Miasto Gwiezdnego Pyłu - Georgia Summers - ebook + książka

Miasto Gwiezdnego Pyłu ebook

Summers Georgia

3,7

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Przez całe pokolenia członkowie rodu Everly byli świadkami tego, jak najzdolniejsi i najlepsi spośród nich znikają, zabrani jako ofiary za zbrodnię, której nikt nie pamięta, i w celu, którego nikt nie rozumie. Ich dręczycielką jest kobieta o imieniu Penelope, która nigdy się nie starzeje, nigdy nie choruje i nigdy… nie wybacza.

Violet Everly była zaledwie dzieckiem, gdy jej matka Marianne zniknęła w burzową noc, zdeterminowana, by złamać klątwę. Zaraz po jej zniknięciu pojawiła się Penelopa. I jej ultimatum: Violet ma dziesięć lat na odnalezienie Marianne, jeśli tego nie zrobi – zajmie miejsce matki. Violet jest ostatnią z rodu Everly i – podobnie jak jej matka – chce za wszelką cenę przełamać klatwę. Aby to zrobić, musi zejść do magicznego podziemia kapryśnych bogów, uczonych żądnych władzy i potworów żądnych zemsty. Musi też współpracować z cichym asystentem Penelopy, Aleksandrem, któremu nie można ufać, ale którego wiedza o tym dziwnym świecie jest zbyt cenna, by go unikać.

W swojej podróży Violet dotrze aż na krańce świata. Po to, by odnaleźć Marianne i klucz do miasta gwiezdnego pyłu, w którym zaczęła się cała historia...

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 461

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (9 ocen)
1
4
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paacynka

Dobrze spędzony czas

Zazwyczaj wolę, gdy w książce występuję wątek romantyczny, ale nieraz psuję on całą historię. Niestety, tak jest w tym przypadku. Totalnie mi on nie pasuje. Nie wyczułam żadnej chemii między bohaterami, ledwo dostrzegałam przyjaźń. Ta relacja była dla mnie całkowicie nijaka. Ta książka byłaby w mojej ocenie znacznie lepsza, gdyby autorka zrezygnowała z wątku romantycznego, a postanowiła rozbudować przyjaźń pomiędzy nimi. Violet zupełnie nie uczy się na błędach i to irytowało mnie najbardziej. Nie widziała żadnej red flagi u Aleksandra. Chłop dosłownie raz ją zdradził, a ona jakiś czas później znowu mu zaufała. Nie wyciągnęła żadnych wniosków, a później była wielce zdziwiona, gdy znowu się to zdarzyło. Według mnie najlepszym aspektem tej książki jest antagonista. Penelope jest zła do szpiku kości. To ciemny charakter, w którym ciężko doszukiwać się pozytywów, ALE to nie znaczy, że nie rozumiem jej motywacji. Końcówka książki pozwala nam ją lepiej poznać i w mojej opinii Ever Everly ...
00

Popularność




Tytuł oryginału: The City of Stardust

Copyright © Georgia Summers 2024

Projekt okładki: Micaelo Alcaino

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magdalena Zawadzka/Aureusart

Copyright © for the translation by Ewa Bobocińska

Redakcja: Ida Świerkocka

Korekta: Renata Kuk, Magdalena Magiera

Skład i łamanie: Robert Majcher

Copyright for the Polish edition © 2024 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-404-1

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2024

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

tiktok.com/@wydawnictwojaguar

twitter.com/WydJaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2024

Prolog

W Paryżu znika dziecko. Niemowlę, żeby być precyzyjnym. W jednej chwili chłopczyk zaciska pulchne piąstki w wózeczku, który matka toczy po sklepie spożywczym. Tylko na moment – dosłownie na sekundę, jak potem zapewnia – odwraca wzrok, aby sprawdzić listę zakupów, bo wydaje jej się, że o czymś zapomniała, a nie może sobie przypomnieć o czym. A w następnej chwili dziecko znika, uniesione przez czyjeś stanowcze, pewne dłonie. Kiedy matka ponownie zwraca spojrzenie na miękkie posłanie, na którym powinno leżeć niemowlę, po sprawcy nie ma już śladu. W ułamku sekundy, który dzieli moment odkrycia zniknięcia chłopczyka od krzyku wyrywającego jej się z gardła, dociera do niej niezwykły zapach wanilii w powietrzu.

Dziewczynka z Wiednia ma dwa latka i po raz pierwszy w życiu odwiedza galerię obrazów. Uspokaja ją kołysanka, która brzmi jak wspomnienie z życia płodowego – jak piosenka, której nigdy nie słyszała, a jednak słuchała jej przez całe życie. Gdy rodzice zatrzymują się, żeby podziwiać jakiś obraz, dziewczynka przemyka wśród tłumu turystów, wpada w wyciągnięte ramiona i znika na zawsze. Są telefony na policję, potem zarzuty i proces sądowy. Detektywi pracowicie oglądają nagrania z kamer bezpieczeństwa, okazuje się jednak, że zapis został nieodwracalnie uszkodzony. Ktoś wspomina o kobiecie pachnącej wanilią, ale ten szczegół zostaje zignorowany i dziecko uznaje się za zaginione.

W Pradze jest chłopiec o oczach szarych jak morskie szkło. Mamrocze coś przez sen, jedno z wielu dzieci z sierocińca. Kobieta pachnąca wanilią podchodzi do niego, ma wyrachowane spojrzenie i pewne ręce, nie odczuwa wyrzutów sumienia z powodu zbrodni, którą zaraz popełni. Potrafi przewidzieć, jak wyglądałoby życie tego dziecka bez jej interwencji: nieciekawe, pozbawione miłości, może nawet traumatyczne. Życie bez bohaterów, bez ratunku w ostatniej chwili. Bez bajkowych rodziców, którzy zabiorą go – swojego księcia, który został przez pomyłkę uznany za żebraka – z powrotem do domu. W Pradze ten chłopiec będzie żył nikim i umrze nikim.

Ale tam, dokąd pójdzie ona, chłopiec będzie kimś więcej, niż ktokolwiek mógłby przypuścić.

Pochyla się nad jego łóżeczkiem i szepcze:

– Słyszę twój śpiew, mały marzycielu. I przychodzę na wezwanie.

* * *

Marianna Everly wychodzi podczas burzy z piorunami.

Ta noc zapowiada się katastrofalnie: ulewny deszcz, który siecze o szyby w oknach, jakby sam dom popełnił zbrodnię; sine chmury rozbłyskują białą furią; w złowieszczych kałużach kryją się zdradzieckie zagłębienia. Byłoby lepiej, myśli Marianna, gdyby zaczekała do rana, gdyby miała za sobą słońce i dobrą wolę. Ale nie może zignorować melodii bębniącej w jej kościach ani szeptu mówiącego, że już czas, by pożegnała swój rozpadający się dom i jego mieszkańców.

W drzwiach majaczą sylwetki jej braci, trudno odczytać wyraz ich twarzy. Poczucie winy, żal, złość – pełen wachlarz tego typu uczuć mają za sobą, pozostała tylko niewzruszona pewność, że teraz już nie ma odwrotu.

Jeśli nie liczyć domu, to Marianna bardzo niewiele za sobą zostawia. Książeczkę z bajkami w jedwabnej okładce, z postrzępionymi brzegami kartek. Parę lśniących bransoletek o niespotykanym połysku. Stary i bezużyteczny miecz o stępionym ostrzu, przekazywany od wieków z jednego stęchłego przodka na drugiego.

Także na córkę, jeśli chodzi o ścisłość.

W pogrążonym w mroku domu pali się tylko światło w oknie jej córki, choć mała szybko zasnęła, kiedy Marianna złożyła na jej czole pożegnalny pocałunek.

Marianna zatrzymuje się na moment. Rozświetlone okno przyciąga jej spojrzenie. Być może się waha, ponieważ pomimo wszystkiego, co doprowadziło do tej chwili, zew dziecka jest niemal silniejszy od jakiegokolwiek innego wezwania.

A może jednak nie? Może odrzuca brzemię macierzyństwa z ulgą, pozbywa się ciężaru, którego nie chciała na siebie wziąć?

Trudno powiedzieć, gdy tak stoi w deszczu.

Ciemność zamyka się wokół niej. Marianna Everly zdejmuje z szyi podniszczony klucz, przekręca go w powietrzu – i znika.

* * *

Klątwa może mieć rozmaite oblicza. Może być życzeniem pozostawionym na słońcu, by się zepsuło, by zgniło i sflaczało, obróciło się w zwapniałą żądzę i utlenioną zawiść. Albo zatrutym kielichem, błędem wytatuowanym na całym drzewie genealogicznym rodziny, którego wszystkie kolejne pokolenia obiecywały, przysięgały nie wziąć ani jednego łyku, dopóki ktoś się nie złamał. Czasami są to zmowa i pech, spiskujące ze sobą jak starzy oszuści szukający łatwego zarobku.

U Everlych wszystko zaczyna się od gwiezdnego pyłu.

CZĘŚĆPIERWSZA

ROZDZIAŁPierwszy

O to jak po latach będzie pamiętał ten dzień Ambrose Everly. Nie zapamięta deszczu spływającego po szybach, wciskającego się w każdą szparę i wypełniającego domostwo Everlych łagodnym pluskiem wody, kapiącej do wszelkich przypominających miskę przedmiotów. Nie zapamięta też białego światła błyskawicy, która doprowadziła do zwarcia i zmusiła go do grzebania w kredensie w poszukiwaniu świec i zapałek. Zapamięta trudny do zniesienia bezruch, jakby cały dom wstrzymał oddech w oczekiwaniu.

