Miłość w Powstaniu Warszawskim - Sławomir Koper - ebook + audiobook + książka

Miłość w Powstaniu Warszawskim ebook i audiobook

Sławomir Koper

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wśród wielu książek o Powstaniu Warszawskim ta jest wyjątkowa. 63 dni walki i 63 nocy, kiedy czułość pozwalała zapomnieć na chwilę o koszmarze wojny. Przejmujące losy. Tragiczne historie. Niewiarygodne zbiegi okoliczności, łzy szczęścia, ale i poruszające dramaty. Miłość, która chciała pokonać śmierć. Czasem się to udawało, często nie. Nowe wydanie relacji autora, który dotarł do niezwykłych opowieści powstańców o wybuchach serc wspaniałych, pełnych życia młodych ludzi, którym przyszło wyznawać sobie uczucia wśród eksplodujących bomb.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 308

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 0 min

Lektor: Michał Zarzycki

Oceny
4,6 (7 ocen)
4
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od autora

Od autora

Uro­dzi­łem się w War­sza­wie i z tym mia­stem zwią­zane jest moje życie. Od wcze­snego dzie­ciń­stwa słu­cha­łem opo­wie­ści o Powsta­niu War­szaw­skim, codzien­nie cho­dzi­łem po miej­scach, w któ­rych wyda­rzyła się naj­więk­sza tra­ge­dia w dzie­jach mia­sta. Wyda­rze­nia z sierp­nia i wrze­śnia 1944 roku były zawsze czę­ścią mojej świa­do­mo­ści i zapewne tak już zosta­nie na zawsze.

Bar­dzo chcia­łem napi­sać książkę, która przed­stawi powsta­nie zupeł­nie ina­czej niż dotych­cza­sowe pozy­cje wydaw­ni­cze, dla­tego tra­ge­dia mia­sta i jego miesz­kań­ców poja­wia się tu wpraw­dzie na każ­dej stro­nie, ale znaj­duje się wła­ści­wie na mar­gi­ne­sie wyda­rzeń. Tema­tem głów­nym jest bowiem miłość przed­stawiana w naj­róż­niej­szych warian­tach. Jak zwy­kle opi­suję wyda­rze­nia poprzez ludz­kie bio­gra­fie, uwa­żam bowiem, że ta forma szcze­gól­nie prze­ma­wia do wyobraźni.

Nie był­bym jed­nak sobą, gdy­bym nie zaofe­ro­wał czy­tel­ni­kom infor­ma­cji mogą­cych ich nieco zaszo­ko­wać. I nie cho­dzi tutaj tylko o poziom bestial­stwa oka­zy­wa­nego przez oku­panta pod­czas tłu­mie­nia powsta­nia. Te dwa mie­siące epo­pei wal­czą­cej War­szawy to były prze­cież histo­rie mło­dych ludzi, któ­rzy przez przy­pa­dek zna­leźli się w samym środku pie­kła. I przyj­mo­wali naj­róż­niej­sze postawy. Boha­ter­stwo, miłość i bez­in­te­re­sowna pomoc sąsia­do­wały z nad­uży­wa­niem alko­holu czy zwy­czaj­nym sza­brem. Powstańcy wcale nie mówili pięk­nym języ­kiem, jak z fil­mów, i nie odwo­ły­wali się co chwila do Boga i Ojczy­zny. Zna­leźli się w skraj­nie eks­tre­mal­nej sytu­acji, ale obok toczyło się nor­malne życie z jego wszyst­kimi prze­ja­wami, zarówno god­nymi pochwały, jak i moral­nie dwu­znacz­nymi.

Z roz­my­słem uni­ka­łem poli­tyki. Od tego są inni spe­cja­li­ści – ja uwa­żam się za histo­ryka życia codzien­nego. Zawsze zresztą twier­dzi­łem, że ludzka men­tal­ność nie­wiele zmie­niła się w ciągu tysiąc­leci. Kie­rują nami te same instynkty i te same pra­gnie­nia bez względu na otoczkę kul­tu­rową. A o poli­ty­kach w cza­sie Powsta­nia War­szaw­skiego napi­sano już wła­ści­wie nie­mal wszystko.

W książce, którą mają Pań­stwo przed sobą, przed­sta­wi­łem losy osób zarówno powszech­nie zna­nych, jak i nie­mal zupeł­nie ano­ni­mo­wych. Bo tak też było w Powsta­niu War­szaw­skim, w któ­rym obok sie­bie wal­czyli i ginęli lumi­na­rze pol­skiej kul­tury oraz zwy­kli miesz­kańcy mia­sta. Cechą wspólną moich boha­te­rów jest wiek, wszy­scy byli bar­dzo mło­dymi ludźmi, któ­rzy przede wszyst­kim chcieli żyć i cie­szyć się życiem. Gdy przez kilka lat nie­miec­kiej oku­pa­cji nie było to moż­liwe, sta­rali się swoje marze­nia zre­ali­zo­wać na kawałku nie­pod­le­głej Pol­ski ogra­ni­czo­nym powstań­czymi bary­ka­dami.

Nie­wy­klu­czone, że nie­któ­rzy czy­tel­nicy mogą być zasko­czeni wize­run­kami Jana Nowaka-Jezio­rań­skiego i Krzysz­tofa Kamila Baczyń­skiego. Wydaje mi się, że przy­to­czone przeze mnie fakty nie zaszko­dzą ich obra­zowi, a doda­dzą im tylko ludz­kich cech. Dla spe­cja­li­stów nie jest bowiem tajem­nicą, że słynny „kurier z War­szawy”, deli­kat­nie mówiąc, nie naj­le­piej trak­to­wał swoją żonę, którą poślu­bił pod­czas powsta­nia. Choć bez niej był bez­radny i gdy zmarła, nic już wła­ści­wie nie napi­sał. Bo cho­ciaż miał fachową asy­stentkę, to zabra­kło tej jedy­nej osoby, która całą jego dzia­łal­ność potra­fiła usys­te­ma­ty­zo­wać i nadać jej wła­ściwy for­mat. Sama pozo­sta­jąc w cie­niu męża i tylko cie­sząc się jego doko­na­niami.

Podobna sytu­acja zaist­niała w przy­padku Krzysz­tofa Kamila Baczyń­skiego. Bar­bara była dla poety kimś wię­cej niż tylko part­nerką życiową, ona naprawdę była muzą arty­sty, która potra­fiła zmie­nić jego spo­sób postrze­ga­nia wielu spraw. Bez niej wła­ści­wie czuł się zagu­biony, nie­ro­zu­miany. A ona nie chciała żyć bez niego i umie­rała, będąc prze­ko­naną o jego śmierci.

Przed­sta­wi­łem rów­nież histo­rie prze­cięt­nych mło­dych ludzi, któ­rzy tym tylko róż­nili się od dzi­siej­szej mło­dzieży, że nosili biało-czer­wone opa­ski i strze­lali do wroga. Poza tym mieli podobne pra­gnie­nia, w któ­rych miłość odgry­wała zna­czącą rolę. I to nie tylko ta potwier­dzona przy­sięgą na ślub­nym kobiercu, lecz także uczu­cie bez zobo­wią­zań na przy­szłość. Tak było od początku dzie­jów i powsta­nie nie było pod tym wzglę­dem żad­nym wyjąt­kiem.

Histo­ryk zaj­mu­jący się war­szaw­ską apo­ka­lipsą znaj­duje się w wyjąt­kowo trud­nej sytu­acji, ponie­waż musi się zmie­rzyć ze świę­to­ścią naro­dową i legendą, któ­rej nie zni­we­czyły żadne zabiegi. Z jed­nej strony mamy ugrun­to­wany w powszech­nej świa­do­mo­ści wyide­ali­zo­wany obraz powstań­czej War­szawy, a z dru­giej doku­menty i wspo­mnie­nia. Przy­znam się, że cza­sami sam byłem zdu­miony, gdy docie­ra­łem do pew­nych infor­ma­cji. Nie ma co ukry­wać, zarówno PRL, jak i pol­ska emi­gra­cja dobrze wywią­zały się ze swo­jego zada­nia, narzu­ca­jąc nam pewien spo­sób postrze­ga­nia wal­czą­cej War­szawy. Ostat­nie lata jesz­cze bar­dziej ten kla­syczny obraz utrwa­liły i poru­sza­nie nie­któ­rych tema­tów może być uzna­wane za szar­ga­nie świę­to­ści. Ale histo­ria ni­gdy nie jest wyłącz­nie czarno-biała, jak to z reguły opi­sują nasi histo­rycy. Ma wiele kolo­rów, tak jak barwne jest codzienne życie i barwni są jego boha­te­ro­wie.

Inny pro­blem wiąże się ze spe­cy­fiką źró­deł doty­czą­cych dzie­jów Powsta­nia War­szaw­skiego. Z setek pamięt­ni­ków uczest­ni­ków walk część wydana w okre­sie PRL została odpo­wied­nio ocen­zu­ro­wana, podob­nie jak wypo­wie­dzi radiowe czy tele­wi­zyjne. Czas jest bez­względny i obec­nie spi­sy­wane wspo­mnie­nia żyją­cych powstań­ców mają bar­dzo różną war­tość histo­ryczną. Od roz­po­czę­cia walk w sto­licy minęło już pra­wie sie­dem­dzie­siąt lat, zatem wiele wyda­rzeń i osób znik­nęło w mro­kach nie­pa­mięci. Zda­rza się więc, że wywiady prze­pro­wa­dzone współ­cze­śnie przed­sta­wiają pewne fakty w zupeł­nie innym świe­tle niż rela­cje sprzed lat. I nie ma to nic wspól­nego z poli­tyką, a raczej z zaawan­so­wa­nym wie­kiem roz­mów­ców.

