Dom na Groblach - Gische Wiktoria - ebook
NOWOŚĆ

Dom na Groblach ebook

Gische Wiktoria

5,0

36 osób interesuje się tą książką

Opis

Nad życiem Krzeszowskich zbierają się czarne chmury. Zamążpójście starszej córki Ludmiły staje pod znakiem zapytania. Krzeszowski wpada w sidła hazardu. Szczęście umyka. Los zmusza Ludmiłę do opuszczenia domu.

Krakowem wstrząsa śmierć młodej kobiety. Iwo Biron, syn znanego adwokata, zaciąga się do policji. Zdolności i instynkt pozwalają mu na szybki awans.

Wanda, młodsza córka Krzeszowskich, po ukończeniu szkoły dla panien zostaje w Krakowie, korzystając z pomocy wuja Ludwika. Nagłe zniknięcie Ludmiły sprawia, że Wanda postanawia wszcząć własne śledztwo. Na swojej drodze spotyka znanego i znienawidzonego przez siebie Iwo Birona, w którym kochała się jako nastolatka.

Podejrzenie o morderstwo pada na Antona Kozłowskiego, który swego czasu pełnił rolę stajennego u Krzeszowskich. Czy nieodwzajemniona miłość do Ludmiły mogła być powodem zbrodni? Czy Kozłowski stoi za jej zniknięciem? Tego musi dowiedzieć się Wanda i Iwo. Czy ich niechęć zmieni się w sympatię, a może miłość?

Kraków drugiej połowy XIX wieku okaże się nie tylko romantyczny, ale także tajemniczy i niebezpieczny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redakcja

Magdalena Olejnik

Projekt okładki

Maksym Leki

Fotografie na okładce

© canva.com

Redakcja techniczna, skład i przygotowanie wersji elektronicznej

Maksym Leki

Korekta

Urszula Bańcerek

Marketing

[email protected]

Wydanie I, Siemianowice Śląskie 2025

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-100 Siemianowice Śląskie, ul. Olimpijska 12

tel. 600 472 609, 664 330 229

[email protected]

www.videograf.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Mikołów 2025

tekst © Wiktoria Gische

ISBN 978-83-8293-321-5

Czytelnikom, którzy swój cenny czas poświęcają na czytanie moich powieści, najserdeczniejsze podziękowania.

Niech nie będzie to czas stracony

Prolog

Nowy Świat, Targ koński, Kraków, 1884 rok

– Uważaj, larwo niemyta! Ślepaś czy pijana? A może tak ci za chłopem tęskno, że zwariowałaś od tego! – Głośny rechot poniósł się po placu, zagłuszony rżeniem przestraszonych i ogłupiałych koni.

Wanda Krzeszowska uskoczyła szybko przed najeżdżającym wozem prowadzonym przez starego, wulgarnego woźnicę, którego krzyki słyszała tuż nad swoim uchem. Nie udało mu się jej przestraszyć. Gdyby dobrze przyjrzał się młodej dziewczynie, zobaczyłby w jej oczach jedynie wściekłość.

Zmełła w ustach przekleństwo, odprowadzając buca rozognionym wzrokiem. Najchętniej naplułaby mu w twarz, ale znała tych ludzi dość dobrze. Mimo wszystko wolała nie narażać się na razy batem, dlatego z trudem przełknęła obelżywe słowa, usuwając się z drogi dwóm narowistym, mocno zaniedbanym koniom.

– Nawet tu się pętają, przechódki jedne. – Chociaż słowa padające z ust siedzącego na koźle starucha tym razem wypowiedziane były cicho pod nosem, to wiatr i tak zaniósł je do uszu Krzeszowskiej.

Odwróciła się szybko i mimo obaw, jakie miała jeszcze kilka sekund wcześniej, już zbierała się, aby odpowiedzieć na zniewagę, kiedy kolejny okrzyk, żeby uważała, jak chodzi, sprawił, że aż podskoczyła ze strachu, zapominając, co chciała powiedzieć. Złapała się za serce, biło jak szalone. Odskakując w panice, wdepnęła w kałużę, rozbryzgując czarną, zatęchłą breję. Miała tylko nadzieję, że to woda po padającym rano ulewnym deszczu, a nie mocz stojących tu przez wiele godzin zwierząt.

