Miłość, wojna i tajemnica papirusu. Tom 2 - Wiktoria Gische - ebook + audiobook

Miłość, wojna i tajemnica papirusu. Tom 2 ebook i audiobook

Gische Wiktoria

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wojenna codzienność dla noszącej żydowskie nazwisko Lei nie jest prosta. Łatwiej jednak znieść życie w okupowanym Krakowie, kiedy na swojej drodze spotyka ludzi takich jak ona – o buntowniczym charakterze, którzy nie mają zamiaru poddawać się bez walki. Przystępuje wraz z nimi do organizacji, która skupia się na tajnym nauczaniu i wydawaniu podziemnej prasy. Tę złudną okupacyjną stabilizację zmienia jednak decyzja o wysiedleniu wszystkich okolicznych żydów do obozu w Płaszowie. Gdy sytuacja staje się tragiczna, Lea i Safira szczęśliwie otrzymują pracę w fabryce Schindlera.

Tymczasem Merlin, drżąc o ukochaną, robi wszystko, aby znaleźć się w Polsce. Pragnie zapewnić jej ochronę, nawet za cenę własnego bezpieczeństwa. Ponowne spotkanie tej dwójki przynajmniej na chwilę wprowadza w ich życiu spokój. Nie trwa on jednak długo, ponieważ na ich trop wpadają bezwzględne niemieckie służby, pragnące zdobyć tajemniczy papirus. Ma on rzekomo zawierać wskazówki prowadzące do starożytnego skarbu. Sytuacja nieuchronnie zmierza ku katastrofie, bo zaciekłości nazistów może dorównać jedynie zazdrosna kobieta…

Komu uda się przetrwać tragiczne wydarzenia? Czy dramatyczne przeżycia, których doświadczyli bohaterowie, na zawsze naznaczą nie tylko ich pamięć, ale również serca i dusze? W jaki sposób po wyjściu z przedsionka piekieł można walczyć o własne szczęście? Czy rozszyfrowanie zagadki egipskiego zwoju okaże się największym sekretem, który skrywa przed Leą pokrętny los?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 6 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Giurow DianaDiana Giurow

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redakcja

Anna Seweryn

Redakcja techniczna, skład i łamanie

Grzegorz Bociek

Korekta

Urszula Bańcerek

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna Slotorsz

Ilustracje na okładce

© Fourleaflover | shutterstock.com

© Anton Buymov, donyanedomam, letoosen, Lizard, siam4510 | stock.adobe.com

Wydanie I, Chorzów 2025

tekst © Wiktoria Gische 2024

© Wydawnictwo FLOW

ISBN 978-83-8364-185-0

Wydawnictwo FLOW

Lofty Kościuszko

ul. Metalowców 13/B1/104

41-500 Chorzów

[email protected]

+48 538 281 367

Prolog

Nowy Jork, 1947 rok

Lea ukryła twarz w dłoniach. Chciała odgrodzić się od głosów, które dochodziły zza drzwi. Ludzie, którzy na nią czekali, nie ukrywali się ze swoimi emocjami. Słyszała ich wyraźnie. Podniesione głosy wyrażające oburzenie, zaskoczenie, niedowierzanie. Z łatwością wyobraziła sobie ich miny, które po tym, jak minął pierwszy szok, zmieniły się w grymasy złości, gniewu i osłupienia.

Ona sama była zdziwiona swoim zachowaniem. Nie planowała tego. Nie myślała o tym wcześniej. Nie kalkulowała, po prostu w jednej chwili podjęła decyzję. To był impuls podyktowany sercem. Gdy wypowiadała brzemienne w skutkach słowa, zamknęła się na podszepty umysłu. Liczyła się tylko intuicja.

Kiedy teraz zastanawiała się nad swoimi czynami, zdała sobie sprawę, że gdyby mogła cofnąć czas, najpewniej postąpiłaby tak samo. Na moment zawładnęły nią żal i smutek, ale na pewno nie zmagała się z poczuciem winy. Już dawno obiecała sobie, że nigdy więcej nie będzie się czuła winna. Miała prawo do szczęścia. Do własnego zdania. Do zmiany decyzji. Życie było zbyt krótkie, aby przejmowała się opiniami innych, szczególnie obcych ludzi. Z łatwością przychodziło im ferowanie wyroków, najczęściej krzywdzących, niepopartych wiedzą o losach tych, których tak ochoczo krytykowali i piętnowali.

Życie było ulotne. Kruche. Niczym bańka mydlana. Jak dmuchawiec na wietrze. A ona dostała drugą szansę. Dziękowała za nią każdego dnia i jeżeli miała taką możliwość, chciała kierować losem wedle własnego życzenia. Trzymała stery w swoich rękach.

Jednego, czego nie mogła zmienić, to był jego koniec. Śmierci, tej naturalnej, nadchodzącej w późnym wieku, nie można było odwołać. Odłożyć. Zrezygnować. Nie zgodzić się na jej nadejście. Była jedyną stałą, która niezależnie od modlitw i pragnień musiała się wydarzyć. W taki sposób pragnęła odejść z tego świata. W sędziwym wieku, we własnym domu. Zasnąć i nigdy się już nie obudzić. Ale na to miała czas. Łut szczęścia dał jej możliwość starzenia się. Zobaczenia pierwszych zmarszczek na twarzy. Kurzych łapek wokół oczu, siwych włosów na skroni. Łut szczęścia zapewnił jej życie i dlatego, na ile mogła, chciała je celebrować i planować po swojemu, nawet jeżeli plany miały charakter nieoczekiwany i w efekcie raniły innych.

Przeżyła tak wiele tragedii… Aż dziw, że wciąż potrafiła się po nich podźwignąć. Dość widziała… Niektóre obrazy na zawsze wyryły się w jej pamięci, chociaż starała się je zepchnąć gdzieś w zakamarki umysłu. Wymagało to samozaparcia, a i tak nie zawsze udawała jej się ta sztuka. Teraz znowu zaczęły napływać niechcianą falą. Wzięła głęboki oddech. Raz, drugi i trzeci. Zakręciło jej się w głowie, więc zamknęła na chwilę powieki. Skupiła się na sobie. Na rytmicznym, kojącym biciu serca.