Dlatego Ambrose odczuwa niemal ulgę, gdy ktoś łomocze do drzwi, jakby uderzył piorun, choć trwa to bardzo krótko. To z pewnością nic innego jak zwykły zbieg okoliczności, ale i tak ze ściśniętym sercem przemierza długie, ciemne korytarze, mijając portrety przodków, które spoglądają na niego z posępną obojętnością. Bardzo niewiele osób wie, że ten dom w ogóle tutaj jest, a jeszcze mniej czuje się tu na tyle mile widzianym, aby zapukać do drzwi. Ambrose otwiera, niepewnie.

W pierwszej chwili widzi jedynie mrok i strugi deszczu lejącego się z dachu. Potem błyskawica rozświetla na moment świat. W progu stoi mężczyzna w skórzanej kurtce, kompletnie przemoczony. Okulary przeciwsłoneczne ukrywają jego spojrzenie, mimo że na dworze jest ciemno choć oko wykol. Za jego plecami, na podjeździe stoi jaskrawopomarańczowy sportowy samochód, smukły i drapieżny.

– Zmieniłeś zamki – stwierdza mężczyzna.

– Gabriel? – pyta Ambrose, a potem znowu, bo nie może uwierzyć, że stojący przed nim mężczyzna to nie zjawa.

– Musimy porozmawiać, braciszku – mówi Gabriel ponuro.

Ambrose ani drgnie. Bierze głęboki wdech i stara się zrozumieć to, co właśnie się dzieje. To powinno być niemożliwe. Czuje, że to niemożliwe. Ale jego starszy brat rzeczywiście stoi na podwórzu, jakby nigdy stąd nie wyjeżdżał, mimo że minęły już przeszło dwa lata. Tylko samochód jest inny, choć nosi wszelkie znamiona gustu brata: jest ostentacyjny, głośny i niewiarygodnie paskudny. Jak środkowy palec pokazany całemu światu.

– Co ty tutaj robisz? – pyta Ambrose.

Gabriel odsuwa włosy z czoła i zerka ponad nim w otwarte drzwi, jakby spodziewał się, że coś – albo ktoś – się tam pojawi.

– Powinniśmy rozmawiać w środku.

Ambrose’a ogarnia nagły niepokój.

– Myślisz, że ktoś za tobą jechał?

– Nie, byłem ostrożny. Ale jednak.

– A czy powinieneś w ogóle tutaj przyjeżdżać? – To w założeniu nie miało brzmieć oskarżycielsko, ale Ambrose krzywi się, słysząc w swoim głosie ostrą nutkę.

– To ważne – odpowiada Gabriel.

Niewiele powodów mogło go skłonić do podjęcia ryzyka przyjazdu do domu, a wszystkie były niepokojące. Wnętrzności Ambrose’a znowu skręcają się ze zdenerwowania.

– Okej – ustępuje.

Gdy Gabriel przekracza próg, dom wydaje powitalne westchnienie – zbłąkany Everly w końcu powrócił. Ambrose prowadzi brata korytarzem, mijają rozliczne pęknięcia, wypłowiałe tapety i pokłady kurzu pokrywającego nieużywane meble. W opinii Ambrose’a dom wygląda dokładnie tak samo jak w ich dzieciństwie, no, może jest trochę bardziej zaniedbany, bardziej spragniony miłości. Ale teraz, gdy Gabriel przesuwa krytycznym spojrzeniem po pokojach, nagle robi mu się wstyd, że zawiódł jako pan domu i nie dokonał tych wszystkich napraw, na które nigdy nie wystarczało mu czasu. Potem ogarnia go irytacja; a kogo obchodzi, jak ten dom wygląda? Przecież brata nigdy tu nie ma, nigdy mu w niczym nie pomaga.

W ciemności Gabriel potyka się o coś i klnie. Ambrose podnosi z podłogi jedną z lalek siostrzenicy, wystrojoną w zbroję z folii aluminiowej, z mieczem z mieszadełka do koktajli. Uśmiecha się z czułością. Zabawki są porozrzucane po całym domu i choć Violet twierdzi, że jest już za duża, żeby się nimi bawić, to on ciągle znajduje je w niespodziewanych konfiguracjach. Czarodziejki w zbrojach, rycerze z różami w rękach, księżniczki unoszące triumfalnie miecz.

– To należy do dziecka? – pyta Gabriel.

Ambrose wygładza zgniecioną zbroję.

– To należy do Violet, tak.

Gabriel obrzuca zabawkę przeciągłym, twardym spojrzeniem. Ale nic nie mówi.

Jedynym miejscem, w którym nadal działa oświetlenie, jest biblioteka, bo w kinkietach na ścianach są jeszcze zainstalowane oryginalne lampy naftowe. Ambrose zapala je wszystkie ostatnimi zapałkami, podczas gdy Gabriel bawi się leżącym na biurku notesem. Ciepłe światło rozjaśnia pokój, migocze w złoconych grzbietach książek.

Ambrose opiera się o starą szafę na samym końcu biblioteki i stara się powstrzymać pytania, które cisną mu się na usta. Nigdy nie byli szczególnie wylewni w okazywaniu sobie uczuć, więc trzyma się z dala od brata i chowa ręce do kieszeni. Minęły już dwa długie lata od dnia, w którym Gabriel opuścił dom, i choć zgodzili się, że tak będzie najlepiej – aczkolwiek nigdy właściwie nie było dyskusji o tym, który z braci ma odejść, a który pozostać – to Ambrose nie może powstrzymać ukłucia żalu. Ma za sobą dwa lata robienia zbroi z folii aluminiowej, ale również uczenia się bycia rodzicem w najgorszym możliwym momencie, dwa lata dzikich awantur o porę kładzenia się spać i jedzenia posiłków, dwa lata zmagań, by wbić siostrzenicy do głowy coś na kształt nauki, podczas gdy jego własne studia poszły w zapomnienie – a Gabriel nie musiał tego znosić. Ale Gabriel miał lukratywną pracę, dzięki której mógł utrzymać dom, a nie do połowy napisany doktorat i niejasne ambicje pracy naukowej. A tylko jeden z nich musiał zostać.

Gabriel pochwytuje jego spojrzenie.

– To dziecko… Violet. Gdzie ona jest?

– Śpi – odpowiada Ambrose, mimo że nie ma pojęcia, gdzie jest siostrzenica. Violet myśli pewnie, że wuj nie zauważył, jak wymyka się nocą z łóżka, choć dom wyśpiewuje wtedy całą symfonię trzasków.

– Czego chcesz, Gabrielu?

Cisza. Gabriel spogląda na ciemność za oknem i zaciąga zasłony, zetlały materiał strzępi się na brzegach. I znowu powraca poczucie, że coś strasznego czai się w pobliżu. Ambrose zaczyna chodzić po pokoju, próbując pozbyć się niepokoju.

– Słuchaj, robiłem wszystko, co w mojej mocy – mówi. – Ona jest szczęśliwa, jest najedzona, jest bezpieczna…

– I tu się mylisz, braciszku.

Ambrose zatrzymuje się.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Violet nie jest już tajemnicą. Nie wiem, co Marianna zrobiła, z kim rozmawiała, ale nie zachowała ostrożności.

Imię siostry spada pomiędzy nich jak kamień. Ambrose czuje w uszach walenie pulsu. Strach ściska mu wnętrzności.

– Jesteś pewien? – szepcze, a Gabriel kiwa głową. – Cholera.

Cholera.

Co tu więcej można powiedzieć? Przez lata obawiał się najgorszego obrotu spraw i oto stało się. Violet nie jest już tajemnicą. Oczami duszy widzi, jak cień pada na jego żywiołową, małą siostrzenicę, i nagle robi mu się słabo z przerażenia.

– Jesteś pewien, że to nie twoja sprawka? – pyta podejrzliwie Ambrose. – Musiałeś coś chlapnąć podczas swoich podróży, wyprawiając Bóg wie co…

Gabriel przerywa młodszemu bratu.

– Jeśli sądzisz, że mógłbym choć przez moment zaryzykować bezpieczeństwo dzieciaka…

– Gdyby ci zależało, to już dawno położyłbyś kres tej farsie z uczonymi!

Z góry dobiega grzmot, a bracia nie przestają mierzyć się wzrokiem. Ambrose ze zdenerwowaniem przesuwa ręką po włosach, jego pierś unosi się ciężko pod wpływem wzbierającej złości. Próbuje wziąć kilka głębokich oddechów, ale czuje tylko panikę paraliżującą jego myśli. Co, do licha, mają teraz zrobić?

– To jest również moja siostrzenica. Zależy mi – mówi twardo Gabriel. – Poza tym nie chodzi wyłącznie o pieniądze. Jak sądzisz, w jaki sposób dowiedziałem się o Mariannie? O Violet? – Unosi brew. – Ja nie jestem zbyt dumny, żeby robić to, co musi zostać zrobione. A ty?

Ambrose bierze kolejny głęboki wdech, tym razem idzie mu trochę łatwiej. Dla dobra Violet powinien wziąć się w garść. Powoli zaczyna rozważać rozmaite możliwości, metodycznie, z logiką, spychając panikę w najdalsze zakamarki mózgu.

– Moglibyśmy ją stąd odesłać – myśli głośno. – Żeby zniknęła z oczu. Ty masz kontakty, mógłbyś ją zabrać. – Choć nie chce nawet sobie tego wyobrażać.

– Na to już o wiele za późno – stwierdza Gabriel ponuro. – Powiedz mi, komu powierzyłbyś Violet? Który z moich „kontaktów” zaryzykowałby dla nas swoje życie? – Unosi z drwiną brew. – Do licha, braciszku, czy zaufałbyś mnie?

Ambrose milczy. Nie ma dobrej odpowiedzi na to pytanie.