Zacisnęła nie tylko pięści, ale także zęby. Z wściekłości i bezsilności, która ją opanowała, miała ochotę krzyczeć wniebogłosy, ale zamiast tego wzięła się w garść. Za każdym razem, gdy tu przychodziła, wyrzucała to sobie. Nienawidziła tego miejsca, a jednak wracała do niego od czasu do czasu, nie po to jednak, aby spacerować i podziwiać wystawione na sprzedaż konie, ale żeby skrócić sobie drogę do stojących po drugiej stronie kamienic.

Spojrzała po sobie. Buty miała całe ubłocone, tak samo jak dół ciemnoszarej sukienki. Była pewna, że błoto zostawi na niej brzydkie plamy. Otrzepała jego grudki i w końcu ruszyła przed siebie. Szła powoli, omijając brud i nieczystości, a jednocześnie patrząc dookoła, aby po raz kolejny nie stanąć na drodze wozów, prowadzonych przez nieokrzesanych handlarzy.

W końcu znalazła sobie spokojne miejsce, aby zatrzymać się na krótko, jak to miała w zwyczaju. Bynajmniej nie dla odpoczynku, ponieważ mimo długiego spaceru nie czuła znużenia. Zmusił ją do tego napór wspomnień, który dopadał ją tutaj za każdym razem, kiedy stawiała stopę na końskim bazarze.

Uśmiechnęła się do siebie. Zawsze przystawała w tym samym miejscu, jakby jej umysł i ciało pamiętały ten fragment placu. Możliwe, że właśnie tak było. Wiele lat temu, kiedy przyszła tutaj po raz pierwszy, trzęsąc się ze strachu, stanęła dokładnie tu, gdzie teraz, a przecież dziś była już dorosłą, dwudziestoletnią kobietą.

Uniosła wzrok. Jej bystre spojrzenie omiotło pobliski krajobraz. Stąd miała najlepszy widok na otwierającą się uliczkę i domy, które wyrastały z ziemi niczym grzyby po deszczu, zapełniając plac, będący niedawno jedynie zaniedbanym, śmierdzącym mokradłem.

Pamiętała, jak wszystko wyglądało raptem kilka lat wstecz. Przez część osuszonego teraz placu kiedyś przechodziło jedno z ujść Rudawy, które według słów wujka Ludwika odprowadzało wodę i nieczystości z okolic murów miejskich do Wisły.

– Zapamiętajcie, moje drogie – mówił podczas wizyty rodziny Krzeszowskich w mieście – nigdy nie zapuszczajcie się tutaj we wtorki, chyba że zamyślacie zakupić konia. Wtedy bowiem co tydzień odbywa się tu koński targ. Dla jednych to swoiste święto, dla innych, jak ja, co najwyżej możliwość wdepnięcia w końskie gówno, co wcale, wbrew temu, co się zwykło mówić, nie przynosi szczęścia.

Słowa Ludwika zabrzmiały jej teraz w głowie. Obejrzała się przez ramię, jakby spodziewała się, że wuj stoi tuż za nią. Mimo jego ostrzeżeń, aby nie zapuszczać się w te rejony miasta, przyszły tu w pewien wtorek, robiąc wszystko, aby nie wchodzić w drogę nie tylko niespokojnym zwierzętom, ale także ich niedorzecznie opryskliwym właścicielom.

Doskonale zapamiętała tamten dzień.

Już od rana czuła podekscytowanie. Wujka Ludwika jak zwykle nie było w domu. Zresztą przepadł gdzieś już kilka dni wcześniej. Kiedy zniknął po raz pierwszy, Ludka bardzo się zmartwiła. Szybko nauczyła się jednak, że nie ma się czym przejmować. Młodszy brat ojca, niczym kot, chadzał swoimi drogami, z których nikomu się nie opowiadał, bo przecież jako kawaler nie musiał.