W końcu spojrzała w stronę drzwi i wstała powoli. Podeszła do nich na palcach, zachowując najwyższą ostrożność. Oparła głowę o jedno z wielkich, ciężkich skrzydeł, wsłuchując się w to, co działo się po drugiej stronie. Rozmowy nie cichły. Dobiegające do niej głosy wciąż były podniesione, podekscytowane, przepełnione gniewem. Tamci ludzie nie byli ani dyskretni, ani zawstydzeni plotkowaniem. Odniosła wręcz wrażenie, że specjalnie zachowywali się tak głośno, aby wszystkie te przykre słowa dotarły do jej uszu.

– To oburzające!

– Można się tego było spodziewać. Od początku byłam sceptycznie nastawiona. Mówiłam, powtarzałam. „Zastanów się”, błagałam. „Nie postępuj pochopnie, to zbyt szybko, po co ten pośpiech?”. Posuwałam się do wszystkiego. Od proszenia, przez błaganie, aż do szantażu. Wszystkie moje próby spełzały na niczym. Czy będę złośliwa, jeżeli powiem: „A nie mówiłam”?

Lea od razu rozpoznała ten głos i skrzywiła się z odrazą. Nie lubiła tej kobiety. Nie potrafiła jej zaufać. Obdarzyć sympatią. Najwyraźniej niechęć była obopólna, ale to nie ona była powodem decyzji, jaką Lea podjęła przed zaledwie kwadransem.

– Jestem zdruzgotana. Spójrz tylko… – Lea nadstawiła uszu. – Aż żal patrzeć. Serce się kraje. Płakałabym, gdybym mogła, ale muszę być silna. Zdecydowana. Muszę stanowić oparcie. – Słowa utonęły w głośnym westchnieniu. – Jak można być tak okrutnym? Tak nieczułym? Trzeba mieć serce z kamienia albo nie mieć go wcale, nieprawdaż?

Pytanie zawisło w powietrzu. Rozmówca oburzonej kobiety musiał najwyraźniej szeptać albo milczeć, bo po drugiej stronie nagle zapadła cisza.

Tymczasem Lea miała ochotę otworzyć drzwi i wybiec ze swojego schronienia, żeby wykrzyczeć gorzką prawdę, że nikt z zebranych nie miał pojęcia o okrucieństwie. Chciała powiedzieć im to prosto w twarz, patrząc w oczy, wypunktować z precyzją wszystko to, co ona wiedziała na ten temat, ale zrezygnowała, bo już nie raz i nie dwa spotkała się z powątpiewaniem, kiedy opowiadała o traumie obozu… O obrazach, których była świadkiem. O stosach trupów wywożonych na taczkach i wrzucanych do wspólnych grobów. O smrodzie palonych ciał. O dymie, który całymi dniami i nocami uchodził z kominów krematoryjnych, zasnuwając wszystko ciężką mgłą. O żywych trupach snujących się niczym cienie, które mimo ich stanu i kondycji zmuszano do pracy ponad ludzkie siły.

Wtedy patrzyli na nią jak na wariatkę. Kręcili głowami, uśmiechali się sarkastycznie pod nosem. Niektórzy pukali się palcem w czoło, kiedy myśleli, że Lea nie patrzy, bo takie historie były nie do pomyślenia. Uważali je za kłamstwa, naginanie rzeczywistości. Za przejaw histerii albo chęci ściągnięcia na siebie uwagi. Lea nie spierała się z niedowiarkami. Ona też nie dałaby wiary własnym słowom, gdyby nie widziała tego wszystkiego na własne oczy.

Zacisnęła dłonie w pięści, wbijając paznokcie w skórę.

– Co wy możecie wiedzieć o okrucieństwie? – szepnęła wreszcie i odsunęła się od drzwi.

Straciła ochotę na słuchanie tych bredni. Usiadła na krześle, które zajmowała wcześniej. Znowu zapatrzyła się w widok za oknem. W przemykające ulicą samochody. W spieszących się ludzi, nieświadomych tego, co działo się za cienkim murem, tuż pod ich nosem. Zamyśleni lub zatopieni w rozmowie, podążali do pracy. Do swoich obowiązków. Roześmiane dzieci, dźwigające ciężkie od książek wyświechtane torby, wracały ze szkoły. Matki ze spokojnie śpiącymi niemowlakami spacerowym krokiem, bujając je w wózkach, zmierzały do pobliskiego parku. Życie toczyło się dalej, chociaż Lea miała wrażenie, że jej właśnie się zatrzymało…

Kiedy dotarła do Nowego Jorku, nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła. Zaledwie kilkunastogodzinny lot zabrał ją do innej, błogiej rzeczywistości, gdzie nie było zbombardowanych ulic, zniszczonych domów, wielkich kup gruzu i martwych ludzi, wciąż leżących tam, gdzie dosięgła ich kula. Wyczuć mogła co najwyżej zapach spalin, a nie trupi odór rozkładających się ciał. Nie musiała przemykać cichaczem, aby uniknąć brutalnego zbiorowego gwałtu, którego dopuszczali się żołnierze, niezależnie od kraju, z którego pochodzili, chociaż prym wiedli w tym czerwonoarmiści. Z miejsca, gdzie nikt nie ufał nikomu i gdzie cały czas trzeba było oglądać się za siebie, dotarła do miasta, w którym żyło się spokojnie, a człowiek wolny był od paranoi i obezwładniającego strachu.

Tamtego dnia przeżyła szok, który wywołał w niej złość. Pałała wściekłością wobec mijających ją Bogu ducha winnych ludzi. Nienawidziła ich za to, że żyli w nieświadomości. Że wojna dla większości z nich była tylko tragiczną opowiastką, której nie doświadczyli na własnej skórze.

A teraz znowu spojrzała na drzwi. Przewiercała je wzrokiem, mając nadzieję, że dojrzy to, co działo się po drugiej stronie, a sądząc po odgłosach, które ponownie przybrały na sile, tamci nie mieli zamiaru odejść. Nie planowali się rozejść, jakby na coś liczyli. Jakby czekali, aż ona do nich wyjdzie, a wtedy dostaną szansę wzięcia na niej odwetu. Słownego, psychicznego, a może fizycznego.

Z każdą minutą, którą spędzała tu sama, wrzawa się nasilała. Była niczym lawina, która z początku jest delikatna i powolna, a z czasem nabiera rozpędu, przeradzając się w końcu w niszczycielską siłę, która zabiera ze sobą wszystko, co napotka na swojej drodze.

Lea zatkała uszy i z całych sił zacisnęła powieki. Musiała spróbować odciąć się od tego. Kiedy zatrzaskiwała za sobą drzwi, miała nadzieję znaleźć tu bezpieczny kąt, który pozwoli jej w ciszy i spokoju zastanowić się nad sobą. Nad tym, co zrobiła i jak mogła dopuścić do tego, że wszystko zaszło za daleko.