– W najlepszym razie zyskalibyśmy kilka miesięcy, braciszku. A potrzebujemy znacznie więcej.

Znowu ten braciszek. Już od dłuższego czasu Ambrose nie czuje się tak młody i naiwny, żeby zgadzał się na traktowanie z góry.

– Violet zasługuje na przyzwoite życie – mówi. – Marianna chciałaby…

– Marianna stąd spieprzyła i zostawiła swoje dziecko – warczy Gabriel. – I naprawdę nie obchodzi mnie, czego by chciała.

– Nie miała wyboru. Odeszła właśnie dla Violet. Wiesz o tym.

– Wiem? – Gabriel patrzy spode łba na brata. – Kiedy ktoś wygląda tak, jakby uciekał, to znaczy, że ucieka. I zostawia nas, żebyśmy posprzątali cały ten cholerny bałagan. Jak zwykle.

Ambrose przełyka ciętą ripostę. Dla Gabriela Marianna to żywa rana, paląca bólem przy każdym dotknięciu.

– Więc to oznacza… – Nie może się zmusić do wymówienia jej imienia, jakby wypowiedzenie go na głos mogło sprowadzić moce, przed którymi tak długo chronił Violet. – Kiedy ona się tutaj zjawi?

Gabriel potrząsa głową, zaciska usta w wąską linię.

– Raczej wcześniej niż później, jak sądzę.

Ambrose gorączkowo analizuje sytuację. Musi istnieć jakieś rozwiązanie, którego on na razie nie dostrzega. Ale jego myśli, zazwyczaj tak doskonale zorganizowane, chodzące jak w zegarku, tym razem zawodzą. W głowie mu się kręci od rozważań o Violet, o długim, mrocznym cieniu wiszącym nad rodem Everlych. Potrzebuje więcej czasu do zastanowienia. Potrzebuje po prostu czasu.

– Zaprosimy ją – odzywa się nagle. – Zawrzemy umowę. Powiedziałeś, że potrzebujemy więcej czasu. Więc… kupimy sobie czas. Na kolejne posunięcia, na jakiś plan. Na cokolwiek.

Dla Marianny, dodaje w myślach.

Czeka, by Gabriel storpedował jego pomysł. A tymczasem brat rozciera nadgarstek i powoli kiwa głową, rozważając jego propozycję.

– Ona zapyta o Mariannę – ostrzega.

– Wiem.

Gabriel poprawia skórzaną kurtkę, bawi się czymś w kieszeniach.

– Ja nie mogę zostać, już jestem spóźniony na spotkanie z Verne’ami. Będziesz musiał mówić za nas obu.

– To również wiem.

Po wyjściu Gabriela Ambrose przysiada na biurku, przytłoczony nagle potwornością zadania, którego się podjął. Nie mówiąc już o tym, co, do licha, ma powiedzieć swojej dociekliwej siostrzenicy. Która nieustannie zadaje pytania, choć on już od dawna nie ma łatwych odpowiedzi.

Pozostaje na nogach do wczesnych godzin porannych, pisze listy, szoruje zakurzone blaty kuchenne, pierze prześcieradła, nagle znajduje czas na to wszystko – byle nie myśleć o tym, co teraz nastąpi.

* * *

Wewnątrz starej szafy na samym końcu biblioteki Violet Everly mocno przyciska do siebie książkę i zakrywa usta, żeby nie było słychać jej przerażonego oddechu.

ROZDZIAŁDrugi

V iolet Everly ma dwanaście lat i marzy o innych światach. To zazwyczaj oznacza włażenie do starej szafy na końcu biblioteki i zatrzaskiwanie drzwi w wirującym obłoku kurzu. Tam właśnie przesiaduje z cienką latarką w zębach i grubą książką rozłożoną na kolanach. Sztywne, pożółkłe stronice książki pokrywa ją staromodny druk i bogato ilustrowane zdania. A każde z nich szepcze o przygodzie.

Światy przesuwają się pod jej powiekami: miasta ze złotymi i srebrnymi filigranowymi budynkami; krzyżujące się szlaki wodne z kolorowymi łódkami, kołyszącymi się na falach; las czarownic o skórze w odcieniach od jasnego błękitu aż po najgłębszy zmierzch, na których ramionach migoczą konstelacje. A wszystko to syreni śpiew, z którego dziewczynka nie potrafi się całkiem otrząsnąć.

I właśnie z powodu pragnienia ucieczki w dobrą książkę Violet siedzi ukryta w szafie, podczas gdy Ambrose rozmawia z nieznajomym. A potem wuj mówi: „Czego chcesz, Gabrielu?”.

Gabriel! Jej drugi wuj pojawia się bardzo rzadko, ale w czasie jego odwiedzin pokoje wydają się jaśniejsze, cieplejsze, jakby cały dom radośnie witał powrót zaginionego mieszkańca. Gabriel nigdy nie przyjeżdża z pustymi rękami, przywozi prezenty, równie magiczne jak piękne. Mechaniczne statuetki książąt i rycerzy, czarodziejek i królewien, misternej roboty, rozkładające ażurowe skrzydła rozpięte na drucikach. Albo kiedyś, na jej szóste urodziny, przyniósł zestaw matrioszek, w których wnętrzu nigdy nie pojawiał się ten sam obiekt. Podczas ostatniej wizyty dał jej blade światełko do czytania, które nigdy się nie wyczerpywało, choć nie potrzebowało wymiany baterii.

Z podsłuchanych nocnych rozmów telefonicznych wywnioskowała, że Gabriel robił coś nielegalnego, ale Ambrose skąpił jej szczegółów. Ponad połowa książek podróżniczych z biblioteki należała do Gabriela. Musiał zjeździć cały świat.

Przygoda, myśli Violet i przeszywa ją dreszcz.

Nagle wuj wspomina o jej matce i Violet o mało nie wypada z szafy. Marianna Everly.

Matka już dawno zniknęła z jej życia, rozpłynęła się jak sól w morskiej wodzie. To znaczy nie można jej nigdzie znaleźć, a jednak jest wszędzie: zapach jej perfum unosi się z nadgryzionych przez mole płaszczy; na toaletce leży jej zapomniany wąski, złoty zegarek; i jej krzesło, którego nikt nie zajmuje. Przeważnie Violet wyobraża ją sobie w pustych miejscach pomiędzy akapitami albo w niewidzialnych wdechach przed zdaniem. Tymczasem ojciec jest całkowicie zaginioną księgą, taką, do której klucz posiada tylko jej matka, jeśli w ogóle posiada. Pozostaje rodzicokształtną pustką, którą Ambrose próbuje na swój sposób wypełnić.

Potem trudno jej już skoncentrować się na czymkolwiek. Poza tym większa część rozmowy nie dociera do jej uszu, a to jest niezwykle frustrujące. Co najmniej połowa słów jest tłumiona przez szafę, zagłuszana krokami Ambrose’a, chodzącego po skrzypiącej podłodze – i biciem jej własnego serca, łomoczącego gwałtownie w uszach Violet, która daremnie próbuje coś z tego zrozumieć.

W zaledwie trzy dni po tajemniczych odwiedzinach wuja przyjmują kolejną wizytę. Ambrose, zamiast zwykłej bluzy i dżinsów, wkłada wyprasowaną koszulę i eleganckie spodnie, wita gości w butach wypolerowanych na wysoki połysk. Nerwowo zaciska ręce.

– Chodź, Violet – mówi. – Ktoś chce cię poznać.

Kobieta siedzi w bawialni. Przycupnęła elegancko na ulubionym fotelu Ambrose’a. Jej jasnozłote włosy są starannie przycięte w boba i wsunięte za uszy, a dłonie idealnie gładkie, wolne od jakichkolwiek pierścionków czy odcisków. Ma na sobie ubrania bez wyrazu, ale doskonale skrojone, z jedwabistego, kosztownego materiału. Kobieta uśmiecha się sympatycznie i wyciąga do niej rękę na powitanie. W powietrzu unosi się leciutki zapach wanilii.

Violet wzdryga się i odsuwa.

– Witaj, mała marzycielko – mówi kobieta głosem równie miękkim i bezpretensjonalnym jak jej wygląd. – Miło mi wreszcie cię poznać.

Znowu wyciąga do niej smukłą dłoń, ale Violet pozostaje na swoim miejscu. Ambrose, który stoi za nią, uspokajająco kładzie jej rękę na ramieniu.

– Jest trochę nieśmiała. Od dawna nie mieliśmy żadnych gości – wyjaśnia ze swym zwykłym powściągliwym ciepłem.

Popycha lekko Violet, która niechętnie przemierza bawialnię, żeby uścisnąć rękę kobiety. Ale ta, zamiast potrząsnąć ręką dziewczynki, obejmuje jej dłoń obiema rękami i wciska kciuki w jej wnętrze. Po chwili puszcza Violet i klaszcze z zachwytem.

– No, jesteś nieodrodną córką swojej matki – oznajmia, po czym zwraca się do Ambrose’a. – Wypisz wymaluj jak Marianna w jej wieku. I niewątpliwie równie utalentowana. Co za fortunne odkrycie. I pomyśleć, że tak długo ją przede mną ukrywałeś. Te wszystkie kartki urodzinowe, których nie dane mi było wysłać.

Ambrose marszczy czoło, ale zanim zdąży się odezwać, drobna postać przemyka obok niego i staje za kobietą. Chłopiec, nieco starszy od Violet, z ciemnymi, kręconymi, opadającymi na kark włosami. Ma szare oczy w kolorze morskiego szkła, prawie przezroczyste. Stoi sztywno wyprostowany, w staromodnych ciuchach: wełnianej, czerwonej kamizelce, wyblakłej i wystrzępionej na dole, narzuconej na koszulę z kołnierzykiem zmechaconym ze starości.