Tak było i tamtym razem. W sumie, jak pomyślała Wanda, dobrze się składało. Chociaż wuj prowadził hulaszcze życie niebieskiego ptaka, dbał o nie jak mógł, zapewniając bratanicom bezpieczeństwo.

Nie byłby zadowolony z planu, jaki Ludmiła chciała niebawem wcielić w życie. Za nic w świecie nie zgodziłby się na ich samotne spacery, szczególnie w okolice końskiego targu. Zapewne dostałby szału, gdyby dowiedział się, w jakim celu zamierzały się tam udać.

Wanda nie chciała nawet myśleć o awanturze, jaką by im urządził. Była pewna, że gdyby musiał, siłą zatrzymałby je w domu.

– Nie mogę tu zostać. Wiesz dlaczego. Nie muszę ci tego tłumaczyć. Rozmawiałyśmy już o tym. – Ludmiła spojrzała na Wandę. – Nie musisz iść tam ze mną. W zasadzie to niewskazane. Powinnaś wracać. Kiedy zorientują się, że znowu cię nie ma, wybuchnie skandal. Jak nic przełożona od razu wyśle list do Biskupic. Matka dostanie palpitacji, a wiesz, że jej przypadłości bardzo męczą ojca, co tylko wpływa na jego humory.

Wanda słuchała z uwagą, ale nie miała najmniejszego zamiaru zastosować się do wypowiedzianych przez siostrę słów. Ludmiła, widząc minę Wandzi, westchnęła tylko z rezygnacją. W sumie nie spodziewała się po niej niczego innego.

– Dowiem się tego, co konieczne, a potem wszystko ci opowiem – dodała jeszcze z nadzieją, że może ta drobna forma przekupstwa zadziała. Ostatnia szansa na odesłanie Wandy do szkoły spaliła na panewce. Siostra nie ruszyła się z miejsca.

Tamtego dnia Wanda stanowczo się sprzeciwiła, nie zgadzając się z pomysłem siostry. Jeżeli miały iść na Groble, to tylko razem. Po krótkiej, ale żarliwej wymianie zdań, nareszcie opuściły mieszkanie wuja Ludwika, zmierzając do jednej z nowszych kamienic, którą wzniesiono raptem kilka lat wcześniej.

– Nie ma innego wyjścia – wyszeptała wówczas starsza z sióstr Krzeszowskich, mocniej ściskając rękę Wandy. Szły, trzymając się pod ramię, próbując dodać sobie otuchy.

– Zawsze możemy wrócić do domu, do Biskupic – odparła młodsza z panien Krzeszowskich, za co Ludka zgromiła ją ostrym spojrzeniem.

Zrezygnowana, nie odzywała się całą drogę. Szła teraz obok Ludmiły, co jakiś czas podbiegając, aby zrównać się z nią krokiem. Milczała. Zdała się na Ludkę, która zawsze wszystko wiedziała najlepiej. Co rusz zerkała w jej kierunku.

Siostra musiała być zajęta własnymi myślami, ponieważ nie zauważała rzucanych w jej stronę zaniepokojonych spojrzeń. A może wcale nie myślała o niczym konkretnym. Może po prostu modliła się o pomyślność sprawy.

Przynajmniej tak wtedy zdawało się Wandzie, ale dziś, stojąc na placu targowym, wiedziała, że to ona miała rację i że nie powinny zachodzić do Grochowskiej, a już z pewnością Ludmiła nie powinna przyjmować u niej posady. Zresztą nie powinny także wielu innych rzeczy.

Dziś też nie powinno jej tu być. Znalazła się tutaj przez przypadek. Zapewne gdyby miała więcej silnej woli, zawróciłaby i odeszła w drugą stronę, ale nie potrafiła tego zrobić.

Musiała sprawdzić.

Musiała się upewnić, czy od ostatniego razu, kiedy zaszła na Groble, nic się nie zmieniło. Mimo że obiecała sobie niedawno, że już więcej tu nie przyjdzie, wiedziała, że nigdy nie da za wygraną. Nigdy nie zrezygnuje z Ludmiły.