Jaką była naiwną idiotką, skoro założyła, że udało jej się zapomnieć. Powinna zrozumieć, że pewnych spraw nigdy nie wymaże z pamięci. Jej uczucie było przesądzone w chwili, kiedy spotkali się po raz pierwszy jako dorośli ludzie, a ich spojrzenia się skrzyżowały. Już wtedy to wiedziała, chociaż nie zamienili z sobą słowa. Mamiła się nadzieją, że los będzie dla niej łaskawy i znowu się zobaczą. I był… Dostała drugą szansę. A potem kolejną. I kolejną. Jedną po drugiej. Korzystała z każdej z nich. Czerpała garściami z tych krótkich chwil, jakie mieli dla siebie.

„Niestety, następnej szansy nie będzie” – przemknęło jej przez głowę.

O tym, że straciła wszystko, dowiedziała się w okrutny sposób. Przez telefon, w słowach wypowiedzianych głosem pełnym satysfakcji, ociekającym jadem. Głosem, którym może tylko mówić jedna kobieta do drugiej.

Tamtego dnia zawalił jej się świat. Zamknęła się w sobie jeszcze bardziej. Gdyby nie bliscy, rodzice oraz panna von Goch i Tristan, pewnie nigdy nie wyszłaby ze swojej skorupy. Dzięki nim uwierzyła, że może żyć normalnie. Że i ją czeka szczęśliwe zakończenie.

Rozdział I

Berlin, grudzień 1940 roku

Zatrzymał się u wylotu Prinz-Albrecht-Straße i zaciągnął aromatem kawy, który towarzyszył mu już od jakiegoś czasu. Uniósł głowę, żeby przyjrzeć się oknom powyżej. To zapewne z jednego z nich ulatywał zapach, który jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przeniósł go do magicznego, pełnego gwaru, dusznego Kairu. Trudno mu było uwierzyć, że od niespodziewanego spotkania z Leą w Egipcie upłynęły dokładnie dwa lata. Uśmiechnął się także na wspomnienie swojej krótkiej potajemnej wizyty w Krakowie. Wciąż wyrzucał sobie sposób, w jaki opuścił to miasto. Nie tak chciał się pożegnać, ale zostawienie listu wydawało mu się w tamtym momencie jedyną opcją. Mimo wszystko zdecydowałby się powtórnie na tę podróż. Tych kilka chwil spędzonych wspólnie było tego warte, szczególnie zaś widoczne wówczas na twarzy Lei silne emocje. Tamtego dnia zobaczył w jej oczach coś jeszcze… Zobaczył w nich skrywane uczucie, zanim zrobiły się błyszczące od powstrzymywanych łez. To one zamaskowały gniew, który na kilka sekund nią zawładnął. To one odpowiedzialne były za ulgę, jakiej doznała, kiedy dotarło do niej, że patrzyła na Merlina. Te emocje, tak skrajne i intensywne, cały czas rozgrzewały jego serce i potwierdzały zasadność tamtej brawurowej wyprawy na własną rękę. A jednak, chociaż cieszył się z niej niezmiernie, to spacer po kairskim bazarze i słodka, aromatyczna kawa budziły w nim jeszcze mocniejsze i cieplejsze, dużo bardziej sentymentalne wspomnienia.

„Dwadzieścia cztery miesiące” – przemknęło Merlinowi przez myśl. Długie dwadzieścia cztery miesiące, w czasie których zmianie uległo całe jego życie. Jego i milionów innych, niewinnych ludzi. Do tej pory nie odczuwał skutków wojny aż tak bardzo. Nie czuł zagrożenia, strachu i niepokoju. Walki na lądzie, w powietrzu i na morzu były tylko abstrakcyjnymi wyobrażeniami. Sprawozdaniami, opisami. Opowieścią. Wszystko zmieniło się niedawno. Przed niespełna tygodniem, kiedy Merlin wrócił ostatecznie do Berlina z wielomiesięcznej wyprawy. Dawno nie widział się z rodzicami, bo gdy ponad rok temu, jesienią 1939 roku, przyjechał do stolicy wraz z grupą badaczy, zamiast udać się wprost do domu, wymknął się do Krakowa.

Tym razem również musiał się spieszyć. Nie miał zbyt wiele czasu dla siebie ani dla najbliższych, bowiem grupa, do której należał, niebawem znowu miała opuścić Berlin. Mieli zostawić Niemcy i swoje rodziny na kolejne długie miesiące, na co utyskiwali jego rodzice. Szczególnie matka, która psioczyła na okrutne, jej zdaniem, odgórne zarządzenia.

– Niepodobna wysyłać ludzi z dala od domu na tak długo. I cóż z tego, że jesteś. – Nie pozwoliła mu wejść sobie w słowo. Zdenerwowana kontynuowała swój pełen emocji monolog: – Tych kilka dni minie jak z bicza strzelił. Nawet nie mam czasu się tobą nacieszyć…

On też najchętniej by został, ale tego matce nie powiedział, ponieważ nie chciał dawać jej pretekstu, aby szukała pomocy u starych znajomych ojca, by umożliwić synowi rezygnację z nałożonego na niego obowiązku. Prawda była jednak taka, że teraz najbardziej pragnął być jak najbliżej Krakowa i zaopiekować się Leą, choć nie było na to szans. Chcąc nie chcąc, musiał wyjechać. Po twarzach towarzyszy widział, że niektórzy, podobnie jak on, zrobili to z niechęcią.

Każdy inaczej radził sobie z tęsknotą. Merlin z niecierpliwością odliczał dni do końca wyprawy. Stracił do niej serce. Zresztą nie tego oczekiwał, mierziły go absurdalne poszukiwania i mozolne wykopaliska. W końcu padła komenda powrotu do Niemiec. Tym razem podobno na dobre. Nigdy by nie przypuszczał, że tak się stanie, ale odetchnął z ulgą.

Wciąż był zmęczony po podróży, chociaż minęło już kilka dni, od kiedy postawili nogi na ojczystej ziemi. Najbardziej jednak doskwierało mu zimno. Jak ryba wody łaknął słońca i ciepła, którym napawał się przez długie miesiące. Ciaśniej opatulił się płaszczem, postawił kołnierz, wyżej podciągnął gruby szal. Jak na złość zimny wiatr zaczął zawiewać z każdej strony. Engel żałował, że nie założył wełnianej czapki. Wraz z lodowatym powietrzem po raz kolejny nadleciał zapach świeżo zaparzonej kawy, znowu zalała go fala wspomnień. Obrazy były tak wyraźne, jakby to wszystko wydarzyło się nie przed wieloma tygodniami, ale zaledwie kilka godzin wcześniej.

