Długa droga do domu - Wiktoria Gische - ebook + książka

Długa droga do domu ebook

Gische Wiktoria

3,9

Opis

Życie Sycylijczyka Marca de’Angela runęło dwa razy. Podczas trzęsienia ziemi w Mesynie oraz rejsu Titanikiem. Do Nowego Jorku dociera jako sierota.

 

Doktor Charles Roy, pracujący na wyspie Elias, nie ma serca, aby odstawić Marca do sierocińca. Zabiera go ze sobą.

W domu lekarza Marco poznaje Lee – jego córkę. Z czasem to, co zaczęło się jako przyjaźń, zmienia się w głębsze uczucie. To już nie sympatia. To miłość, która zmusza do trudnych wyborów.

Marcowi najwłaściwsza wydaje się ucieczka. Ramiona Lee zamienia na ciemną czeluść wojny. Dziewczyna jednak nie zamierza się poddać. Wyrusza za de’Angelem do Europy. W samo serce walk i cierpienia.

I chociaż wojna wreszcie dobiega kresu, podróż Lee i Marca jeszcze długo się nie skończy.

 

Czy dadzą szansę sobie i swoim uczuciom? Czy wygra miłość, a może zwyciężą nieporozumienie i urażona duma?

Czeka ich Długa droga do domu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 414

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (16 ocen)
7
2
6
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monikapijarowska

Nie oderwiesz się od lektury

Witam, dziś mam dla was recenzje książki Długa droga do domu ❤️ Autorki Wiktorii Gische ❤️. „Tragiczny rejs Titanikiem i miłość, która rzuca bohaterów w okopy wielkiej wojny”. Marco de'Angelo młody chłopak, a już jego życie po raz drugi wali się jak domek z kart. Trzęsienie ziemi w Mesynie następnie rejs Titanikiem. Do Nowego Jorku dociera jako sierota… Charles Roy pracuje jako doktor na wyspie Elias, tam w pracy poznaje młodego chłopaka, którym postanawia się zająć, nie mając serca oddać go do sierocińca. Zabiera go do domu, gdzie jego małżonka nie jest z tego zadowolona, robi jednak dobrą minę do złej gry przed sąsiadami i znajomymi. W domu lekarza Marco poznaje Lee – córkę właścicieli, z czasem jednak przyjaźń zamienia się w głębokie uczucie, niestety młody chłopak przestraszony tym, co powie mężczyzna, który przygarną go pod swój dach i traktuje jak swojego syna, ucieka a ramiona Lee, zamienia na ciemną stronę wojny. Dziewczyna jednak swoją upartością pokazuje, że nie zamierza się...
00
Olczita92

Nie oderwiesz się od lektury

RECENZJA Tytuł: ,,Długa droga do domu" Autor: Wiktoria Gische p Wydawnictwo @waspos Marco to młody sycylijczyk, pochodzący z ubogiej rodziny, jego ojciec był rybakiem. W ich domu nie brakowało nigdy miłości. Ojciec chwytał się dorywczych prac, by odłożyć jak najwięcej pieniędzy, ponieważ chciał wyjechać do innego miasta i zacząć tam nowe lepsze życie z rodziną. Wszyscy są szczęśliwi, jednak to szczęście nie trwa długo. W ich rodzinnym mieście dochodzi do trzęsienia ziemi, w którym ginie ojciec i dziadek Marca. Matka straciła całą radość życia oraz dobytek. Jednak dalej mają siebie. Po pewnym czasie postanawiają spełnić marzenie ojca i wyjechać do innego miasta. Wsiadają na tzw. statek marzeń, ma być już tylko lepiej. Jednak los zadecydował inaczej Titanic tonie, a mama Marca ginie. On zostaje sierotą. Na szczęście spotkał Doktora Charlesa Roya, który pomimo sprzeciwu żony przygarnia chłopca. W domu rodzinnym doktora poznaje jego córkę Lee i zaprzyjaźnia się z nią. Jednak po jak...
00
Andrew1970

Całkiem niezła

To była faktycznie dluga droga do domu..i do końca tej książki.. troche mnie nudziła fabuła i zachowanie dwóch bohaterów..
00
Osiemsiedem14

Nie oderwiesz się od lektury

super książka. warto po nią sięgnąć i przeczytać
00

Popularność




Tej autorki w Wydawnictwie WasPos

Wieczność bez Ciebie

Zapach Lukrecji

Długa droga do domu

Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka

Copyright © by Wiktoria Gische, 2022Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2023All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Zdjęcie na okładce I: © by Yevgen Rychko/Dreamstime (para)

Zdjęcie na okładce II: Obraz Perlinator z Pixabay (samolot)

Projekt okładki: Magdalena Czmochowska

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek, [email protected]

Ilustracje przy nagłówkach: © by Kirill Veretennikov/iStock

Wydanie I – elektroniczne

ISBN 978-83-8290-347-8

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

Prolog

Los Angeles

Rozdział I

Nowy Jork

Rozdział II

Sycylia, Mesyna i okolice

Nowy Jork

Nowy Jork

Nowy Jork

Nowy Jork

Nowy Jork

Ypres, Belgia

Paryż

Paryż

Londyn

Posiadłość Coole Park

Sycylia

Rzym

Nowy Jork

Nowy Jork

Nowy Jork

Nowy Jork

Los Angeles i Nowy Jork

Los Angeles

Prolog

Los Angeles

Listopad 1932

Spojrzał na zegarek. Miał mnóstwo czasu. Zresztą nie planował pojawiać się w barze punktualnie. Chciał wmieszać się w tłum. Chciał obserwować, nie będącobserwowanym.

Dotknął kieszeni na piersi. Trzymał tam zaproszenie, które udało mu się zdobyć zaledwie kilka dni temu. Nie obyło się bez problemów, ale w końcu było sporo ludzi, którzy winni mu byli przysługę. Popytał to tu, to tam. Wiadomość rozniosła się lotem błyskawicy. Już kilka godzin po tym, jak zasięgnął języka w interesującej go kwestii, wiedział, do kogo sięudać.

Na wspomnienie tamtej rozmowy uśmiechnął się dosiebie.

Jak niewiele trzeba, żeby zaskoczyć drugiego człowieka? – pomyślał.

Zawsze myślą, że ktoś przyjdzie po coś ważnego. Zazwyczaj spodziewają się prośby o pieniądze, chociaż powinni wiedzieć, że tego mu ostatnio nie brakowało. Z innymi rzeczami też radził sobie doskonale, chociaż nie był z tegodumny.

Poza tym lubił zaskakiwać. Lubił patrzeć na niedowierzanie, jakie wówczas zaczynało malować się na twarzach jego rozmówców. Tak jakwtedy.

– Chcesz zmarnować mój dług na taką błahostkę? – Starszy, postawny mężczyzna z szeroką blizną na dłoni przeszywał go oczami, stukając palcami o mały kartonik, schowany w białej kopercie. – Mógłbyś prosić o inne rzeczy. Ważniejsze – dodał po chwili znaciskiem.

Ale on nie miał zamiaru prosić o nic innego. Nie odezwał się, tylko wyciągnął dłoń. Mężczyzna za biurkiem pochylił głowę, jakby ten ruch miał skłonić rozmówcę do zmiany zdania. Czarne oczy stojącego przed nim młodzieńca nie zdradzały emocji. Wolał nie przeciągać struny. Podniósł kopertę i podał jągościowi.

– Nigdy nie kwestionuj moich wyborów – odezwał się Marco, chowając kopertę do wewnętrznej kieszenimarynarki.

Mówił spokojnie.

Cicho.

Nigdy nie podnosił głosu. Przez chwilę mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Wreszcie starszy jegomość zerknął na papiery równo rozłożone na blacie masywnego biurka. Czekał, aż niewygodny gość wreszcie zostawi go samego. Podniósł wzrok dopiero, kiedy usłyszał oddalające siękroki.

Marco de’Angelo wyszedł z jego gabinetu, nie oglądając się za siebie. Już dawno przekonał się, że nie warto. Tylko ludzie niepewni swego tak robią, obawiając się tego, co czai się ztyłu.

Szum fal, które z jednej strony kochał, a których z drugiej głęboko nienawidził, przywróciły go dorzeczywistości.

Tak – pomyślał – mogłem żądać innych rzeczy, ale ta była dla mnienajważniejsza.

Z westchnieniem rezygnacji usiadł na brzegu skalistego wybrzeża. Błękitne wody oceanu rozciągały się poniżej. Przyglądał się mieniącej się palecie barw. Niebieski w szerokiej gamie. Od łagodnych, prawie zielonych tonów aż do ciemnych, wręcz czarnych, które wzbudzały strach i niepewność.

Fale posuwały się najpierw powoli, a potem przyspieszały, rozbijając się o skały. Biała piana, niczym ozdoba deseru z bitej śmietany, kłębiła się na ichwierzchu.

Przyjechał tu z samego rana, kiedy drogi były prawie puste. Większość ludzi jeszcze spała. Ci, którzy spieszyli do pracy, właśnie się do niej szykowali. Turyści przekręcali się na drugi bok, odsypiając upojny wieczór poprzedniegodnia.

– Jeżeli ma pan ochotę zobaczyć coś magicznego, to warto pojechać na Big Sur – mówił z poważną miną recepcjonista. – Gwarantuję, że nic lepszego pan tu nie zobaczy. To jak smakować najlepszą wódkę. Rozkoszować się jej aromatem i ciepłem, które powoduje, kiedy przepływa przezgardło.

Nie planował spędzać wolnego czasu na plaży. Tak po prawdzie unikał jej jak diabeł święconej wody, ale zawsze przegrywał tę nierówną walkę. Ostatecznie lądował na brzegu morza albo oceanu. Szum fal go przyzywał. Wołał go zoddali.

Szeptał mu do ucha jak namiętna kochanka. Przekonywał, że utuli go w żalu, który od dekad skrywał głęboko w sercu. Nie potrafił i nie chciał pogodzić się ze stratą. Nigdy nie zapomniał. Pamiętał każdego dnia, a szum fal tylko wzmagał tewspomnienia.

– Od wieków – szepnął, rozglądając siędookoła.

Recepcjonista nie kłamał.

Kiedy zaparkował auto, mgła jeszcze delikatnie unosiła się nad urwiskiem. Stanął na jego brzegu. Niczym samobójca, który wciąż rozważał wszystkie za i przeciw. Który nie do końca przekonany był o podjętejdecyzji.

Czekał na spektakl, który za chwilę miała odegrać natura. Lekki wietrzyk z wolna rozwiewał szary dym. Jego oczom ukazał się zarys majestatycznych sekwoi. Kochał drzewa. Patrzył na nie z fascynacją. Były wielkie, niewzruszone, wiekowe. Gdyby tylko mógł zrozumieć ich szumiącą mowę… Przełożyć ten szept na zrozumiałyjęzyk…

Wyobrażał sobie, że opowiadają niezwykłe historie. Były świadkami niezliczonych wydarzeń. Milczące pomniki dziejów. Tak właśnie o nich myślał. Niemi świadkowiehistorii.

