Mauzoleum - Thomas Arnold - ebook + książka

Mauzoleum ebook

Arnold Thomas

0,0
39,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W ręce Zacka Seegera i Nicole Wyden trafia błędnie zaadresowany list zawierający dwa klucze. Nietypowa przesyłka prowadzi do domu Derriana McCaina – ciężko doświadczonego przez los milionera i samotnika, który musiał pilnie wyjechać za granicę, by poddać się operacji.

Stając przed bramą posiadłości, Zack oraz jego partnerka Nicole nie wiedzą, jak bardzo jedna decyzja odmieni ich życie. Nie mają też pojęcia, że wkrótce będą musieli stawić czoła enigmatycznej historii rodu McCainów i ich domu, sięgającej czasów, o których wielu postanowiło zapomnieć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 423

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © 2018 by Thomas ArnoldCopyright © 2022 by T.A. BOOKS

Projekt okładkiThomas ArnoldArtur Kaczor

Skład i łamanieprzygotowanie wersji elektronicznejArtur Kaczor, PUK KompART

ISBN 978-83-67516-12-9 (EPUB)ISBN 978-83-67516-13-6 (MOBI)

WydawcaT.A. BOOKS

Powieść ta jest fikcją literacką. Nazwiska, postaci, miejsca i zdarzenia są dziełem wyobraźni autora. Użyto ich w sposób fikcyjny i nie powinny być interpretowane jako rzeczywiste. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych zdarzeń, miejsc, organizacji lub osób jest wyłącznie dziełem przypadku.

Dla Ani – mojej kochanej Żony,która nie znosi pająków.

PROLOG

Okolice St. Michael, Wirginia ZachodniaWiosna 1985 r.

– Długo będziesz się z nim bawił? – warknął brodacz ze strzelbą w dłoni i nieco ściszył wrzeszczące stare radio, z którego głośników wylatywało więcej szumów niż muzyki. Specjalnie go nie wyłączył, by zagłuszało podejrzane odgłosy.

– Niech się napatrzy. W końcu to ostatnie, co widzi – odparł Bruce Backerly, lider bandy, szczelnie zatykając dłońmi usta dziewięćdziesięciolatka, którego ciałem wstrząsały agonalne spazmy.

Starzec z poderżniętym gardłem leżał na podłodze nieopodal bujanego fotela. Błagalnie wpatrywał się w sufit, jakby właśnie stamtąd miało nadejść wybawienie. Oddychał coraz płycej, gdyż z długiego rozcięcia na szyi rytmicznie wylewała się krew, czerwieniąc marmurową posadzkę. Pochylający się nad nim mężczyzna musiał cofnąć nogę, ponieważ coraz większa plama niebezpiecznie zbliżała się do jego buta, a nie chciał pozostawić niepotrzebnych śladów. Dopiero zaczynali…

Gdy tylko weszli do domu i unieszkodliwili staruszka, natychmiast pogasili wszystkie światła na parterze. Poruszali się niemalże w całkowitej ciemności, gdyż grube kotary zasłaniały okna, nie pozwalając blaskowi księżyca wedrzeć się do domu.

– Gdzie Louis? – zapytał brodacz.

– Zajął się służbą – odparł Backerly. – Nie interesuj się nim, a tymi na górze. Pamiętaj, nikt nie może się wymknąć.

– Jesteś pewien, że wszyscy są w domu? Drugiej szansy nie będzie.

– Nie siedziałem w krzakach pod bramą przez dwa tygodnie tylko po to, by jej pilnować. Jak mówię, że wszyscy tutaj są, to tak właśnie jest.

Starzec wyzionął ducha. Pusto patrzył w to samo miejsce, co wcześniej, aż jego klatka piersiowa zastygła w bezruchu.

– Dobra… Sypialnie Meyerów są na piętrze. Idź pierwszy – ponaglił kompana Backerly. – Będę cię osłaniał.

Gdy znaleźli się na zakręcających szerokich schodach, do ich uszu dobiegł szelest.

– Słyszałeś?

– Co to było?

