, ale także po plecach. Czuł, że drży, na przemian z zimna i gorąca. Z ekscytacji musiał dostać gorączki. Serce biło mu jak szalone. Starał się uspokoić, ale strach, który nagle zacisnął swoje szpony na jego gardle, nie chciał odpuścić. Na oślep macał po chropowatych ścianach. Nie baczył na skaleczenia. Czuł, że na palcach pojawiły się niewielkie strużki ciepłej, lepkiej krwi. Nie zawracał sobie tym głowy, uparcie szukał małego występu, w który Pamin wsunął mapę.
Przystanął. Zaczął nasłuchiwać. Nagle w grobowcu zrobiło się dziwnie spokojnie. Ta ogłuszająca cisza aż zadzwoniła mu w uszach. Zastygł na moment. I wtedy doleciały do niego podniesione głosy. Na początku nie rozumiał, o czym mówią i do kogo się zwracają. Dopiero po dłuższym zastanowieniu pojął, że zbliżali się do niego strażnicy. Jego podwładni kroczyli pewnie, wykrzykując rozkaz, aby oddał się w ich ręce. Był tak zaskoczony, że nie miał nawet okazji się obronić. Związanego, przerażonego i oszołomionego dowódcę wyprowadzono z grobowca, przed którym stał miejscowy wezyr z rozkazem pojmania za zdradę króla i próbę kradzieży. Kanebu poczuł, że uginają się pod nim nogi. Dla takiego przewinienia nie było wytłumaczenia. Nie przewidziano dla niego prawa łaski.
Rozejrzał się, przyglądając wpatrzonym w niego twarzom. I wtedy napotkał wzrokiem blade oblicze Pamina, tak samo skrępowanego, jak on. Kanebu na chwilę opuścił głowę. A potem, zanim pchnęli go w stronę drugiego więźnia, ostatni raz obejrzał się za siebie. Próbował wypatrzyć coś w ciemności wylewającej się z grobowca. W głowie kołatała mu się myśl, że nigdy nie dotrze do miejsca, które wskazywała mapa. Ta, która zamiast zaprowadzić go do skarbu, doprowadziła go do więzienia, a stamtąd przed oblicze kata.
Pomyślał, że jeżeli będzie miał szczęście, wezyr i sędziowie skażą go jedynie na nabicie na pal. Jeżeli i ono go opuściło, zanim trafi przed oblicze Ozyrysa, zginie w męczarniach, trawiony ogniem wypalającym wszelkie popełnione grzechy, w ostatnich chwilach oddając się rozmyślaniom o tym, co stracił i kto zgarnie nagrodę, po którą on i Pamin nie zdążyli sięgnąć.