Mgła ustąpiła w jednej chwili. Promienie słoneczne rozświetliły niewyraźny poranek. Spienione fale z wściekłością i zaciętością biły o skalistewybrzeże.

Jeden nierozważnykrok.

Chwilazawahania.

Utrata równowagi mogła kosztować gożycie.

Był czas, kiedy nie bardzo by się tym przejął, ale nie teraz. Nie dziś, kiedy chciał wszystkozmienić.

Dużo słyszał o tym miejscu. Recepcjonista nie kłamał. Było piękne. Porywające.

Nie dziwił się, że w pewnym sensie stało się mekką malarzy, poetów, romantyków. Przyjeżdżali tu biedni i bogaci. Ci pierwsi tylko na chwilę. Ci drudzy na stałe. Jadąc autostradą wzdłuż wybrzeża, mijał okazałe rezydencje, należące do znanych artystów i dbających o prywatnośćmilionerów.

Wziął głęboki oddech.

Zapach oceanu, świeżego słonego powietrza, mieszał się z bogatym aromatem kawy, który dolatywał do niego z licznych klimatycznych kawiarenek. Zerknął za siebie. W oddali majaczyła kolorowa promenada. Malutkie, wąskie uliczki już zapełniały się spacerowiczami.

Lokale serwowały wyśmienite śniadania. Galerie zachęcały do zakupów dzieł sztuki. Zawahał się na moment. Zapach kawy stawał się uwodzicielski. Przełknął ślinę. Zaburczało mu wbrzuchu.

Nie, nie po to zjawił się nad oceanem. Nie przyjechał tu popijać espresso. Chciał odetchnąć. Nabrać sił przed wieczornymi wydarzeniami. Chciał uwierzyć, że wszystko sięuda.

Do trzech razy sztuka – pomyślał, idąc wolno stromymbrzegiem.

Gdzieś w oddali majaczyła niewyraźna ścieżka prowadząca prosto na dół, na plażę. Nie było to łatwe zejście, ale skoro inni ryzykowali, postanowił pójść za ichprzykładem.

Po wyczerpującym spacerze, przecisnąwszy się w pewnym momencie przez gęsty busz, zza którego dochodził odgłos spadającego wodospadu, wreszcie znalazł się nad samymoceanem.

Był sam. Jedynym człowiek na ziemi. Tego potrzebował. Odosobnienia. Samotności. Usiadł na wielkim, zimnym, lekko wilgotnymkamieniu.

Zamknął oczy. Wsłuchał się w rytmiczny, nieustanny rytm przypływu i odpływu. Fale kołysały go niczym matka usypiającadziecko.

Tego właśnie sięobawiał.

Wspomnień, obrazów zdzieciństwa.

Za to właśnie kochał morze i jednocześnie gonienawidził.

Za przypływ bolesnychdoświadczeń.

Za marzenia, że wszystko mogło skończyć sięinaczej.

– Marco! Marco!

Głos matki rozbrzmiał w jegomyślach.

Stała w drzwiach niewielkiego domku w Sparcie na obrzeżach Mesyny. Jak zawsze w takich chwilach podpierała się pod boki, żeby zaznaczyć zdenerwowanie, jakiego jej przysparzał. Spracowana ręka ułożyła się na szerokich biodrach w znajomy sposób. Tylko matka tak się podpierała, wyrażając tym gestem dziesiątki miotających niąuczuć.

Wołała go już od dobrych kilku chwil, ale on wciąż stał na drodze, wypatrując ojca wracającego zportu.

Często wybierali się na połów razem, chociaż Marco wcale tego nie lubił. Nie przepadał za pracą na łodzi. Za zimnem, za przemoczonym ubraniem i smrodem ryb, ale lubił spędzać czas z ojcem, który w trakcie takich wypadów opowiadał niesamowitehistorie.

– Marco! – Matka zagrzmiała na całygłos.

Odwrócił się w jej stronę z błagalną miną, które wyrażała prośbę o jeszcze kilka chwil. Dziś ojciec wyjechał do centrum. A on uwielbiał te dni, kiedy ojciec wyjeżdżał do Mesyny. Wówczas czekał na jego powrót tu, na drodze prowadzącej do ich domku. Czasami udało mu się ubłagać ojca, żeby zabrał go ze sobą, ale dziś głowa rodziny de’Angelów byłanieubłagana.

W takich chwilach Marco był niepocieszony. Wyprawa do miasta była dla chłopca cudowną przygodą. Znał je na tyle dobrze, że ojciec pozwalał mu całymi godzinami włóczyć się po mesyńskich uliczkach. W tym czasie sam załatwiał interesy.

Były dni, kiedy Marca zżerała ciekawość. Zastanawiał się, jakie to interesy może prowadzić zwykły, niezbyt zamożny rybak, ale kiedy dopytywał o to ojca, zawsze słyszał, że jest jeszcze za mały na takie sprawy. Raz jeden próbował ojca szpiegować. Szedł za nim, chciał podsłuchiwać jego rozmowy, ale zabawa w tajnego agenta spaliła na panewce. Dostał burę i zakaz wypraw do Mesyny przez kolejne długietygodnie.

Jedyne, co usłyszał, a co i tak nie zaspokoiło jego ciekawości, to kilka słów naodczepnego.

– Jak podrośniesz, sam sięprzekonasz.

I tak zakończyły się jego dywagacje na temat interesówojca.

Niepocieszony spuścił nos na kwintę. Żeby nieco osłodzić gorycz porażki, tatko dał mu kilka drobnych i odgonił. Nie trzeba mu było dwa razy powtarzać. Wizja samotnych przechadzek po mieście była równie kusząca, jak i zabawa w szpiega. Poza tym ojciec miał rację. Był dzieckiem i nie powinien był wtykać nosa w nie swoje sprawy. Jak podrośnie, sami zaproszą go do grona wtajemniczonych. Zadowolony z tłumaczenia, ruszył przedsiebie.

Krążył wśród niskich domów, stojących po obu stronach dość szerokich uliczek. Przyglądał się przechodniom. Od razu wiedział, kto jest miejscowy, a kto przyjechał zwiedzić miasto. Czasami podchodził do turystów i szedł z nimi krok w krok. Chyba brali go za małego żebraka, bo zamiast go odgonić, dawali kilka drobnych. Nie wyprowadzał ich z błędu. Dziękował i uciekał w kolejnąuliczkę.

Nie, nie był rozrzutny. Wszystkie pieniądze, i te zebrane u ludzi, i te otrzymane od ojca, chował do małego metalowego pudełka, które trzymał w kącie tuż przy swoim łóżku. Zaglądał tam średnio kilka razy w ciągu dnia, żeby się upewnić, że nikt nie zabrał jego oszczędności. Zastanawiał się, czy matka o nich wiedziała. Nawet jeżeli tak było, nie zdradziła się tym ani przed nim, ani przedojcem.

Podczas swoich wojaży po Mesynie lubił zaglądać do katedry mesyńskiej. Był tu kilka razy z rodzicami na niedzielnej mszy. Fascynowała go atmosfera, jaką czuło się od momentu przekroczenia proguświątyni.

Od matki dowiedział się, że gmach ma ponad osiemset lat i chociaż trudno było mu sobie wyobrazić taki szmat czasu, to jednak wiedza ta działała na jegowyobraźnię.

A tę miałbujną.

Marzył o zbrojach rycerskich i turniejach, o których kiedyś usłyszał od jednego dziadka, którego spotkał tu, w Mesynie. Zasiedział się wówczas na schodach jego małego domku. O tym, że już dawno powinien był być w wyznaczonym miejscu spotkania, zorientował się dopiero na widok strapionego ojca, który szukał go między miejskimi zaułkami. Dostał wówczas ojcowską burę. Pewnie zarobiłby też w skórę, ale staruszek, którego słuchał z takim zainteresowaniem, wstawił się za nim uojca.

Drugim ulubionym miejscem w mieście była latarnia morska. Kręcił się w jej pobliżu, spoglądając w bezkres morza. Wołał go świat. Chciał go zwiedzać, odkrywać. Porównywać.

I jednego był pewny – nie chciał być jak ojciec. Nie chciał zostać rybakiem, bo nawet będąc chłopcem, wiedział, że jeżeli zostanie w Sparcie, nic innego go tu nieczeka.

A teraz, patrząc w dal, na drogę, która prowadziła do ich małego, skromnego domku, czekał na ojca. Przez jedną chwilę przemknęła mu przez głowę myśl, czy kiedyś i jego syn będzie go takwypatrywał?

– Marco!

Zdenerwowany głos matki wyrwał go zzamyślenia.

Wzruszył ramionami, westchnął, a potem odwrócił się i powłócząc nogami, ruszył w jejstronę.

– Wiesz dobrze, że wróci dopiero pod wieczór. Obiad na stole. – Trzepnęła go delikatnie w ramię, upominając zanieposłuszeństwo.

Tak, zdawał sobie sprawę, że do powrotu ojca minie jeszcze kilka godzin, ale on już nie mógł się doczekać. Nie potrafił usiedzieć na miejscu, bo zawsze po wizycie w mieście ojciec przywoził niespodziankę. Nic wyszukanego, drobnostki. Czasami drewnianą zabawkę. Innym razem coś słodkiego. Niekiedy nic materialnego. Po prostu opowieść, ale niezależnie od tego, czekał na jego powrót zniecierpliwością.

Zerknął na stół. Matka pokiwała głową, jakby chciała powiedzieć „a nie mówiłam”. Uwielbiał makaron z pesto i krewetkami. Ten przepis był popisowym daniem mamy. Podobno nauczyła się tego od swojejmatki.

– Jedz.

Nie trzeba mu było dwa razy powtarzać. Zaciągnął się zapachem czosnku i pesto zrobionego z pistacji. Oblizał wargi na widok dorodnych białych krewetek. Złapał widelec i nadział na niego porządną porcję. Matka przyglądała mu się z szerokim uśmiecham na twarzy. Uwielbiała karmić swoichchłopców.

Zerknął w jej stronę. Mrugnęła do niego porozumiewawczo. To był ichznak.

Kiedy tak mrugała, wiedział, że czeka na niego niespodzianka w postacideseru.

Nie mylił się. Chwilę po tym, jak opróżnił talerz ze sporej porcji makaronu, na stół wjechała galaretkacytrynowa.

Doskonała na letnie upały. Miękka, orzeźwiająca, rozpływająca się w ustach. Smak idealny. Połączenie cytrynowego orzeźwienia ze słodyczącukru.

Podmuch wiatru, niosący delikatne słone kropelki oceanicznej wody, osiadł na twarzy zatopionego we wspomnieniach Marca. Otworzył oczy. I chociaż nie siedział już za drewnianym stołem w kuchni ich rodzinnego domku pod Mesyną, to wciąż czuł na języku kwaskowy smakgalaretki.