Było jej ciężko. Chociaż ostatecznie udało jej się przekonać samą siebie, że nie jest winna tego, co się stało, i tak odczuwała powracające wyrzuty sumienia. Tak jak teraz. Przytłaczały ją, odbierały chęć do życia i wysysały energię.

Westchnęła głośno. To zawsze poprawiało jej nastrój. Chwilę później raźnym krokiem ruszyła w stronę dobrze sobie znanej kamienicy. Mimo rezygnacji z każdym krokiem rosła w niej irracjonalna nadzieja, przez co serce zaczęło bić jej szybciej, chociaż umysł pozostawał chłodny i opanowany.

Krok za krokiem zbliżała się do budynku.

Tym razem faktycznie coś się zmieniło. Zazwyczaj chodnik przed kamienicą był pusty, a dziś już z daleka zauważyła grupkę podekscytowanych ludzi. Rozmawiali głośno, żywo gestykulowali. Na coś pokazywali. Załamywali ręce. Kilka pań płakało, ktoś krzyczał, wystraszone dziecko szlochało wniebogłosy, ktoś inny wygrażał w bliżej nieokreślonym kierunku.

Podeszła powoli, ostrożnie, aby nie narazić się na kąśliwe uwagi. Przystanęła nieopodal dwóch rozgadanych kobiet, nadstawiając uszu.

– Droga pani, ja czułam, że to się tak skończy. I tak dziw mnie bierze, że to nie wydarzyło się wcześniej. Ale jak mieszkańcy protestowali, zachodzili na komisariat, opowiadali o tych bezeceństwach, to nikt nie chciał słuchać. A przecież w tym mieszkaniu dochodziło do takich ekscesów! Kto to widział, żeby przyjmować tylu młodych ludzi. Rzekomo pod pretekstem udzielania korepetycji. Dobrze wiemy, co to były za korepetycje. Nie omieszkałam tego powiedzieć na komisariacie. Zresztą nie ja jedna. Było nas więcej. Zdecydowanie więcej. Ale oni zamiast wysłuchać, interweniować, to przeganiali tylko, wyzywając od plotkarzy i donosicieli. Sama kilka razy byłam, to wiem dobrze i plotek żadnych nie powtarzam, jakby ktoś chciał mi coś zarzucić.

Wanda przysunęła się jeszcze kilka kroków. Starsza kobieta, która właśnie wygłosiła swoją tyradę, łypnęła na Krzeszowską okiem. Przekrzywiła głowę, przyglądając się dziewczynie od stóp do głów. Zatrzymała na niej wzrok na dłużej i kiedy Wanda myślała już, że zostanie przegoniona, przekupka odwróciła się z powrotem do swojej rozmówczyni.

– Ach, droga koleżanko, ma pani całkowitą rację – mówiła druga, która do tej pory słuchała w skupieniu. Głos miała donośny, nieco skrzekliwy, ale dzięki temu Wanda doskonale słyszała, o czym obie panie rozmawiają. – Mam już swoje lata. Szósty krzyżyk na karku. Może nie wyglądam, ale właśnie tak jest.

Na dźwięk ostatniego zdania Wanda o mało nie zaśmiała się w głos. Ostatkiem sił powstrzymała sarkastyczne prychnięcie, przełykając kilka dosadnych słów, że szósty krzyżyk już dawno z pewnością jest tylko cudownym wspomnieniem.

– Pamiętam dużo, nawet czasy, kiedy policja służyła ludziom, a nie sobie. – Plotkara perorowała dalej, napawając się faktem, że słucha jej coraz więcej ludzi. – Kiedy byli pomocni i chętnie spieszyli z radą, zapewniając bezpieczeństwo. Mówi się, że wtedy to była tylko namiastka. Ba, niewielka formacja, jak mawia mój małżonek. Że to dzięki Austriakom stała się mocna i bardziej rozbudowana. Mnie tam oczu takimi gadkami nie zamydlą. Ja wiem swoje. Może jestem stara, ale od tej starości rozum mi się jeszcze nie zmącił, a i wzrok mam dobry.

