Milioner w opałach - Grant Allen - ebook

Milioner w opałach ebook

Grant Allen

0,0

Opis

Starcie dwóch charakterów. Pułkownik Cuthbert Clay jest genialnym oszustem i mistrzem maskarady. Sir Charles Vandrift to z kolei biznesmen z krwi i kości, właściciel kopalni diamentów w Afryce. Pierwszy ma chrapkę na majątek drugiego - by przejąć miliony, sięga po najwymyślniejsze środki. Ma też asa w rękawie, pomocnicę Madame Picardet, której wdziękom nie sposób się oprzeć. Dla miłośników powieści awanturniczo-kryminalnej spod znaku Edgara Wallace'a.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 121

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Grant Allen

Milioner w opałach

Przekład z angielskiego EUGENII ŻMIJEWSKIEJ.

Saga

Milioner w opałach

Tłumaczenie Eugenia Żmijewska

Tytuł oryginału An African Millionaire

Język oryginału angielski

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1897, 2022 SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728334362 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

I.

Przygoda z meksykańskim jasnowidzącym.

Nazywam się Seymour Wilbraham Wentworth. Jestem szwagrem i sekretarzem sir Karola Vandrift, afrykańskiego milionera i słynnego finansisty. Przed wielu laty, gdy Karolek Vandrift był początkującym adwokaciną w Cape-Town, miałem szczęście poślubić jego siostrę. Gdy majątek Vandrifta i jego ferma w pobliżu Kimberley rozwinęły się i zamieniły na Towarzystwo „Cloeterdorp-Golcondas, Limited”, mój szwagier ofiarował mi wcale korzystną posadę sekretarza; w tym charakterze byłem i jestem jego nieodstępnym towarzyszem.

Nie byle kto zdoła wyprowadzić w pole Karola Vandrift. Niewielki wzrostem, silny budową, mój szwagier ma usta szerokie, brodę spiczastą, świadczącą o silnej woli, i oczy przenikliwe, jak świderki. Znałem jednego tylko łotra, który zdołał podejść sir Karola, lecz ten, według zdania komisarza policyjnego w Nizzy, potrafiłby zamydlić oczy syndykatowi, złożonemu z Roberta Houdin, Pidocqua i Cagliostra.

Wyruszyliśmy na parę tygodni na Rivierę, aby wypocząć po kłopotach, które idą w parze z milionami; nie uważaliśmy za stosowne brać ze sobą naszych żon, tembardziej, że lady Vandrift jest zamiłowana w londyńskim trybie życia i nie odczuwa piękności natury. My obaj z sir Karolem jesteśmy bardzo wrażliwi na to piękno i po gorączkowem życiu w City lubimy odetchnąć świeżem powietrzem i wchłonąć powiew morza. Tarasy Monte-Carlo, wspaniałe widoki, obramowane łańcuchem Alp Nadmorskich, przemawiają nam do duszy i budzą w niej poetyczność. Sir Karol kocha to lazurowe wybrzeże, a lubi też wygrywać po parę tysięcy franków wśród palm i kaktusów.

Nie osiedlamy się nigdy w Monte-Carlo — taki adres na listach finansisty brzmi nie dość solidnie. Sir Karol zatrzymuje się zwykle w jednym z najlepszych hotelów przy Promenade des Anglais w Nizzy, lecz dla uspokojenia nerwów i odświeżenia wrażeń, odbywa codzienne wycieczki do Kasyna.

Owego sezonu mieszkaliśmy w Hôtel des Anglais, w pardzo wygodnym apartamencie na pierwszem piętrze — salon, gabinet i dwa pokoje sypialne. Weszliśmy w kosmopolityczne towarzystwo.