Zerknął na zegarek. Może nie było jeszcze późno, ale zdecydował się wracać do centrum. Miał ochotę pochodzić jeszcze po molo w Santa Monica, które podobnie jak Big Sur rekomendował recepcjonista zhotelu.

Lubił zwiedzać miejsca, w których jeszcze nie był. Lubił zabierać z nich wspomnienia. Czasami kupował drobne pamiątki. W końcu nigdy nie był pewny, czy jeszcze kiedyś do nichwróci.

Powoli wspinał się wąską, zalesionąścieżką.

Gdzieś tam na górze zostawił samochód. Zanim odjechał, raz jeszcze rzucił okiem na rozbijające się o brzeg fale. Przywodziły na myśl tylewspomnień.

Niestety – przemknęło mu przez myśl – więcej było tych złych. Tych, o których pragnął zapomnieć, a które uporczywie do niego wracały z każdym kolejnym szumem wzburzonejwody.

*

Do pokoju hotelowego wrócił na krótko przed dziewiętnastą. Miał jeszcze sporo czasu. Do klubu wybierał się dopiero około dwudziestej drugiej. Poranna wyprawa nad ocean oraz późniejsza niespieszna przechadzka nieco go wyczerpały. Czuł się zmęczony.

Pomyślał, że powinien wrócić nieco wcześniej, ale spacer po molo w Santa Monica niezmiernie mu się spodobał. Już dawno nie czuł się tak dobrze. Swobodnie. Bez przymusu kontroli. Bez ciągłego oglądania się za siebie. Po prostu był.

Wmieszał się w tłum turystów. Podsłuchiwał ich rozmowy. Sprzeczał się z nimi, ale tylko w swojej głowie. Chociaż matka zawsze powtarzała, że nie powinno się oceniać innych, odstąpił od tej zasady. Mierzył ludzi wzrokiem. Uśmiechał się do ładnych dziewcząt. Krzywił na widok niedbalstwa. Strofował w myślach niegrzeczne dzieci. Nagradzał posłuszne ikarne.

Po prostu dobrze siębawił.

– Panie, o ileż więcej uroku miałoby to miejsce, gdyby nie było z betonu. – Mały, zgarbiony dziadek, podpierający się na fikuśnej laseczce, usiadł obok Marca na ławce, którą ten zajął dosłownie przedchwilą.

To był dobry punkt obserwacyjny. Tu nie rzucał się w oczy. Tu bezkarnie mógł oddawać się cichemu osądowi. Być surowym sędzią. Nagradzać i karać. Na początku nieco się zżymał, że ktoś pozwala sobie zakłócać mu spokój. Ale dziadek był jednym z tych ludzi, którzy od razu budzilisympatię.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu, ale najwyraźniej nieznajomy czuł potrzebęrozmowy.

– Kiedyś przychodziłem tu zwnukami.

Marco przyglądał się swojemu rozmówcy, dając mu do zrozumienia, że słucha go zzainteresowaniem.

– Patrz pan na ten diabelski młyn. Pamiętam, jak go budowali. Ile było krzyku, że nikomu nie potrzebne tu takie dziadostwo. Ale jak tylko stanął gotowy, wszyscy zaczęli się zachwycać. Nie tylko dzieciaki zwariowały na jego punkcie. Sam przejechałem się na nim kilka razy. I dziś miałbym ochotę, ale mam dzięki Bogu na tyle oleju w głowie, żeby wiedzieć, że pewne rozrywki już są poza moim zasięgiem. Dziś co najwyżej mogę zajrzeć do akwarium, a i to jestwspaniałe.

Tak, Marco musiał przyznać rację starszemu człowiekowi. Karuzela robiła wrażenie. Czuł nieodpartą chęć, żeby zakosztować przejażdżki na niej i chociaż był w życiu w wielu sytuacjach, które wydawały się bez wyjścia i mogły kosztować go życie, to patrząc na diabelski młyn, miał obawy, czy powinien do niego wsiąść. Na sam widok nieco gomdliło.

– Chciałbym, a się boję – odezwał się cicho, prawie szeptem, mając nadzieję, że słuch mężczyzny nie jest już tak dobry, jak zamłodu.

Najwyraźniej jednak pomylił się w ocenie, bo dziadek zerknął na niego z kpiącym uśmiechem i iskierką sarkazmu woczach.

– Młody człowieku. – Staruszek cały czas patrzył na Marca przez grube szkła.

Oczy wciąż miał bystre, a teraz były roześmiane. Musiał usłyszeć ciche wyznanie rozmówcy.

– Być na molo w Santa Monica i nie wsiąść do tego potwora, to jakby być w Egipcie i nie zobaczyć piramid. Wiem, co mówię – dodał po chwili. – Byłem wEgipcie.

Marco musiał się roześmiać. Wstał z ławki, skinął staruszkowi i skierował się prosto w stronę karuzeli. Był mu wdzięczny, że go namówił. Wspomnienie wspaniałej przejażdżki zapewne pozostanie z nim na dłużej. Doświadczył niesamowitych emocji. Nagle znowu poczuł się beztroskim dzieckiem. Zamknął oczy, pozwalając, żeby wiatr rozwiał mu włosy. Żeby pęd powietrza studził jego rozgrzane zmysły. Śmiech ludzi, którzy tak jak on odważyli się wsiąść na karuzelę, sprawił, że i on sięroześmiał.

Tak samo poruszył go widok tańczących par, zebranych na jednej z największych na Zachodnim Wybrzeżu sal balowych, która już po południu zapełniła się gośćmi. Gdyby miał więcej czasu, sam zaprosiłby jedną czy dwie panie do tańca. Wujek Charles nauczył go kilkustandardów.

– Chłopcze, idzie ci całkiem dobrze – pochwalił go już podczas pierwszejlekcji.

Kroki łapał w lot. Słuch miał dobry, a i poczucie rytmu niczego sobie, a że lubił taniec, to i nauka nie szła w las. Niestety nie pamiętał już, kiedy ostatni raz miał okazję zatańczyć i zatracić się nie tylko w muzyce, ale również w ramionach pięknejkobiety.

Miał ochotę wypić kilka lampek wina, ale zamiast tego zjadł cośsycącego.

Siedząca przy barze młoda kobieta najwyraźniej miała ochotępoflirtować.

Może gdyby się nie spieszył i gdyby się nie denerwował, poflirtowałby dłużej, ale nie po to przyjechał do LosAngeles.

Nie dlawidoków.

Nie dlajedzenia.

Nie dla pięknychkobiet.

Przynajmniej nie dla tych, które mijał podczas spacerów, a które rzucały mu zalotnespojrzenia.

*

Uśmiech nie schodził z twarzy Marca na myśl, że jego mercedes-benz SS, którego kupił zaledwie kilka miesięcy temu, doskonale sprawdza się w ten ciepły, listopadowy wieczór. Odkąd stał się jego właścicielem, rzadko korzystał ze składanego dachu, chociaż kiedyś uważał, że kabriolet to fanaberia. Jako właściciel jednego z nich zmienił jednak zdanie. Zresztą zaczął myśleć o nim już po krótkiej jeździe na motorze. Przy okazji pewnej naglącej sprawy, którą załatwiał w Chicago, miał okazję, nieco wymuszoną sytuacją, zasiąść na motocyklu. Polubił tę wolność. Wiatr rozwiewający włosy, możliwość nieskrępowanego oglądania otoczenia. Bez ram, bezszyb.

Niestety nie lubił motorów. Więc kiedy tylko nadarzyła się okazja mieć to wszystko, co oferował jednoślad, ale w formie eleganckiego automobilu, nie wahał się ani chwili. Takiej okazji nie zamierzał marnować. Zapłacił za mercedesa ciężkie pieniądze, ale każdy wydany cent był tegowart.

Tego, aby w taką noc jak dziś – pomyślał, jadąc w kierunku Hotelu Ambasador – czuć wiatr na policzkach i patrzeć na bezchmurne, rozgwieżdżoneniebo.

Już z daleka zauważył wolno sunące limuzyny. Podjeżdżały jedna po drugiej. Drogie, lśniące, ale przysadziste i toporne. Nie to, co jego autko. Zwinne, smukłe i mruczące równomiernie w rytm pracującego silnika o pojemności ponad siedmiulitrów.

Z czułością pogładziłkierownicę.

Dotykał jej delikatnie, niczym gładkiego ciała kochanki. Nie wstydził się przyznać, że kochał ten samochód. Dbał o niego, dopieszczał go i był z niego dumny, niczym ojciec z syna. A mercedes odwdzięczał mu się doskonałą jazdą i niesamowitymiwrażeniami.

Kilka osób, które zmierzały w strony wejścia do hotelu, obejrzało się za siebie. Spoglądali z podziwem na białą karoserię ze srebrnymizdobieniami.

Tak – pomyślał Marco – robiwrażenie.

Kilka eleganckich dam zwróciło uwagę nie tylko na samochód. Przyglądały się kierowcy. Szeptały do siebie. Uśmiechały się dyskretnie. Rzucały mu powłóczyste spojrzenia. Flirtowały gestem, bez słów, zachęcając do rozmowy. Ale on nie zwracał na nie uwagi. Miał jasno wyznaczony cel, do którego dążył, i nie miał zamiaru sięrozpraszać.

Liczne grono fotografów zwróciło się w jego stronę. Ruszyli z aparatami. Z boku błysnęły flesze. Zasłonił oczy ręką. Nie dlatego, że błysk go oślepił, ale dlatego, że nie miał ochoty znaleźć się w plotkarskich gazetach, w których zadawano by sobie pytanie, kim był tajemniczy mężczyzna w białymmercedesie.

Od zawsze unikał fotografów, zdjęć i reporterów. Te, które kiedyś mu zrobiono i które leżały w dość opasłej kartotece, wystarczyły mu za wszystkie innefotografie.

Wiedział, że tego nie uniknie, i pewnie nigdy by się tu nie pojawił, gdyby nie cel, który pragnął osiągnąć. Cel, który przyświecał mu od wielu miesięcy. W sumie od kilku lat. Od tamtego pamiętnegospotkania.

Może gdyby wówczas był bardziej stanowczy… Może gdyby się nie zawahał… Może…

Ileż to już razy analizował tamtą sytuację. Przypominał sobie każdy szczegół. Wyrzucał sobie słabość istrach.

Dziś odrzuci wszelkie obawy. Obiecał to sobie, decydując się na przyjazd doLA.

Albo dziś, albonigdy.

Podał kluczyki parkingowemu, a sam wmieszał się w tłum gości, którzy wcześniej uczestniczyli w drugiej gali rozdania nagród filmowych. Teraz, uśmiechnięci, rozbawieni, skorzy do zabawy i głodni, nie tylko wrażeń artystycznych, kierowali się z sali Hotelu Ambasador, gdzie miało miejsce wydarzenie, do tutejszego klubunocnego.