***

Do Królestwa Iraku wrócili dwa dni po jego rozstaniu z Leą przed hotelem w Kairze. Nie zabawili tam jednak zbyt długo, ponieważ zostali niezwłocznie wezwani do Berlina. Miał nadzieję na dłuższy pobyt w domu, ale okazało się, że Wolfram Sievers, sekretarz generalny organizacji, zdążył wyznaczyć nowe zadanie. Nikomu z ekipy nie uśmiechała się kolejna wyprawa, ale nie mogli ot tak zrezygnować.

– Nie widzę nawet sensu, abyście rozpakowywali walizki – mówił z szerokim uśmiechem Sievers. Jak wówczas zauważył Merlin, nikt wokół nie podzielał jego entuzjazmu. – Przed wami leżą informacje na temat kolejnej misji. Wasz zespół został podzielony. Nie będziemy trwonić środków na zbyt duże grupy, których badania i tak nie wnoszą niczego nowego.

Merlin zacisnął zęby. Chciał się odezwać. Miał ochotę wygarnąć, że od samego początku uważał wyjazd do Iraku za niezbyt roztropny pomysł. Rozejrzał się po pokoju. Jego towarzysze smętnie spoglądali w notatki. Najwyraźniej nikt nie miał ochoty zabierać głosu. Engel westchnął. Ojciec zawsze powtarzał, żeby niepotrzebnie nie wychodzić przed szereg…

Sięgnął po zapiski, żeby się z nimi mimo wszystko zapoznać. Czytał z coraz większym zaciekawieniem. Szukał swojego nazwiska, chcąc się dowiedzieć, gdzie tym razem go wyślą. Odetchnął z ulgą. Został przydzielony do wyprawy, która miała się udać do Meksyku. On i czterech jego kompanów. Znał i lubił tych ludzi. Potrafił znaleźć z nimi wspólny język. Reszta z poprzedniego składu miała prowadzić badania w dalekim, niedostępnym Tybecie. Nie zazdrościł im. Na samą myśl o panującym tam chłodzie poczuł dreszcz na plecach.

– Do Meksyku?! – wykrzyknęła matka, kiedy wieczorem, po powrocie ze spotkania, podzielił się z rodzicami nowinami. – A czegóż, na Boga, możemy szukać za oceanem? Cóż może łączyć ludy germańskie z Meksykanami?

– Kochanie, nie martwmy się na zapas. – Ojciec próbował studzić emocje żony. – Merlin zaraz nam wszystko wytłumaczy. – Lothar Engel starał się zachować spokój, chociaż szczęka, którą mocno zaciskał, mówiła, że przychodzi mu to z trudem.

– Kiedy wyjeżdżaliśmy z Iraku, nikt nie wspominał o kolejnej wyprawie. W zasadzie wszyscy byliśmy przekonani, że teraz na miejscu będziemy opracowywać materiały zgromadzone podczas ostatnich ekspedycji. Szczerze mówiąc, żałuję, że nie dane mi było pracować nad sprawą Ptasznika. Liczyłem na objaśnienia, wyczerpujące informacje, tymczasem Sievers nie podał żadnych szczegółów. Przynajmniej nie nam. Podobnie jak nie wskazał, kto będzie nami kierował w Meksyku… – Merlin zamilkł na chwilę. Rodzice przyglądali mu się uważnie. – Pożegnaliśmy się w dość kiepskich nastrojach. W końcu za kilka dni mamy opuścić kraj i wyjechać nie wiadomo na jak długo. Byłem już w połowie drogi do przystanku autobusowego, kiedy dogonił mnie Otto, jeden z kolegów przydzielonych do mojej grupy. Powiedział, że naszym przełożonym ma zostać człowiek, który jest członkiem H-Sonderkommando… Nie było mnie jakiś czas w mieście, więc pewne sprawy w naturalny sposób umknęły mojej uwadze, ale może ojciec coś słyszał na ten temat? – Merlin zerknął najpierw na matkę, potem zawiesił wzrok na starszym Engelu, który wciąż stał koło rozpalonego kominka po tym, jak odszedł od stołu, przy którym spożywali kolację.

– Cóż, pewnie gdybym bardziej sympatyzował z nową władzą, wiedziałbym więcej, chociaż stare znajomości wciąż się przydają i dzięki nim można dotrzeć do tego i owego. Prawdę powiedziawszy, myślałem jednak, że to, co mi przekazano, to jakieś banialuki, ale okazuje się, że obecnie szaleństwo nie ma miary. – Podszedł do barku. Musiał się czegoś napić. Uniósł karafkę, w której zamigotał bursztynowy koniak. – Jakiś czas temu spotkałem się z Ernstem Starkiem, którego dobrze znasz, wszak to wieloletni przyjaciel naszej rodziny. Utrzymujemy kontakty, chociaż Stark od lat czynnie udziela się w NSDAP. Nie stara się mnie jednak agitować, co służy naszej znajomości. Dzięki temu, że nie poruszamy zagadnień politycznych, udało nam się ocalić łączącą nas nić sympatii. – Engel zaśmiał się cicho, ale w wydanym przez niego dźwięku nie było nic radosnego. – Ale do rzeczy… Kiedy przebywaliście w Królestwie Iraku, jeden z tutejszych pracowników Ahnenerbe zaczął badać procesy czarownic z Lemgo. O dziwo, jak przekazał mi Ernst, ze sztabu samego Himmlera przesłano wytyczne, aby badania natychmiast przerwać. Oczywiście nikt nie zamierzał się sprzeciwiać i zarzucono projekt. Nikt o nic nie wypytywał, ale Stark nie byłby sobą, gdyby nie zaczął drążyć. Jest zbyt ciekawski, aby odpuścić tak łakomy kąsek. Popytał tu i tam i okazało się, że wszelkie zebrane do tej pory materiały mają zostać odesłane do Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, do wglądu niejakiego doktora Rudolfa Levina.

– Levina? – Matka Merlina wpatrywała się w męża. – Tego Levina?

– Czy czegoś nie wiem? – Merlin miał wrażenie, że z aktywnego uczestnika spektaklu nagle stał się jego widzem.