Oddziel­nym kło­po­tem jest kwe­stia iden­ty­fi­ka­cji człon­ków powstań­czych oddzia­łów. Jak wia­domo, posłu­gi­wano się pseu­do­ni­mami, a prze­cież w sto­licy wal­czyło kil­ka­dzie­siąt tysięcy osób. Nor­malne więc było, że pseu­do­nimy się powta­rzały, a histo­ryk poszu­ku­jący w indek­sach oso­bo­wych prze­żywa chwile grozy, gdy znaj­duje kil­ku­dzie­się­ciu „Wojt­ków” czy „Wic­ków”. Ale żeby było jesz­cze trud­niej, to ludzie uży­wa­jący tych samych pseu­do­ni­mów czę­sto też wal­czyli w tych samych oddzia­łach. Jeżeli dodać, że pseu­do­nimy zazwy­czaj two­rzono od nazwisk, które miały podobne brzmie­nie, to obraz zamie­sza­nia jest już kom­pletny. Nawet tak rzad­kie pseu­do­nimy, jak „Szczerba” (jeden z boha­te­rów mojej książki), nosiło kilku powstań­ców. W oddziale „mojego” porucz­nika „Szczerby” zna­la­złem trzech „Tygry­sów”, a do tego dwóch rodzo­nych braci o nazwi­sku Hałko. Z tym że jeden pisał swoje nazwi­sko przez „ch” (uro­dził się w Rosji), a drugi przez „h”. Nosili ten sam pseu­do­nim („Cyga­nie­wicz”), a w oddziale był jesz­cze inny Chałko wcale z nimi nie­spo­krew­niony. Żeby sprawę jesz­cze bar­dziej zagma­twać, trzeba dodać, że w powsta­niu brali udział sio­stra i stryj noszący to samo nazwi­sko.

Książka ta jest pierw­szą z serii, które chciał­bym poświę­cić Powsta­niu War­szaw­skiemu. Mate­riał źró­dłowy jest bowiem nie­zwy­kle bogaty i umoż­li­wia pene­tra­cję nie­po­ru­sza­nych dotych­czas pro­ble­mów. Jako następną pla­nuję publi­ka­cję o życiu codzien­nym powstań­ców, uwa­żam bowiem ten temat za fascy­nu­jący i mało znany.

Na zakoń­cze­nie chciał­bym bar­dzo podzię­ko­wać pani Bar­ba­rze Bobrow­nic­kiej-Fri­cze („Wilii”), która poświę­ciła mi nieco czasu i wyja­śniła zawi­ło­ści uczu­ciowe pomię­dzy swo­imi nie­ży­ją­cymi już zna­jo­mymi z bata­lionu „Boń­cza”. Bez tych wska­zó­wek cała opi­sana przeze mnie histo­ria byłaby znacz­nie uboż­sza i pozba­wiona wła­ści­wej puenty. Dzię­kuję rów­nież pani Ninie Wun­der­lich, bra­ta­nicy Zbi­gniewa Bli­che­wi­cza „Szczerby”, za infor­ma­cje doty­czące sto­sun­ków rodzin­nych stryja. Bar­dzo dzię­kuję też Mar­ci­nowi Książ­kowi za inspi­ra­cję do napi­sa­nia dwóch roz­dzia­łów.

Sła­wo­mir Koper

Roz­dział 1. Apo­ka­lipsa ’44

Roz­dział 1

Apo­ka­lipsa ’44

Godzina „W”

Powsta­nie War­szaw­skie wybu­chło kilka tygo­dni za wcze­śnie, a może kil­ka­na­ście dni za późno. W poło­wie lipca wśród Niem­ców pano­wała bowiem panika, a przez mia­sto prze­ta­czały się trans­porty z roz­bi­tymi przez Sowie­tów oddzia­łami Wehr­machtu. Dworce kole­jowe były blo­ko­wane przez pociągi z ran­nymi, ewa­ku­owano urzędy i zakłady prze­my­słowe. W popło­chu opusz­czały sto­licę rodziny nie­miec­kich ofi­ce­rów i urzęd­ni­ków, a zamęt powięk­szały jesz­cze infor­ma­cje o nie­uda­nym zama­chu na Hitlera. Wyda­wało się, że lada chwila mia­sto będzie wolne.

„Ulice War­szawy były jakby odmie­nione – wspo­mi­nał ofi­cer wywiadu AK Kazi­mierz Leski. – Mło­dzież pol­ska zacho­wy­wała się swo­bod­nie. Patrole nie­miec­kie jakby nie zwra­cały uwagi i nie widziały grup Pola­ków, które w poprzed­nich okre­sach na pewno by zatrzy­mały. Nie hono­ro­wano już napi­sów Nur für Deut­sche. W ostat­nich tygo­dniach lipca 1944 roku jecha­łem tram­wa­jem z Pragi aleją Trze­ciego Maja, a więc przez dziel­nicę zamiesz­kaną przez Niem­ców. Cze­kali na przy­stan­kach, zamie­rza­jąc zająć miej­sce w prze­zna­czo­nej dla nich czę­ści tram­waju. Motor­ni­czy jed­nak tram­waju nie zatrzy­mał, woła­jąc do cze­ka­ją­cych, wspól­nie zresztą z pasa­że­rami, że tram­waj jest tylko dla Pola­ków”1.

Nie­stety, wła­ściwy moment minął, hitle­rowcy opa­no­wali sytu­ację, a w pobliżu mia­sta poja­wiły się dwa dobo­rowe nie­miec­kie kor­pusy pan­cerne. Pod Radzy­mi­nem doszło do bitwy, w wyniku któ­rej sowiecka ofen­sywa została powstrzy­mana.

Tym­cza­sem w sto­licy pano­wały bojowe nastroje – człon­ko­wie Armii Kra­jo­wej przez pięć lat cze­kali na wybuch powsta­nia, gdy więc 27 lipca oku­panci pole­cili miesz­kań­com sto­licy sta­wić się do budowy umoc­nień, w kon­spi­ra­cyj­nych oddzia­łach zarzą­dzono mobi­li­za­cję. Ale roz­kaz nie­miecki został przez war­sza­wia­ków zigno­ro­wany i pogo­to­wie bojowe odwo­łano.

Mło­dzież nie ukry­wała zawodu, War­szawa chciała wal­czyć. Człon­ko­wie AK byli jed­nak żoł­nie­rzami i rozu­mieli, czym jest dys­cy­plina woj­skowa. Broń leżała w maga­zy­nach i nawet naj­więk­szy entu­zjazm nie mógł zastą­pić jej braku. Nie gro­ził zatem spon­ta­niczny wybuch powsta­nia.

Więk­szym pro­ble­mem były nastroje w szta­bie Armii Kra­jo­wej. Dowódcy pod­zie­mia igno­ro­wali upo­mnie­nia władz z Lon­dynu, twier­dząc, że „to oni będą się bili, więc oni muszą decy­do­wać”. I cho­ciaż naczelny wódz, gene­rał Kazi­mierz Sosn­kow­ski, uwa­żał, że „powsta­nie zbrojne byłoby aktem pozba­wio­nym poli­tycz­nego sensu, mogą­cym za sobą pocią­gnąć nie­po­trzebne ofiary”, to w War­sza­wie doj­rze­wało prze­ko­na­nie o koniecz­no­ści walki. Zigno­ro­wano zale­ce­nia Sosn­kow­skiego, mówiące o „zaosz­czę­dze­niu sub­stan­cji bio­lo­gicz­nej narodu w obli­czu podwój­nej groźby eks­ter­mi­na­cji”, i zapa­dła decy­zja o wybu­chu powsta­nia.

Dowódz­two AK tylko w jed­nej kwe­stii zga­dzało się z wła­dzami w Lon­dy­nie: zda­wano sobie sprawę, że sowiecka ofen­sywa ozna­cza nową oku­pa­cję, a hitle­row­ców zastą­pią komu­ni­ści. Ale gdy sztab AK chciał wywo­łać powsta­nie zbrojne, naczelny wódz zale­cał przej­ście do „nowej kon­spi­ra­cji, nie­licz­nej i sta­ran­nie dobra­nej”. Nie­stety, w sto­licy domi­no­wała na ten temat inna opi­nia i prak­tycz­nie wypo­wie­dziano posłu­szeń­stwo „sta­rym skle­ro­ty­kom” z Lon­dynu.

Gene­rał Leopold Oku­licki („Niedź­wia­dek”), zastępca dowódcy Armii Kra­jo­wej, twier­dził, że „potrzebny jest czyn” i że „tylko przez walkę można wyka­zać dąże­nie narodu do wol­no­ści i nie­pod­le­gło­ści”. Uwa­żał, iż mury sto­licy muszą się walić, a krew lać stru­mie­niami, „aż opi­nia publiczna wymusi na rzą­dach zmianę decy­zji z Tehe­ranu”. Pre­sji Oku­lickiego uległ komen­dant główny AK, gene­rał Tade­usz Komo­row­ski („Bór”), czło­wiek o sła­bym cha­rak­te­rze, któ­rego kom­pe­ten­cje „ogra­ni­czały się do umie­jęt­no­ści dowo­dze­nia puł­kiem kawa­le­rii”. Mimo iż w poło­wie lipca Komo­row­ski uwa­żał, że „powsta­nie nie ma szans powo­dze­nia”, to jed­nak osta­tecz­nie zgo­dził się z Oku­lickim.

Zwo­len­ni­kiem walki zbroj­nej był rów­nież puł­kow­nik Antoni Chru­ściel („Mon­ter”) – komen­dant Okręgu War­szaw­skiego AK. Podobne zda­nie miał szef sztabu Komendy Głów­nej, gene­rał Tade­usz Peł­czyń­ski („Grze­gorz”). Prze­ja­wiał on zresztą zadzi­wia­jącą bez­tro­skę i zapy­tany, co się sta­nie, jeżeli Sowieci się zatrzy­mają, odparł: „No to Niemcy nas wyrżną”. Nikt nie chciał słu­chać puł­kow­nika Janu­sza Boksz­cza­nina („Sęk”), który prze­ko­ny­wał, że Rosja­nie zapewne wstrzy­mają ofen­sywę, gdy w War­sza­wie wybuch­nie powsta­nie. „Sęk” uwa­żał, że nie można roz­po­cząć walki, dopóki sowiecka arty­le­ria nie zacznie ostrze­li­wać pozy­cji nie­miec­kich na lewym brzegu Wisły.