Ta, która łypała na Wandę, kiwała zgodnie głową.

Ruch w drzwiach kamienicy, przed którą zbierał się coraz większy tłum gapiów, sprawił, że obie plotkarki zamilkły. Wszyscy zwrócili głowy w tamtym kierunku. Wanda również. W powietrzu czuć było napięcie. Serce dziewczyny jeszcze bardziej przyspieszyło.

Wreszcie na progu pojawiło się dwóch rosłych młodych mężczyzn. Rozmawiali przyciszonym głosem. Jeden z nich wskazał na patrzących. Zmierzyli tłum wzrokiem, po czym zniknęli na powrót w sieni kamienicy, której mrok zapewniał im schronienie przed łakomymi spojrzeniami ciekawskich. Milczenie trwało jeszcze tylko kilka sekund, po czym szmer znowu rozszedł się po ulicy.

– Widziała pani tych dwóch, którzy uciekli na widok zebranych? Widziała ich pani? – trajkotała podekscytowana przekupka. – Boją się odpowiadać na pytania, bo sami nic nie wiedzą. Ja ich znam. To Straż Miejska. Od nich i tak nic byśmy się nie dowiedzieli. Mąż naigrawa się z nich i tu się z nim zgadzam. Darmozjady jedne. Nic nie robią, tylko po mieście spacerują i porządnych mieszkańców zaczepiają, ale jak trzeba kogoś upomnieć za naruszanie porządku, to o, proszę… po sieniach się chowają.

– Drogie panie, co też panie za bzdury opowiadają – do rozmowy włączył się oburzony starszy jegomość, stojący do tej pory z boku, podobnie jak Wanda. Najwyraźniej on też przysłuchiwał się prowadzonej konwersacji. – Od tego jest Straż Miejska. Od zadań podstawowych, jak patrolowanie miasta, a jak mają je patrolować, nie spacerując po nim? Wystarczy pomyśleć logicznie. Bardzo dobrze, że kontrolują mieszkańców, kto wie, co kto knuje i ukrywa, a policja niech zajmuje się ważniejszymi rzeczami. Toż byłby chaos, gdyby jedni wchodzili w kompetencje drugich. Nie można chłopaków od razu odsądzać od czci i wiary. Trochę rozsądku, moje panie. Trochę rozsądku.

– A co pan mi tu imputuje? – oburzyła się ta ze skrzekliwym głosem. – Że jestem niedouczona? Panie, zajmij się pan sobą, a nie podsłuchiwaniem czyichś rozmów. Po co się pan wtrącasz? Kogoś z rodziny w Straży pan masz, że tak ochoczo bronisz darmozjadów?

Mężczyzna ze stoickim spokojem przyglądał się rozzłoszczonej matronie. Pokiwał tylko głową, nie kwapiąc się nawet, aby odpowiedzieć na zaczepki słowne, jakie ta wystosowała wobec niego. Aby uchronić się od dalszego ataku, odszedł dalej, przybliżając się nieco do Wandy.

– Widzi pani, bezczelny! – Kobieta mówiła podniesionym głosem, tak aby słyszeli ją także inni, nie tylko jej rozmówczyni. – Jak to w dzisiejszych czasach człowiek musi uważać. Żeby nie można było spokojnie porozmawiać? Bo zaraz podsłuchują. A ja pani powiem, że to na policję powinni łożyć, a nie tracić fundusze na innych. Mój wnuczek ostatnio zaczął pracę na jednym z komisariatów i jest bardzo zadowolony. Musi pani wiedzieć, że bardzo o nich dbają. Szkolą z zakresu prawa, procedur interwencyjnych i oczywiście obsługi broni. – Słowa kobiety brzmiały jak wyliczanka, której nauczyła się na pamięć. – Na razie przydzielili go na Mikołajską. Całe szczęście. Obawiałam się, że trafi na Kanoniczną, no wie pani, tam jest ten areszt. Na samą myśl, że mógłby pracować z przestępcami, robi mi się słabo – mówiąc to, teatralnie złapała się za serce.