Marco sięgnął po zaproszenie. Cierpliwie czekał, aż zostaniewpuszczony.

Był ciekaw tego miejsca. Miał okazję wiele o nim słyszeć. Ci, którzy rozpływali się nad jego doskonałością, nie mijali się z prawdą. Nie przesadzali. Niekoloryzowali.

Cocoanut Grove był bogato, wręcz nieprzyzwoicie wyposażony. Egzotyczny wystrój pochłaniał gości od samego wejścia. Marco rzucił okiem na malowidła umieszczone na czarnych satynowych ścianach, które ciągnęły się aż do Parrot Porch, zewnętrznej woliery wypełnionej roślinami. Wśród nich buszowały egzotyczne papugi i kanarki, obok których klubowi tancerze i goście zażywaliwytchnienia.

Dym papierosowy, unoszący się w powietrzu, tworzył delikatną mgiełkę. Przyciemnione światła, doskonale współgrały ze złotymi zdobieniami i mauretańskimi łukami. Chińskie lampiony bujały się pośród stojących wszędzie kokosowych palm, między którymi przeciskali sięzaproszeni.

Marco zajął miejsce przy barze, który stanowił doskonały punkt obserwacyjny. Lustrował zebranych. Przyglądał im się. I znowu, tak jak na molo, uciszył głos matki, która groziła palcem, nie pozwalając oceniaćinnych.

Mamo – pomyślał – zasady są po to, żeby jełamać.

Musiał przyznać, że bogactwo wylewało się tu z każdego miejsca. Stawało się przesadne iprzerysowane.

Bawił go widok kobiet, które nawet w tak ciepły wieczór przyszły obleczone w futrzane płaszcze, krojem dopasowane do zgrabnych, wyćwiczonych sylwetek. Demonstracyjnie pozbywały się wierzchnich nakryć, lustrując inne panie. Wyćwiczony gest. Wystudiowana poza, a wszystko po to, aby wzbudzić nutę zazdrości wkonkurentkach.

Która wyższa, szczuplejsza. Która odziana w kosztowniejszą, bardziej fikuśnąkreację.

A było na co patrzeć. Suknie szyte ze skosów, pięknie opinały się na damskich ciałach. Podkreślały, to, co miało zostać uwypuklone, i maskowały mankamenty, których nikt nie powinien zobaczyć. Miał przyjemność przyjaźnić się z zacnym i cenionym krawcem. Rzut okiem wystarczył, żeby rozpoznać tkaninę. Ocenić kunszt mistrza. Finezję szycia, miękkość szwów. Dopracowanie.

Przed oczami Marca wirowały kreacje ze srebrnych i złotych lam, lśniących jedwabi oraz lejącego się, seksownie uwodzicielskiego weluru. Nagie ramiona i mocno wydekoltowane plecy nie pozostawiały zbyt wiele miejsca dlawyobraźni.

Długie włosy, starannie ułożone w miękkie fale, dodatkowo podkreślały kobiecość. Cieszył się, że moda na krótkie boby powoli mijała. Długie loki były dla Marca kwintesencjąkobiecości.

Wodził wzrokiem po zebranych. Przyglądał się paniom i ich towarzyszom. Nie zwracał uwagi na rzucane mu spojrzenia. Nie podchwytywał zalotnych gestów. Nie odpowiadał na wysyłane sygnały. Nie zamierzał zawierać znajomości. Włączać się w dyskusje. Przysiadać dostolików.

Przez gwar rozmów przebijała się muzyka. Na parkiet zaczęły wychodzić pierwsze pary. Miał zamiarzatańczyć.

Z uwagą szukał swojej pary. Przeskakiwał wzrokiem z jednej ślicznotki na drugą. W końcu zatrzymał się na tej, dla której dziś się tupojawił.

Odstawiłdrinka.

Szedł przez klub powoli, świadom, że przyciąga spojrzenia. Nieznajomy. Tajemniczy. Obcy wśród swoich. Szedł prosto do celu. Nie zatrzymywał się. Nie zerkał naboki.

– Zatańczymy? – zapytał, stając tuż zanią.

Zamarła. Urwała w pół słowa. Poznała jego głos. Odwróciła się powoli. Zmierzyła go wzrokiem. Nie spuszczał z niej oczu. Walczyli naspojrzenia.

Czekał.

Byłcierpliwy.

Taki powinien był byćwtedy.

Cztery latatemu.

Miał ochotę powiedzieć, że dość czasu już stracili, ale mimo tego nie odezwał się anisłowem.

Na razie postanowił zostawić piłkę na jejpołowie.

W końcu podała mu dłoń. Bez słowa pozwoliła się poprowadzić na parkiet. Tańczyli w ciszy. W skupieniu. Przyciągnął ją dosiebie.

Nie opierała się. Przytuliła głowę do jegoramienia.

Westchnął cicho. Miał nadzieję, że wreszcie dojdą do porozumienia. Spojrzał w jejoczy.

Izamarł.

Zrozumiał, że bitwa nie została jeszcze przez niegowygrana.

Rozdział I

Nowy Jork

Koniec lata 1927

Lee stanęłana samym końcu, z dala od pozostałych żałobników. Nie zwracała uwagi na wściekłe spojrzenia matki. Rano doszło pomiędzy nimi do scysji. Od lata nic się nie zmieniło. Nie potrafiły ze sobą normalnie rozmawiać. Trudno było im ukryć wzajemną niechęć. Już dawno przestały udawać, że łączy je jakieś cieplejszeuczucie.

– Jak to sobie wyobrażasz? – Matka z kamienną twarzą wpatrywała się w córkę szykującą się na pogrzeb ojca. – Co sobie ludzie pomyślą, kiedy staniesz gdzieś z dala ode mnie? Nie musimy się kochać – narzekała, chodząc nerwowo po pokoju – ale przed obcymi powinnyśmy stwarzać jakieś pozory. Tyle chyba możesz z siebiedać?

Lee odwróciła się w stronęrodzicielki.

– Nigdy nie interesowało cię to, co czujemy ja i ojciec, prawda? Zawsze najważniejsze były pozory. Co ludzie myślą, co powiedzą, jak cię widzą. – Podeszła wolno do Camilli. – Powiem ci, że gdyby sytuacja była odwrotna i gdyby to był twój pogrzeb, stałabym przy boku ojca. Byłabym tam dla niego. Na pewno nie dlaciebie.

Wyminęła matkę i ruszyła do drzwi. Nie zamierzała ulec jej naleganiom. Camilla nigdy nie prosiła. Ona zawsze wydawała rozkazy. Na szczęście wiele lat temu straciła nad niąkontrolę.

To ojciec był dla Lee podporą. Zawsze trzymał jej stronę. To z nim potrafiła rozmawiać godzinami. To on uczył ją w zaciszu swojego gabinetu i namawiał na kontynuowanie nauki. To dzięki niemu podjęła odważną decyzję, żeby kształcić się w kolegium Bernarda, chociaż ostatecznie nie zrealizowała swoich planów. I o to nie miał do niej pretensji. Tylko raz zobaczyła w jego oczach zawód. Mimo tego nie żałowała kroku, który do tego doprowadził. Z biegiem czasu i to zostało jejwybaczone.

Drżała o zdrowie ojca i kiedy zadzwonili ze szpitala i poprosili o jak najszybsze przybycie, czuła, jak zamiera jej serce. Podświadomie wiedziała, że to nie może być nic dobrego. Nie myliła się. Wezwano ją, żeby pożegnała się z ojcem. Dotarła tam z matką w ostatniejchwili.

– Tatko – dopadła do jego łóżka. – Tatko, nie zostawiaj mnie – prosiła ze łzami woczach.

Wzrok miał nadzwyczaj przytomny. Uśmiechnął się delikatnie, z trudem. Chciał coś powiedzieć. Nachyliła się nad nim, żeby lepiejsłyszeć.

– Walcz. Nie poddawaj się. Podążaj za głosem serca. Nie przejmuj się tym, co sobie kiedyś umyśliłem. Miłość jestnajważniejsza.

Każde słowo było dla niego wysiłkiem. Szybko tracił siły. Śmierć czyhała tuż przy jego łóżku. Camilla stała z tyłu. Nie podeszła, żeby wziąć umierającego męża za rękę.

Ich małżeństwo dawno, dawno temu przestało funkcjonować. Tylko z wygody i może z obawy przed tym, co powiedzą ludzie, nie rozwiedli się, trwając w martwym związku. Ostatnimi czasy przestali już ukrywać, że ledwie siętolerują.

Lee ścisnęła ojcowską dłoń, wiedząc, że kiedy on odejdzie, ona uczuciowo zostanie sierotą. Teraz bardziej niż kiedykolwiek żałowała podjętych decyzji. To przez nie straciła tyle czasu. Na tak długo zostawiła rodzinny dom, a kiedy wreszcie wróciła niczym syn marnotrawny, ten czas został jej brutalnieodebrany.

Matka wciąż stała z boku. Spokojna, dystyngowana. Nieporuszona. Zimna niczym greckiposąg.

Lee zerknęła na nią oskarżycielsko. Camilla nigdy nie potrafiła okazywać emocji, w szczególności tych związanych z miłością i żalem. Najczęściej zdarzało jej się wpadać w złość. O, tak. Potrafiła się złościć. Wściekać. Dostawać furii, chociaż nigdy nie podnosiła głosu. Nigdy nie krzyczała, a jednak wystarczyło na nią spojrzeć w chwilach, kiedy traciła nad sobą kontrolę, by wiedzieć, że ma ochotę rozszarpać człowieka nastrzępy.

Kiedy Lee słuchała jej rankiem w dniu pogrzebu, czekała na taki właśniewybuch.

– Już dość przysporzyłaś nam zmartwień – dodała Camilla, zatrzymując córkę z ręką naklamce.

– Zmartwień? – zapytała Lee, patrząc na matkę wyzywająco, jakby chciała ją sprowokować. – Wydawało mi się, że tysiące razy nazywałaś toinaczej.

– Oczywiście, skoro chcesz, mogę powtórzyć to i tysiąc pierwszy. – Camilla powoli zaczynała tracić cierpliwość. – Upokorzyłaś nie tylko siebie, ale i nas. Dobrze wiesz, że ojciec podupadł na zdrowiu tylko przez twojewybryki.

Lee nie odezwała się słowem. Myślała zdroworozsądkowo i wiedziała, że tatko był po prostu chory. Od dawna zmagał się z różnymi dolegliwościami, które w pewnym momencie życia nałożyły się na siebie. Był szewcem, który chodził bez butów. Sam będąc lekarzem, który poświęcił się dla innych, nie dbał o swojezdrowie.