Decy­du­jąca odprawa odbyła się 31 lipca po połu­dniu, w miesz­ka­niu przy ulicy Pań­skiej 16. Na zebra­niu sztabu AK pod­jęto decy­zję o roz­po­czę­ciu walki następ­nego dnia. Odpo­wiedni roz­kaz pod­pi­sano o godzi­nie dzie­więt­na­stej i łącz­niczki ruszyły w mia­sto. Do wybu­chu powsta­nia pozo­stały dwa­dzie­ścia dwie godziny.

Godzinę „W” wyzna­czono na godzinę sie­dem­na­stą 1 sierp­nia, wyklu­cza­jąc w ten spo­sób moż­li­wość powia­do­mie­nia wszyst­kich pod­le­głych oddzia­łów. Łącz­niczki miały bowiem zale­d­wie godzinę na prze­ka­za­nie roz­ka­zów (godzina poli­cyjna zaczy­nała się o dwu­dzie­stej), a cała akcja ruszyła wła­ści­wie dopiero rano. Ale nawet wów­czas prze­bie­gała z dużymi pro­ble­mami, wielu człon­ków pod­zie­mia prze­cież nor­mal­nie pra­co­wało i nale­żało ich dopiero odna­leźć. W efek­cie znaczny pro­cent bojow­ni­ków nie dotarł w ter­mi­nie na wyzna­czone miej­sca kon­cen­tra­cji.

„Idąc ulicą Złotą do Mar­szał­kow­skiej – wspo­mi­nał przed­po­łu­dnie 1 sierp­nia Zbi­gniew Mróz (»Ed«) – włą­czy­łem się w rojny potok ludzki, w któ­rym prze­wa­żała mło­dzież. Obser­wo­wa­łem ich twa­rze pełne ner­wo­wego napię­cia i powagi. Prze­waż­nie każdy z mło­dych ludzi sta­rał się upodob­nić do żoł­nie­rza jakimś bodaj szcze­gó­łem ubra­nia. Jedni nosili buty ofi­cerki, inni pasy woj­skowe. Syl­wetki wypro­sto­wane, krok sprę­ży­sty. […] Idąc za nimi, obser­wo­wa­łem ich syl­wetki. Kilku z nich ukry­wało broń pod płasz­czami; zdra­dzały ich nie­na­tu­ralne wypu­kło­ści ich odzieży. […] Jezd­nią mknęły poje­dyn­cze samo­chody cię­ża­rowe, zała­do­wane żoł­nie­rzami nie­miec­kimi, któ­rzy trzy­mali broń gotową do strzału. Wska­zówki zegara posu­wały się nie­ubła­ga­nie. Zbli­żała się godzina »W«”2.

Poważne kon­se­kwen­cje nio­sła rów­nież wyzna­czona godzina powsta­nia. Według sztabu AK miała ona zapew­nić bojow­ni­kom wto­pie­nie się w tłum i spo­kojne prze­miesz­cza­nie oddzia­łów na miej­sca zbió­rek. W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak spo­wo­do­wała nie­po­trzebne straty wśród lud­no­ści cywil­nej, były to bowiem godziny popo­łu­dnio­wego szczytu. Na domiar złego wybuch powsta­nia odciął tysiące war­sza­wia­ków od miejsc zamiesz­ka­nia.

„Tego dnia, 1 sierp­nia – wspo­mi­nał Cze­sław Miłosz – szli­śmy z Janką na poobied­nią her­batę i roz­mowę do Tygry­sów [zna­jo­mych – S.K.], z któ­rymi chcia­łem omó­wić nie­sły­cha­nie ważne sprawy, mia­no­wi­cie nowy prze­kład angiel­skiego wier­sza. Nie należy ni­gdy być zbyt pew­nym, wycho­dząc na spa­cer, że wróci się do domu, nie tylko dla­tego, że nam może się coś zda­rzyć, rów­nież dla­tego, że dom może prze­stać ist­nieć. Spa­cer miał trwać bar­dzo długo.

Dzie­sięć minut bez­tro­ski i pogod­nego nieba. Potem nie­spo­dzie­wa­nie wszystko ule­gło pęk­nię­ciu i zmie­ni­łem kąt widze­nia, ponie­waż poru­sza­łem się na czwo­ra­kach. […] Kara­biny maszy­nowe biły w cokol­wiek, co się poru­szało. Nie­da­leko miesz­kała pewna zna­joma rodzina, ale kiedy nie można iść ani biec, prze­by­cie każ­dych stu metrów jest całą podróżą”3.

Tra­ge­dia pierw­szych dni

Naj­waż­niej­szym pro­ble­mem powstań­ców był brak uzbro­je­nia. Wio­sną oku­panci odkryli wiele taj­nych maga­zy­nów, poważ­nie uszczu­pla­jąc kon­spi­ra­cyjne zasoby, a na początku lipca część zapa­sów ode­słano na wschód. Pla­no­wano wów­czas wyłą­cze­nie sto­licy z akcji zbroj­nej, a po zmia­nie decy­zji nie star­czyło już czasu na ścią­gnię­cie uzbro­je­nia z powro­tem. W efek­cie w chwili wybu­chu walk w War­sza­wie zale­d­wie dzie­sięć pro­cent powstań­ców dys­po­no­wało bro­nią palną. Naj­czę­ściej była to zresztą broń krótka, zupeł­nie nie­przy­datna pod­czas ata­ko­wa­nia umoc­nio­nych pozy­cji. Na domiar złego, z powodu zbyt krót­kiego odstępu czasu pomię­dzy decy­zją o wybu­chu powsta­nia a roz­po­czę­ciem walk, wielu oddzia­łom nie zdą­żono dostar­czyć broni ze sto­łecz­nych maga­zy­nów.

Nie­po­ko­jąco przed­sta­wiały się rów­nież zapasy amu­ni­cji. Przy umie­jęt­nym gospo­da­ro­wa­niu (zgod­nie z zasadą „jeden strzał, jeden Nie­miec”) mogło jej wystar­czyć zale­d­wie na cztery–pięć dni.

W tej sytu­acji „Mon­ter” wydał pole­ce­nie, aby żoł­nie­rze AK uzbra­jali się w sie­kiery, kilofy i łomy! Tak wypo­sa­żeni mieli zdo­by­wać broń w walce z dosko­nale uzbro­jo­nym wro­giem. Nawet w począt­ko­wej fazie bitwy o Sta­lin­grad rekru­tom Armii Czer­wo­nej przy­dzie­lano jeden kara­bin na dwóch.

„W żad­nej armii, poza sowiecką, nie wyda­wano roz­ka­zów zdo­by­wa­nia broni na wrogu – obu­rzał się pro­fe­sor Paweł Wie­czor­kie­wicz. – I ata­ko­wa­nia nie­przy­ja­ciel­skich pozy­cji gołymi rękoma. W przed­wo­jen­nej armii pol­skiej takie coś było nie do pomy­śle­nia. Jest gra­nica sza­fo­wa­nia ludz­kim życiem. A poza tym bić się do końca może zawo­dowe woj­sko, ale nie cywile”4.

Po latach szo­ku­jąco brzmią wyda­wane wów­czas roz­kazy. Dowo­dzący siłami powstań­czymi „Mon­ter” twier­dził, że pod­władni „muszą zdo­być sobie broń, idąc nawet z kijami i pał­kami, a ci, któ­rzy nie­zdolni są do tego, pójdą pod sąd”. Wtó­ro­wali mu dowódcy niż­szego szcze­bla, a puł­kow­nik Mie­czy­sław Nie­dziel­ski oznaj­mił: „przy­stę­pu­jemy do walki z tym, co posia­damy”. Bra­ku­jące uzbro­je­nie należy „zdo­być w walce, a kto nie ma gra­natu, niech bie­rze kamień”. Wtrą­cał swoje gene­rał Peł­czyń­ski, twier­dząc, że „w woj­sku każde zada­nie jest wyko­nalne, jeżeli chce się je wyko­nać”. Na efekty nie trzeba było długo cze­kać.

„Na zewnątrz murów, na ścieżce – opi­sy­wała atak na uni­wer­sy­tet Halina Zakrzew­ska (»Beda«), ofi­cer wywiadu AK – uka­zał się nagle sze­reg bie­gną­cych w jasnych pro­chow­cach chło­pa­ków, który wydłu­żał się, pró­bu­jąc oto­czyć uni­wer­sy­tecki mur. Co któ­ryś trzy­mał rękę w pra­wej kie­szeni płasz­cza, przy­pusz­czal­nie obcią­żo­nej bro­nią. Co to może być za broń, która mie­ści się spo­koj­nie w kie­szeni pro­chowca? O Boże, czym oni chcą zdo­by­wać Uni­wer­sy­tet? »Berek« [porucz­nik Ber­nard Zakrzew­ski, mąż Haliny – S.K.] przy­su­nął się do mnie i rów­nież patrzył przez okno na atak powstań­ców na Uni­wer­sy­tet. Nagle jeden z pro­chow­ców upadł, następny prze­sko­czył leżą­cego i biegł dalej z gra­na­tem. Widzia­łam wyraź­nie zaci­śniętą pięść, gwał­tow­nie wyszarp­niętą z pra­wej kie­szeni, wymach ramie­niem. I gra­nat prze­la­tu­jący przez uni­wer­sy­tecki mur. Padł następny pro­cho­wiec i następny, i następny. Ścieżką wciąż nad­bie­gali chłopcy w pro­chow­cach. Czoło tego żywego łań­cu­cha było już dawno za zakrę­tem, znik­nęło mi z pola widze­nia. Pro­chowce padały coraz gęściej. Ode­szłam od okna”5.

Mając szczu­płe i słabo uzbro­jone siły, nale­żało skon­cen­tro­wać się na naj­waż­niej­szych punk­tach mia­sta, a nie ata­ko­wać nie­mal wszyst­kie pla­cówki oku­panta. W ten spo­sób nie opa­no­wano żad­nego (!) z pod­sta­wo­wych celów: mostów, lot­ni­ska, urzę­dów czy nawet sie­dziby „Nowego Kuriera War­szaw­skiego”, pono­sząc ogromne straty.