Towarzysząca jej kobieta nie patrzyła już jednak na nią ani zapewne też nie słuchała, bo w drzwiach kamienicy pojawili się dwaj mężczyźni, taszcząc nosze, na których ewidentnie spoczywało martwe, przykryte ciemną płachtą ciało. Kształt mówił wszystko.

To było ciało kobiety.

Kruche, delikatne, niewielkie.

Wanda wstrzymała oddech, a potem, nie namyślając się wiele, rzuciła się w kierunku strażników, wymijając osłupiałych przechodniów i gapiów, którzy trwali teraz w bezruchu.

Przedarła się między nimi, aż w końcu, niezatrzymywana przez nikogo, dopadła do noszy. Szybkim ruchem ręki odgarnęła ciemną płachtę, zaglądając w twarz martwej kobiety. Zrobiła to tak nagle i z zaskoczenia, że funkcjonariusze nie zdążyli zareagować.

Wzrok spoczął na spokojnym, zimnym obliczu. Na wpatrzonych w Wandę oczach. Na ustach nieżywej dziewczyny igrał niewielki, chciałoby się powiedzieć, ironiczny uśmiech, jakby naigrawała się z całej sytuacji i aparatu policyjnego, który musiał wreszcie zakasać rękawy, ona bowiem stała się centralnym punktem jego zainteresowania.

Krzeszowska westchnęła. Z emocji zrobiło jej się słabo. Mimo że poczuła ulgę na widok nieznajomej, na przemian oblewały ją zimne i ciepłe poty, zupełnie jak wtedy, kiedy zaszła do Grochowskiej, żeby zobaczyć się z Ludką, a zamiast rozmowy z nią, dowiedziała się, że starsza siostra jest nieobecna.

Patrząc teraz na zwłoki, pomyślała, że powinna usiąść, jeżeli nie chce się przewrócić. W uszach szumiało jej coraz bardziej, a wzrok zachodził czarną mgłą. Czuła, że ogarnia ją panika. Przemknęło jej przez myśl, że zaraz upadnie i rozbije sobie głowę.

Lecz kiedy była bliska zasłabnięcia, ktoś szarpnął ją energicznie za rękę, czym skutecznie zapobiegł nadciągającej katastrofie.

– Co pani robi?! Kto w ogóle pozwolił zbliżać się do tego miejsca? – Głęboki męski głos przebił się przez cichnący gwar głosów.

Powoli odzyskiwała ostrość wzroku, który spoczął na twarzy młodego, zagniewanego mężczyzny. Zamrugała powiekami, aby lepiej widzieć. Kiedy doszło do niej, na kogo patrzy, miała ochotę zaśmiać się w głos, ale sytuacja wymagała powagi, więc zacisnęła zęby. Wpatrywała się w policjanta, szukając oznak zrozumienia. Oznak, że mężczyzna ją rozpoznaje, tak jak ona poznała jego.

Bardzo dobrze pamiętała tę twarz. Zresztą trudno było o niej zapomnieć. Tak samo jak o tych intensywnie szarych, jakby przezroczystych oczach, których spojrzenie przewiercało ją teraz na wylot.

Doskonale znała to oblicze i te oczy.

Ileż to razy szukała tej twarzy w tłumie?

Ileż to razy wpatrywała się w niego, pragnąc, aby odwrócił się i spojrzał prosto na nią?

Ileż to razy śniła o tych oczach? Pochylonych nad nią. Patrzących z troską i czułością.

Zbyt często marzyła o Iwonie Bironie.

Miała nadzieję, że jej policzki się nie zarumienią, tak jak wtedy, kiedy spotkali się po raz pierwszy lata temu. Kiedy on był prawie dorosły, a ona była nastolatką, która na jego widok straciła na chwilę rezon i zdolność mówienia, a zaraz potem odzyskała mowę i o mało nie doprowadziła do skandalu.

Tamta chwila mocno zapadła jej w pamięć i wróciła teraz z całą siłą, w najmniej odpowiednim momencie, powodując, że zamiast zachować się poważnie i dystyngowanie, a przede wszystkim z dystansem, zatrzepotała rzęsami niczym zakochana pannica.