Nizza rozbrzmiewała podówczas sławą jasnowidzącego Meksykanina; powiadano, że jest obdarzony duchem proroczym, że widzi na odległość, że jego wzrok przenika mury, słowem, że tea człowiek posiada moc nadprzyrodzoną. Mój szwagier nie cierpi szarlatanów i oszustów, a gdy zdarzy mu się o takim ptaszku posłyszeć, póty nie ma spokoju, dopóki nie ujawni jego szalbierstw.

Nasze znajome panie z hotelu poznały meksykańskiego czarodzieja i były zachwycone jego osobą i jego cudownemi właściwościami: jednej z nich wskazał miejsce pobytu zbiegłego małżonka; innej — numer, na który wygrała znaczną sumę w rulecie; trzeciej rzucił na ekran podobiznę człowieka, którego kochała przez lat wiele.

Naturalnie, sir Karol nie wierzył w te „cuda”, ale był zaciekawiony i pragnął ujrzeć je na własne oczy.

— Ileby też ów „czarodziej” żądał za seans prywatny? — spytał pewnego dnia panią Picardet, damę, której szarlatan wskazał wygrywające numery.

— On nie popisuje się za pieniądze; działa dla do bra ludzkości. Jestem pewna, że zechce dać panu próbkę swego zdumiewającego daru — odparła dama.

— To niepodobna! — zawołał sir Karol. — Ten człowiek musi przecież zarobić. Dam mu pięć gwinei za wieczór. Gdzie on mieszka?

— Zdaje mi się, że w hotelu Cosmopolitan. Ach! prawda, przypominam sobie: w Westminsterskim — odrzekła pani Picardet.

Sir Karol zwrócił się ku mnie.

— Proszę cię, Seymour — szepnął — pójdź do niego po obiedzie i ofiaruj mu pięć funtów za seans prywatny w moim apartamencie; tylko mu nie wspominaj mego nazwiska. Sam przyprowadź go wprost na górę, żeby nie mógł przepytać się o mnie u szwajcara. Zobaczymy, jak się z tego wywiąże.

Poszedłem. Jasnowidzący był istotnie ciekawą postacią: wysokiego wzrostu—jeszcze wyższy od sir Karola, ale szczuplejszy—miał nos orli, oczy przenikliwe, twarz wygoloną, o rysach pięknych, kształty greckiego posągu. Charakterystyczną cechę nadawała mu czupryna olbrzymia, bodaj większa od tej, którą Paderewski czaruje obie półkule. Zrozumiałem odrazu, dlaczego ten człowiek ma zwolenniczki wśród kobiet: wyglądał na poetę, na śpiewaka i na jasnowidzącego w jednej osobie.

— Przybywam tu — rzekłem — aby pana prosić o udzielenie seansu w apartamencie mego przyjaciela. Kazał mi przedewszystkiem powiedzieć, że ofiaruje pięć funtów za wieczór.

Senor Antonio Herrera — tak brzmiało jego imię i nazwisko — ukłonił mi się i rzekł z uśmiechem pogardliwym:

— Nie kupczę moimi przyrodzonymi darami. Jeśli pański przyjaciel — bezimienny — chce zbadać cuda, które sprawiam, gotów jestem je okazać. Na szczęście, mam dzisiaj wieczór wolny. Sądzę, że zdołam rozwiać niedowiarstwo pańskiego przyjaciela, bo domyślam się, że jest sceptykiem.

Przesunął palce po czuprynie.

— Tak, pójdę — oświadczył, przemawiając jakby do niewidzialnej istoty. — Pójdę z panem.

Wziął sombrero o szerokich skrzydłach, opasane czerwoną wstążką, zarzucił płaszcz na ramiona, zapalił papierosa i wyszedł ze mną.

Po drodze mówił mało, urywanemi zdaniami. Wydawał się pogrążony w myślach Gdyśmy doszli do drzwi hotelu, postąpił jeszcze parę kroków dalej, jak gdyby nie wiedział, dokąd go prowadzę. Następnie stanął, obejrzał się i szepnął:

— Ha! „Les Anglais!”.