Masa­krą zakoń­czył się atak na tzw. dom Schichta (obec­nie Mazo­wiec­kie Cen­trum Sto­ma­to­lo­gii) w pobliżu mostu Kier­be­dzia. Budy­nek był oto­czony zasie­kami i wypo­sa­żony w arty­le­rię prze­ciw­lot­ni­czą, osła­niały go rów­nież pobli­skie bate­rie dzia­łek szyb­ko­strzel­nych. Wewnątrz sta­cjo­no­wały dwie kom­pa­nie woj­ska, gmach miał tylko jedno wej­ście pro­wa­dzące po wyso­kim beto­no­wym pomo­ście.

Do ataku wyzna­czono 103 Kom­pa­nię zgru­po­wa­nia „Boń­cza” i tuż przed akcją jej człon­ko­wie zgło­sili się po broń.

„Zaczą­łem szu­kać wzro­kiem tej broni – wspo­mi­nał Edward Łopa­tecki (»Mło­dzik«). – Na pod­ło­dze – nie było, na tap­cza­nie – nie. Na stole stały za to dwie puszki po ogór­kach, które mnie zupeł­nie nie zain­te­re­so­wały.

– Gdzie ta broń?

Pod­po­rucz­nik »Wilk« wska­zał pal­cem na puszki sto­jące na stole i stwier­dził z zaże­no­wa­niem:

– To wszystko. Tylko 40 gra­na­tów”6.

Czter­dzie­ści gra­na­tów na czter­dzie­stu dzie­wię­ciu żoł­nie­rzy oraz trzy pisto­lety (dwa zabrane gra­na­to­wej poli­cji i jeden będący wła­sno­ścią pry­watną). Nic zatem dziw­nego, że atak zakoń­czył się masa­krą. 103 Kom­pa­nia prze­stała ist­nieć, zgi­nęło czter­dzie­stu trzech ludzi. Straty nie­miec­kie wynio­sły jed­nego zabi­tego.

Podob­nie było w innych dziel­ni­cach. Jan Sido­ro­wicz, który w chwili wybu­chu powsta­nia miał dzie­sięć lat, dobrze zapa­mię­tał atak powstań­ców na gma­chy SS w alei Szu­cha. Prze­ciwko bun­krom, zasie­kom i wozom pan­cer­nym ruszyła setka mło­dych ludzi z rewol­we­rami i gra­na­tami domo­wej pro­duk­cji. Po godzi­nie strze­la­nina uci­chła, a Niemcy mieli oka­zję do zemsty: „Po powsta­niu dowie­dzia­łem się, że z ata­ku­ją­cego Szu­cha dywi­zjonu »Jeleń« (przed­wo­jenni Ułani Lubel­scy) na 98 żoł­nie­rzy oca­lało sied­miu. Przed wyco­fa­niem się w nocy na Moko­tów zro­bili jesz­cze zasadzkę na Niem­ców wcho­dzą­cych do domu Flory 5, zabi­ja­jąc kilku. W efek­cie Niemcy roz­strze­lali natych­miast wszyst­kich miesz­kań­ców Flory 9 i Flory 5, w tym moich 9-let­nich kole­gów ze szkoły. Dobili bagne­tami wszyst­kich ran­nych i zastrze­lili pozo­stałe z nimi sani­ta­riuszki. Myśmy oca­leli przez przy­pa­dek”7.

War­szawę ogar­nął mimo to nie­by­wały entu­zjazm i do powstań­czych oddzia­łów zgła­szały się tłumy ochot­ni­ków. Wpro­wa­dziło to Niem­ców w praw­dziwe osłu­pie­nie, stwier­dzali ze zgrozą, że „szał walki” ogar­nął „nawet Pola­ków dotych­czas uwa­ża­nych za lojal­nych”. I tak miało być przez następne tygo­dnie.

Tajem­nica powsta­nia na Pra­dze

Rów­no­cze­śnie z powsta­niem w lewo­brzeż­nej War­sza­wie roz­po­częły się walki na Pra­dze. Tam jed­nak wyda­rze­nia prze­bie­gały według innego sce­na­riu­sza i do dzi­siaj wła­ści­wie nie udało się w pełni odtwo­rzyć kolej­no­ści wypad­ków.

Pra­scy powstańcy ude­rzyli na kil­ka­na­ście umoc­nio­nych miejsc, nie­mal wszę­dzie bez­sku­tecz­nie. Mie­czy­sław Flo­ręcki, który miesz­kał przy ulicy Zako­piań­skiej na Saskiej Kępie, wspo­mi­nał po latach: „Koło szó­stej 1 sierp­nia 1944 roku usły­sza­łem, że w War­sza­wie coś się dzieje. Za Wisłą była coraz więk­sza strze­la­nina, z dachu widać było dymy. A tu naraz zaczęła strze­lać mało­ka­li­browa arty­le­ria prze­ciw­lot­ni­cza, którą Niemcy usta­wili na wlo­cie mostu Ponia­tow­skiego. Tylko że żad­nych samo­lo­tów nie było. […] Koło ronda Waszyng­tona sły­chać było coraz więk­szą strze­la­ninę. Po godzi­nie, może dwóch, uci­chła. Gło­śno też było przy końcu ulicy Walecz­nych”8.

Puł­kow­nik Antoni Żurow­ski („Papież”), dowo­dzący miej­sco­wymi oddzia­łami AK, miał znacz­nie trud­niej­szą sytu­ację niż jego kole­dzy za rzeką. Praga sta­no­wiła bowiem bez­po­śred­nie zaple­cze frontu i sta­cjo­no­wały tam doświad­czone oddziały liniowe. Wpraw­dzie osią­gnięto pewne suk­cesy (zdo­byto men­nicę i sta­cję tele­fo­nów przy Ząb­kow­skiej oraz Dyrek­cję Kolei na Tar­go­wej), nie udało się jed­nak opa­no­wać dwor­ców kole­jo­wych ani przy­czół­ków na mostach. Oku­panci kom­plet­nie roz­bili odział odde­le­go­wany do prze­ję­cia mostu na Kanale Żerań­skim.

„Papież” wie­dział, że zasko­cze­nie się nie powio­dło, jego pod­władni nie mieli broni, a Sowieci nie nad­cho­dzili. Tylko on z grona wyż­szych ofi­ce­rów AK potra­fił zacho­wać roz­są­dek. Wiele lat póź­niej wspo­mi­nał: „Zda­wa­łem sobie sprawę, że jestem odpo­wie­dzialny nie tylko za los żoł­nie­rzy, ale i lud­no­ści cywil­nej, […] prze­wi­dy­wa­li­śmy, że Praga zosta­nie wyzwo­lona w ciągu trzech dni. Po sze­ściu dniach […] zde­cy­do­wa­łem się na prze­rwa­nie walki”9.

Strzały uci­chły wła­ści­wie już dru­giego dnia. Zgi­nęło pię­ciu­set powstań­ców, co wystar­czyło do ostu­dze­nia bitew­nych emo­cji. Do akcji przy­stą­pili księża z para­fii Naj­czyst­szego Serca Maryi na placu Szem­beka, bio­rąc na sie­bie rolę pośred­ni­ków w roz­mo­wach z Niem­cami.

Hitle­rowcy rów­nież nie byli zain­te­re­so­wani dal­szą walką na bez­po­śred­nim zaple­czu frontu. Szybko zawarto poro­zu­mie­nie, powstańcy roze­szli się do domów, w zamian obie­cano nie sto­so­wać żad­nych repre­sji. Obie strony dotrzy­mały słowa.

W poło­wie wrze­śnia na Pragę wkro­czyły odziały Ludo­wego Woj­ska Pol­skiego i Armii Czer­wo­nej. Aresz­to­wano ujaw­nia­ją­cych się człon­ków AK, zatrzy­mano rów­nież puł­kow­nika Żurow­skiego. Ska­zano go na karę śmierci, został jed­nak odbity z wię­zie­nia. Pod fał­szy­wym nazwi­skiem ukry­wał się aż do 1958 roku, wtedy dopiero uchy­lono wyrok na czło­wieka, który oca­lił Pragę od rzezi.

O pomoc z Zachodu

Sztab AK mimo wszystko trzeźwo ana­li­zo­wał sytu­ację mili­tarną w sto­licy. Dru­giego dnia walk „Mon­ter” zamel­do­wał, że „naj­waż­niej­sze przed­mioty nie zostały zdo­byte” i „nie ma nadziei na zdo­by­cie przed­mio­tów dotych­czas nie­opa­no­wa­nych”. Miał rację, od 5 sierp­nia ini­cja­tywa prze­szła w ręce Niem­ców, a takie wyda­rze­nia, jakim było na przy­kład zdo­by­cie dwa tygo­dnie póź­niej gma­chu PAST-y, nie zmie­niały ogól­nej sytu­acji. Polacy ogra­ni­czali się do obrony zaję­tego terenu.

Poszu­ku­jąc roz­pacz­li­wie wzmoc­nie­nia sił, gene­rał „Bór” 14 sierp­nia wydał roz­kaz, aby wszyst­kie oddziały AK na tere­nie kraju ruszyły na pomoc sto­licy. Po raz kolejny zabra­kło dowód­com wyobraźni, gdyż masze­ru­jące w kie­runku War­szawy jed­nostki zostały roz­bite przez Niem­ców i wpa­dły w ręce NKWD.

Dowódz­two powsta­nia skom­pro­mi­to­wało się rów­nież żąda­niami wobec alian­tów zachod­nich. Od Bry­tyj­czy­ków ocze­ki­wano natych­mia­sto­wego przy­sła­nia do War­szawy Samo­dziel­nej Bry­gady Spa­do­chro­no­wej i prze­ba­zo­wa­nia do kraju pol­skich dywi­zjo­nów myśliw­skich. Były to żąda­nia świad­czące o nie­zna­jo­mo­ści realiów współ­cze­snej wojny. Samo­loty i szy­bowce uży­wane do akcji desan­to­wych nie miały odpo­wied­niego zasięgu, a prze­ba­zo­wa­nie myśliw­ców było absur­dal­nym pomy­słem. Armia Kra­jowa nie zdo­była bowiem żad­nego lot­ni­ska i nie miała moż­li­wo­ści obsługi naziem­nej samo­lo­tów (mecha­nicy, paliwo, amu­ni­cja). W tej sytu­acji jedyną formą pomocy z Zachodu pozo­stały zrzuty zaopa­trze­nia.