– Nie wiem…

Zanim zdążyli wypatrzyć kolejnego domownika, poraził ich ogłuszający huk i idącym na czele brodaczem szarpnęła niewidzialna siła. Pocisk trafił w jego pierś, a krew obryzgała ścianę. Kolos zwalił się na marmurowe stopnie i zjechał po nich głową w dół, pozostawiając czerwony ślad.

Przykucnąwszy, Backerly zatrzymał ześlizgujące się ze schodów zwłoki. Uzbrojony gospodarz natychmiast to wykorzystał. Celnym strzałem przewiercił ramię kolejnego oprycha. Mężczyzna wrzasnął i wypuścił z dłoni pistolet oraz zakrzywiony nóż, łapiąc się za rękę. Ostrze metalicznie zabrzęczało, odbijając się od marmuru.

Backerly wsparł się o balustradę. Niewiele brakowało, a spadłby ze schodów. Szybko odzyskał równowagę i zbiegł na parter – schował się za grubą kolumną. Przeżył tylko dlatego, że strzelec musiał przeładować broń.

John Meyer był wyjątkowo gibki, a celności mógłby mu pozazdrościć niejeden snajper. Gdy włączył światło na schodach, stał się przez to widoczny, ale dzięki cieniowi rzucanemu przez ukrytego za kolumną przeciwnika doskonale wiedział o każdym jego ruchu. Szedł spokojnie z bronią niemalże przyspawaną do ramienia, muskając białym szlafrokiem balustradę na piętrze. Zbliżywszy się do pierwszego stopnia schodów, zamarł.

Po raz trzeci huknął grzmot wystrzału i z kolumny posypał się tynk. Czający się za nią włamywacz spanikował – nawet jego cień drżał.

Wkrótce padł kolejny strzał.

Podczas przeładowania broni John Meyer przykucnął za balustradą. Drugi nabój specjalnie głośniej wsadził w lufę, by włamywacz mógł to usłyszeć. Bez problemu zdążyłby strzelić, gdyby ten zaczął biec w kierunku wyjścia.

Wychyliwszy się, zerknął na drzwi sypialni ojca, która mieściła się na parterze. Były otwarte. Radio wciąż grało, co oznaczało, że tej nocy staruszek jeszcze się nie położył. Cierpiał na bezsenność i często przesiadywał w fotelu do późnych godzin nocnych.

Wtedy w półmroku Meyer dostrzegł połyskującą, powiększającą się plamę. Przeklęci mordercy, pogroził włamywaczom w myślach. Natychmiast połączył plamę krwi z upadającym na schody nożem. Gdy się domyślił, co spotkało ojca, zaczął drżeć z gniewu. Bez zastanowienia strzelił dwukrotnie w kolumnę. Zaraz potem dał znak obserwującej go żonie, ukrytej w korytarzu na piętrze, by wróciła do sypialni i zamknęła drzwi.

Szybko przeładował, po czym zaczął zbiegać po schodach. Gdy osiągnął podest na półpiętrze, z trwogą spojrzał na uzbrojonego intruza wyłaniającego się z lewego korytarza. Instynktownie się skulił.

Próbując chronić skrytego za kolumną towarzysza, włamywacz posłał w kierunku Meyera dwa strzały. Kule uszkodziły balustradę i drzazgi zasypały twarz gospodarza. To pozwoliło rannemu przywódcy wydostać się wreszcie zza kolumny. Skoczył w bok i odprowadzony dwoma strzałami prześlizgnął się obok plamy krwi. Zatrzymał się nieopodal zwłok starca leżącego na początku korytarza, który łączył kuchnię z salonem.

Meyer ponownie przeładował i kontynuował zejście na parter. Niestety, nie przewidział, że trupy także potrafią zabijać. Poślizgnął się na krwi wyciekającej z piersi brodacza, którego wcześniej zastrzelił, i boleśnie uderzył bokiem o ostatnie stopnie. Upadając, wypuścił strzelbę. Broń odbiła się od schodów i skończyła u ich podnóża. Zaklął na całe gardło – z bólu, ale też karcąc się za nieostrożność. Z trudem się podniósł. Nie miał szans jako pierwszy dosięgnąć strzelby.