– Nie mam czasu na chodzenie po lekarzach. – Lubił mawiać, machając ręką na jej prośby, że powinien nieco o siebie zadbać. – Później – dodawał, żeby jąuspokoić.

Niestety to „później” nigdy nienastąpiło.

U kolegi po fachu znalazł się dopiero, będąc pod ścianą. Ale na ratunek było już za późno. Nieunikniony koniec udało się jedynie odsunąć nieco wczasie.

Może gdybym go nie opuściła, zgłosiłby się po pomoc wcześniej – pomyślała, nie słuchając wciąż marudzącejCamilli.

– I nawet w takiej chwili, kiedy okoliczności wymagałyby okazania szacunku, robisz po swojemu. – Głos matki wdarł się do umysłu Lee. – Nie masz za grosz przyzwoitości. Zastanawiam się, jak to się stało, że wychowaliśmy cię na kogoś takiego – wycedziła ze swoistym obrzydzeniem pani Willson-Roy.

Lee nie podniosła rzuconej rękawicy. Nie miała zamiaru wdawać się w słowne przepychanki. Nie dziś. Nie w tej chwili. Było dla niej oczywiste, że po śmierci ojca jej dni w tym domu są policzone. Od lat nie potrafiła dogadać się z matką. A wszystko zaczęło się tamtegodnia…

Lee zamknęła oczy, potrząsnęła głową, chcąc odpędzić niechciane obrazy, które prześladowały ją, wydawać by się mogło, odwieków.

– Proszę pani, samochódczeka.

Wspomnienia uleciały niczym dym zpapierosa.

– Już schodzimy. – Camilla sięgnęła po torebkę. – Zrobisz, jak uznasz za stosowne, ale wiesz, co o tym myślę – powiedziała, mijająccórkę.

A teraz stała tam, przed trumną, z twarzą zasłoniętą woalką i z ciemnymi okularami nanosie.

Lee miała ochotę prychnąć z niesmakiem. Jakby te akcesoria miały kogoś zwieść. Miały dać zebranym do zrozumienia, że pogrążona w żałobie wdowa nie może pokazać umęczonej, zalanej łzamitwarzy.

Gdybyś potrafiła wybuchnąć rozpaczą, tak jak wybuchasz gniewem… – pomyślała Lee, nie spuszczając wzroku zmatki.

Wpatrywała się w nią intensywnie, mając nadzieję, że pani Roy wreszcie pokaże ludzkątwarz.

Ksiądz zaintonował kolejną pieśń. Wraz z jego pełnymi ubolewania słowami, niebo zaciągnęło się ciężkimi, czarnymi chmurami. Chwilę później na policzku Lee pojawiła się pierwsza nieśmiałakropla.

Nawet niebo płacze, tylko nie ty, matko – przemknęło jej przezmyśl.

Ona też nie płakała. Już zdążyła wypłakać morze łez. I chociaż myślała, że nie ma ich więcej, kiedy patrzyła, jak trumna ojca opada do ciemnego, zimnego grobu, poczuła, że oczy znowu jejzwilgotniały.

Deszcz padał coraz mocniej. Żałobnicy zbili się ciaśniej, chroniąc się pod czarnymi parasolami. Kapłan jakby przyspieszył, chcąc tak jak pozostali schronić się gdzieś przednawałnicą.

– Już idę do grobu smutnego, ciemnego – zaintonował pieśń w nieco szybszym tempie niż zwykle. – Gdzie będę przebywać aż do dniasądnego.

Żałobnicy mruczeli coś pod nosem. Ksiądz śpiewał corazszybciej.

– Gdzie możni królowie kości swe składają. Książęta, panowie w proch sięobracają.

Lee nie śpiewała. Nie przyłączyła się do ceremonii. Wciąż stała samotna, wystawiona na deszcz. Niewzruszona, kiedy po uroczystości goście prędko ją mijali, nawet na nią niepatrząc.

Matka szybko podziękowała księdzu, uścisnęła kilkanaście dłoni ludzi składających kondolencje, a potem prawie biegiem ruszyła w stronę samochodu. Przystanęła na chwilę. Spojrzała na córkę, bez słów pytając, czy dołączy do niej. Lee odwróciła się powoli. Nie potrafiła ukryć pogardy dla jej zachowania. Ruszyła w stronę grobu, przy którym pracowali dwaj mężczyźni zasypującydół.

Ciężka, mokra od deszczu ziemia uderzyła w charakterystyczny sposób o wieko trumny. Ten głuchy dźwięk odbił się w myślach Lee wielokrotnie. Patrzyła jak zahipnotyzowana, jak kolejne bryły spadają dogrobu.

Odsunęła się, żeby im nie przeszkadzać. Zatonęła w modlitwie. Stała tak w strugach deszczu dobry kwadrans. Nigdzie się nie spieszyła. W zasadzie przerażała ją perspektywa powrotu do domu. Bez ojca to już nie był jej dom. Nie było tam już ciepła i radości, jaką wnosił Charles Roy. Nie bała się matki ani jej wiecznych pretensji. Bała się, że może wybuchnąć. Mimo wszystko z szacunku dla rodzicielki nie chciała wyrzucić tego, co leżało jej na sercu. Wolała milczeć. Tłamsić wszystko w sobie. Wolała odejść bez pożegnania. Zapomnieć. Nawet nie musiała zbytnio się wysilać, żeby poczuć się jak sierota. Uważała się za nią od śmierciojca.

Rozejrzała się dookoła. Cmentarz opustoszał. Nie zauważyła nawet, kiedy dwaj grabarzeodeszli.

Wspomnienia wróciły nagle. Pamiętała, że przyszła tu kiedyś z ojcem. Była wtedy małą dziewczynką. Odwiedzali grób znajomego taty. Zafascynowało ją to miejsce. Urzekła ją cisza. Taka inna, taka podniosła. Tajemnicza.

– Tak, to piękny cmentarz. – Charles Roy przystanął na jednej z alejek. – Bardziej przypomina park, ale tak właśnie miało być. Znalazłem kiedyś u ojca egzemplarz „The New York Times’a”, w którym jeden z reporterów zauważył, że każdy nowojorczyk ma trzy ambicje. – Doktor Roy zrobił przerwę. Lee czekała z niecierpliwością. – Po pierwsze pragnie żyć na Piątej Alei, po drugie przechadzać się po Central Parku i po trzecie zostać pochowanym tu, na cmentarzu GreenWood.

Tamtego dnia była piękna słoneczna pogoda, nie to codziś.

Przechadzali się cmentarnymi alejkami długie godziny. Spacerowali. Podziwiali nienaruszony naturalny krajobraz, eleganckie nasadzenia, malownicze alejki. Przyglądali się szerokim utwardzonymdróżkom.

Ojciec pokazał jej piękne pomniki i mauzolea, które wzniesiono w klasycznym greckim stylu. Robiła wielkie oczy. Wypytywała. Chciała wszystko wiedzieć. Wszystko zobaczyć. Najbardziej spodobały jej się grobowce, które przywodziły na myśl egipskie świątynie albo gotyckie kościoły wminiaturze.

– Jest piękny! – wykrzyknęła na widok jednego z takichmiejsc.

Przystanęli przed pomnikiem, który wzniesiono ku czci sześciu członków rodziny Brownów, którzy zginęli w katastrofie w Arktyce w połowie XIX wieku. Z prawdziwym zachwytem podziwiała rzeźbę statku, który wyglądał, jakby był do połowy zanurzony w morską toń. Opływały go wzburzonefale.

Tamtego dnia ojciec pokazał jej jeszcze kilka innych perełek. Stojąc teraz nad jego grobem, i sobie i, jemu obiecała, że wzniesie dla niego pomnik, który będzie taką właśnie perełką wśród innychgrobowców.

– Do zobaczenia – szepnęła, przeżegnała się i ruszyła powoli w stronę głównejbramy.

*

– Niech to szlag – przeklinał całą drogęMarco.

Wiercił się na tylnym siedzeniu taksówki, zaglądając przez ramię kierowcy. Co rusz go pospieszał, chociaż widział doskonale, że ruch nie pozwalał na szybszą jazdę. O tej porze na ulice wyległy tłumy, a nieuważni przechodnie stanowili największe zagrożenie dla kierujących oraz dorożek i wozów, spowalniającychjazdę.

Z westchnieniem zwątpienia opadł na siedzenie. Już dawno nie czuł się tak zdenerwowany. Plan na dziś układał przez długie godziny. Analizował przebieg zdarzeń. Rozmyślał, zastanawiał się. Brał pod uwagę niedogodności, przeszkody. O jednym nie pomyślał. O zbyt dużym ruchu oraz o swoimroztargnieniu.

Problemy piętrzyły się jeden za drugim. Wszystko szło nie po jegomyśli.

Uderzył się w udo trzymanym w ręku egzemplarzem „The New York Times’a”, który wpadł mu w ręce kilka dni temu. Gdyby nie on, pewnie nie siedziałby teraz w taksówce ze zbyt mocno bijącym sercem. O dzisiejszym pogrzebie dowiedział się przezprzypadek.

– Synu, życiem zawsze rządzą przypadki. – Słowa jego ojca, które usłyszał wieki temu, zadźwięczały mu wgłowie.

Na wspomnienie tamtej chwili musiał się uśmiechnąć. Siedzieli wtedy na rybackim kutrze ojca. Przez cały dzień nic nie złowili. Ojciec był załamany, chociaż starał się tego nie okazywać. Zawsze robił dobrą minę do złej gry. Już mieli się zwijać, płynąć do portu, kiedy udało mu się wypatrzyć stadko mew. Wzbijały się w niebo, a potem z całym impetem spadały do wody. W sumie do dziś nie wiedział, dlaczego spojrzał wówczas akurat w tamtym kierunku. A jednak dzień zakończyli sukcesem. Przez czystyprzypadek.

Tak samo było z gazetą. Był akurat w okolicach Soho. Zaglądał to tu, to tam. Miał kilka spraw do załatwienia. Czekając na jednego z rozmówców, znaczy się dłużników, z nudów zajrzał do leżącej na stoliku gazety. Chciał sprawdzić, jakie publikuje się teraz zdjęcia. Od dawna już nie zajmował się fotografią zawodowo, chociaż wciąż lubił pstrykać zdjęcia dla przyjemności. Mimo to ciekawość tego, jak zmieniały się branża i moda, wzięłagórę.

Kartkował magazyn bez ładu i składu. Rzucał okiem na fotografie. Oceniał krytycznym wzrokiem. Coś mamrotał pod nosem, chwaląc lub ganiąc umiejętnościfotografa.

W sumie przewracał strony tylko po to, żeby zająć czymś ręce i zabić czas. Nie lubił czekaćbezproduktywnie.

– Może coś mocniejszego? – zapytała barmanka, rzucając mu zalotnespojrzenie.