Było to poważne wyzwa­nie logi­styczne. War­szawa znaj­do­wała się na gra­nicy zasięgu samo­lo­tów ope­ru­ją­cych z bazy w Brin­disi we Wło­szech, a Sowieci odmó­wili zgody na mię­dzy­lą­do­wa­nia na swo­ich lot­ni­skach. Maszyny musiały poko­nać nad tery­to­rium wroga bez tan­ko­wa­nia ponad dwa tysiące sześć­set kilo­me­trów, a zda­rzało się, że ostrze­li­wała je także sowiecka arty­le­ria prze­ciw­lot­ni­cza. Nic dziw­nego, że bry­tyj­ski dowódca lot­nic­twa John Sles­sor pisał w swo­ich pamięt­ni­kach: „[…] nie jestem z natury mściwy, ale mam nadzieję, że ist­nieje spe­cjalne pie­kło prze­zna­czone dla bydla­ków z Kremla, któ­rzy zdra­dzili armię »Bora« i dopro­wa­dzili do darem­nych ofiar”10.

Loty nad War­szawę powszech­nie uwa­żano za samo­bój­cze, a Bry­tyj­czycy ustą­pili wyłącz­nie z powodu naci­sku pol­skich poli­ty­ków. Przy­bie­rał on „nie­mal histe­ryczne natę­że­nie” i oba­wiano się nawet wyco­fa­nia pol­skich for­ma­cji z frontu.

„Każ­dej nocy z tej strony wiel­kiej wyspy star­tuje nad kon­ty­nent tysiące samo­lo­tów – pisali w tele­gra­mie wysła­nym do pałacu Buc­kin­gham piloci słyn­nego Dywi­zjonu 303 – Skromny uła­mek z nich mógłby ura­to­wać War­szawę. Pro­szę nam wie­rzyć, Wasza Wyso­kość, że kiedy w 1940 roku ważyły się losy Wiel­kiej Bry­ta­nii, my, pol­scy lot­nicy, nie myśle­li­śmy szczę­dzić krwi i życia. […] Wtedy, nad pło­ną­cym Lon­dy­nem, nie bra­kło pol­skich i angiel­skich lot­ni­ków, czy ma ich teraz zabrak­nąć nad pło­nącą War­szawą? Czy to mia­sto ma zgi­nąć w przeded­niu zwy­cię­stwa, po pię­ciu latach tęsk­noty za wol­no­ścią? […] Czy wiarę w Wielką Bry­ta­nię znisz­czą pło­mie­nie tra­wiące naszą sto­licę? Wasza Wyso­kość, pro­szę wyba­czyć nam, żoł­nie­rzom, szcze­rość i bez­po­śred­niość. Nie możemy jed­nak dłu­żej mil­czeć, gdy giną nasze kobiety i dzieci. Wie­rzymy mocno, że ich los nie jest obo­jętny Waszej Wyso­ko­ści”11.

Poli­tyka jed­nak ma zawsze pierw­szeń­stwo nad lojal­no­ścią, hono­rem czy zwy­kłą ludzką przy­zwo­ito­ścią. Alianci nie chcieli draż­nić Sowie­tów i nie potra­fili wymu­sić na Sta­li­nie zgody na mię­dzy­lą­do­wa­nia, o przy­spie­sze­niu rosyj­skiej ofen­sywy nie wspo­mi­na­jąc. Zwią­zek Sowiecki miał dla nich zresztą bez porów­na­nia więk­sze zna­cze­nie niż Pol­ska i już dawno zgo­dzili się na domi­na­cję Kremla we wschod­niej Euro­pie. Do pol­skich poli­ty­ków dopiero teraz dotarła prawda o zdra­dzie sojusz­ni­ków, a zrzuty nad War­szawą były jedy­nie dzia­ła­niem pozor­nym na potrzeby opi­nii publicz­nej. Nic zatem dziw­nego, że po mie­siącu walk w sto­licy gene­rał Sosn­kow­ski wydał roz­kaz dla Armii Kra­jo­wej będący wła­ści­wie pod­su­mo­wa­niem sytu­acji poli­tycz­nej narodu pol­skiego.

Przy­po­mniał, że nasz kraj już pięć lat wcze­śniej został opusz­czony przez sojusz­ni­ków i samotną walką dał Angli­kom osiem mie­sięcy czasu na przy­go­to­wa­nia do wojny. A teraz po raz kolejny zdra­dzono Pola­ków, a dokład­nie miesz­kań­ców pło­ną­cej War­szawy.

„War­szawa czeka. Nie na czcze słowa pochwały ani na wyrazy uzna­nia, nie na zapew­nie­nia lito­ści i współ­czu­cia. Czeka ona na broń i amu­ni­cję. Nie prosi ona, niby ubogi krewny, lecz żąda środ­ków walki, zna­jąc zobo­wią­za­nia i umowy sojusz­ni­cze”12.

A całość zakoń­czył cyta­tem z Wesela Wyspiań­skiego:

„[…] pod­łość, kłam

Znam, zanadto dobrze znam”13.

Ostat­nim pol­skim poli­ty­kiem prze­ma­wia­ją­cym w podobny spo­sób był Józef Pił­sud­ski. Sosn­kow­ski nie musiał długo cze­kać na dymi­sję, którą pod naci­skiem bry­tyj­skim wrę­czył mu pre­zy­dent Wła­dy­sław Racz­kie­wicz. Ale to nie zmie­niło poło­że­nia wal­czą­cej sto­licy.

Alianc­kie zrzuty

Do lotów nad War­szawę wyzna­czono pol­ską 1586 Eska­drę do Zadań Spe­cjal­nych i dwa dywi­zjony: bry­tyj­ski i połu­dnio­wo­afry­kań­ski. Pierw­szy lot odbył się w nocy z 4 na 5 sierp­nia, wystar­to­wało łącz­nie czter­na­ście pol­skich i bry­tyj­skich załóg. Zrzu­tów miały one doko­nać nad Lasem Kabac­kim i Pusz­czą Kam­pi­no­ską, bry­tyj­scy szta­bowcy uznali bowiem, że prze­lot na małej wyso­ko­ści nad sto­licą jest zbyt nie­bez­pieczny.

„[…] zrzu­ca­nie dostaw w umó­wio­nych stre­fach zrzutu – uwa­żał John Sles­sor – w otwar­tym tere­nie poza linią frontu […] to jedno. A zupeł­nie co innego zej­ście dużym samo­lo­tem na wyso­kość tysiąca stóp, z kla­pami i kołami spusz­czo­nymi dla zre­du­ko­wa­nia pręd­ko­ści, nad wiel­kim mia­stem, gdzie toczy się roz­pacz­liwa walka, a więc płoną pożary, walą działa i wybu­chają poci­ski”14.

Bry­tyj­skie roz­kazy Polacy jed­nak zigno­ro­wali. Cztery załogi pole­ciały wprost na War­szawę i, co naj­waż­niej­sze, wró­ciły cało do Włoch, cho­ciaż jeden z pol­skich libe­ra­to­rów dotarł na dwóch pra­cu­ją­cych sil­ni­kach – z czte­rech. Niemcy zestrze­lili nato­miast aż pięć na sie­dem bry­tyj­skich samo­lo­tów bio­rą­cych udział w ope­ra­cji.

Z tego powodu loty zawie­szono, ale pol­skie naci­ski zro­biły swoje i do końca sierp­nia zor­ga­ni­zo­wano jesz­cze osiem­na­ście noc­nych zrzu­tów. Wpraw­dzie więk­szość dostaw wpa­dła w ręce Niem­ców, ale nawet to, co udało się prze­chwy­cić powstań­com, sta­no­wiło poważną pomoc. Było to bowiem dwie­ście pięć­dzie­siąt gra­nat­ni­ków prze­ciw­pan­cer­nych PIAT (potrzeb­nych do walki z nie­miec­kimi czoł­gami), tysiąc pisto­le­tów maszy­no­wych (słyn­nych ste­nów) i bli­sko dwa­dzie­ścia tysięcy gra­na­tów. A warto pamię­tać, że w dniu wybu­chu powsta­nia AK miała sto czter­dzie­ści pięć pia­tów, sześć­set pięć­dzie­siąt sie­dem pisto­le­tów maszy­no­wych i pięć­dzie­siąt tysięcy gra­na­tów. Bez alianc­kich dostaw do walki z czoł­gami powstańcy mieli tylko butelki z ben­zyną.

Straty pod­czas lotów były jed­nak duże, z pię­ciu załóg pol­skiej eska­dry, które doko­ny­wały ochot­ni­czo zrzu­tów w sierp­niu, do końca mie­siąca prze­żyła tylko jedna. Nie­miecka obrona prze­ciw­lot­ni­cza była bar­dzo sku­teczna.

„Zeszli­śmy na wyso­kość jakichś dwu­stu pięć­dzie­się­ciu metrów – wspo­mi­nał lot z 20 sierp­nia kapi­tan Jerzy Głę­bocki – przedar­li­śmy się przez zaporę bar­dzo gęstego ognia prze­ciw­lot­ni­czego w pobliżu Słu­żewca i nad Wisłą. Pożary sza­lały we wszyst­kich dziel­ni­cach War­szawy. Ciemne miej­sca wska­zy­wały na rejony zajęte przez Szwa­bów. Wszystko było spo­wite dymem, przez który prze­bi­jały się rdza­wo­po­ma­rań­czowe pło­mie­nie. Ni­gdy bym nie pomy­ślał, że duże mia­sto może się tak palić. To było straszne – istne pie­kło dla wszyst­kich tam na dole”15.

Hitle­rowcy wypo­sa­żyli mia­sto w silną obronę prze­ciw­lot­ni­czą z moc­nymi sta­no­wi­skami reflek­to­rów. Do nad­la­tu­ją­cych samo­lo­tów otwie­rano gwał­towny ogień, a pod­cho­dzące do zrzu­tów maszyny leciały nisko i sto­sun­kowo wolno. Ośle­pione reflek­to­rami załogi naj­czę­ściej kie­ro­wały się wzdłuż Wisły, nie­mal ude­rza­jąc w mosty na rzece.