Mówił po angielsku płynnie, z lekkim akcentem południowym.

— A więc to tutaj! Tak, tutaj... — rzekł, zwracając się znowu do istoty niewidzialnej.

Śmiałem się w duszy na myśl, że te niewinne sztuczki mają zamydlić oczy tak bystremu człowiekowi, jak sir Karol Vandrift. Wiadomo w londyńskiej City, że nie byle kto wywiedzie go w pole, a senor Antonio Herrera zdawał się być najpospolitszym oszustem.

Zaprowadziłem go do naszego apartamentu. Karol zaprosił kilka osób na to przedstawienie.

Jasnowidzący wszedł, pogrążony w myślach. Był we frakowym garniturze, lecz wzorzysty pas, związany w kokardę u boku, nadawał jego ubraniu malowniczy wygląd. Nie zatrzymując oczu na nikim, podszedł wprost do sir Karola i rękę mu podał.

— Dobry wieczór — rzekł. — Pan jesteś tu gospodarzem. Powiedział mi to wzrok duszy...

— Wyborna komedya! — zaśmiał się sir Karol. — Ci ludzie muszą być przytomni i sprytni, bo to ich zalety fachowe. Należy o tem pamiętać, mrs. Mackenzie.

Jasnowidzący rozejrzał się dokoła, uśmiechnął się do osób, które znał zapewne w innym „przejawie istnienia”. Sir Karol zadał mu parę prostych pytań, na próbę. Odpowiadał na wszystkie bardzo trafnie. Wreszcie mój szwagier prosił go o wymienienie mojego nazwiska.

— Zaczyna się na S — rzekł senor Herrera. — Zdaje mi się, że brzmi: Seymour. — Robił duże pauzy pomiędzy słowami, powtarzając jakby słowa, podszeptywane mu przez wyższą siłę. — Seymour... Wilbraham... hrabia Strafford... Nie, nie hrabia Strafford!... Seymour Wilbraham Wentworth!... Zdaje mi się, że istnieje jakaś łączność pomiędzy nazwiskami Wentworth a Strafford... Nie jestem Anglikiem. Nie rozumiem tej łączności, ale czuję, że Wentworth i Strafford, to jedno i to samo.

Obejrzał się, szukając potwierdzenia swych słów. Jedna z pań przyszła mu w pomoc.

— Wentworth — objaśniła — to przezwiako słynnego Earl of Strafford. Ciekawa też jestem, czy mr. Wentworth pochodzi od niego.

— Tak — oświadczył jasnowidzący.

Zdziwiło mnie to twierdzenie, bo chociaż mój ojciec obstawał przy tem pokrewieństwie, brakło jednego ogniwa do nawiązania paranteli. A mianowicie, niepodobna było dowieść, że Czcigodny Tomasz Wilbraham Wentworth był ojcem Jonatana Wentworth, handlarza koni z Bristolu, a naszego protoplasty.

— Gdzie ja się urodziłem? — spytał sir Karol, przeskakując na inny przedmiot.

— W Afryce — rzekł powoli — w Afryce... południowej... Przylądek Dobrej Nadziei... Jansenville... ulica De Witt... Rok 1840.

— To prawda! — zawołał sir Karol ze zdziwieniem. — Zresztą mógł przygotować się zgóry, wiedząc, gdzie go wzywają.

— Nie powiedziałem mu, że idziemy tutaj. Doszedłszy do hotelu, minął go...

Zamieniliśmy te kilka słów półgłosem.

Jasnowidzący gładził wygoloną brodę. Zdało mi się, że dostrzegam dziwny błysk w jego oczach.

— Może pan życzy sobie, żebym mu wymienił numer banknotu, zamkniętego w kopercie? — spytał.

— Zechciej pan wyjść z pokoju. Pokażę go obecnym — odpowiedział sir Karol.