Biron stał poważny i wpatrywał się w nią uważnie. Taksował chłodno. Kalkulował, dlaczego się tu znajduje? Czego chce? Czego szuka? Czy jest zamieszana w morderstwo? A może spokrewniona z denatką?

Jego wzrok nie wyrażał jednak tego, czego oczekiwała. Wydawało się, że jej nie poznaje. Patrzył na nią jak na obcą osobę. Jakby widział ją po raz pierwszy, co mocno ją ubodło, widzieli się bowiem już kilka razy.

Ba, raz nawet miała przyjemność z nim walcować, co wprawiło ją wówczas w prawdziwą euforię. Potem spotkali się w mocno dramatycznej sytuacji, która na długo, o ile nie na zawsze, wyryła się w jej pamięci.

Jego obojętność była zatem zaskakująca. Mocno ją ubodła. Obojętność i podejrzliwość.

– Czy pan mnie nie poznaje? Wanda Krzeszowska, córka Edmunda i Klementyny – przedstawiła się, chociaż wcale nie miała takiego zamiaru.

Zdała sobie sprawę z gafy, jaką popełniła, ledwie tych kilka słów opuściło jej usta. Miała ochotę ugryźć się w język. Zamiast tego zacisnęła dłonie w pięści. Chciała powiedzieć zupełnie co innego, ale, nie pierwszy to zresztą raz, plotła przy Bironie trzy po trzy. O ile wtedy można ją było tłumaczyć, to dziś jej zachowanie było niedopuszczalne.

Wszak wówczas była podlotkiem, którego stałość uczuć była mniej więcej taka, jak płynący strumyk, zmieniając się co chwila na widok młodych przystojnych kawalerów. Teraz zaś miała już swoje lata. Powinna potrafić nad sobą zapanować, a jednak on nadal wywoływał w niej to samo uczucie zagubienia, któremu towarzyszyło przyspieszone bicie serca.

Nienawidziła siebie za to. Jego też.

Z zamyślenia wyrwały ją słowa Birona.

– Muszę panią rozczarować, ale nie, nie poznaję. Nie mam bowiem w zwyczaju chadzać po takich przybytkach. Może gdybym był gościem Grochowskiej, mielibyśmy... – Zrobił krótką przerwę, aby ją zlustrować od stóp do głów.

Podniósł wzrok, a jego spojrzenie spoczęło najpierw na jej ustach, a potem dopiero dotarło do wpatrzonych w niego oczu. Na jego wargach igrał sarkastyczny, niemiły uśmiech.

– …może wtedy mielibyśmy przyjemność… – Urwał w pół zdania, specjalnie nie dopowiadając go do końca.

Zakładał, że dobrze go zrozumiała. Owszem, bardzo dobrze, ale nie dlatego, że wykonywała profesję panny lekkich obyczajów, jak insynuował Iwo. Nie była jednak głupia ani naiwna.

Sama sobie zasłużyła na takie potraktowanie. Nie powinna była pytać. A skoro już to zrobiła, należało oczekiwać tego typu odpowiedzi. Tak po prawdzie spodziewała się jej, ale on z pewnością nie spodziewał się tego, co miało nastąpić.

Wanda mocniej zacisnęła pięści, a potem, niepomna tego, gdzie się znajduje i jakie może ponieść konsekwencje, wściekła za swoją nieroztropność i głupie, bijące serce, wystosowała silny cios prosto w szczękę Birona.

Uderzenie było na tyle silne i zaskakujące, że policjant aż się zachwiał. Instynktownie uniósł rękę do pulsującego policzka. Zanim zdążył zareagować, Wanda Krzeszowska z wysoko uniesioną głową, wśród okrzyków zdziwienia i pojedynczych oklasków, odeszła w stronę końskiego targu. Żałowała, że nie widzi jego miny, ale wolała nie narażać się na jego wściekłość, chociaż intuicja podpowiadała jej, że Biron tak tego nie zostawi. Na tę myśl jej usta wygięły się w zawadiackim uśmiechu.