Włamywacze bezwzględnie wykorzystali nadarzającą się okazję. Ranny oprych podbiegł i kopnął Johna Meyera w brzuch, a gdy ten się przewrócił, dostał jeszcze w głowę. Drugi oprawca zaczął okładać gospodarza rękojeścią rewolweru. Pierwsze razy były mierzone, ale wkrótce uderzali już, gdzie popadło.

Na piętrze rozległ się rozpaczliwy krzyk żony będącej świadkiem masakry. Nie posłuchała i nie wróciła do sypialni.

Lider grupy został na dole, a jego kompan rzucił się za kobietą. W tym samym momencie do środka rezydencji niepewnie zerknął czwarty członek bandy – kierowca. Słysząc strzelaninę, postanowił sprawdzić, co się dzieje. Gdy zobaczył Bruce’a Backerly’a stojącego nad umazanym krwią ciałem, odetchnął z ulgą.

– Pomóż mu… – Przywódca kiwnął głową w kierunku będącego już na piętrze towarzysza.

Gdy kierowca pobiegł schodami na górę, Backerly spojrzał na dogorywającą ofiarę.

Siwe włosy Meyera były czerwone od krwi, a skóra na głowie rozcięta w kilku miejscach. Ciężko dysząc, trzymał się za połamane żebra.

Oprych przykucnął. Uśmiechnął się chytrze, gdy dobiegły go krzyki kobiety i wrzaski rozochoconych mordem kompanów. John Meyer również je słyszał. Spróbował się podnieść, ale mocny cios w głowę sprowadził go do poprzedniej pozycji. Na dodatek stracił przytomność.

– Wiem… Dla mnie to też trudne. – Włamywacz wstał i wrzasnął do towarzyszy na piętrze: – Pamiętajcie, jakie były ustalenia! – Wypatrzył nóż, po czym wrócił do półżywego Meyera. Nie był w stanie ranną ręką przytrzymać głowy ofiary leżącej na brzuchu, aby podciąć jej gardło, więc szarpnął za szlafrok i obrócił gospodarza na plecy.

John Meyer odzyskał przytomność. Jęknął z bólu, ale nie miał nawet siły, by się bronić.

Morderca uniósł nóż. Ostatecznie zmienił zdanie i celując w serce, zatopił ostrze w piersi ofiary.

Chwilę później przy balustradzie na piętrze pojawili się pozostali. Kierowca pokazał kciuk w górę, co oznaczało, że żonę Meyera też mają z głowy.

– Sprawdźcie każdy kąt! Jeszcze troje, w tym dzieciak! Jeżeli choć jedno się wymknie, mamy przesrane!

Bez zastanowienia zaczęli otwierać lub wyłamywać drzwi kolejnych pomieszczeń.

*

– Nie podchodź tu… – Trzydziestoletniego mężczyznę stojącego niczym zjawa w długiej nocnej koszuli, ukrytego za załomem korytarza na piętrze, sparaliżowało, gdy zobaczył, jak na parterze bandyta szarpie ciałem, unosi nóż i zatapia go w piersi ojca. Cały czas słyszał też mrożące krew w żyłach jęki mordowanej matki.

Ben Meyer obserwował wszystko jak przez mgłę. Miał wrażenie, że to zły sen, z którego nie może się obudzić. Dopiero dochodzący zza pleców kobiecy głos przywrócił mu pełną świadomość.

– Ben… – odezwała się przerażona, niespełna trzydziestoletnia kobieta próbująca zrozumieć, co się dzieje. Stojąc w drzwiach sypialni, drżała ze strachu i niezrozumiale patrzyła na brata. Ten gwałtownie machnął ręką, po czym cicho wycedził przez zęby:

– Schowaj się…

Morderca ojca krzyknął coś do pozostałych członków bandy, którzy zaczęli wyważać drzwi na piętrze.

Ben wiedział już, że nie śni. Wrócił i siłą wepchnął siostrę do jej sypialni.

– Co się…

Natychmiast uciszył kobietę, zatykając jej usta dłonią. Łkając, próbowała się oswobodzić, gdyż trzymał tak mocno, że sprawiał jej tym ból.

– Musimy uciekać – szepnął. – Idź po Coreya. Spróbuję ich odciągnąć.

– Jak?

– W sypialni mam broń. Spotkamy się w bibliotece.