„Naszym rejo­nem doce­lo­wym był plac Kra­siń­skich – opo­wia­dał kapi­tan Roman Chmiel – wobec tego, kie­dy­śmy zna­leźli się nad mostem Kier­be­dzia, wyko­na­li­śmy ostry skręt i przy­go­to­wa­li­śmy się do zrzutu. Plac był dobrze oświe­tlony. Cała jego połu­dniowa strona stała w pło­mie­niach i wiatr zno­sił dym na połu­dnie, ku naszemu wiel­kiemu zado­wo­le­niu. Zrzu­ci­li­śmy kon­te­nery, wie­dzie­li­śmy, że dobrze wywią­za­li­śmy się z naszego zada­nia.

Czas było się wyno­sić. Pilot zszedł odro­binę niżej, bacząc na wieże i wyso­kie budynki. W kabi­nie było pełno dymu, który wła­ził nam do oczu i powo­do­wał dotkliwe pie­cze­nie. Czu­li­śmy żar uno­szący się z murów spa­lo­nej dziel­nicy”16.

Zrzuty nie zawsze jed­nak były celne. Gdy zasob­niki lądo­wały na ziemi niczy­jej, Niemcy natych­miast inter­we­nio­wali. Kie­ro­wali tam świa­tła reflek­to­rów prze­ciw­lot­ni­czych i zacie­kle ostrze­li­wali teren. Powstańcy aż czte­ro­krot­nie ata­ko­wali Dolinę Szwaj­car­ską, gdzie spadł jeden z pojem­ni­ków, trzech żoł­nie­rzy AK zgi­nęło pod­czas prób zdję­cia zasob­nika, który wylą­do­wał na kopule kościoła Świę­tego Alek­san­dra na placu Trzech Krzyży. Ogień nie­miecki był wyjąt­kowo celny i kon­te­ner prze­jęto dopiero po wybi­ciu od wewnątrz dziury w dachu.

Gdy Bry­tyj­czycy ponow­nie zabro­nili zrzu­tów bez­po­śred­nio na War­szawę, pol­skie załogi znowu zigno­ro­wały pole­ce­nie. Roz­kaz w woj­sku jest wpraw­dzie rze­czą świętą, ale żaden z lot­ni­ków nie zapo­mi­nał, że jest Pola­kiem, a to miało więk­sze zna­cze­nie niż wszyst­kie roz­kazy razem wzięte.

Pol­skie załogi nie ogra­ni­czały się zresztą do zrzu­tów, lot­nicy, nie bacząc na nie­bez­pie­czeń­stwo, włą­czali się bez­po­śred­nio do walki. Ostrze­li­wali nie­miec­kie pozy­cje z broni pokła­do­wej, co było już praw­dzi­wym samo­bój­stwem, ale tylko w ten spo­sób można było powstań­com dać coś wię­cej.

„[W nocy] z 13 na 14 sierp­nia, prze­la­tu­jąc nad War­szawą – wspo­mi­nał bry­tyj­ski nawi­ga­tor Alan McIn­tosh – moja załoga wypa­trzyła czte­ro­sil­ni­kowy samo­lot, który leciał niżej niż nasz i odci­nał się ciemną syl­wetą od czer­wieni pło­ną­cego mia­sta. Leciał dzio­bem w dół, jakby szy­ku­jąc się do lądo­wa­nia, bar­dzo nisko, pro­wa­dząc wymianę ognia z jakimś Niem­cem. Lek­kie działa prze­ciw­lot­ni­cze, nie­da­le­kie świa­tła reflek­to­rów. Mógł to być tylko jeden z hali­fak­sów pol­skiej 1586 Eska­dry do Zadań Spe­cjal­nych, który pięć i pół godziny wcze­śniej wystar­to­wał z Brin­disi. Nie­mal na pewno zdą­żył już zrzu­cić ładu­nek broni i amu­ni­cji i teraz jego załoga włą­czyła się do walki – póki jesz­cze zostało jej coś do zaofe­ro­wa­nia. Taka siła ducha oży­wiała pol­skich lot­ni­ków, któ­rzy lecieli z pomocą dla Powsta­nia War­szaw­skiego”17.

Osiem­na­stego wrze­śnia do akcji przy­łą­czyli się Ame­ry­ka­nie, korzy­sta­jąc z wymu­szo­nej zgody Sta­lina na lądo­wa­nie na rosyj­skich lot­ni­skach. W połu­dnie nad War­szawę dotarło sto sie­dem lata­ją­cych for­tec B-17 w osło­nie sześć­dzie­się­ciu czte­rech myśliw­ców P-51 Mustang. Doko­nano zrzutu z dużej wyso­ko­ści (ponad cztery tysiące metrów), a powstańcy począt­kowo wzięli spa­do­chrony za desant lot­ni­czy.

„Nagle zaczęły wykwi­tać na nie­bie białe i ciemne punk­ciki – wspo­mi­nał porucz­nik Zbi­gniew Bli­che­wicz (»Szczerba«). – Powoli rosły w oczach, aż wresz­cie zamie­niły się w cza­sze, pod któ­rymi kole­bały się jakieś przed­mioty. Wszyst­kim dech zamarł w pier­siach, a potem tar­gnął powie­trzem rado­sny okrzyk całego plu­tonu. Odpo­wie­dział mu echem jesz­cze potęż­niej­szy krzyk z mia­sta. Mia­sto też już śle­dziło z uwagą nie­po­wsze­dnie wido­wi­sko.

Drżą­cym gło­sem krzyk­ną­łem »Wic­kowi«:

– Daj mi lor­netkę!

Przy­tkną­łem ją do oczu. Te cza­sze – to spa­do­chrony. A wiszące pod nimi podłużne kształty…

Czu­łem, że mi w gar­dle zastyga, gdy szep­ną­łem do obec­nych:

– Chło­paki! To wygląda na… desant! To chyba spa­do­chro­nia­rze.

Cisza zapa­dła wręcz śmier­telna. Sły­sza­łem bicie wła­snego serca, jak w kana­łach. Spa­do­chrony zbli­żały się do ziemi i wresz­cie usły­sza­łem świsz­czący głos »Karo­laka«:

– Zbyt piękne, aby mogło być praw­dziwe, to zasob­niki”18.

Jak na zrzut doko­nany z dużej wyso­ko­ści, Ame­ry­ka­nie osią­gnęli cał­kiem przy­zwo­itą sku­tecz­ność. W ręce powstań­ców dostało się bowiem ponad dwa­dzie­ścia pro­cent zaopa­trze­nia (288 pojem­ni­ków z 1284), inna sprawa, że akcja była spóź­niona co naj­mniej o mie­siąc. Powsta­nie już dogo­ry­wało i nic nie mogło tego odmie­nić.

Na pięć dni przed lotem Ame­ry­ka­nów nad sto­licą zaczęły poja­wiać się sowiec­kie kuku­ruź­niki. Była to akcja typowo pro­pa­gan­dowa, która miała poka­zać światu, że Rosja­nie wspo­ma­gają powstań­ców z AK. Nocne zrzuty były nie­wiel­kie, doko­ny­wane bez spa­do­chro­nów, dla­tego więk­szość sprzętu ule­gała znisz­cze­niu. Na domiar złego sowiecka amu­ni­cja nie paso­wała do uży­wa­nej przez powstań­ców. Rusz­ni­ka­rze sta­rali się jed­nak napra­wiać uszko­dzoną broń, a roz­bite na bruku kon­serwy zna­la­zły ama­to­rów wśród wal­czą­cych. Nie było pro­ble­mów ze zlo­ka­li­zo­wa­niem wor­ków z sowiec­kim zaopa­trze­niem, powstań­ców bez­błęd­nie napro­wa­dzał zapach sło­niny z roz­trza­ska­nych puszek.

Impas

Przez powstań­cze oddziały prze­wi­nęło się około pięć­dzie­się­ciu tysięcy ludzi, jed­nak prze­ciętny stan oso­bowy nie prze­kra­czał trzy­dzie­stu tysięcy. Z linii wypa­dali zabici i ranni, zda­rzały się rów­nież przy­padki cho­rób i zała­mań ner­wo­wych. Nie wszy­scy wytrzy­my­wali psy­chicz­nie tra­ge­dię sto­licy i jej miesz­kań­ców.

W War­sza­wie wal­czyli nie tylko żoł­nie­rze AK. Do powsta­nia przy­łą­czyło się ponad sied­miu­set człon­ków pra­wi­co­wych Naro­do­wych Sił Zbroj­nych oraz kil­ku­set żoł­nie­rzy Pol­skiej Armii Ludo­wej zwią­za­nej z PPS. Po pew­nych waha­niach w wal­kach wzięli rów­nież udział człon­ko­wie komu­ni­stycz­nej Armii Ludo­wej. Sto­sunki pomię­dzy oddzia­łami o róż­nej pro­we­nien­cji poli­tycz­nej ukła­dały się na ogół popraw­nie, cho­ciaż komu­ni­stów z reguły trak­to­wano z dużą rezerwą. A żoł­nie­rze AL rów­nież pod­kre­ślali swoją odręb­ność.

„Posta­no­wi­ły­śmy obie z »Baśką« udać się na poszu­ki­wa­nie jedze­nia dla naszych cho­rych – rela­cjo­no­wała sani­ta­riuszka Hanna Nowiń­ska (»Hanka«, »Zerwicz«). – Zabra­ły­śmy ze sobą dwa wia­derka. »Na nos« tra­fi­ły­śmy do jakiejś kuchni przy ulicy Świę­to­jer­skiej. Była to sie­dziba »Czwar­ta­ków« z Gwar­dii Ludo­wej. Nie wie­dzia­ły­śmy dotąd, że takie zgru­po­wa­nie w ogóle ist­nieje. Kapi­tan bar­dzo uprzej­mie nalał nam do wia­dra wspa­niale pach­ną­cego krup­niku, ale wła­śnie w tym momen­cie wpa­dły ich łącz­niczki i ze zło­ścią czy­niły mu wymówki, że obcym roz­daje jedze­nie. Wrzask nie­sa­mo­wity! Kapi­tan mru­gnął do nas, dał nam jesz­cze duże pudło papie­ro­sów, dwa wia­dra wina i obie­cał, że za trzy godziny będzie miał krup­nik spe­cjal­nie dla nas. Dum­nie przy­nio­sły­śmy zdo­bycz. Chłopcy po pew­nym cza­sie zaczęli się wygłu­piać i śmiać, ale żaden nie był w sta­nie pod­nieść się z posła­nia. Były­śmy prze­ra­żone: oni byli pijani! Na szczę­ście kapi­tan dotrzy­mał obiet­nicy i po krup­niku chłopcy odzy­skali formę”19.