Podniósł wzrok znad tekstu. Ocenił kobietę. Nie była ani brzydka, ani ładna. Zwyczajna młoda kobieta, która pewnie za jakiś czas zacznie się tu marnować i dziadzieć. Nie powinna była pracować w takim miejscu, ale zachował tę uwagę dla siebie. Pokręcił głową. Nigdy za dużo nie pił, a już z pewnością nie zaglądał do kieliszka przed południem i wpracy.

Wrócił do przeglądania gazety. Powoli zaczął się niecierpliwić. Zerknął na zegarek. Czekanie go mierziło, zwłaszcza na ludzi, którzy byli mu cośdłużni.

To oni powinni byli czekać na niego. Czekanie mocno go pobudzało, robił się wówczas nerwowy i bardzo mało kulturalny. Pamiętał, że tamtego dnia miał ochotę na spokojną rozmowę, ale żeby taka mogła się odbyć, musiał być spokojny. A żeby być spokojnym, musiał zająć czymś umysł. Musiał przestać myśleć, że siedzi na tym cholernym barowym stołku i czeka jak ostatni osioł, będący pod ostrzałem barmanki, która nie przestawała mu się przyglądać. Najwyraźniej miała ochotę na flirt, a może na coś więcej. On nie miał ochoty na nic w tym miejscu z tą czy innąkobietą.

I wtedy to zobaczył. Nekrolog człowieka, który na zawsze wyrył się w jego myślach isercu.

Zamarł.

Świat na zewnątrz przestałistnieć.

Czytał, a wraz z każą literą oczy zachodziły mu łzami. Górę wzięły wspomnienia, o których starał się zapomnieć. Poczuł, jak z żalu ścisnęło mu sięserce.

Jeszcze raz spojrzał na stronę tytułową. Nie mylił się. Treść nekrologu zamieszczonego w „The New York Timesie” nie pozostawiała cienia wątpliwości co do danychzmarłego.

Miał wrażenie, że los wysyłał mu jakiś znak. Prowokował do podjęcia decyzji. Do zrobienia tego, co powinien był zrobić już dawnotemu.

Zeskoczył ze stołka, zwinął gazetę i ruszył w stronę drzwi. Nie zwracał uwagi, że ktoś uporczywie go woła. Że błaga, żeby wrócił. Nie zamierzał wracać. Przynajmniej wtedy. Na razie. Wszystkie inne sprawy zeszły na boczny tor. Robota nie zając, nieucieknie.

– Chłopcze, co ma wisieć, nie utonie. – Lubił mawiać jeden z policyjnych komisarzy, patrząc na wisielca, któremu Marco robił zdjęcia do policyjnychkartotek.

Kilka dni po wizycie w Soho Marco przeklinał los, który zdradziecko sprawił, że jego do tej pory niezawodny samochód jakimś cudem stał się bezużyteczny. Właśnie dziś rano, kiedy najbardziej go potrzebował, odmówił posłuszeństwa. Nie miał czasu na zastanawianie się nad przyczyną awarii. Czym prędzej pospieszył w stronę przeprawy promowej. Przeklinał, że tunel pod rzeką Hudson, którego pierwsze plany powstały ponoć już w tysiąc dziewięćset szóstym roku, wciąż nie został oddany doużytku.

– Wszystko idzie jak krew z nosa – mamrotał do siebie, chodząc po pokładzie barki promowej, wściekły na siebie, że nie pomyślał, by skorzystać z pociągu, ale w nerwach zawsze zapominał o wielu istotnychrzeczach.

Wreszcie przeprawa, która – miał wrażenie – trwała wieczność, dobiegła końca. Torował sobie drogę wśród pasażerów. Nie miał ochoty nawet patrzeć na zegarek. Czas biegł nieubłaganie. Marco modlił się w duchu, żeby zdążyć. Nawet jeżeli miał tam dotrzeć na koniecceremonii.

Złapanie pustej taksówki graniczyło z cudem. Machnął ręką i ruszył pieszo, rozglądając się za wolną taryfą. Udało mu się dopiero na Hudson Street. Tuż przy Manhattan Bridge zaklął siarczyście. Ruch tego dnia był nieznośny. Niemiłosierny. Jakby wszystko sprzysięgło się przeciwniemu.

Nagle, ze strachem w oczach, pomacał się po kieszeniachmarynarki.

Odetchnął z ulgą, kiedy poczuł gruby plik papierów schowanych do wewnętrznej kieszeni napiersi.

– Pamiętam, jak zaczęli gobudować.

Słowa taksówkarza wyrwały Marca zzamyślenia.

– Miałem wtedy kilkanaście lat. To było chyba w tysiąc dziewięćset pierwszym. Tak, na pewno w tysiąc dziewięćset pierwszym, bo wtedy urodziła się moja najmłodsza siostra. Mówię panu, piękna wyrosła z niej dziewczyna. – Taksiarz zerknął do wstecznego lusterka, czekając na jakąś odpowiedź, ale Marco uśmiechnął się tylko z grzeczności, nie podejmująctematu.

Nie lubił, kiedy zagadywali go taksówkarze. W ogóle nie przepadał za rozmowami z obcymi ludźmi. Najwyraźniej milczenie pasażera nie zniechęciły kierowcy. Dalej prowadził swójmonolog.

– Przychodziliśmy tu co jakiś czas, patrzeć, jak idą prace. Najpierw wszystko szło ślamazarnie. Ojciec to nawet mówił, że nigdy nie skończą tego mostu, a patrz pan, jest gotowy. I jakipiękny.

Na chwilę w taryfie zapadła cisza. Słychać było tylko szum mijających ich samochodów. Dźwięki ulicy uspokajały Marca. Lubił ich słuchać. Lubił wtapiać się w tłum. Przyglądać się ludziom. Czasami siadywał gdzieś na mieście i patrzył na przechodniów, zastanawiając się, kim są i co robią. Czy są szczęśliwi? Czy mają rodziny? Czy coś ich trapi? Czy szukają swojej życiowej drogi? Czy czegoś żałują? Czy, tak jak on, daliby wszystko, aby cofnąćczas?

– Za niedługo powinniśmy być na miejscu. – Takich słów było mu terazpotrzeba.

Nieco się uspokoił. Zdenerwowanie odpuściło. Marco uśmiechnął sięszeroko.

Nareszcie jakaś dobra wiadomość – pomyślał – szykującgotówkę.

Zatrzymali się przed głównym wejściem nekropolii, które znajdowało się na rogu Dwudziestej Piątej Ulicy i Piątej Alei. Marco wypadł z taksówki i popędził uliczkami w stronę wymienionej w nekrologualejki.

Żałował, że nie miał czasu, żeby przyjrzeć się kunsztownie wykonanym rzeźbom, które ozdabiały główne wejście. Był tutaj po raz pierwszy, chociaż nieraz słyszał o tym miejscu. Jakoś nigdy jednak się nie złożyło, żeby miał okazję tuzaglądać.

Aż do dziś – przemknęło mu przezmyśl.

Kilka kroków za bramą główną nieco zwolnił. Matka zawsze powtarzał mu, że cmentarz to nie miejsce, po którym można biegać. Nauczyła go szacunku nie tylko do żywych, ale także dlazmarłych.

– Na cmentarzu i w kościele się nie biega – powtarzała za każdym razem, kiedy odwiedzali któryś z tych przybytków. – To miejsce zadumy. Spokoju. Wyciszenia.

Już jako dziecko wziął je sobie do serca i pozostawał im wierny całeżycie.

Mimo to nieco przyspieszył. Minął budynek z piaskowca, w którym znajdowała się z jednej strony sala dla gości, z drugiej rezydencja odźwiernego. Miał ochotę przystanąć i rzucić okiem, ale przyszedł tu w ważniejszym niż zwiedzaniecelu.

Zresztą pogoda nie nastrajała do spacerów. Jakby tego było mało, już kiedy jechał taksówką, zaczął padać deszcz. To, co z początku wyglądało na niewinny kapuśniaczek, nagle zmieniło się w ulewę z prawdziwego zdarzenia.

Zachciało mu się śmiać, ponieważ prawie nigdy nie rozstawał się z parasolem, a dziś oczywiście nie miał go pod ręką. Przypomniał sobie, że zostawił go w samochodzie. Zwyczaj nierozstawania się z parasolką wziął od matki, która mawiała, że nigdy nie wiadomo, kiedy zacznie padać, i dlatego nosiła go nawetzimą.

Miał nadzieję, że limit nieszczęść zdążyłwyczerpać.

Z pochyloną głową, wciśniętą w kołnierz marynarki, parł przed siebie, nie zważając na zacinający deszcz, który przemoczył go już do suchej nitki. Odnosił wrażenie, że spóźnił się na dobre. Nigdzie nie potrafił dostrzec odprawianej uroczystości pogrzebowej. Przystanął. Zaczął się rozglądać, próbując dostrzec cokolwiek przez strugi letniego, ciepłegodeszczu.

Gdyby tylko Green-Wood nie był tak ogromny – pomyślał.

I kiedy już zaczął wątpić, usłyszał szybkie kroki stawiane na jednej ze żwirowych alejek. Kilka sekund później jego oczom ukazała się spora grupka skulonych pod parasolami ludzi, którzy szybkim krokiem zmierzali w stronę głównejbramy.

Miał pewność, że ma przed sobą żałobników. Stanął nieco z boku, żeby zrobić przejście. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, ale on uważnie lustrował twarze, mijających go ludzi. Wśród nieznajomych poznał może dwieosoby.

I oczywiście ją, panią Camillę Willson-Roy. Pamiętał ją dobrze. Ona pewnie by go nie poznała, chociaż kto wie? To, co zrobił, zraniło całą rodzinę Royów, dlatego wolał się nie ujawniać. Spuścił głowę, jeszcze bardziej wetknął ją w kołnierz marynarki, i ruszył w stronę, z której nadchodzili kolejni uczestnicy uroczystości złożenia dogrobu.

Przyglądał się wszystkim. Szukał tylko jednej osoby, ale na razie nie było jej wśród nich. Szedł coraz szybciej. Z coraz mocniej bijącym sercem. Zżerały gonerwy.

Tyle pytań. Tyle niepewności. Tylelat…

W końcu zza małego wzniesienia, ograniczającego widok, wyłoniła się połać cmentarza z nagrobkami, a wśród nich jeden świeżo rozkopany grób, przy którym stała już tylko jednaosoba.

Przystanął pod pobliskimdrzewem.

Nie zamierzał podchodzić odrazu.

Nie zamierzał burzyć tej krótkiej chwili samotności, którą starała się odnaleźć nad grobem ojca, z którym – wiedział o tym z różnych źródeł – pokłóciła się przezniego.

Jedno wydarzenie raz na zawsze przewróciło życie ich wszystkich do górynogami.

A może to nie było jedno zdarzenie, ale cały ciąg, który był konsekwencją tegopierwszego.

Wszak wszystko mogło potoczyć sięinaczej.

Wszak wyjechał. Zostawił rodzinę Royów wspokoju.