Kobieta patrzyła na niego załzawionymi oczyma, a strach całkowicie ją obezwładniał. Dopiero mocne szarpnięcie za ramiona wyrwało Matyldę Meyer z odrętwienia.

– Weź się w garść – warknął Ben, próbując zmotywować siostrę do działania. – Mamy najwyżej minutę, zanim tu dotrą.

Roztrzęsiona, skinęła głową.

Ostrożnie uchylili drzwi. Gdy Ben pobiegł do sąsiedniego pokoju po broń, Matylda przecięła korytarz. Bezszelestnie weszła do azylu swojego synka. Niewiele brakowało, a wchodząc do pokoju, dostałaby ataku serca. Niczego nieświadomy siedmiolatek stał nieruchomo na środku swej sypialni. Wyglądał jak duch. Z pewnością obudziły go strzały. Przestraszył się jeszcze bardziej, widząc zatroskaną matkę.

– Mamo…

Kobieta delikatnie przyłożyła rękę do jego ust, jednocześnie dając znak drugą, aby zamilkł.

– Ja i wujek Ben mamy dla ciebie niespodziankę, ale musisz być cichutko, zgoda? – Matylda Meyer z trudem opanowywała emocje. Za wszelką cenę starała się zachować naturalny, przyjazny ton głosu.

– Mamo, dlaczego jesteś zdenerwowana?

Zawahała się.

– Bo nie wiem, czy niespodzianka ci się spodoba. Chodź…

– Niespodzianka?

– Tak, to sprawka wujka Bena, a wiesz, jaki on jest. Gdybym ci powiedziała, byłby na mnie bardzo zły.

– A gdzie ta niespodzianka?

– Na dole. Ale nie pójdziemy schodami. Przejdziemy przez bibliotekę dziadka.

– Tajnym przejściem dziadka?! Super!

– Ciii… – Ponownie przytknęła palec do jego ust. – Chyba nie chcesz nikogo obudzić?

Chłopiec energicznie pokręcił głową.

Gdy wyszli na korytarz, usłyszeli strzały z pistoletu, a zaraz po nich głośny trzask gwałtownie zamykanych drzwi. W niemal tym samym momencie padła przytłumiona salwa przekleństw i wyzwisk.

– Bierzcie go! – krzyknął ktoś z dołu.

– Mamo, co się dzieje? – zapytał przerażony chłopiec, wycofując się do sypialni.

– Później ci wyjaśnię. Teraz musisz mi zaufać.

– Ale ja już nie chcę tam iść! – Spróbował się wyrwać.

Matylda Meyer siłą zaczęła ciągnąć syna do biblioteki ulokowanej na końcu korytarza. Do oczu napłynęły jej łzy, gdyż wiedziała, że krzywdzi tym Coreya. Nie miała jednak wyjścia.

– Mamo!

Będąc dwa kroki od drzwi, wyczuła za plecami ruch. Gdy ktoś chwycił ją za ramię, nogi się pod nią ugięły. Z trwogą obróciła głowę. Odetchnęła, widząc twarz Bena.

– Dzięki Bogu…

– Wujku, co to za hałasy? Co z moją niespodzianką? Mama powiedziała, że…

Usłyszeli przytłumione krzyki i trzask wyłamywanych drzwi.

Mężczyzna wziął chłopca na ręce, osłaniając go własnym ciałem. Gdy skręcili w najbliższe przejście, padł strzał. Na szczęście morderca chybił.

Ben postawił siostrzeńca, przekazując go matce. Wychyliwszy się z wnęki, posłał kilka strzałów w stronę nadbiegających bandziorów, po czym zatrzasnął drzwi biblioteki i przekręcił klucz.

Każda ze ścian była zastawiona regałami, a pod jedną ulokowano potężne, prawie stuletnie biurko. Na blacie leżało kilka książek i stała na nim duża zabytkowa lampa. Za biurkiem znajdował się obity czarną skórą fotel. Jego siedzisko było mocno spękane, a podłokietniki wytarte.