Żyw­ność w powsta­niu była tak samo potrzebna jak broń i jej rów­nież bra­ko­wało. Dla­tego łącz­niczki z AL tak gwał­tow­nie sprze­ci­wiały się, gdy odle­wano zupę (o winie i papie­ro­sach nie wspo­mi­na­jąc) dla „wro­gów kla­so­wych”.

Inna sprawa, że oddziały AL rzą­dziły się swo­imi pra­wami, a ich człon­ko­wie ni­gdy nie zapo­mi­nali o ide­olo­gii i wyko­rzy­sty­wali ją, kiedy było im wygod­nie.

„Po połu­dniu zosta­łem wezwany do »Boń­czy« – opo­wia­dał Zbi­gniew Bli­che­wicz. – Nie­liczne, ale za to dobrze wypo­sa­żone w broń oddziałki AL zeszły z pozy­cji, two­rząc nie­bez­pieczne luki w sys­te­mie obron­nym odcinka bata­lionu. Jeden tylko kapi­tan »Szwed« [Jan Sza­niaw­ski – S.K.] pozo­stał ze swoim plu­to­nem gdzieś na Bugaju, nie soli­da­ry­zu­jąc się z człon­kami swej par­tii.

AL-owcy wyszli z pro­stego zało­że­nia. Skoro ich czer­woni bra­cia nie chcą im przyjść z pomocą, to oni ten cały kram mają gdzieś i nic to ich nie obcho­dzi. Ta postawa nie była pozba­wiona pew­nej logiki, zacho­wa­nie jed­nak komu­ni­stów było dość kło­po­tliwe dla wal­czą­cych oddzia­łów AK”20.

W sze­re­gach powstań­ców zna­leźli się przed­sta­wi­ciele aż szes­na­stu naro­do­wo­ści, cho­ciaż w więk­szo­ści były to poje­dyn­cze przy­padki. „Legię cudzo­ziem­ską” AK two­rzyli naj­czę­ściej ucie­ki­nie­rzy z nie­miec­kich obo­zów i dezer­te­rzy, był jed­nak rów­nież żonaty z Polką Nige­ryj­czyk August Agbola O’Brown. Osobny plu­ton stwo­rzyli Sło­wacy (nomi­nal­nie sprzy­mie­rzeńcy Nie­miec), a uwol­nieni z obozu na Gęsiówce Żydzi uczest­ni­czyli w pra­cach for­ty­fi­ka­cyj­nych i pomoc­ni­czych. W powstań­czych oddzia­łach wal­czyli nato­miast pozo­stali przy życiu człon­ko­wie Żydow­skiej Orga­ni­za­cji Bojo­wej (w tym Marek Edel­man).

Hitle­rowcy nie odwa­żyli się użyć do tłu­mie­nia powsta­nia oddzia­łów węgier­skich, oba­wia­jąc się o ich lojal­ność. Mieli rację, ponie­waż z Buda­pesztu nad­cho­dziły roz­kazy, aby nie mie­szać się do powsta­nia. Ale zazna­czono także, że nie wolno prze­cho­dzić na pol­ską stronę.

Hitle­rowcy szybko otrzą­snęli się z zasko­cze­nia i przy­stą­pili do meto­dycz­nej pacy­fi­ka­cji mia­sta. W War­sza­wie sta­cjo­no­wały duże siły nie­miec­kie (około szes­na­stu tysięcy żoł­nie­rzy i poli­cjan­tów), dobrze uzbro­jone i mające opar­cie w umoc­nio­nych sta­no­wi­skach. Oddziały te stop­niowo wzmac­niano, aż do czter­dzie­stu tysięcy ludzi, co uznano za wystar­cza­jące do zdła­wie­nia powsta­nia. Decy­do­wała bowiem prze­waga tech­niczna, hitle­rowcy dys­po­no­wali lot­nic­twem, arty­le­rią i bro­nią pan­cerną. Bez­kar­nie mogli bom­bar­do­wać pol­skie pozy­cje, gdyż powstańcy nie mieli żad­nej (!) obrony prze­ciw­lot­ni­czej. Pod­czas całego powsta­nia zestrze­lono zale­d­wie jeden samo­lot wroga, a pol­scy dowódcy z reguły zaka­zy­wali ostrzału ata­ku­ją­cych maszyn. Dys­po­no­wano tylko kara­bi­nami maszy­no­wymi, dla­tego walkę z samo­lotami uwa­żano za mar­no­wa­nie amu­ni­cji.

Powstań­cze pozy­cje ata­ko­wały czołgi, roz­bi­ja­jąc bary­kady. Do tego celu hitle­rowcy uży­wali rów­nież zdal­nie ste­ro­wa­nych min samo­bież­nych typu Goliath. To wła­śnie pod­czas prze­ci­na­nia kabla ste­ru­ją­cego takiego pojazdu został postrze­lony jeden z boha­te­rów filmu Kanał Andrzeja Wajdy, pod­cho­rąży „Korab”.

Naj­więk­szy popłoch wzbu­dzały jed­nak nie­miec­kie sze­ścio­lu­fowe moź­dzie­rze rakie­towe Nebel­wer­fer (kali­ber 300 mm i 380 mm), nazy­wano je „kro­wami” lub „sza­fami”. Z powodu cha­rak­te­ry­stycz­nego dźwięku przy odpa­la­niu wzbu­dzały powszechną panikę, były w sta­nie zbu­rzyć cały dom. W pra­wie każ­dej rela­cji z powsta­nia są wzmianki o tej broni i jej prze­ra­ża­jąco sku­tecz­nym dzia­ła­niu.

Do ostrzału War­szawy wyko­rzy­sty­wano rów­nież ciężki samo­bieżny moź­dzierz oblęż­ni­czy typu Karl kali­bru 600 mm. Pocisk o wadze dwóch ton nisz­czył wszystko, w co ude­rzył. Na jed­nym z bar­dziej zna­nych zdjęć z okresu powsta­nia uwiecz­niono moment tra­fie­nia takim poci­skiem budynku towa­rzy­stwa Pru­den­tial, naj­wyż­szego gma­chu przed­wo­jen­nej War­szawy.

Trzeba przy­znać, że powstańcy szybko przy­sto­so­wy­wali się do nowej sytu­acji i nie­wiele było ich w sta­nie zbul­wer­so­wać. Nawet potężne nie­miec­kie nie­wy­pały.

„Otrzy­mu­jemy roz­kaz urzą­dze­nia się po ciemku i odpo­czy­wa­nia – wspo­mi­nał Lech Hałko z bata­lionu »Boń­cza« – bo jutro rano mamy prze­jąć obronę tego odcinka. Nie­któ­rzy mają latarki, ale uży­wają ich bar­dzo ostroż­nie, bo na błysk świa­tła z gru­zów Poczty [Głów­nej – S.K.] Niemcy odpo­wia­dają kano­nadą. Nie ma tu mate­racy, do któ­rych przy­zwy­cza­ili­śmy się w naszym ostat­nim miej­scu postoju. Po omacku znaj­duję na ziemi mały wzgó­rek, coś aku­rat pod głowę, więc kładę się i zasy­piam. Po prze­bu­dze­niu zamar­łem ze stra­chu. W nikłym świe­tle poranka widzę, że spa­łem oparty głową o pocisk – nie­wy­pał z 600-mili­me­tro­wego moź­dzie­rza »Thor« [wła­ści­wie Karl 6-»Ziu« – S.K.], do połowy wryty w gruzy. Spa­łem jak zabity i śni­łem chyba o Steńce! Z mojej prze­ra­żo­nej miny śmieją się chłopcy od »Kry­bara«. Oni z tym nie­wy­pałem są za pan brat już od dawna”21.

Pią­tego sierp­nia do War­szawy przy­był SS-Obergruppenführer Erich von dem Bach-Zelew­ski mia­no­wany dowódcą oddzia­łów SS. Nie­ba­wem otrzy­mał zwierzch­nic­two nad cało­ścią sił nie­miec­kich w sto­licy i to wła­śnie on jest odpo­wie­dzialny za krwawą pacy­fi­ka­cję powsta­nia. To jego sumie­nie obcią­żają wymor­do­wa­nie dzie­sią­tek tysięcy lud­no­ści cywil­nej, gwałty i egze­ku­cje.

Hitle­rowcy od pierw­szych dni dzia­łali bowiem ze skal­ku­lo­wa­nym okru­cień­stwem, chcąc zastra­szyć mia­sto. Do tłu­mie­nia rewolty użyto obok jed­no­stek linio­wych oddzia­łów spe­cja­li­zu­ją­cych się w krwa­wych pacy­fi­ka­cjach. Jej człon­ków nazy­wano w War­sza­wie Kał­mu­kami, ponie­waż w ich skła­dzie zna­la­zły się dwa bata­liony azer­skie i bry­gada sztur­mowa SS RONA (Rosyj­ska Wyzwo­leń­cza Armia Ludowa) Bro­ni­sława Kamiń­skiego. Jed­nostka ta zło­żona z rene­ga­tów rosyj­skich i ukra­iń­skich cha­rak­te­ry­zo­wała się praw­dzi­wie wschod­nim okru­cień­stwem, bar­dziej niż walką zaj­mu­jąc się mor­do­wa­niem, gwał­tami i rabun­kiem.

Wbrew obie­go­wym opi­niom w sto­licy nie było nato­miast wła­sow­ców (Rosyj­skiej Armii Wyzwo­leń­czej – ROA), taką nazwą okre­ślano błęd­nie pod­wład­nych Kamiń­skiego.