– A, mój asystent. – Kobieta wskazuje stojące za nią dziecko. – To jest Aleksander.

Chłopiec zerka podejrzliwie na Violet, jakby to ona stała w jego bawialni. Dziewczynka odpowiada mu takim samym spojrzeniem.

– Vi, może oprowadziłabyś Aleksandra po domu? – zwraca się do niej Ambrose. – Byłoby miło, prawda? Penelopa i ja mamy sporo do obgadania.

Kobieta uśmiecha się do niego, pokazując idealnie proste zęby.

– Zdecydowanie tak. Aleksandrze?

Aleksander, równie cichutko jak się pojawił, odsuwa się od Penelopy z ciężkim westchnieniem starszego dziecka zmuszonego do opieki nad młodszym. To absolutnie ostatnia rzecz, na jaką Violet miałaby ochotę, szczególnie że to ona ma być głównym tematem rozmowy. I że mogłaby zakraść się na drugie piętro, usunąć dwie luźne deski podłogowe – te, na widok których Ambrose ciągle odgraża się, że je naprawi – i przyłożyć ucho do szczeliny nad sufitem bawialni, przez którą tocząca się tutaj rozmowa docierałaby do niej bez przeszkód.

Violet obrzuca Ambrose’a mrocznym spojrzeniem.

– Idź, Vi. Proszę.

Wygląda na to, że wyjaśnienia będą musiały zaczekać. Z przeciągłym, cierpiętniczym westchnieniem Violet wyprowadza chłopca z pokoju i zamyka za sobą drzwi.

* * *

Ambrose nie jest starym mężczyzną – daleko mu do starości. Właściwie nie widać po nim upływu lat, choć przekroczył już trzydziestkę i powoli zbliża się do czterdziestki. Ale tego dnia czuje się przytłoczony odpowiedzialnością podszytą straszliwą paniką spowodowaną trudną sytuacją, w jakiej się znalazł.

Cały misternie ułożony plan runął w jednej chwili.

– Minęło dużo czasu – odzywa się Penelopa, kiedy Ambrose siada naprzeciw niej w bawialni. – Zaczynałam już podejrzewać, że ukrywacie się przede mną.

– To jest siedziba rodu Everlych – stwierdza Ambrose ze wzruszeniem ramion, które sytuuje go na cienkiej granicy między brawurą a głupotą. – Gdzie indziej mielibyśmy być?

Nie uznał za stosowne informować jej o tym, że ten dom był od dwunastu lat opuszczoną ruderą na głębokiej angielskiej prowincji. I że nikt z nich nie miał ochoty zamieszkać w domu, w którym wyrośli, skoro w ich dzieciństwie było tyle goryczy. Ambrose, jako najmłodszy, wyjechał stąd ostatni i jako pierwszy poprzysiągł sobie nigdy tu nie wrócić – a oto jest tutaj. I tak. To jakaś straszliwa ironia, że wrócił, aby wychować Violet, wprzągł się ponownie w koło losu, z którego tak desperacko pragnął umknąć.

Dom, ze względu na nieobecność właścicieli i stan godny pożałowania, został właściwie wymazany z mapy. I usunięty z wszelkiej korespondencji, archiwów i tym podobnych, do których bracia Everly mieli dostęp. Dopóki Ambrose zachowywał milczenie, Gabriel prowadził interesy gdzie indziej, a Violet nie opuszczała domu, kto miałby podejrzewać, że ukrywali tutaj dziecko? Penelopa nie mogła szukać tego, o istnieniu czego nie miała pojęcia.

Aż do teraz.

Gdyby naciskała, mógł twierdzić, że zależy mu na ciszy i spokoju – ale oboje wiedzą, że samotność może bardzo przypominać tajemniczość.

Penelopa bębni palcami o brzeg fotela.

– Jesteście mi coś winni, bądź łaskaw o tym pamiętać.

– Skoro tak twierdzisz – odpowiada Ambrose ostrożnie. – Ale nie przypominam sobie, żebym cię prosił o jakąś przysługę.

Ambrose stąpa po kruchym lodzie, mówiąc do niej w ten sposób, jednak nie jest w stanie poddać się bez walki. Być może dlatego, że po raz pierwszy obudził się w nim płomyczek nadziei, będący słabiutką nagrodą za konieczność marnowania czasu w tym domu. A być może po prostu sądzi, że jego rodzina nie zasługuje na to, by podać ją potworowi na tacy.

– Ja nie negocjuję, Ambrose – oświadcza Penelopa z doprowadzającym go do furii spokojem.

– Ród Everlych ma wobec ciebie dług. Nie ja – odpowiada.

– A ty nie jesteś Everly? – pyta Penelopa.

– Nie udawaj, że to jest to samo…

– Ambrose.

Penelopa nie musi wymawiać jego nazwiska, żeby usłyszał echo słów, które biegły za nim przez całe życie. Uparty jak Everly, dzielny jak Everly, skazany na zgubę jak Everly. Ale zawsze Everly. Gdyby tylko mógł wyrwać z siebie tego Everly’ego, czułego, nieuchwytnego i marzycielskiego. Gdyby tylko mógł pozbyć się tej części samego siebie na dobre – co oznacza siebie całego.

Zrobiłby to bez wahania, jeśliby uznał, że to ich uratuje.

– No, dobrze – rzuca Ambrose. – Ale to nie oznacza…

– A więc jesteś moim dłużnikiem, podobnie jak twoja siostrzenica. Mogłabym po prostu zabrać dziewczynkę teraz, jeśli wolisz – kontynuuje Penelopa. – Violet jest równie dobra jak jej matka, zapewniam cię.

Serce mu się ściska na tę myśl.

– Możemy znaleźć Mariannę – mówi szybko. – Gabriel właśnie jej szuka, teraz, kiedy rozmawiamy.

Po prostu kupuję sobie czas, myśli Ambrose. Tyle, na ile mi wystarczy śmiałości. Jeśli narażam w ten sposób Mariannę, jeśli za kilka miesięcy znajdziemy się na rozdrożu i trzeba będzie położyć na szali matkę i córkę, i nie będzie innego wyjścia…

Ambrose nie ma natury hazardzisty, a jednak postawiłby ostatnią monetę na to, że siostra będzie sprytniejsza niż ich nieporadne machinacje. Wybacz mi, myśli desperacko.

– Masz do niego ogromne zaufanie. Jesteś pewien, że Gabriel jej nie ukrywa? – pyta cicho Penelopa.

– Tak – odpowiada Ambrose. Po czym dodaje: – My nie wiemy nawet, dlaczego Marianna odeszła.

Co, oczywiście, jest kłamstwem. Ale ćwiczył to przed lustrem, powtarzał te słowa tak długo, aż stały się pozbawionymi znaczenia sylabami. Aż zmieniły się w swego rodzaju prawdę.

– Violet to jeszcze dziecko – kontynuuje kłamstwa. – Nie ma dla ciebie żadnej wartości.

Penelopa uśmiecha się szerzej i Ambrose czuje, że ziemia usuwa mu się spod stóp, że jest o włos od katastrofy. Żadne z nich nie wypowiada tego słowa, ale wisi ono między nimi w powietrzu: Violet nie ma żadnej wartości – jeszcze.

Penelopa przeciąga pozory towarzyskiej wizyty, bierze łyk herbaty z filiżanki, a każda sekunda to udręka.

– Dobrze. Zawrę z tobą umowę, Ambrose Everly. Zostawię Violet w spokoju, jeżeli znajdziecie Mariannę. Ale nie będę czekała w nieskończoność. – Jej oczy się zwężają. – Dziesięć lat to wystarczająco długo, nie sądzisz?

– Dziesięć lat – powtarza Ambrose jak echo. – I w tym czasie nie skrzywdzisz Violet?

– Nie widzę żadnego powodu – odpowiada Penelopa.

– To… wspaniałomyślne z twojej strony.

Ambrose zauważa, jak zawsze zwraca uwagę na to, że czas nie ima się tej kobiety, Penelopa jest nienaturalnie piękna, jak róża zamrożona w pełnym rozkwicie. Jak szkło, zanim zostanie rozbite.

– Umowa stoi – zmusza się do wypowiedzenia tych słów.

Penelopa wyciąga rękę, którą on pospiesznie ujmuje. Zawarł już w życiu wiele diabelskich umów i nie zamierza wzdragać się przed kolejną. Palce Penelopy zaciskają się wokół jego dłoni. Ból przeszywa jego nadgarstek, biegnie w górę ramienia. Światła migoczą i gasną, cienie zbierają się u jego stóp.

Ambrose opada na jedno kolano, potem na drugie, traci oddech. Ale ręka Penelopy nadal zaciska się jak imadło. Ktoś – może on sam – dyszy: „Proszę”. W jego mózgu następuje krótkie spięcie, wszelkie myśli zmieniają się w czerwoną wirującą udrękę.

Penelopa puszcza jego dłoń, Ambrose pada na ziemię. Chłód drewnianej podłogi jest błogosławieństwem dla jego pulsującej bólem skóry. Wciąga do płuc powietrze, nic innego nie jest w stanie zrobić. Jego twarz jest mokra od łez. Kiedy odzyskuje wreszcie dość sił, żeby unieść głowę, Penelopa spogląda na niego zimno, już się nie uśmiecha.

– Powinieneś był powiedzieć mi o dziewczynce, Ambrose.

Ambrose podnosi się chwiejnie na nogi. Światła nadal się palą; na dworze trwa ten sam ponury, szary dzień. Ale cień palącego bólu dalej krąży w jego żyłach.

– Dziesięć lat – mówi Penelopa. – Wierzę, że nie zapomnisz.