Meksykanin oddalił się. Mój szwagier pokazał numer banknotu wszystkim po kolei, nie wypuszczając go z ręki, następnie wsunął go w kopertę i zakleił ją szczelnie.

Jasnowidzący powrócił. Ogarnął okiem obecnych, wstrząsnął czupryną, następnie ujął w dwa palce kopertę i wpatrzył się w nią.

— „AF, 73549” — rzekł powoli. — Jest to banknot angielski pięćdziesięciofuntowy; dostałeś go pan wczoraj w Kasynie wzamian za złoto, wygrane w Monte-Carlo...

— Domyślam się, w jaki sposób odgadł — rzekł sir Karol półgłosem. — Zapewne sam zmienił banknot na złoto, a potem ja wymieniłem złoto na banknot. Przypominam sobie nawet, że jakiś rozczochraniec stał przy kasie. Swoją drogą, jest zręczny i sprytny.

— Senor Herrera widzi przez sukno, przez papier, przez złoto... — odezwała się jedna z dam, niejaka pani Picardet.

Wyjęła z kieszeni artystycznie wyrobiony woreczek ze złotej łuski, szczelnie zwartej.

— Co ja tu mam? — zapytała.

Jasnowidzący spojrzał badawczo, ściągnął brwi i rzekł:

— Trzy złote monety: jedna pięciodolarówka ame rykańska, jedna dziesięciofrankówka i jedna dwudziestomarkówka z podobizną Wilhelma I-go.

Otworzyła woreczek i dawała go do obejrzenia wszystkim obecnym. Sir Karol uśmiechnął się.

— Porozumienie! — szepnął — porozumienie...

Jasnowidzący spojrzał na niego z urazą.

— Żądasz pan innych dowodów? — rzekł uroczyście. — Dobrze. Masz pan w lewej kieszeni tużurka list zmięty. Czy chcesz pan, żebym go głośno odczytał?...

Tym, którzy znają sir Karola, może się to wydać nieprawdopodobnem, a jednak—zaczerwienił się. Co było w liście — nie wiem, bądź co bądź odpowiedział wymijająco.

— Nie, dziękuję, nie chcę pana trudzić. Dane dowody zręczności wystarczają.

Ruchem instynktownym sięgnął do kieszeni tużurka, jak gdyby się obawiał, że senor Herrera list odczyta. Zdawało mi się, że spojrzał przytem z pod oka na panią Picardet.

Jasnowidzący ukłonił się.

— Pańskie życzenie jest dla mnie prawem — rzekł. — Choć przenikam tajemnice, umiem jednak je szanować... Każda jest dla mnie świętością. Gdybym postępował inaczej, mógłbym zaszkodzić tysiącom ludzi. Czy jest na świecie człowiek, któryby chciał, żeby inni zaglądali bezkarnie do jego serca?...

Spojrzał dokoła. Wielu z nas czuło, że chytry Amerykanin wie za dużo. Jedni bali się, aby nie zdradził ich zamierzeń finansowych, drudzy — aby nie odsłonił tajemnic serca.

— I tak naprzykład — mówił senor Herrera — przed kilku tygodniami, jadąc tu z Paryża, spotkałem w wagonie bardzo inteligentnego człowieka, zajmującego się wyrabianiem koncesyj. Miał w kieszeni ważne dokumenty, ściśle prywatne — tu jasnowidzący spojrzał na sir Karola. — Pan zna się na takich rzeczach... — dodał. — Były tam świadectwa i ekspertyzy górników, plany, słowem, jak powiadam, dokumenty ważne i ściśle prywatne...

— Dyskrecya jest niezbędna w sprawach finansowych — wtrącił sir Karol.

— Naturalnie — szepnął Meksykanin — a że na kopercie był napis: ściśle prywatne, więc szanuję tajemnicę i nie zdradzę jej, choć zdołałem ją przeniknąć. Wspominam o tem na dowód, że, mając taki dar niezwykły, przy złej woli, mógłbym szkodzić moim bliźnim...