– Nie, kochanie, to nic takiego… – westchnęła Laura Engel. – Jestem zdziwiona, że po tylu latach usłyszę o Rudolfie. Otóż kiedy byłam dzieckiem, moi rodzice w pewnym sensie byli zaprzyjaźnieni z Levinami. Mówię „w pewnym sensie”, ponieważ spotykali się raptem raz do roku, podczas letnich wakacji, które podobnie jak oni spędzaliśmy w Schwarzwaldzie. Rudolf był ode mnie znacznie młodszy, więc żadne swaty nie wchodziły w grę, ale lubiłam go. Był bystrym chłopcem. Bardzo mocno interesował się historią, tak jak ty. I intensywnie uczył się języków obcych… Po pewnym czasie drogi naszych rodzin rozeszły się w naturalny sposób. Przez lata nie myślałam o Levinach, aż kiedyś, byłeś wtedy jeszcze w szkole, przypadkowo spotkałam matkę Rudolfa. Tu, w Berlinie. Pochwaliła się, że jej syn zrobił doktorat z filozofii, co wcale mnie nie zdziwiło, bo od dziecka zapowiadał się na uczonego. Jednak nie przypuszczałam, że jeszcze o nim kiedykolwiek usłyszę.

W pokoju na chwilę zapadła cisza. Jako pierwszy odezwał się Merlin.

– I co dalej, tato? – zwrócił się do Lothara, który zamyślił się po słowach żony. – Tato! – Merlin uniósł nieco głos, aby zwrócić jego uwagę. – Skończyłeś na odesłaniu materiałów do RSHA. Wiesz coś więcej?

– Przepraszam, zamyśliłem się. Siedziba H-Sonderkommanda znajduje się przy Wilhelmstraße sto dwa, tak na marginesie. Ponoć głównym zadaniem ma być badanie wszelkich dostępnych źródeł dotyczących procesów czarownic i czarowników. Mówi się, że w ten sposób Himmler pragnie udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że magia istnieje i można ją uprawiać z dobrym, wymiernym skutkiem.

– Nie mam pojęcia, jaki miałoby to mieć związek z naszym wyjazdem do Meksyku – zastanawiał się Merlin.

– Lubię być dobrze poinformowany, a ptaszki ćwierkają, że chociaż większość badań prowadzonych jest w kraju, to jednak będą również prowadzone kwerendy w archiwach za granicą. Możliwe więc, że wasz wyjazd wiąże się właśnie z tym. Bo czegóż innego możecie szukać w Ameryce? – Pytanie zawisło w powietrzu, wywołując chwilę ciszy.

Merlin wzruszył ramionami. Już dawno porzucił nadzieję na prawdziwe naukowe badania. Euforia, jaką czuł z powodu przyjęcia do Ahnenerbe, minęła zadziwiająco szybko. Zrozumiał, że organizacja nie szuka prawdy, a jedynie podąża za mrzonkami i wydumanymi teoriami. Pogoń za legendami stała się podstawą jej działania.

Pomyślał o Lei. Zamiast wybierać się na drugi koniec świata, wolałby wraz z nią szukać labiryntu, o którym wspominał jej papirus. Najchętniej porozmawiałby o tym z kimś jeszcze. Pomyślał o Tristanie, ale przypomniał sobie, że młody Borchardt jakiś czas temu opuścił Berlin. Ponoć zamierzał wrócić do Egiptu, ale ile było w tym prawdy, tego Merlin nie wiedział. Żałował, że nie było mu dane pożegnać się z Tristanem. Przypuszczał, że ich drogi rozeszły się raz na zawsze.

Do Meksyku wyruszyli zaledwie w tydzień po powrocie z Iraku, czego Laura Engel nie potrafiła przeboleć, utyskując nawet w chwili, kiedy tuliła syna do piersi, żegnając go, jakby ekspediowała go na front zamiast na wyprawę badawczą.

– Mogliśmy rozmówić się z Rudolfem. Na pewno zgodziłby się, żebyś został w Berlinie. Jest tylu chętnych… – Laura wciąż miała nadzieję, że syn wyrazi zgodę na interwencję i powołanie się na stare znajomości matki.

– Mamo, proszę… Czasy są dziwne. Nie warto prosić o przysługę w tak błahej sprawie. Kto wie, czy nie będziemy jej potrzebowali w przyszłości…

Lothar Engel podzielał zdanie syna. Sytuacja, nie tylko w kraju, ale w całej Europie, nie napawała optymizmem. Od dawna obawiał się najgorszego. Znał symptomy, które mogły zwiastować nadejście wojny. W końcu w jednej brał już udział. Coraz częściej się modlił, aby nie przyszło mu walczyć w kolejnej. Jemu albo Merlinowi.

***

Odgłos przejeżdżającej ciężarówki i klaksonu wyrwały Merlina z zamyślenia. Aromat kawy, który napędził wspomnienia, już dawno uleciał. W powietrzu unosił się tylko smród spalin. Ruszył przed siebie i zerknął na zegarek. Na Wilhelmstraße miał się stawić prawie kwadrans temu. Nie miał w zwyczaju się spóźniać, dlatego przyspieszył kroku.

Zwolnił na chwilę, mijając główną siedzibę gestapo. Był w domu zaledwie od kilku dni, ale zdążył się już nasłuchać o tym miejscu. Nic w tych opowieściach nie napawało optymizmem.

– Synu, omijaj tamte rejony szerokim łukiem – szepnął mu ojciec, kiedy Merlin wyjawił, gdzie się udaje. – Radziłbym obrać inną trasę, byle tylko uniknąć przechadzki Prinz-Albrecht. Mówi się, że zamykają tam wszystkich. Tych, co się buntują, i tych, co są służalczo wierni. Na każdego można coś znaleźć, jeśli się bardzo chce. Rzecz w tym, że nikt nie zna dnia ani godziny…

Zimny wiatr otrzeźwił Merlina. Pomny słów ojca, wolał nie zwracać na siebie uwagi, więc ruszył dalej. Niebezpiecznie było zbyt długo stać przed siedzibą gestapo i obserwować ją bez przyczyny. Nie chciał dawać nikomu pretekstu do zatrzymania. Na razie miał kilka spraw do załatwienia, a potem czekał go zasłużony odpoczynek. Tak przynajmniej mówili jego dotychczasowi przełożeni, którzy obiecywali kilka tygodni wolnego. Co dalej? Nie miał pojęcia. Na samą myśl, że mógłby zostać wysłany na front, poczuł strach. Nie był tchórzem, ale nie był też głupcem. Nikt przy zdrowych zmysłach nie lekceważył wojny. Tylko szaleńcy się nie bali.