Dziesięć lat na znalezienie Marianny Everly. To jakby cała wieczność, a jedna chwilka zarazem.

ROZDZIAŁTrzeci

V iolet i Aleksander w przykrym milczeniu wędrują długim korytarzem, przechodzą przez wielki hol z rzeźbionym kominkiem i idą w stronę kuchni. Droga prowadzi wzdłuż ściany ze sztywnymi portretami i obtłuczonymi popiersiami przedstawiającymi pokolenia Everlych. Violet zauważa, że Aleksander patrzy na te szczególne dekoracje z lekką pogardą, ale stara się to zignorować. Kiedyś bawiła się w wyszukiwanie podobieństw rysów poszczególnych przodków do własnych: po jednym odziedziczyła wyzywająco wysunięty podbródek; orzechowe oczy po drugim; zadarty nos po wyjątkowo snobistycznym dziadku. No i jeszcze tę klątwę, wpisaną w nią niewidzialnym permanentnym tuszem, jak we wszystkich Everlych przed nią.

Violet wierzy w klątwy, tak jak wierzy w bajki. Bo klątwa to swego rodzaju baśń, mroczna, okrutna i niebezpieczna. To niewypowiedziana opowieść przewijająca się niczym powracająca melodyjka przez historię jej rodziny: jeden Everly z każdego pokolenia odchodzi w mrok, wciągany przez cień.

Przodkowie spoglądają na Violet z ponurą dezaprobatą. Dziewczynka nie ma do nich pretensji. Gdyby była odważniejsza, silniejsza, to już dawno zostawiłaby Aleksandra, żeby podsłuchać rozmowę Ambrose’a z tamtą blondynką. A tymczasem ona prowadzi go do kuchni, gdzie naburmuszony chłopiec siada na wolnym krześle.

– Ee, mam nadzieję, że miałeś przyjemną podróż. Dzisiaj, ee, pada deszcz – sili się, żeby nawiązać konwersację.

Odpowiada jej kamienne milczenie, więc próbuje z innej strony.

– Czy to twoja matka? Ta Penelopa?

Chłopiec prycha, jakby zadała mu wyjątkowo głupie pytanie.

– Nie.

– To gdzie są twoi rodzice?

– Nie mam rodziców – odpowiada sztywno.

– Nie bądź śmieszny. Wszyscy mają rodziców.

– Dobrze – odpala chłopiec. – To gdzie są twoi?

– Moja mama ruszyła na poszukiwanie przygód – wyjaśnia Violet z dumą. – Pewnego dnia do niej dołączę.

Wyruszy na tętniące życiem morza pod palącym słońcem. W głębokie lasy, gdzie żyją wiedźmy północy. Na samą myśl o tym Violet czuje mrowienie skóry.

Aleksander patrzy z powątpiewaniem.

– Przygody są w bajeczkach dla dzieci.

– Cóż, moja mama ruszyła po przygodę. Kiedy miałam dziesięć lat. Ale wróci.

Violet jest tego pewna. Czasami jej wiara jest tak mocna, że aż dziw, iż jej siła nie sprowadza matki z powrotem na próg domu. Ta myśl sprawia, że Violet robi przerwę i nasłuchuje szczęku zamka, głosu matki rozlegającego się znowu w domu. Sama mówi, że jest już za duża na bajki, ale jeśli będzie wierzyła wystarczająco mocno, wystarczająco mocno pragnęła…

Aleksander parska śmiechem.

– Tak, jasne.

Violet wraca do rzeczywistości.

– Ja nie kłamię!

Mierzą się wzrokiem, wzbiera w niej złość. Zresztą, co on może wiedzieć? Gdyby nie zachowywała się jak dama, rozstrzygnęliby spór jak w jej ulubionej powieści: w walce wręcz. Bez sentymentów – nic, tylko twarda ręka sprawiedliwości. Ale w tej sytuacji Violet po prostu ignoruje chłopaka, nalewa sobie herbatę do filiżanki i trzaska drzwiczkami kredensu tak mocno, jak tylko się da.

– Jak na kogoś tak małego, robisz dużo hałasu – zauważa chłodno chłopiec.

– A ty jesteś tak niegrzeczny, jak można się spodziewać po kimś, kto nie ma rodziców – rzuca Violet.

I natychmiast czuje, że posunęła się za daleko. Spodziewa się, że chłopiec odpowie czymś równie okrutnym, ale on milczy. Violet podnosi wzrok znad herbaty i widzi, że chłopiec patrzy na ścianę z mocno zaciśniętymi zębami, a w jego oczach lśni wymowny, wilgotny błysk.

Więc bardzo niechętnie pyta go, czy on również ma ochotę na filiżankę herbaty. Chłopiec kiwa głową.

Siadają po przeciwnych stronach stołu i patrzą na siebie znad krawędzi swoich kubków. Deszcz bębni w świetlik nad ich głowami. Violet szarpie sęk drewnianego stołu, ma poczucie winy, więc unika jego spojrzenia.

– Chcesz zobaczyć sztuczkę? – pyta nagle chłopak.

Violet podnosi wzrok. Aleksander bawi się małym, opalizującym kawałkiem czarnego marmuru, przetacza go między kciukiem a palcem wskazującym. Kładzie go na stole i popycha w jej stronę, kamyk zaczyna wirować. Violet bierze go do ręki – jest dziwnie ciepły i nieprawdopodobnie piękny, składa się z wielu warstw połyskliwego pyłu.

– Twardy, prawda?

Violet turla go z powrotem do Aleksandra.

– Tak.

Chłopak rzuca jej szybki, nieśmiały uśmiech.

– No to patrz.

Przenosi skoncentrowaną uwagę z Violet na marmur i nagle w powietrzu rozlega się trzask. Chłopak podnosi kamień i kładzie go płasko na dłoni, a potem zgniata. Ściska go i rozciąga.

Marmur rozszerza się w jego rękach do rozmiaru pięści, zmienia się w kulisty obiekt, przezroczysty jak bańka mydlana. Na jego powierzchni obraca się cały układ słoneczny. Czerń przechodzi w głęboki fiolet, z którego promieniuje na zewnątrz błyszczące światło i wyświetla na ścianie konstelacje gwiazd. Violet potrafi je wszystkie wyliczyć: Pas Oriona, Wielka Niedźwiedzica, Kasjopeja, Gwiazda Polarna.

To absolutnie niemożliwe.

To magia.

Mars na czole chłopca pogłębia się, gdy kula rozszerza się jeszcze bardziej i rozjaśnia mroczne pomieszczenie. Violet głośno wciąga powietrze, gdy dostrzega, że kula nie spoczywa już w rękach Aleksandra, tylko unosi się nad nimi. Jedno trzepnięcie jego nadgarstkiem i konstelacje nagle się zmieniają, pojawiają się nieznane gwiazdy i księżyce krążące leniwie wokół nich. Violet wyciąga rękę, żeby lekko dotknąć cieniutkiej błonki.

– Aleksander.

Kula rozpada się w pył, błyszczący na stole.

Chłopak wzdryga się z poczuciem winy. Jego dłonie pokrywa czarny żwirek, drobny jak piasek.

Penelopa stoi w drzwiach, przez moment wygląda na rozwścieczoną, chmurną jak burza z piorunami. Ale w ciągu sekundy wraca dawna spokojna, beznamiętna kobieta z bawialni. Za nią do kuchni wchodzi Ambrose i zatrzymuje się na widok nieporządku.

– Co…

– Ja i Aleksander musimy już iść – oznajmia Penelopa i w jej głosie brzmi szczery żal, lecz Violet wie, że to nieprawda. – Miło było was odwiedzić, choć… zabawiliśmy już zbyt długo. Będziemy musieli odwiedzić was ponownie.

Uśmiecha się, nie rozchylając warg. Aleksander wstaje, zaciska ręce tak mocno, aż mu bieleją kostki.

– Pożegnaj się z Violet – mówi Penelopa. – Jestem pewna, że znowu się spotkamy.

Aleksander podnosi wzrok na dziewczynkę, na jego twarz powraca szorstki brak zainteresowania.

– Do widzenia, Violet.

– Dziękuję za odwiedziny – odpowiada Violet. A kiedy Penelopa odwraca się do wyjścia, dziewczynka udaje, że trzyma w rękach kulę, a potem podnosi kciuki.

Aleksander uśmiecha się do niej słabo, zanim zostaje wypchnięty za drzwi.

Tego wieczoru Violet nie idzie do biblioteki. Przytula się do Ambrose’a w jednej z najmniejszych bawialni o niskim suficie, dzięki któremu pokój wydaje się kojący i przytulny. Nie może przestać myśleć o rozpryskującym się marmurze i o chłopcu, nagle tak przerażonym.

– Zupełnie jakby nosiła maskę – mówi Violet. – Jakby osoba, którą my widzimy, to nie była ona. Kim ona jest?

Ambrose wpatruje się w ogień, w jednej ręce ściska szklaneczkę whisky. Marszczy czoło, jakby o czymś zapomniał.

– Penelopa… zna naszą rodzinę od bardzo dawna. – Ostro spogląda na dziewczynkę z góry. – Co jej asystent ci pokazał?

Violet wydyma wargi.

– Nic.

Ambrose śmieje się cicho.

– Ja również pamiętam, kiedy to było niczym. – Jego ręce drżą, kiedy odstawia szklaneczkę. – Vi, to, co widziałaś w kuchni, musi pozostać między tobą i tym chłopcem, rozumiesz? Przede wszystkim on nie powinien był ci tego pokazywać, ale teraz już za późno.

– Przysięgam, że nikomu nie powiem – zapewnia Violet, w jej szeroko otwartych oczach maluje się powaga.

Ambrose wzdycha.

– Och, Vi, gdyby to było takie proste.