— Pańskie uczucia przynoszą panu zaszczyt — rzekł sir Karol cierpko, a do mnie szepnął: — Zręczny łotr! Żałuję, żem go tu wezwał.

Senor Herrera domyślił się widocznie treści tych słów, bo zaczął z lekkiego tonu:

— A teraz dam państwu inny dowód mojej nadprzyrodzonej mocy. Ale na to potrzeba pewnych przygotowań i innego oświetlenia. Czy pozwolisz pan, senor gospodarzu, — bo wiem, że pan jesteś lokatorem tego apartamentu — czy pozwolisz zatem przyćmić lampę? Tak... Dosyć. Jeszcze tę... i tę trzecią.

Wysypał szczyptę proszku z torebki na spodeczek.

— A teraz poproszę o zapałkę. Dziękuję...

Proszek płonął zielonem światłem. Jasnowidzący wyjął z kieszeni karton i zamykany kałamarzyk.

— Proszę o pióro.

Wziął je z moich rąk i podał sir Karolowi.

— Zechciej pan wypisać tutaj swe nazwisko — rzekł, wskazując sam środek kartonu, który miał pośrodku mały kwadracik odmiennego koloru.

Mój szwagier nie lubi kłaść podpisu na byle jakim świstku.

— Po co to panu? — zapytał.

Podpis milionera równa się gotówce i może być łatwo nadużyty.

— Chcę włożyć ten karton do koperty — odparł senor Herrera — spalę go, poczem ujrzysz pan swe nazwisko, wypisane krwawemi literami pańskim charakterem na mojej ręce.

Sir Karol ujął pióro. Jeśli podpis miał być spalony, cóż mu szkodziło podpisać się? Skreślił swe nazwisko duzemi literami, ręką pewną, przyzwyczajoną do podpisywania czeków na grube sumy.

— Proszę się wpatrzyć w litery — mówił jasnowidzący z drugiego końca pokoju, bo w chwili wypisywania nazwiska oddalił się.

Sir Karol wpatrywał się długo. Meksykanin zaczynał robić na nim wrażenie.

— A teraz niech pan wsunie ten karton do koperty — zawołał senor Herrera.

Mój szwagier usłuchał. Jasnowidzący zbliżył się z wyciągniętą ręką.

— Proszę o kopertę — rzekł.

Wziął ją w dwa palce i rzucił w ogień.

— Nic już nie zostało, oprócz popiołu... — oświadczył po chwili. Wrócił do stołu, na którym płonęło zielone światło w spodeczku, odwinął rękaw i podsunął rękę pod oczy sir Karola. Mój szwagier ujrzał swe nazwisko, wypisane krwawemi literami.

— Domyślam się, jak to zostało zrobione — szepnął. — Sztuczka zręczna, ale ją przenikam. Atrament jest ciemno zielony, światło także zielone; kazałeś mi pan wpatrywać się w nie, a teraz zdaje mi się, że widzę to samo pismo na pańskiej ręce w czerwonym kolorze.

— Tak pan sądzisz? — zapytał Meksykanin z dziwnym uśmiechem.

Odwinął drugi rękaw.

— Wypisałeś pan swe nazwisko—ale nie całe. Cóż pan powiesz na ten podpis na prawej ręce? Czy i to jest złudzeniem optycznem?...

Wysunął drugą rękę. Zielonemi literami wypisane tam było: „Karol O’Sullivan Vandrift”.

Pod taką nazwą mój szwagier został ochrzczony, lecz już od lat wielu wyrzucił: „O’Sullivan” ze swego podpisu, bo nie lubi tego nazwiska swej matki. Trochę go się wstydzi.

Karol spojrzał na niego bystro.

— Tak, tak... — przytwierdził głosem nienaturalnym.