Znowu pomyślał o Lei. Nie zdążył przejrzeć korespondencji, która czekała na niego w domu. Miał nadzieję, że wśród czekającej na biurku sterty dokumentów znajdą się listy od ukochanej. Liczył, że jest bezpieczna. Słyszał – chociaż mogły to być zwykłe plotki – że Burgsch przed wybuchem wojny wyjechał do Stanów Zjednoczonych.

– Pan Levin czeka. – Głos sekretarki wyrwał Merlina z zadumy.

Był tak pochłonięty własnymi myślami, że nie zwrócił nawet uwagi na to, kiedy wszedł do budynku, w którym urzędował dawny znajomy matki. Odwrócił się w stronę kobiety, która wskazywała mu drzwi. Nie pamiętał, aby się jej przedstawiał. Lustrowała go wzrokiem. Uśmiechnął się, aby zatuszować niekorzystne wrażenie. Chwilę później znalazł się w zagraconym dokumentami gabinecie Rudolfa Levina.

– Proszę spocząć, Herr Engel. Kawy, herbaty?

– Dziękuję, przed wyjściem z domu zjadłem śniadanie.

– Oczywiście, w takim razie zacznijmy. Spotkałem się już z pozostałymi członkami wyprawy. Może się to wydać dziwne, ale każdy zapamiętuje co innego, zwraca uwagę na inne szczegóły, dlatego chciałem porozmawiać z wami wszystkimi. Wiem, wiem… – mówiąc to, machnął ręką – że przygotowaliście stertę materiałów. Wspomnienia, dzienniki, kopie dokumentów. Setki zdjęć i metry filmowej taśmy, ale rozmowa też wnosi wiele do naszej pracy, prawda? – Merlin skinął głową. Nie bardzo wiedział, czego powinien się spodziewać. Na pewno nie pytania, które usłyszał na koniec dość swobodnej i przyjemnej pogawędki. – Czy miewał pan, Herr Engel, ostatnio jakieś wieści od profesora Burgscha? Bo znacie się, prawda?

– Nie… – burknął skonsternowany Merlin.

– Nie znacie się? – Levin uniósł brew.

Coś w jego głosie i wzroku się zmieniło. Znikły uprzejmość i łagodność, uśmiech został zastąpiony powagą, oczy stały się czujne.

– Nie… – Merlin zająknął się delikatnie. Pytanie o Burgscha mocno go zaskoczyło. – Chciałem powiedzieć, że nie miałem od niego żadnej wiadomości. Nigdy się ze mną nie kontaktował, chociaż faktycznie go znam. Trudno jednak mówić o jakiejś zażyłości. Miałem okazję rozmawiać z nim raz czy dwa razy podczas mojej bytności w muzeum, gdzie spotykałem się z Tristanem Borchardtem, który swego czasu pomagał mi w przygotowaniach do mojej pracy magisterskiej. Naturalne było, że wymieniłem z Herr Burgschem kilka słów. Tego wymaga dobre wychowanie, nieprawdaż?

Levin wpatrywał się w niego uważnie, a Merlin nie miał zamiaru uciec spojrzeniem. W gabinecie panowała absolutna cisza, niezmącona niczym, nawet tykaniem zegara, który, chociaż wisiał na ścianie, nie chodził od dawna.

– Cóż, miałem nadzieję, że ma pan kontakt z profesorem, ale skoro nie, to nie było tematu. Dziękuję, Herr Engel, za poświęcony czas. Mam nadzieję, że spotkamy się niebawem. W końcu cały czas jest coś do odkrycia, nieprawdaż? – zakończył Levin, podobnie jak Engel przed chwilą.

Merlin skinął głową na pożegnanie i skierował się do drzwi. Ogarnęło go irracjonalne przeczucie, że ostatnie zdania wypowiedziane przez doktora miały podwójne dno.

Kiedy stanął na schodach przed urzędem, zimny wiatr szarpnął poły jego niezapiętego płaszcza, ale to nie chłodna tego dnia aura wywołała dreszcze, a strach, który nieoczekiwanie go ogarnął. Gwałtownie odwrócił się za siebie. Nikt go nie obserwował, nikt za nim nie szedł, a przynajmniej takie miał wrażenie, ale intuicja podpowiadała mu, że z jakiegoś powodu znalazł się na celowniku służb. Jakich dokładnie, tego też nie wiedział. Jednego był pewien – z jakiegoś powodu znalazł się w niebezpieczeństwie.

***

Merlin jak burza wpadł do domu. Całą drogę z Wilhelmstraße przebył prawie biegiem, nie zważając na to, że zwracał na siebie uwagę przechodniów, chociaż jeszcze kilka kwadransów temu sam siebie upominał w tym względzie. Dopiero kiedy zamknęły się za nim drzwi, nieco się uspokoił. Oparł się o framugę, jakby chciał się zabarykadować i nie dopuścić do wtargnięcia wroga, który czaił się na zewnątrz. Oddychał szybko, płytko, próbując się uspokoić. Zamknął oczy, aby jeszcze mocniej skoncentrować się na ukojeniu targających nim emocji. Nie bardzo rozumiał, skąd wzięło się u niego to dziwne uczucie zagrożenia i po co tak gnał.

Wreszcie powoli odsunął się od drzwi, ale wciąż jeszcze lęk trzymał go za gardło. Przystanął w przedpokoju i ponownie odetchnął głęboko. Nareszcie poczuł, że napięcie ustępuje. Serce też znalazło swój normalny rytm. Mógł zdjąć płaszcz i kapelusz bez obawy, że będą mu się trzęsły ręce. Zerknął na zegarek i ze zdziwieniem uniósł brwi. Nie miał pojęcia, że tak długo zabawił na mieście. Dochodziła siedemnasta. O tej porze zwyczajowo rodzice zasiadali do podwieczorku. Wypijali po filiżance kawy, czasami raczyli się koniakiem, rzadziej ciastem. Zamierzał do nich zajrzeć, obwieścić swój powrót, a potem zaszyć się w swoim pokoju i wreszcie przejrzeć zalegające na biurku dokumenty, a przede wszystkim poszukać wśród nich listu od Lei.

Jak postanowił, tak zrobił. Stanął w progu salonu i po raz kolejny tego dnia został zaskoczony. W środku zastał bowiem tylko matkę.

– Ojca nie ma? – zagadnął Laurę, która pogrążyła się w lekturze.