* * *

Jest środek nocy, ale Violet nie śpi. Noc obejmuje ją obłokiem oczekiwania – to pora czarownic, olśniewająca możliwościami. Violet siedzi po turecku na łóżku i układa ręce w takiej samej pozycji, w jakiej trzymał je Aleksander. W jej dłoni spoczywa marmur wydobyty z szuflady pełnej zakurzonych gier. Marszczy czoło, próbując się skoncentrować. Naśladuje jego ruchy: precyzję, z jaką uniósł kulkę opuszkami palców, z jaką złapał ją i rozciągnął. Wstrzymuje oddech, tak mocno tego pragnie.

I przez sekundę wydaje jej się, że wyczuwa w powietrzu takie same wyładowania.

Przez sekundę szepcze w myślach: magia.

Ale marmur uparcie pozostaje marmurem. Żadnych galaktyk, żadnych gwiazd nie z tego świata. Tylko ona i cienie w jej pokoju, coraz głębsze.

ROZDZIAŁCzwarty

S zepty rozchodzą się po całym świecie. Słyszy je kobieta we Włoszech i tej nocy zamyka swój dom na cztery spusty. Wsadza dzieci do samochodu razem ze wszystkimi rzeczami, jakie może zapakować. Kiedy ją pytają, dokąd jadą, ona tylko przyspiesza i pędzi krętymi wiejskimi drogami z ponurą determinacją, którą przerażone dzieci widzą we wstecznym lusterku.

Szepty docierają do jubilera w Seattle, który mdleje natychmiast po przejrzeniu listu. Nadal prowadzi swój handel – co innego mógłby zrobić? – ale kupuje broń i układa ją starannie pod ladą z kasą. Sześć miesięcy później zostaje znaleziony martwy w biurze na zapleczu, osunął się na blat biurka; broń wciąż trzyma w ręce. Policja uznaje to za samobójstwo i zamyka sprawę, choć jego żona twierdzi z uporem, że byli śledzeni przez kobietę, która potrafiła rozpływać się w powietrzu.

Gabriel Everly słyszy szepty w Osace, gdy siedzi samotnie w kawiarni, a na horyzoncie zapada zmrok. Zamyka oczy, wsłuchuje się w szepty przez dłuższą, bolesną chwilę, a potem wypuszcza je z powrotem w świat. Następnego wieczoru jest już w innym mieście, w innym kraju i dopiero wtedy znika ciężar przygniatający jego ramiona.

Szepty zbierają się i potężnieją jak głaz toczący się w dół wzgórza. Docierają przez telefony i skrzętnie ukrywane listy, palone natychmiast po przeczytaniu, przez szyfrowane maile i sekretne spotkania przy świecach. W pewnym momencie przedostają się do innego świata, niesione wiatrem do miasta śniegu i światła gwiazd, gdzie krążyły już od pewnego czasu.

Gdzie jest Marianna Everly?

ROZDZIAŁPiąty

R aczej wbrew własnej woli Violet dorasta, wystrzeliwuje z małego, półdzikiego dziecka w wyższą, półdziką nastolatkę. Czyta każdą książkę z biblioteki po dwa razy. Eksploruje przestronne poddasza, trawersuje wąskie belki z przesadną pewnością siebie, przez co pewnego dnia przebija stopą sufit. Zapuszcza się do zarośniętego ogrodu, w którym buduje – a potem rozwala – skomplikowany fort z postrzępionej wstążki i gałązek. Ale nigdy nie opuszcza granic posiadłości Everlych. Ani żeby pójść do szkoły – „Po co, bracie, skoro ja jestem takim dobrym nauczycielem?”, mawia Ambrose z niezbyt przekonującym uśmiechem – ani żeby spotkać się z przyjaciółmi czy rodziną lub ze światem, który wydaje się stale napierać na mur ich ogrodu.

Tylko co roku, najpierw z wściekłą nadzieją, a potem już tylko z wściekłością, Violet czeka, aż matka przekroczy próg domu. Czeka na list, na telefon, na chorągiewki sygnalizacyjne na dachu – na jakikolwiek znak świadczący o tym, że nie została pozostawiona tu, by powoli pokrywać się kurzem jak cała reszta domu.

W piętnaste urodziny Violet Ambrose zastaje siostrzenicę na dworze. Dziewczyna szarpie na strzępy liście ogromnego krzewu dzikiej mięty, z mocno zaciśniętymi zębami i twarzą zaczerwienioną z wysiłku włożonego w powstrzymywanie łez. Na rękach ma zielone plamy, a w oczach niewylane łzy.

– Robię herbatę – mówi z uporem, choć napar z takiej ilości liści piliby tygodniami.

Ambrose łagodnie odciąga ją od krzewu.

– Violet…

– Ona nie wróci, prawda? – Zrywa kolejną garść liści. – A ty nie powiesz mi, gdzie ona jest ani dlaczego odeszła. To jest klątwa, prawda?

Violet nie jest już małym dzieckiem, które bez zastrzeżeń wierzy w klątwy, jak dawniej. Kiedyś myślała o nich jak o czymś namacalnym, czekała, aż jej własny cień wstanie i zażąda miejsca obok niej. Teraz wie, czym jest naprawdę mara: to śmierć. Na portretach dotknięci klątwą Everly są zawsze młodzi. Ale niezależnie od tego, czym naprawdę jest ta klątwa, zabiera zawsze jednego Everly’ego z danego pokolenia. A jej wujowie nadal tu są; tylko Marianny Everly nie ma.

Zaskoczony Ambrose mruga oczami.

– Co ty mówisz, Violet?

– Prawda? – pyta z naciskiem.

Ambrose wzdycha i pociera czoło, Violet zna to westchnienie – oznacza ono, że wuj wymyśla kłamstwo.

– Ja nie wiem, gdzie ona jest. Naprawdę. Ani dlaczego odeszła… – i tutaj skłamał, właśnie tutaj – …ale ona wróci, obiecuję.

Z jakiegoś powodu to zapewnienie jest gorsze od kłamstwa. I Violet zwraca uwagę na to, że wuj nie zaprzeczył istnieniu klątwy.

Gabriel wpada do domu od czasu do czasu i chociaż nigdy nie pozostaje zbyt długo, to jego wizyty są zawsze pamiętne. On uczy Violet, jak się bić – „Kciuki na zewnątrz pięści, mała!” – uczy poruszać się jak cień i grać w rzutki jak profesjonalista. W któreś urodziny Violet, pomimo protestów Ambrose’a, lekcjom towarzyszy zestaw wytrychów.

Violet nie ma pewności, na ile wartościowe są takie prezenty, lecz czuje dreszczyk emocji, kiedy otwiera po raz pierwszy zamek albo przechodzi bezgłośnie po skrzypiącej desce. Ale są również takie chwile, gdy jej wujowie zamykają się w bibliotece, zostawiając Violet samą sobie. Dnie, kiedy z całą pewnością słyszy stłumione, bo dobiegające zza zamkniętych drzwi, własne imię – albo imię swojej matki. Podejrzewa, że Ambrose obawia się, że jeśli odpowie na jej pytania, to Violet zniknie jak Marianna – wyjdzie w czarną, bezgwiezdną noc, kiedy deszcz siecze o szyby i już nigdy nie wróci.

Czasami Violet myśli, że wuj słusznie się martwi. Ponieważ przygoda, jak się okazuje, to bardzo podniecające słowo. Wkrada się w głąb klatki piersiowej i ciągnie, jak kosmiczna struna przymocowana do kompasu, nie wiadomo dokąd. Całe godziny spędza zamknięta w bibliotece, pochylona nad mapą we wspaniałym, imponującej wielkości atlasie, dopóki jej wzrok nie zmęczy się śledzeniem bladoniebieskich równoleżników i południków. Zbiera nazwy miast, jak inni zbierają drobniaki, z nieznaną dotychczas satysfakcją pozwala, by te słowa utrzymywały się w niej, zwlekały z odejściem.

Wyobraża sobie również, jak by się czuła w roli osoby z torbą przerzuconą przez ramię i dziennikiem pełnym opowieści o cudach i niebezpieczeństwach podróży. Te opowieści zabrałaby z powrotem, zachwyt uwięziony w odręcznych gryzmołach. Tuzin języków na jej ustach, sto opowieści w opuszkach jej palców, każdy widok niezapomniany. Widzicie? Pokusa.

Ambrose twierdzi, że to straci blask, kiedy Violet dorośnie. Ale ten szczególny czas, gdy magia zblednie, zastąpiona cynizmem, nigdy nie nastąpi i zawsze coś w niej będzie czekało – na coś.

Dwa tygodnie po swych siedemnastych urodzinach, kiedy Violet siedzi skulona na wytartym fotelu w bibliotece i w roztargnieniu bawi się bransoletkami, słyszy dudniące kroki na korytarzu. Widok Gabriela, szybkim krokiem mijającego drzwi, stanowi prawdziwy szok – ponieważ to niemożliwe, bo o ile jej wiadomo, wuj miał być w jakimś dalekim kraju, który dzielą oceany od domu Everlych. Nie widziała go niemal od roku, w dodatku ostatnim razem zaledwie przez jedno popołudnie. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że Gabriel mógłby wpaść do domu, żeby spotkać się tylko z Ambrose’em, unikając jej całkowicie.

Cichutko wstaje z fotela i skrada się za nim.

Dwukrotnie o mało nie traci go z oczu w labiryncie korytarzy. Wuj ma na sobie trzyczęściowy garnitur, marynarkę przewiesił przez ramię. Gdy Gabriel zatrzymuje się nagle, Violet musi zakryć ręką usta, żeby stłumić gwałtowne wciągnięcie powietrza. Wuj wyglądałby jak ktoś wybierający się na przyjęcie, gdyby nie podbite oko i rozcięta warga. Krew plami jego sztywny, biały kołnierzyk kroplami żywej czerwieni.