Może gdyby wiedział, że jego ucieczka nic nie zmieni, wcale by nieuciekał?

Ileż to razy zadawał sobie te pytania? Ileż to razy roztrząsał jeden i ten samproblem?

Do tej pory zawsze dostawał tę samą odpowiedź. Trzymać się z dala odRoyów.

Ale skończył zasekuranctwem.

Lee stała ze spuszczoną głową, wpatrując się w dół, który powoli znikał pod zwałami sypanej przez grabarzy ziemi. Zatonęła w modlitwie, a może w cichej rozmowie z ojcem, z którym pogodziła się dopiero niedawno. Pewnie żałowała, że nie mieli wystarczająco dużo czasu, by naprawić straconelata.

W końcu zauważył, że przeżegnała się, a potem powoli odwróciła, by ruszyć w ślad za pozostałymi żałobnikami. Nie spieszyła się, a więc nikt na nią nie czekał. Matka odjechała dodomu.

Czyżby rozejm, który zawarła z ojcem, nie uwzględniałCamilli?

Marco wzruszył ramionami. Nie przyszedł tu szukać odpowiedzi na to pytanie. Udał się w stronę Lee. Przez chwilę nie zwracała uwagi na nadchodzącego spacerowicza. Nie podnosiła głowy. Nie przyglądała się zbliżającej się męskiejsylwetce.

Może gdyby spodziewała się go tu zastać, wówczas szybciej zorientowałaby się, że ktoś zastąpił jejdrogę?

– Przepraszam – szepnęła, chcąc gowyminąć.

Nie uniosła głowy, ale i tak zauważył, że jej oczy były zaczerwienione, a policzki z pewnością nie były mokre od deszczu. Zrobiła krok w bok, ale on przesunął się w tę samą stronę. Wciąż wpatrywała się w czarne, wypolerowane buty. Przesunęła się, żeby okrążyć go z drugiej strony, a wówczas on znowu zastąpił jej drogę. Dopiero wtedy na niegospojrzała.

– Przep… – Słowa uwięzły jej wgardle.

Poznała go. Cofnęła się o kilka kroków. Drżącą z emocji dłoń przysunęła do drgających ust. Mierzyli się wzrokiem. Milczeli.

Mijały cenne sekundy. Potem minuty. Wydawało mu się, że Lee zamarła. Że milczenie nigdy nie zostanieprzerwane.

Zrobił krok w jej stronę, wyciągnął rękę, żeby pogładzić jej policzek. Miał ochotę przyciągnąć ją do siebie i przytulić. Ukoić jej ból po stracie ojca. Przeprosić.

Miał jej tyle dopowiedzenia.

– Do diabła z tobą – warknęła, kiedy przysunął się jeszczebardziej.

Odepchnęła jego rękę, a potem szybko i sprawnie wyminęła. Przyspieszyła kroku. Ruszył zanią.

Wołał ją. Prosił, żeby się zatrzymała, ale ona była głucha na jegowołanie.

– Weź przynajmniej to! – ryknął, żeby zmusić ją doreakcji.

Nie powinien był zachowywać się tak na cmentarzu, ale nie miał wyboru. Jego krzyk, który niósł się wśród cichych alejek, zatrzymał ją w pół kroku.

Odwróciła się w stronę Marca. Patrzyła na wyciągniętą rękę, w której trzymał plik mokrych kartek. Podszedł bliżej. Potrząsnąłdłonią.

– Weź przynajmniej to – poprosił.

Wahała się. W końcu odebrała gruby plik, a potem bez słowa odwróciła się iodeszła.

Patrzył, jak jej sylwetka staje się coraz mniejsza. Jak powoli znika za małym wzniesieniem. Jak stukot jej kroków ginie z wolna wśród szumudeszczu.

W końcu zostałsam.

Rozdział II

Sycylia, Mesyna i okolice

Grudzień 1908

Zapach zbliżających się świąt Bożego Narodzenia już od jakiegoś czasu unosił się w powietrzu. To nie było nic oczywistego, ale wraz z nadejściem grudnia zmieniał się cały świat. Marco przyglądał się ludziom. Może tylko mu się wydawało, a może fakt, że niebawem wszyscy będą świętować przyjście Jezusa na świat, wpływał na ludzi kojąco. Znikała gdzieś nerwowość. Na twarzach zaczął gościćuśmiech.

Stawali się bardziej życzliwi. Mniej zdenerwowani. Opieszałość nikogo niedenerwowała.

Pan Donato Batista, najbardziej zgryźliwy sąsiad, któremu przeszkadzało nawet ciche pomrukiwanie wałęsających się po placu kotów, robił się bardziej uprzejmy icierpliwy.

Zdarzało mu się nawet dokarmiać bezpańskie zwierzaki. Na małe, zagracone podwórko swojego domu wyrzucał niezjedzone resztki, nawołując psy ikoty.

– Mamo, nie uwierzysz – szepnął Marco, kręcąc się koło zapracowanej kobiety. – Dziś widziałem, jak pan Donato karmi tego małego, białego kotka. Szeptał coś do niego. Wziął go nawet na ręce i przytulił. Dopiero, kiedy mnie zauważył, odsunął kota od siebie i zaczął marudzić, że te zapchlone sierściuchy włażą tam, gdzie niemają.

– Zawsze uważałam, że ten stary tetryk tylko udaje takiego gbura, ale w gruncie rzeczy to dobry człowiek z czułymsercem.

Donato Batista znany był ze swojej zgryźliwości. Na palcach jednej ręki można było policzyć dni, kiedy powiedział coś miłego, albo wyciągnął pomocną dłoń do potrzebującego, dlatego Marco nie podzielał zdania matki. Najwyraźniej jednak atmosfera zbliżających się świąt potrafiła wlać w ludzkie serca niezmierzone pokładydobroci.

Wprawdzie nie był już dzieckiem, ale przychylał się do słów ojca, że w Boże Narodzenie wszyscy na nowo stają się dziećmi, a skoro tak, od kiedy sięgał pamięcią, odliczał dni do Wigilii. Już w październiku od czasu do czasu myślał o świętach. Preludium stanowiło Ognissanti, czyli Dzień Wszystkich Święty iZaduszki.

Pierwszego listopada zawsze całą rodziną wybierali się na cmentarz. Odwiedzali groby pradziadków, kuzynów, dalszych i bliższych. Spotykali się z sąsiadami. Rodzice prowadzili z przyjaciółmi długie dysputy, stojąc nad grobami zmarłych. Marco i inne dzieci czekali z niecierpliwością na powrót do domu. Kiedy był małym chłopcem, często ciągnął matkę za spódnicę, chcąc zwrócić jejuwagę.

– Już? – pytał z nadzieją w głosie, że matka skinie głową. Że zmówią ostatnią pożegnalną modlitwę i wreszcie zakończą wizytowaniegrobów.

Ale rodzice w takich chwilach zawsze go uciszali. Teraz też miał ochotę zapytać, czy mogą już wracać, ale nauczony doświadczeniem, wiedział, żeby tego nie robić. Swoje należało odstać. Westchnął zatem ciężko, przestępując z nogi na nogę. Przynajmniej było na coczekać.

W końcu Massima de’Angelo złożyła ręce do ostatniej modlitwy. Cała rodzina poszła za jej przykładem. Ojciec uśmiechnął się do Marca. Dziś będą świętować nie tylko dzień zmarłych, lecz także dzień jego imienin. Dzień świętego, którego imięnosił.

Marco oblizał się na samą myśl o uczcie. W domu się nie przelewało, ale kiedy nadarzała się okazja do świętowania, rodzina de’Angelo robiła to z wielką przyjemnością, nie oszczędzając naniczym.

– Siadajcie. – Massima popędziła Marca i męża dostołu.

Wszyscy byli głodni i nie tylko najmłodszy z nich nie potrafił się już doczekać specjałów, które matka Marca przygotowywała od kilku dni. Były więc pieczone kasztany, za którymi przepadał ojciec chłopca; było risotto z dyni, a dziś nawet z odrobiną trufli, które udało się znaleźć Pietrowi de’Angelo.

– A deser? – Marco wyciągał szyję w stronę kuchennego kredensu, w którym mama z pewnością schowała la fruttamartorana.

Uwielbiał ją. Matka powiedziała, że smakuje podobnie jak marcepan, którego wprawdzie nigdy nie miał okazji skosztować, ale jestsłodsza.

– Na pewno smakuje dużo lepiej – zapewnił matkę, przyglądając się, jak przygotowuje jeden z jego ulubionychdeserów.

– Nie wymądrzaj się, tylko podaj mąkę migdałową i cukier. – Massima nie musiała dwa razypowtarzać.

Marco czekał, aż matka wyrobi masę. Potem, kiedy swoiste ciasto było już gotowe, wspólnie, całą rodziną nadawali mu fantazyjne kształty. Lepili z niej owoce, warzywa, a nawet ryby. Wszystko w intensywnych barwach, które uzyskiwali dzięki przygotowanym przez matkębarwnikom.

– A wiesz, że gdyby nie pomysłowe benedyktynki, nie zajadałbyś się nimi teraz? – zapytał ojciec, podając Marcowi kolejny owocmartorana.

Chłopak włożył jeden do ust, wzruszając ramionami. Pietro z czułością pogłaskał syna po głowie. Czarne przydługie loki posypały się na jegoczoło.

– Ponoć stworzyły najpiękniejszy ogród na świecie. Biskup postanowił wykorzystać swoje stanowisko i zapowiedzieć się z wizytą, aby przekonać się o tym na własne oczy. – Ojciec lubił snuć opowieści, zwłaszcza że w żonie i synu miał wiernych słuchaczy. – Zanim jednak wyruszył w drogę z całym orszakiem, lato zmieniło się w jesień, a ta ustąpiła miejsca zimie i biskup zajechał do klasztoru, kiedy drzewa i krzewy były już całkiem gołe. Żeby jednak nacieszyć oczy biskupa barwami, benedyktynki ulepiły z marcepanu kwiaty i owoce, którymi przystroiły pozbawione liści gałązki. Odniosły niebywały sukces. Słodkości nie tylko przyozdobiły zimowy, ponury ogród, ale również posmakowały kościelnemu dygnitarzowi. Idąc więc za ciosem, zaczęły nimi handlować i sprzedawać bogatym rodzinom z Palermo, uzyskując w ten sposób fundusze dla klasztoru. A dziś, dzięki wsparciu naszych zmarłych możemy cieszyć się nimi takżemy.

Świętowanie przedłużało się na kolejny dzień, który spędzali w rodzinnym gronie. Potem nadchodziła szara codzienność, ale Marco wiedział, że już niebawem znowu będą mogli poświętować. Oczekiwanie na Boże Narodzenie dłużyło się jednak najbardziej. Nagle listopad wydawał się niekończącym się miesiącem, a potem pierwsze dni grudnia także wlokły się niemiłosiernie, dlatego Marco robił się coraz bardziej marudny iswarliwy.