– Jest w gabinecie – odparła automatycznie, uśmiechając się do syna.

Najwyraźniej powieść musiała być wciągająca, ponieważ matka czym prędzej skierowała wzrok na jej strony, dając do zrozumienia, żeby Merlin jej nie przeszkadzał. Już miał wejść na górę, kiedy pomyślał, że być może powinien pomówić z ojcem i powiedzieć mu o tej dziwnej rozmowie. Długo nie było go w kraju i nie miał pojęcia, jak teraz wygląda codzienność w Niemczech. Jednak coś obiło mu się o uszy. Ktoś szepnął nieśmiało, że inwigiluje się wszystkich obywateli, że władze dostały prawdziwej paranoi, dopatrując się we wszystkim spisków i zdrady. Ludzie nie ufali już nikomu. Syn zdradzał ojca, matka donosiła na córkę. Merlin nie chciał i nie potrafił w to wierzyć. Nie przyjmował takich doniesień do wiadomości. Zasłyszane opowieści opisywały dziwny, odległy, nieznany mu kraj. Przecież nie było go zaledwie kilkanaście miesięcy, a sprawy, o których nasłuchał się tu i ówdzie, powodowały, że miał wrażenie, jakby nie było go dziesiątki lat i nagle przeniósł się w czasie i przestrzeni, do innego, zupełnie mu obcego świata.

Zawrócił i ruszył w stronę ojcowskiego gabinetu. Wszedł bez pukania i w pół kroku zatrzymało go spojrzenie obcych oczu, które uniosły się znad trzymanego w dłoni kieliszka z koniakiem. Merlin przystanął w drzwiach, lekko skonsternowany. Matka nie wspominała, że mieli gościa.

– Merlin… – Lothar uśmiechnął się szeroko na jego widok. Skinął dłonią, aby syn wszedł do środka. – Nawet dobrze się składa, że już jesteś. Chodź, nie stój w progu. Chciałbym ci przedstawić mojego dawnego kolegę, Martina Kellera. Służyliśmy razem podczas wielkiej wojny. Martin znowu na służbie i, jak mniemam, czuje się z tym jak ryba w wodzie. Właśnie rozmawialiśmy o twoich wyprawach. Chętnie posłuchamy, zwłaszcza że Martin współpracuje blisko z Głównym Urzędem Bezpieczeństwa. Osobiście zna doktora Levina.

Merlin przywitał się z gościem, ujmując wyciągniętą przez niego dłoń. Uścisk Kellera był mocny. Nawet zbyt mocny. Mimo tego Merlin nie cofnął ręki ani nie wykrzywił twarzy w grymasie, choć zaskoczył go ten dziwny, władczy gest. „Dlaczego Keller tak się zachował?” – przemknęło mu przez myśl.

– Właśnie od niego wracam. – Spojrzał na ojca. – Zajrzałem przed chwilą do mamy. Powiedziała, że jesteś u siebie, ale nie wspominała o gościu. – Dopiero kiedy te słowa opuściły jego usta, uświadomił sobie, że zabrzmiały jak wyrzut, jakby miał coś do ukrycia. Szybko przywołał uśmiech. – Najwyraźniej pochłonęła ją lektura i zapomniała. Nie chciałbym przeszkadzać… – mówiąc to, ruszył w stronę drzwi.

– Ależ nie przeszkadzasz, młody człowieku – odezwał się znajomy ojca. – Jak wspomniał Lothar, chętnie posłucham o twoich przygodach. O ile masz czas i ochotę, aby uchylić nieco rąbka tajemnicy? – Pytanie miało brzmieć niewinnie, ale czujny słuch młodego Engela wyłapał w nim zawoalowane podteksty.

To nie była prośba. Merlin miał ochotę sprzeciwić się temu dyktatowi, ale zamiast wyjść z gabinetu, przycupnął na fotelu. Postąpił tak głównie ze względu na ojca, który nieznacznie skinął głową, dając mu znać, aby usiadł. Chociaż lubił opowiadać o swoich wojażach, a mimo że czuł się nieco zawiedziony ich przebiegiem, to jednak był wdzięczny za możliwość zwiedzania ciekawych miejsc i o ewentualnych mankamentach nie zamierzał wspominać nikomu, nawet rodzicom, to teraz wcale nie miał ochoty na rozmowy z obcym mężczyzną, który niezbyt przyjaźnie go przywitał.

– To fascynujące móc odkrywać nowe lądy i fakty – zaczął Keller, co miało stanowić zachętę dla Merlina. – Zawsze marzyły mi się dalekie podróże, ale cóż, Lotharze, nasza młodość przypadła na bardzo niekorzystne czasy i większość z nas nie mogła sobie na to pozwolić.

– Jak zawsze masz rację i muszę się z tobą zgodzić. Sam byłem zazdrosny, kiedy mój syn wyjechał do Królestwa Iraku, a potem miał okazję zwiedzić Kair, ale niech lepiej Merlin sam o wszystkim opowie. O Iraku, o niedawnej wyprawie do Meksyku…

– W sumie to dobrze się składa, że wspomniałeś o Kairze. Chciałem bowiem zapytać Merlina o ważną kwestię…

Gość skupił całą uwagę na młodym Engelu, który czuł, że pytanie, jakie zaraz padnie, mu się nie spodoba. Czekał w napięciu, czując, że po jego plecach spłynęła kropelka potu, a tymczasem Keller milczał uparcie, lustrując twarz młodzieńca. Jego wzrok stał się ostry i czujny, jakby badał emocje, które malowały się na obliczu Merlina.

– Mam wrażenie, że dobrze znasz Karla Burgscha, ale, oczywiście, informacje, które posiadam, mogą być niekompletne bądź nieprawdziwe. Czy znacie się panowie?

– Trudno nazwać to znajomością – odezwał się Merlin. Z jakichś względów zachował dla siebie informację, że już dziś zadano mu to samo pytanie, chociaż intuicja mu podpowiadała, że Levin i Keller współpracowali ze sobą. – Kiedy przygotowywałem się do napisania pracy magisterskiej, bywałem w muzeum, gdzie spotykałem się z Tristanem Borchardtem, który był tak uprzejmy, że opowiedział mi to i owo, dzięki czemu mój obraz paru spraw stał się bardziej klarowny. To właśnie tam miałem okazję spotykać Herr Burgscha. Możliwe, że zamieniliśmy kilka zdań. Ot, „dzień dobry”, „do widzenia” oraz kurtuazyjne wzmianki o pogodzie i samopoczuciu. Rozumie pan, Herr Keller, niezobowiązujące uprzejmości, ale nic poza nimi. Tak więc nie mogę powiedzieć, abym go znał. Ale skąd to pytanie? Przecież nie był on uczestnikiem żadnej z wypraw, w których brałem udział. – Teraz to Merlin wlepił wzrok w rozmówcę, któremu nieznacznie zadrgała powieka. Uśmiech, który pojawił się na ustach Kellera, nie miał w sobie nic radosnego.