Violet wie, że nie miała tego zobaczyć.

Przyspiesza kroku. Gabriel mógłby jej powiedzieć, dokąd idzie, jeśli tylko zdoła go złapać w drodze. Mógłby jej powiedzieć, dlaczego jest zachlapany krwią albo dlaczego w ogóle się tu zjawił.

Jej kroki na deskach podłogi są prawie bezszelestne. Ale tylko prawie, wydają jednak pewien dźwięk, a to właśnie Gabriel nauczył ją tej sztuczki. Więc kiedy wuj znika między jednym pokojem a drugim, Violet jest rozczarowana, ale nie zdziwiona, że zdołał wyprowadzić ją w pole.

Już ma zawrócić, kiedy jej uwagę przyciąga promień światła. Drzwi na końcu długiego, ciemnego korytarza są lekko uchylone. Pada z nich chłodny, błękitny blask, rzucając cienie na deski podłogi. Te drzwi powinny prowadzić do nieużywanego pokoju gościnnego i każdego innego dnia tak jest.

Ale nie tego wieczoru.

W szczelinie pomiędzy drzwiami a framugą widoczne jest miasto, w dole, jakby Violet stała na skraju wysokiego klifu. Pada śnieg, gęste, grube płatki gromadzą się przy krawędzi drzwi. Dachy domów pokrywa olśniewająca biel podświetlona miodowym światłem lamp. Gwiazdy, liczniejsze i jaśniejsze niż te, które Violet dotychczas widziała, tworzą konstelacje o nieznanych jej nazwach. A donośna pieśń górskich stoków przetacza się po szczycie klifów, szum, któremu towarzyszą trzaski i łomoty przesuwającego się lodu.

To nie może być rzeczywiste. A jednak lód oszronił deski podłogi, wkrada się do domu. Wiatr niesie w jej stronę płatki śniegu wraz z chłodem, który kradnie jej powietrze z płuc.

Violet, niesie jej imię wiatr.

Violet robi krok, potem drugi…

Drzwi zatrzaskują się, jakby ktoś szarpnął je z drugiej strony.

Violet zamiera, mijają cenne sekundy. Potem łapie za klamkę i otwiera drzwi. Ciemny, pokryty kurzem pokój gościnny gapi się na nią. Wychodzi, śnieg już stopniał, wsiąka w podłogę.

Violet myśli o chłopcu i jego marmurze, o wędrujących galaktykach tańczących w powietrzu, o kobiecie noszącej uśmiech jak broń. O matce i tajemnicy spowijającej każdą sylabę jej imienia.

Jakiś głos szepcze: Przygoda.

* * *

Aleksander również otrzymuje prezenty na urodziny.

Na trzynaste urodziny prezentem jest kara za to, że pokazał tej dziewczynce Everlych sztuczkę z kulką z reweritu. Dwadzieścia razów rózgą. Rewerit to metal bogów, mówi miękko Penelopa, prowadząc chłopca do zimnego, ciemnego pokoju. Nie wolno się nim bawić i nigdy, przenigdy nie wolno manipulować nim przy ignorantach. Doprawdy, kara powinna być surowsza. Jednak Aleksander nie jest asystentem byle kogo, a Penelopa jest litościwa. Tak właśnie mówi i on jej wierzy – nawet kiedy pada pierwszy cios i musi mocno przygryźć wargę, żeby nie krzyczeć.

Na piętnaste urodziny Penelopa zabiera go do Paryża. I zostawia w obcym mieście, bez grosza przy duszy, bez możliwości skontaktowania się z nią i bez mapy – tylko z nazwą kawiarni. Aleksander dociera tam po siedmiu godzinach, wykończony, głodny i przemoczony, bo ciągle siąpi deszcz. Penelopa zerka na zegarek.

– Musisz bardziej się starać, Aleksandrze – mówi.

W następnych dniach są nowe miasta i nowe cele, dopóki chłopiec nie czuje się w miejskich pejzażach tak komfortowo, jak w drugiej skórze. Zapamiętuje mapy ulic, śledzi fale przechodniów zmierzających do centrów miast, uczy się kraść telefony i pytać o drogę w kilkunastu językach. Przy dwudziestym porzuceniu w obcym mieście odnajduje Penelopę po godzinie, a ona uśmiecha się z aprobatą, co samo w sobie stanowi nagrodę.

Ma prawie siedemnaście lat, kiedy wdaje się w gorący romans z innym chłopcem. Początkowo są niezręczne podchody, potem pospieszne rozbieranie się w głębi archiwum, kiedy powinni studiować. Przez miesiąc Aleksander jest rozkojarzony, zafascynowany kształtem ust chłopca, dotykiem cudzych rąk na swoim ciele.

Podczas jednej z sekretnych schadzek nakrywa ich Penelopa – przychodzi osobiście po Aleksandra, ponieważ spóźnił się pięć minut na umówione spotkanie, o którym zapomniał. Aleksander ponosi, oczywiście, karę za to, że zaniedbał służbę. Ale uświadomił sobie, że czegoś to go jednak nauczyło, dostał nową lekcję: wstydu.

W dwa tygodnie później chłopiec został przyłapany na kradzieży jednemu z uczonych klucza do gdzie indziej. To zbrodnia nad zbrodniami, świętokradztwo, zdrada. Klucze to jedyna możliwość wyjścia na zewnątrz, tylko w ten sposób Fidelis jest w stanie sprowadzić zasoby o żywotnym znaczeniu, których po prostu nie można wytworzyć w mieście. Aleksander słucha, przejęty śmiertelną grozą, wyobrażając sobie – podobnie jak robią to z pewnością inni uczeni – Fidelis pozbawione tego cennego połączenia o krytycznym znaczeniu.

Miasto w ruinie oznacza zwyczajnie brak miasta.

Chłopiec zapewnia o swej niewinności, ale zarzuty są oczywiste. Aleksander w milczeniu pochyla głowę, kiedy chłopiec opuszcza pod eskortą wieżę uczonych, wygnany na zawsze. Gdy następnym razem mijają się na ulicy – Aleksander w szacie uczonego, a chłopiec w farmerkach rolnika – przechodzą obok siebie bez przywitania, jakby się nie znali, ale starannie unikają patrzenia sobie w oczy.

Aleksander pogrąża się bez reszty w nauce. Już nic go nie rozprasza. I dobrze, mówi sobie, bo wiedzy do opanowania jest tak wiele.

Studiuje historię Fidelis i w końcu jest w stanie recytować ją z pamięci. Wkuwa martwe od dawna języki, odtwarzając je z fragmentów kruchych manuskryptów. W mrocznych salach lekcyjnych, wraz z tuzinem innych asystentów, gołymi rękami formuje z reweritu samonapędzające się koła zębate i bloczki dla inżynierów albo delikatne nitki do splatania lin o nadnaturalnej sile do statków powietrznych. Poza tym jest jeszcze matematyka, chemia, astronomia. A na własną rękę, mając Penelopę za bezkompromisową tutorkę, uczy się języków i kultury gdzie indziej, opierając się na fundamencie ich wspólnych wypraw. Niekiedy spędza z nią długie godziny na wykrywaniu innych marzycieli na mokrych ulicach gdzie indziej, próbując dostrzec charakterystyczny złocisty blask talentu, opromieniający każdego uczonego Fidelis.

Na trzy dni przed dziewiętnastymi urodzinami Aleksander budzi się w swoim wąskim, przypominającym komórkę pokoju, jednym z wielu na środkowym poziomie wieży uczonych. Otacza go uspokajające echo domowych odgłosów: bulgotanie rur z gorącą wodą; donośne chrapanie nowicjusza z sąsiedniego pokoju; słodkie głosy górskich ptaków nawołujących się w porannej mgle. Melodia, której słuchał przez całe życie, ale której nigdy nie ma dość.

Aleksander zawsze budzi się o świcie i czeka na notatkę wsuwaną pod drzwi. Tym razem, wypisana eleganckim pismem Penelopy, informuje: „Pakuj swoje rzeczy. Ruszamy za godzinę”.

Aleksander pospiesznie wkłada czystą koszulę i połatane na kolanach spodnie. Mankiety spodni były odpuszczane już dwa razy, ale i tak odsłaniają kostki nóg, nadając Aleksandrowi szczególny, ale jakże adekwatny wygląd kogoś, kto wystrzelił w górę bardzo szybko i może wyrosnąć jeszcze bardziej. W odróżnieniu od pozostałych uczonych zapuścił włosy do ramion i związuje je z tyłu nicią introligatorską.

Przemierza oświetlone świecami korytarze, po czym wchodzi na górę imponującą klatką schodową, która zdaje się ciągnąć w nieskończoność w obu kierunkach. Wieża uczonych istniała zawsze, nawet w czasach sięgających poza ogromną pamięć archiwów, i rzucała długi cień na pozostałą część miasta. Ta wieża to filar wiedzy dla osób obdarzonych kombinacją mądrości, talentu oraz wytrwałości w nauce, bo tylko tacy mogą studiować w tych salach. Dla Aleksandra – szczególnie o tej złotej godzinie – już samo stanie tutaj to akt najwyższego szacunku.

Jego stopy wpasowują się bez trudu we wgłębienia w wydeptanych schodach, którymi stąpały przed nim tysiące uczonych i wyszlifowały je tak, że są gładkie jak szkło. Pokoje Penelopy znajdują się na najwyższym poziomie w skrzydle mistrzowskim, to przywilej świadczący o jej pozycji. Chociaż powietrze jest chłodne, Aleksander dociera do jej gabinetu spocony.