Kał­mu­kom dorów­ny­wała w bestial­stwie bry­gada SS-Standartenführera Oskara Dir­le­wan­gera. Zło­żona z kry­mi­na­li­stów wycią­gnię­tych z obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych (Niem­ców, Austria­ków, Bał­tów), stała się praw­dzi­wym postra­chem sto­licy. Oddział miał jed­nak nie­zwy­kle wyso­kie straty, bo walki z powstań­cami były bar­dziej nie­bez­piecz­nym zada­niem niż pale­nie wsi na Bia­ło­rusi. Sam Dir­le­wan­ger nie uszedł po woj­nie pol­skiej spra­wie­dli­wo­ści. Aresz­to­wany w czerwcu 1945 roku przez Fran­cu­zów, został w wię­zie­niu zaka­to­wany przez Pola­ków (byłych powstań­ców?), któ­rzy woleli nie cze­kać na ofi­cjalny pro­ces.

Śmierć Woli

Wybuch powsta­nia zablo­ko­wał nie­miec­kie linie komu­ni­ka­cyjne, dla­tego naj­waż­niej­szym celem oku­pan­tów stało się zapew­nie­nie spraw­nego trans­portu przez wal­czące mia­sto.

Na pierw­szy ogień poszła Wola, gdzie zgod­nie z pole­ce­niem Him­m­lera mor­do­wano każ­dego spo­tka­nego Polaka. Ota­czano kolejno domy, miesz­kań­ców wypę­dzano na zewnątrz i roz­strze­li­wano, bez roz­róż­nie­nia płci i wieku. Cza­sami ofiary spę­dzano do piw­nic, do któ­rych wrzu­cano wiązki gra­na­tów lub które pod­pa­lano. W jed­nym z sie­ro­ciń­ców pod­władni Dir­le­wan­gera wymor­do­wali dzieci, roz­bi­ja­jąc im głowy kol­bami kara­bi­nów. Wielu miesz­kań­ców Woli zna­la­zło śmierć, gdy pędzono ich na powstań­cze bary­kady w cha­rak­te­rze żywych tarcz.

Nie oszczę­dzano szpi­tali, mor­du­jąc cho­rych, ran­nych i per­so­nel medyczny. Pło­nęły kościoły razem z wier­nymi. Wola stała się sceną wyda­rzeń nie­wi­dzia­nych w Euro­pie od cza­sów Czyn­gis-chana. Przy takim natę­że­niu zbrodni walka hitle­row­ców z oddzia­łami powstań­czymi zeszła na drugi plan.

„Tych nie­szczę­snych i naj­wi­docz­niej cał­kiem nie­win­nych ucie­ki­nie­rów – opi­sy­wał nie­miecki ofi­cer Hans Thieme – któ­rzy ośmie­lili się schro­nić w domu Bożym, spę­dzono tu na cmen­tarz i roz­strze­lano – męż­czyzn, kobiety, star­ców i dzieci – wszyst­kich. Wśród nich krą­żyły roje much, a oni leżeli w kałuży krwi, cze­ka­jąc, aż ich spalą lub pogrze­bią jacyś sie­pa­cze czy pachołki. Wkrótce zoba­czy­li­śmy jesz­cze wię­cej śla­dów nie­zwy­kłego okru­cień­stwa – leżące w sto­sach przy ścia­nach domów zwę­glone ciała, powy­krę­cane, zasty­głe w geście obrony członki. Inne ciała kła­dziono na nosze i z obo­jęt­nym wyra­zem twa­rzy prze­no­szono do grobu. […] Teraz zmie­niono tech­nikę […] przy­wo­żono ich cię­ża­ro­wymi samo­cho­dami. Kazano im podejść do płotu. Każdy musiał wyrwać jedną szta­chetę i sta­nąć z nią w sze­regu. Potem roz­strze­li­wano cały sze­reg, pole­wano ben­zyną i palono. Szta­chety były potrzebne po to, by się lepiej paliło”22.

Apo­geum zbrodni nastą­piło w „czarną sobotę” 5 sierp­nia. Jesz­cze rano lud­ność Woli mor­do­wano w spo­sób cha­otyczny, po połu­dniu zaś masa­krę ujęto w zor­ga­ni­zo­wane formy. Miesz­kań­ców spę­dzano na place fabryczne i cmen­ta­rze, gdzie ich roz­strze­li­wano z broni maszy­no­wej. Cza­sami ofia­rom strze­lano w tył głowy, a zwały tru­pów się­gały wyso­ko­ści kilku metrów.

„Środ­kiem podwórka pro­wa­dzono nas w głąb – zezna­wała Wanda Lurie – do wąskiego przej­ścia na dru­gie podwó­rze. Tu Niemcy i Ukra­ińcy usta­wili nas czwór­kami. […] Trupy leżały na prawo i na lewo, w róż­nych pozy­cjach. Naszą grupę skie­ro­wano w kie­runku przej­ścia pomię­dzy budyn­kami. Leżeli tam już zabici. Gdy pierw­sza czwórka docho­dziła do miej­sca, gdzie leżały ciała, oprawcy bły­ska­wicz­nie pod­no­sili broń i strze­lali w kark od tyłu. […] Pode­szłam więc w ostat­niej czwórce, razem z troj­giem dzieci, do miej­sca egze­ku­cji, trzy­ma­jąc prawą ręką dwie rączki młod­szych dzieci, lewą star­szego synka. Dzieci szły, pła­cząc i modląc się. Star­szy, widząc zabi­tych, wołał, że i nas zabiją. W tym momen­cie Ukra­iniec sto­jący za nami strze­lił naj­star­szemu syn­kowi w tył głowy. Następne strzały ugo­dziły młod­sze dzieci i mnie”23.

Kula nie była jed­nak śmier­telna, pocisk tra­fił kobietę z boku w kark i wyszedł przez poli­czek. Wanda upa­dła pomię­dzy mar­twych i, nie tra­cąc przy­tom­no­ści, obser­wo­wała kolejne egze­ku­cje. „Wpro­wa­dzono nową grupę męż­czyzn, któ­rych trupy po chwili upa­dły na mnie. Wpro­wa­dzono kolejną par­tię, tym razem kobiet i dzieci. I tak czwórka za czwórką, roz­strze­li­wali do póź­nego wie­czora”24.

Wanda Lurie była w ciąży i ruchy dziecka uświa­do­miły jej, że musi żyć. Pod zwa­łami pomor­do­wa­nych prze­le­żała trzy dni (!), po czym udało się jej wydo­stać. Tra­fiła do kościoła Świę­tego Woj­cie­cha przy ulicy Wol­skiej, a następ­nie została prze­wie­ziona do Prusz­kowa. W szpi­talu w Pod­ko­wie Leśnej uro­dziła syna, któ­remu nie bez powodu dała na imię Mści­sław.

Rzeź Woli trwała jesz­cze przez następne dwa dni, cho­ciaż przy­były wła­śnie do War­szawy von dem Bach-Zelew­ski ogra­ni­czył jej zasięg. Zre­zy­gno­wano z mor­do­wa­nia kobiet i dzieci, ogra­ni­cza­jąc się do roz­strze­li­wa­nia męż­czyzn. Zelew­ski mel­do­wał prze­ło­żo­nym (nie­zgod­nie z prawdą), że zaczyna mu bra­ko­wać amu­ni­cji do egze­ku­cji. Odrzu­cił także suge­ro­wane wie­sza­nie Pola­ków zamiast roz­strze­li­wa­nia, tłu­ma­cząc to cza­sem. Nie miał jed­nak na celu wzglę­dów huma­ni­tar­nych (jego sumie­nie obcią­żały potworne mordy na Wscho­dzie), był prag­ma­ty­kiem i uwa­żał, że zbrod­nie na Woli utrud­nią poli­tyczne roz­wią­za­nie kon­fliktu. Miał rów­nież poważne obawy co do odpor­no­ści psy­chicz­nej pod­wład­nych, wśród wyko­naw­ców i obser­wa­to­rów zbrodni noto­wano bowiem przy­padki zała­mań ner­wo­wych.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

K. Leski, Życie nie­wła­ści­wie uroz­ma­icone. Wspo­mnie­nia ofi­cera wywiadu i kontr­wy­wiadu AK, War­szawa 1989, s. 331. [wróć]

Za: N. Davis, Powsta­nie ’44, Kra­ków 2004, s. 320–322. [wróć]

C. Miłosz, Rodzinna Europa, War­szawa 1998, s. 311. [wróć]

Kulisy kata­strofy powsta­nia war­szaw­skiego, oprac. Jan Sido­ro­wicz, Nowy Jork 2009, s. 11. [wróć]

H. Zakrzew­ska, Nie­pod­le­głość będzie twoją nagrodą, War­szawa 1994, s. 270–271. [wróć]

Bata­lion Boń­cza. Rela­cje z walk w Powsta­niu War­szaw­skim na Sta­rówce, Powi­ślu i Śród­mie­ściu, red. A. Rumia­nek, Gdańsk 2010, s. 211. [wróć]

Kulisy kata­strofy…, s. 16. [wróć]

Za: R. Jabłoń­ski, Prze­rwali bój, gdy nie było szans, http://www.powsta­nie.pl/?ktory=15 [wróć]

Ibi­dem. [wróć]

Za: P. Wie­czor­kie­wicz, Histo­ria poli­tyczna Pol­ski 1935–1945, War­szawa 2005, s. 429. [wróć]

http://www.mysliwcy.pl/arty­kul.php?id=17&dzial=3 [wróć]

Za: P. Wie­czor­kie­wicz, op. cit., s. 430. [wróć]

Za: Ibi­dem, s. 431. [wróć]

Za: http://powstanie44.blog.pl/tag/hali­fax/ [wróć]

Za: N. Davis, op. cit., s. 427. [wróć]

Za: Ibi­dem, s. 428. [wróć]

Za: Ibi­dem, s. 421. [wróć]

Z. Bli­che­wicz, Powstań­czy tryp­tyk, Gdańsk 2009, s. 259–260. [wróć]

Bata­lion Boń­cza…, s. 328. [wróć]

Z. Bli­che­wicz, op. cit., s. 71. [wróć]

L. Hałko, Kotwica her­bem wybra­nym, War­szawa 1999, s. 128–128. [wróć]

Za: N. Davis, op. cit., s. 345–346. [wróć]

Za: E. Koło­dziej­czyk, Tryp­tyk War­szaw­ski – Wypę­dze­nie – Dulag 121 – Tułaczka, War­szawa 1984, s. 18–19. [wróć]

Ibi­dem, s. 19. [wróć]