Widziałem, że nie ma ochoty przedłużać seansu. Domyślał się, naturalnie, że senor Herrera jest oszustem, ale jednocześnie przekonywał się, że wie o nas zbyt dużo.

Poleciłem służącemu przywrócić pełne światło.

— Czy kazać podać czarną kawę i likiery? — spytałem Vandrifta półgłosem.

— Naturalnie — odparł — trzeba zająć towarzystwo i nie dopuścić do nowych ujawnień tego łotra. Możebyś go poczęstował cygarem? To panie także palą.

Wszyscy doznali ulgi, gdy potoki światła zalały znowu salon. Popijano kawę, puszczając dym z wybornych papierosów i cygar. Jasnowidzący usunął się w odległy kąt salonu i rozmawiał z damą, która wspomniała o hr. Strafford. Był widocznie obyty i gładki...

Nazajutrz rano spotkałem panią Picardet w sieni hotelowej. Miała na sobie kostium podróżny i torebkę, przewieszoną przez ramię.

— Pani nas opuszcza? — spytałem ze zdziwieniem.

— Tak — odparła, podając mi rękę. — Jadę do Florencyi, do Rzymu, gdzie mnie oczy poniosą. Mam już dość Nizzy; wycisnęłam z niej wszystkie uciechy, jak sok z cytryny...

Zdziwiło mnie jednak, że, jadąc do Włoch, wsiadła w omnibus, odwożący pasażerów na train de luxe, wyruszający do Paryża. Ale mężczyzna powinien zawsze wierzyć, albo udawać, że wierzy słowom kobiety. Pani Picardet wyszła mi niebawem z myśli, zapomniałem też o senorze Herrera.

W parę dni potem nadeszły nasze dwutygodniowe rachunki z banku w Londynie. Moim obowiązkiem, jako sekretarza, jest co dwa tygodnie sprawdzać i porównywać wypłacone częki z grzbietem, pozostającym u sir Karola.

Tym razem spostrzegłem brak 5,000 ft. Rachunki bankowe wykazywały o 5,000 ft. więcej z ogólnej sumy podjętej, niż rachunki, wpisane do ksiąg sir Karola, oraz grzbiet książeczki czekowej.

Obejrzałem ją starannie. Pomyłka wyszła na jaw. Okazało się, że wypłacony został czek „na okaziciela” w sumie 5,000 ft. szt.

Wezwałem mojego szwagra.

— Spojrzyj-no, Karolu — rzekłem. — Jest tu czek, do którego niema grzbietu w twojej książce.

Podałem go bez komentarzy, sądząc, że suma została podjęta dla uregulowania przegranej w ruletę, na turfie, lub wreszcie dla zaspokojenia innych zobowiązań draźliwszej natury. Takie rzeczy zdarzają się...

Ale mój szwagier był szczerze zdziwiony. Zmarszczył brwi, wytężył pamięć, wreszcie gwizdnął.

— Rozumiem, Sey!—zawołał —zostaliśmy oszukani.

— W jaki sposób? — spytałem.

— Przez senora Herrera — odparł. — Mniejsza o te pięć tysięcy, ale pomyśleć, że on sobie z nas zadrwił!...

— Skąd wiesz, że to on?

— Spojrzyj na ten zielony atrament. Zresztą przypominam sobie mój podpis. Ozdobiłem go floresem, którego zwykle nie robię.

— Podszedł nas... ale w jaki sposób? To wygląda na twój podpis, nie sfałszowany, ale twój własny.

— Bo też jest moim. Nie mogę temu zaprzeczyć. Tylko mi wstyd, że mnie oszukał, choć miałem się na baczności. Patrzałem podejrzliwie na jego sztuczki, ale nie przyszło mi na myśl, że chce mnie okraść. Spodziewałem się wyzysku pod względem honoraryum, ale nigdy tego, że zmusi mnie do podpisania czeku in blanco.

— Jak też on to zrobił?

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.