Penelopa czeka na niego wewnątrz.

– Spodziewałam się ciebie prędzej.

Chłopak słyszy ostrą nutkę rozczarowania w jej głosie.

– Przepraszam, Moja Mistrzyni.

Przemyka mu przez myśl, żeby zapytać ją, dokąd się wybierają, ale natychmiast rezygnuje. Podąża za nią na drugi koniec gabinetu, do drzwi znajdujących się na samym końcu. Za nimi mógłby być pokój, ale Aleksander staje w otwartej arkadzie, w dole rozciąga się Fidelis. Nie po raz pierwszy dostąpił zaszczytu podziwiania tego widoku, ale i tak za każdym razem zapiera mu dech w piersiach. Świt muska stoki gór, rzuca złocistoróżową poświatę na ośnieżone dachy, niebezpieczne schody i mosty kołyszące się na wietrze. Z tego miejsca widać kuźnie, płonące jak gwiazdy na zachodzie, w których robotnicy obrabiają rewerit na swoich kowadłach. A na wschodzie, na szczytach gór, wyszczerbione ruiny, szczerzące ostre kły.

Fidelis: dom uczonych; mitów i cudów; wszystkiego, co Aleksander kocha. Kolebka dla innych światów. Większą część życia spędził tutaj i nigdy nie zrozumie, jak można choćby próbować porównywać to z czymkolwiek innym.

Penelopa wyciąga do niego rękę.

– Możemy?

Aleksander ujmuje ją, dokładając wszelkich starań, by patrzeć prosto przed siebie i za żadne skarby świata nie kierować spojrzenia w dół. Stają na krawędzi arkady, palce stóp podkurczają za krawędź. Wiatr szarpie ubraniem Aleksandra, o mało nie pozbawia go równowagi. Ale Penelopa wygląda na spokojną, jak zawsze. Jej klucz został już wyciągnięty, powietrze migocze nieziemskim światłem.

Odwagi, nakazuje sobie Aleksander.

Wychodzą w otwarte niebo.

* * *

W bibliotece znajduje się zamknięta szuflada, której Violet jeszcze nie odkryła. Późno w nocy, upewniwszy się, że siostrzenica przebywa gdzie indziej, Ambrose otwiera ją i wyjmuje podniszczony notatnik z zamaszystym, pełnym zawijasów napisem na pierwszej stronie: „Marianna Everly”. Wewnątrz ciągną się rzędy imion, w większości nagryzmolone przez Mariannę, jedynie kilka przez niego. Niektóre z nich są podkreślone lub opatrzone znakiem zapytania, ale znacznie więcej – aż nazbyt wiele – zostało skreślonych, nieodwołalnie. Wiele lat zabrało mu złamanie szyfru Marianny, a jeszcze dłużej rozpracowanie imion na jej liście. To prawda, Ambrose nie może gonić za Marianną aż na krańce ziemi, nie może opuścić tego domu – jest przecież odpowiedzialny za Violet. Ale jeśli Gabriel jest strzałą, to Ambrose stanowi cięciwę, kumulującą energię i ukierunkowującą wysiłki starszego brata.

– Ona nadal tam jest – poinformował go cicho Gabriel podczas ostatnich odwiedzin.

Ambrose latami próbował wysyłać do Marianny rozliczne wiadomości, w nadziei że do niej dotrą. Trzy lata temu jedna z nich rzeczywiście dotarła. Odpowiedzią był list bez adresu nadawcy, nawet bez podpisu. Tylko dwa słowa napisane charakterem pisma, które Ambrose rozpoznałby wszędzie: „Jestem blisko”.

Jeśli ktoś może złamać klątwę, to tylko ona.

Jeśli ktoś może uniknąć swego losu, szepcze zdradziecki głos, to ona.

Ambrose przesuwa ręką po włosach. W jego piaskowej czuprynie przedwcześnie pojawiły się pasma siwizny. Kiedy spogląda w lustro, w pierwszej chwili widzi twarz ojca, dopiero potem uświadamia sobie, że to jego własne odbicie. Nie tylko w nim jednym zaszła zmiana. Violet również dorasta, lata szybko mijają, jak chwila. W każde urodziny siostrzenicy ożywa w nim strach o nią, a przed jego oczami pojawia się twarz Penelopy.

Dziesięć lat na odnalezienie Marianny Everly, potem pięć, potem dwa. Siostra pozostawia po całym świecie ulotne ślady swej obecności, ale ciągle nie chce się ujawnić.

A czas mija.

* * *

Raz w roku Penelopa schodzi do zaświatów, aby odwiedzić potwora.

Bez asystenta, którego musiałaby pilnować, tylko z odrobiną światła, żeby cokolwiek widzieć. Zaświaty pachną nienawiścią i udręką, jak cierpienie rozciągnięte na całe wieki.

Przez moment ona i potwór wpatrują się w półmroku w swoje twarze.

Oczekujemy na twoje pytanie, gwiezdna córko.

– Powiedz mi – odzywa się cicho Penelopa. – Co wiesz o klątwach?

ROZDZIAŁSzósty

V iolet Everly ma dwadzieścia jeden lat i marzy o innych światach. Głównie marzy o świecie, w którym zamawia się proste kawy – czarną, białą, latte, cappuccino – a nie „dwa strzały, wstrzymać dopływ wody, potem soja, ale tylko określony rodzaj soi, mała, ale w dużej filiżance”, kiedy kolejka sięga już za drzwi. O świecie bez klientów narzekających, że panini jest za drogie albo że ciasteczka różane smakują raczej jak lawendowe, względnie, że cukier jest za słodki. O świecie, w którym – gdyby śmiała o tym marzyć – nie będzie musiała pracować w tej zapomnianej przez Boga kawiarni.

Matt, współpracownik Violet, przeciska się obok niej z dwiema kawami i chwiejącym się talerzem.

– Więcej życia, Biszkopciku!

Tylko on jeden był ogromnie rozbawiony faktem, że jej imię odpowiada jednemu z popisowych kwiatowych biszkopcików serwowanych w tej kawiarni. Wkrótce cały personel i nawet część stałych bywalców zaczęła ją nazywać Biszkopcikiem, a Violet była zbyt zmęczona, by protestować.

– Bo jesteś taka słodziutka – wyjaśniał Matt. – Wolałabyś być nazywana Palonymi Ziarnami Kawy?

Możliwe! – mogła odpowiedzieć i szkoda, że tego nie zrobiła. Palone Ziarna Kawysugerowałyby przynajmniej, że widziała w życiu coś więcej, nie tylko wnętrze tej kawiarni.

Jako nastolatka chciała zostać historyczką, widziała się w jakiejś wielkiej bibliotece, wśród gór książek zapisanych ledwie czytelnym charakterem pisma. Potem, kiedy biblioteka przestała dorastać do jej ambicji, bawiła się myślą o archeologii. Antropologia, literatura podróżnicza, dziennikarstwo, dyplomacja, tłumaczenia – nieważne, że nie dokonała jeszcze wyboru. Przez jedną szaloną, przejmującą chwilę wydawało się jej, że przyszłość należy do niej i wszystko jest możliwe.

Jak łatwo zostało to jej odebrane!

Byłoby inaczej, gdyby wiedziała, że coś jeszcze czeka ją w życiu. Że może pójść dalej i zostać kimś z tej listy. Ale wszystkie nadzieje runęły, gdy miała siedemnaście lat, w kilka miesięcy po tym, gdy widziała Gabriela w zakrwawionym garniturze. Wtedy dowiedziała się, jak ogromną krzywdę wyrządził jej Ambrose, kiedy postanowił zatrzymać ją w domu. To prawda, otrzymała wykształcenie. Ale bez uprawnień. Bez wyników egzaminów. Bez cienia szansy na stopień naukowy.

– Dlaczego? – błagała wuja o wyjaśnienia.

I Ambrose udzielił jej wyjaśnień – długich, wymijających i kompletnie nieprzekonujących. Ale gdyby nawet przyjęła jego słowa za dobrą monetę, to zło już się stało. Więc próbowała dać sobie spokój z marzeniami. I dała.

Ale nigdy nie zapomniała przejścia prowadzącego do miasta ani śniegu, ani pieśni górskich zboczy. Zachowała to jednak w tajemnicy nawet przed wujami, obawiając się rozwiązania zagadki. I łapie się na tym, że snuje się po tym ciemnym korytarzu z nieprzyjemnym poczuciem, że coś niezmiernie ważnego wymyka jej się z rąk.

Matt pstryka palcami tuż przy jej uchu, Violet podskakuje i wylewa sobie mleko na ręce.

– Jezu Chryste – syczy Violet.

– Już mi mówiono, że jesteśmy do siebie podobni. – Matt wskazuje głową jeden ze stolików. – Uważaj, Biszkopciku. Twoja kolej.

Violet łapie menu i jest już w połowie drogi przez linoleum, gdy dostrzega mężczyznę zajmującego miejsce przy jej stoliku. Gość siedzi z pochyloną głową, skoncentrowany na własnych zaciśniętych rękach. Złote popołudniowe słońce zdaje się całować jego skórę, oświetlając linię tatuażu ledwo widocznego nad obojczykami. Jego profil składa się z samych prostych linii, poczynając od grzbietu nosa aż po szczękę – ma strukturę kostną greckiego posągu. Ciemne, kręcone włosy mężczyzny są związane na karku. Po co facetowi taka uroda, to niesprawiedliwe, myśli Violet.

I nagle uświadamia sobie, że po całym dniu pracy ma przepoconą koszulę, śmierdzi stęchłą kawą i ma niezidentyfikowaną plamę – prawdopodobnie z dżemu – przy kołnierzyku.

Świat bywa czasami wyjątkowo okrutny.