– Dlaczego w grudniu czas tak wolno płynie? Dlaczego wciąż jest początek miesiąca, a Wigilia będzie dopiero za dwatygodnie?

Nie potrafił przestać zadawać wciąż tych samych pytań, chociaż matka narzekała, że tym marudzeniem doprowadza ją do szału i przyprawia o siwe włosy. Miał wtedy ochotę zapytać, o jakie siwe włosy chodzi, ale był na tyle mądry, żeby o pewnych rzeczach niewspominać.

W końcu jednak duch świąt zaczął być coraz bardziej obecny. Nareszcie pojawiły się szopki. Pierwsza zawsze stawała w miejscowym małymkościółku.

– Wiem, że z wielką niecierpliwością czekacie na szopkę. – Ksiądz uśmiechał się szeroko do zebranych na mszy. Szczególną uwagę zwracał na dzieci, które czekały, aż zakończy się kazanie i będą mogły podejść do zainscenizowanego miejsca narodzenia Jezusa. – Sam, kiedy byłem dzieckiem, czekałem na tę chwilę z wypiekami na twarzy. Byłem przekonany, że szopka pojawia się tylko w naszym małym kościele. Że to nasza miejscowa, cudowna i niepowtarzalnatradycja.

Marco słuchał z uwagą. On też tak kiedyś sądził, ale ojciec powiedział mu, że takie szopki buduje się prawie w każdym kościele, nie tylko na Sycylii, ale również w całej Italii, a nawet poza jej granicami. Wszędzie tam, gdzie ludzie czekają na narodzinyPana.

– Mało kto wie, że tradycję tę zapoczątkowała cesarzowa Helena, matka Konstantyna Wielkiego – mówił ksiądz, spoglądając na wpatrzone w niego twarze. – Kiedy ufundowała Bazylikę Narodzenia Pańskiego w Betlejem, wydała nakaz zbudowania marmurowego żłóbka, który miał upamiętniać narodziny Dzieciątka. Niedługo po tym święty Hieronim dodał figury Maryi i Józefa oraz pasterzy, którzy jako pierwsi przybyli do betlejemskiej szopki złożyć pokłon Chrystusowi. Pomysł szybko przemierzał granice, ale to święty Franciszek jako pierwszy zainscenizował żywą szopkę, którą wystawił w Wigilię narodzenia w tysiąc dwieście dwudziestym trzecim roku w małym miasteczku Greccio. W budowie brali udział mieszkańcy, którzy potem wcielili się w rolę świętej Rodziny, Trzech Króli niosących dary i chcących złożyć pokłon Jezusowi. Święty Franciszek wprowadził też do groty osła i woła. Z każdym kolejnym rokiem zwierząt przybywało, a pomysł rozprzestrzenił się daleko poza mury miasteczka. I tak oto dotarł aż donas.

Marco uwielbiał tę małą, żywą szopkę. Podobała mu się nawet bardziej niż ta okazała, którą wystawiano w katedrze w Mesynie, gdzie miał się niebawem udać razem z ojcem, na którego spoglądał z ciekawością. Już od dłuższego czasu przyglądał się Pietrowi de’Angelowi i zachodził w głowę, co mogło być powodem tak dobrego humoruojca.

Pewnie nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że zazwyczaj w okresie świąt ojciec pochmurniał z powodu nadmiaru wydatków i natłokupracy.

– Wciąż powtarzasz, żebym wcześniej wracał do domu, ale jak mam to zrobić, skoro chwilę po tym biadolisz, że nie ma dość pieniędzy, by urządzić godne święta – mawiał zazwyczaj w grudniu, kiedy matka utyskiwała, że prawie wcale go niewiduje.

Tego roku zaszła jednak jakaś zmiana. Ojciec tryskał humorem. Prawie ciągle się uśmiechał, nie marudził, podobnie zresztą jakmama.

I o dziwo częściej bywał wdomu.

– Nie dogodzisz kobiecie – powiedział kilka dni temu, kiedy Massima de’Angelo zapytała go, co jest powodem jego wczesnego powrotu do domu. – Kiedy człowiek haruje od rana do wieczora, marudzi baba, że chłopa nie widuje. Kiedy wraca o przyzwoitej porze, biadoli, że jest w domu zawcześnie.

Gdy matka powiedziała, że zachowanie ojca jest dla niej podejrzane, Marco pomyślał o tymsamym.

Jeszcze nigdy ojciec nie uśmiechał się tak często, a na przytyki matki, że nie ma się z czego cieszyć, tylko śmiał się od ucha do ucha, a potem całował żonę, chcąc zarazić ją dobrym nastrojem. Najwyraźniej trzymał coś w tajemnicy przed nimi. Marco za punkt honoru postawił sobie odkryć przyczynę dobrego humoru rodzica. Kiedy więc okazało się, że niebawem Pietro wybiera się do Mesyny, Marco wychodził ze skóry, żeby ubłagać ojca o wspólną podróż. Musiał się sporo nagimnastykować, naprosić. Poszedł nawet do matki, żeby wstawiła się za nim u ojca. Kiedy stracił już nadzieję, że się uda, ojciec zgodził się pod jednymwarunkiem.

– Mam sporo roboty. Sporo spraw do załatwienia. Zajmiesz się sobą i nie będziesz mi się plątać podnogami.

Marco skinął ochoczo głową. Tylko na to czekał. Miał plan, który musiał zrealizować. Musiał dowiedzieć się, czym zajmuje się ojciec i co daje mu taką satysfakcję, wprawiając go w doskonałynastrój.

Głos księdza sprawił, że wspomnienia niedawnych zmagań uleciały na krótką chwilę. Zebrani na mszy szykowali się do pożegnalnego błogosławieństwa. Przeżegnał się szybko i razem z innymi dziećmi pobiegł w stronę szopki, wciąż jednak rozmyślając o zbliżających się świętach.

Nie mógł się doczekać wieczoru wigilijnego. Czuł podskórnie, że tegoroczne prezenty przyćmią wszystkie dotychczasowe. Ktoś mógł powiedzieć, że jest już za duży na tego typu zabawki, ale on od dawna marzył o koniku na biegunach. Nie miał go, będąc małym brzdącem, ale skoro tegoroczny grudzień zapowiadał się tak dobrze, to może w końcu spełni się jego marzenie. Ucieszyłby się też z drewnianej kolejki, którą widział swego czasu na wystawie jednego ze sklepów w Mesynie. Żaden z jego kolegów nie miał takiej, więc byłoby się czym pochwalić. Lokomotywą i wagonikami bawiłby się pewnie przez długie lata, ale ta była niestety jeszcze droższa niż konik na biegunach i zapewne jeszcze długo pozostanie tylkomarzeniem.

– Piękna, prawda?

Głos księdza proboszcza wyrwał Marca zzadumy.

Tak intensywnie myślał nad zachowaniem ojca i prezentach, że nie usłyszał zbliżających siękroków.

– Bardzo – odpowiedział, sięgając dłonią w stronę osła, który akurat podszedł doniego.

Inne dzieci przepychały się w kierunku owieczek i baranków. Ze wszystkich stron dało się słyszeć słowazachwytu.

Nikomu nie przeszkadzało, że każdego roku szopka wyglądała prawie tak samo. Zmieniały się drobne szczegóły. Czasami było więcej, czasami mniej zwierząt. W tym roku były też króliczki, którymi zachwycały się najmniejsze dzieci, piszcząc na widok zabawnych mordek przeżuwającychtrawkę.

– Może w przyszłym roku uda mi się stworzyć szopkę, która pojedzie na konkurs do Neapolu? – Ksiądz przyglądał się postaciom wykonanym z drewna, kamienia iterakoty.

Marco zerkał na kapłana, który najwyraźniej bardziej mówił do siebie niż do słuchającego go chłopca. Myśli księdza były gdzieśdaleko.

– Pewnie nawet nie masz pojęcia, gdzie jest Neapol, prawda?

Wreszcie spojrzał na Marca, który miał ochotę wyprowadzić proboszcza z błędu, ponieważ bardzo dobrze wiedział, gdzie leży Neapol, a nawet Rzym czy inne włoskie, i nie tylko włoskie, miasta..

Od lat chodził do szkoły, na co nalegała matka. Z wdzięczności za jej upór starał się być najlepszym uczniem. Intuicja podpowiadała mu, że wiedza, którą zdobędzie dziś, kiedyś pozwoli mu wyrwać się z tego miejsca. Kochał tę małą wioskę; to miejsce, gdzie stał jego rodzinny dom, ale marzył mu się wielki świat. Pragnął czegoś więcej niż pracyrybaka.

– To właśnie tam – ciągnął ksiądz, nie czekając na odpowiedź Marca – organizuje się słynne konkursy na najpiękniejsze szopki. Och, musiałbyś widzieć ich piękno. Kunszt artystów, którzy je stworzyli jest niezwykły. Niektóre z nich to małe dzieła sztuki, ale i tak niezapomnianą była ta, którą będąc małym chłopcem… – proboszcz przerwał na chwilę i uważnie przyjrzał się Marcowi. Taksował go wzrokiem, jakby widział go po raz pierwszy – znacznie mniejszym i młodszym niż ty dziś, widziałem w Cesenatico. Cóż to była za szopka. Postaci, które tam ustawiają, są naturalnej wielkości, nie to co u nas. Matka Boska i Józef, a także otaczający ich aniołowie, rybacy i pasterze są tacy jak ja. A dzieciątko Jezus wygląda jakżywe.

Marco nie odezwał się ani słowem. Nie wiedział, czy ma się zachwycać, czy wręcz przeciwnie, powiedzieć, że żadna szopka nie dorówna ich spartańskiej. Przez chwilę stali więc wmilczeniu.

– Mam nadzieję, że Mikołaj przyniesie ci mnóstwo prezentów. – Po tych słowach proboszcz ruszył w stronę kościoła. Przystawał co chwila, żeby zamienić kilka słów zwiernymi.

Marco jeszcze przez kilka minut przyglądał się szopce. Rozejrzał się dookoła. Rodzice musieli już wrócić do domu. Matka zapewne będzie szykowała obiad, a ojciec rzeczy, które zabierze na wyprawę doMesyny.

Marco ostatni raz rzucił okiem w kierunku zwierząt zebranych w szopce, a potem pobiegł do domu, żeby sprawdzić, czy mama zdążyła już wystawić tę domową. Był już najwyższy czas, żeby dom zaczął nabierać bardziej świątecznegocharakteru.

Pędem minął lokalny targ, na którym oprócz stałych straganów pojawiły się te związane ze świętami. Nie było ich dużo, ale dzięki tym, które rozstawiono, nikt nie mógł zapomnieć, że święta nadchodziły wielkimikrokami.

Siedzieli przy stole, jedząc skromny obiad. Marco wspomniał o