– Och, takie tam drobiazgi, czysta ciekawość… – Machnął ręką, dając do zrozumienia, że nie było to nic, co spędzałoby mu sen z powiek. – Chcieliśmy porozmawiać z nim na temat wykopalisk – dodał, widząc, że takie tłumaczenie nie usatysfakcjonuje młodego Engela. – Swego czasu pracował często w Dolinie Królów, a my jesteśmy wszystkiego bardzo ciekawi. Szczególnie dwóch moich znajomych pasjonujących się starożytnym Egiptem i jego tajemnicami. Wciąż jest wiele do odkrycia, a tamte tereny to kopalnia wiedzy i zabytków. Wszak skarby i labirynty rozpalają wyobraźnię nie tylko prawdziwych badaczy, ale także amatorów i awanturników zwących się poszukiwaczami skarbów, czyż nie? – Kiedy wypowiadał ostatnie słowa, nachylił się w stronę Merlina. Ten nie pozostał dłużny, zrobił to samo, przygotowując się do odpowiedzi.

– Sam jestem pasjonatem Egiptu. Kogóż nie rozpaliło odkrycie Cartera? Proszę sobie wyobrazić, że znajoma Tristana Borchardta miała okazję być przy tym i doświadczyć tych emocji na własnej skórze. Cóż to musiał być za dzień! Wyobraża pan sobie tę euforię? Herr Borchardt opowiadał mi o tym wielokrotnie, a ja wciąż nie miałem dość. I dziś posłuchałbym o tym po raz kolejny. Nie dziwię się więc pana znajomym, sam chciałbym poczuć ten dreszcz ekscytacji z powodu udziału w ekspedycji, która dokonuje fascynującego odkrycia. Niestety, nigdy nie miałem okazji tego doświadczyć ani nawet rozmawiać na ten temat z Herr Burgschem. Jak już mówiłem, zbyt słabo się znaliśmy, aby zapędzać się w rozmowie aż tak daleko. – Wypowiadając ostatnie słowa, Merlin wstał, dając do zrozumienia, że tym razem nie zamierza dłużej zostawać w ich towarzystwie. – Panowie pozwolą, że pójdę do siebie. Od czasu powrotu nie miałem jeszcze okazji zrobić porządku z dokumentami ani przeczytać czekających na biurku listów. Miło było poznać – mówiąc to, podał gościowi dłoń.

Tym razem to uścisk Merlina był zdecydowanie zbyt mocny. Potrząsając ręką Kellera, Engel obserwował jego twarz. Mężczyzna również nie zdradził się żadnym grymasem, że poczuł moc tego pożegnania.

– Ojcze… – Skinął Lotharowi głową, po czym opuścił gabinet.

Miał ochotę zatrzymać się przy drzwiach, żeby podsłuchać, o czym panowie będą rozmawiać, ale był zbyt dobrze wychowany, aby w ten sposób zaspokoić swoją ciekawość. Zamiast udać się do siebie, ruszył w stronę salonu. Zdziwił się nieco, kiedy nie zastał w nim matki. Usiadł w fotelu ustawionym tuż przy kominku i zamknął oczy. Czekał. Sprawa dokumentów i listów zeszła na dalszy plan, musiał koniecznie porozmawiać z ojcem. Wokół jego osoby działo się coś, czego nie rozumiał i czego zaczął się obawiać.

Niecały kwadrans później usłyszał, że Engel odprowadza swojego gościa. Już chciał wstać i ruszyć ponownie do gabinetu, kiedy Lothar pojawił się w salonie.

– Mniemam, że chciałbyś porozmawiać – zagadnął.

Merlin skinął głową, bynajmniej nie był zdziwiony reakcją ojca, który usiadł w drugim fotelu. Przez chwilę obaj milczeli.

– Zdziwiłem się, kiedy dziś mnie odwiedził… – Patrzył gdzieś przed siebie, jakby tam szukał inspiracji. – Kiedy przedstawiałem ci Kellera, powiedziałem, że jesteśmy starymi znajomymi, co mogłeś odebrać jako informację, że dobrze się znamy i kiedyś utrzymywaliśmy bliższe kontakty, ale nic bardziej mylnego. Nigdy za nim nie przepadałem. Prawdę powiedziawszy, zaskoczyła mnie jego wizyta. I zaniepokoiła. Tak, zaniepokoiła. Wiem z dobrze poinformowanych źródeł, że nasz Keller pracuje w gestapo. – W salonie zapanowała złowróżbna cisza.

– Nie wspomniałem o tym podczas rozmowy, ale stała się rzecz dziwna… – westchnął po chwili Merlin. – Kiedy byłem dziś u Levina, ten również pytał mnie o Burgscha. Czyż to nie zastanawiające, że nagle służby interesują się zwykłym archeologiem? Zaintrygowała mnie także wzmianka o dwóch znajomych twojego gościa. Niepokoi mnie to, zwłaszcza że mam pewne przypuszczenia, czego szukają i czego chcą…

Czuł na sobie przeszywające spojrzenie ojca. Nie mógł jednak zdradzić tajemnicy, którą swego czasu powierzyła mu Lea. Dla dobra wszystkich musiał na razie zachować ją dla siebie. Intuicja podpowiadała mu, że zainteresowanym tematem nie chodziło o Burgscha, ale o to, co odnalazł, a w zasadzie co lata temu odnalazła jego córka. Wszystkim chodziło o papirus!

Uniósł wzrok i spojrzał na Lothara.

– Obaj wiemy, że to nie ostatnia jego wizyta, prawda?

Pytanie starszego z Engelów pozostało bez odpowiedzi. Merlin nie potrzebował potwierdzenia tej jakże oczywistej kwestii. Był pewny, że niebawem drogi jego i Kellera znowu się przetną. Nie miał na to ochoty, ale, niestety, nie mógł też w żaden sposób tego uniknąć. Spotkanie już na pewno zostało dokładnie zaplanowane. „Oby na neutralnym gruncie – przemknęło Merlinowi przez myśl – a nie w siedzibie gestapo”.