Kobieta podbiegła do półki, na której stały tomy wielkiej encyklopedii. Wszystkie miały identyczne kolory grzbietów, wysokość, a nawet grubość. Łapiąc od góry, pociągnęła jednocześnie drugą i siódmą pozycję. Zwolniła w ten sposób blokadę. Rozległ się szczęk i część regału jedną stroną odchyliła się od ściany, uwidaczniając drewniane drzwi.

Ben nacisnął ukryty pod blatem biurka guzik, ostatecznie otwierający zamaskowane przejście. Za nim krył się korytarz ulokowany w grubej na ponad metr ścianie oddzielającej bibliotekę od jednej z sypialni.

Ze środka tunelu buchnął pył wzbity w powietrze nagłym odblokowaniem od dawna zapieczętowanego wejścia. Ostatni raz – przed dwoma laty – otwarł je dziadek chłopca, i tylko po to, aby mu je pokazać. W tym miejscu nigdy nie sprzątano. Wiedzieli o nim jedynie właściciele domu. Żadnego z ukrytych przejść nie naniesiono też na głównym planie budynku. Widniały jedynie na oddzielnym dokumencie, który nigdy nie opuszczał sejfu.

Ben Meyer włączył skąpe oświetlenie tunelu w postaci regularnie rozmieszczonych żarówek zwisających z biegnącego pod sklepieniem kabla.

– Idź i nie oglądaj się niepotrzebnie. Będziemy zaraz za tobą.

– Wujku, ale…

– Trafisz na schody. Zejdź nimi, a gdy dojdziesz do końca korytarza, zaczekaj na nas. W żadnym wypadku nie otwieraj drzwi, rozumiesz?

Chłopiec skinął głową.

– Idź i nie oglądaj się za siebie… – powtórzył Ben.

Siedmiolatek całkowicie zapomniał o niespodziance. Widząc przerażenie w oczach matki i wuja, z każdą sekundą czuł coraz większy strach. Zabroniono mu się oglądać, ale to było silniejsze od niego. W oczach miał łzy. Ostatnie, co usłyszał, to nerwowe nawoływanie:

– Matyldo, pomóż mi!

Zamiast uciekać, patrzył, jak matka i wujek pchają masywne biurko w stronę drzwi.

– Corey, uciekaj!

Nagle ciężki mebel zatrzymał się jak na komendę. Zapomnieli o grubym przewodzie biegnącym pod podłogą – łączył on zamontowany w biurku przycisk z ukrytymi drzwiami. Matylda szarpnęła kabel, ale ten uparcie trzymał z obydwu stron.

Wtem usłyszeli potwornie mocne uderzenie w drzwi. Ben Meyer bez zastanowienia strzelił w nie, kupując im w ten sposób kilka cennych sekund.

– Zatrzymam ich… Uciekaj! – rozkazał głosem nieznoszącym sprzeciwu.

– Nie!

Nie dyskutował z siostrą, tylko zdecydowanym ruchem pociągnął ją za rękę.

– Co robisz?! – krzyknęła.

Nie odpowiedział. Nie musiał… Doskonale wiedziała, co robi. Pomimo wyraźnego sprzeciwu Matyldy, Ben wepchnął ją do tunelu, po czym zatrzasnął drzwi. Z całej siły szarpnął przewód zwalniający blokadę, wyrywając go z mocowania w ramie. Impet, z jakim tego dokonał, przewrócił go na podłogę. Jednak, zamiast uciekać, Matylda Meyer zaczęła walić pięściami w grubą przegrodę. Dolnych drzwi nie dało się otworzyć od zewnątrz, a tych od wewnątrz – przejście prowadziło tylko w jedną stronę.

Ben uderzył w drewno.

– Przestań, bo się zdradzisz! – Pchnął regał z książkami, który idealnie wpasował się w lukę.

Mężczyźni ponownie natarli na drzwi. Najroślejszy uderzył barkiem i wyłamał zamek. Otwierające się skrzydło walnęło o ścianę, a oprych wpadł do biblioteki.

Ben wycelował w bandytę, ale usłyszał jedynie metaliczny szczęk. Bez zastanowienia rzucił pistoletem we włamywaczy. Zaraz potem skoczył w ich kierunku. Niestety, nadział się nóż, który poharatał mu wnętrzności.

*

Wyrwany przez Bena kabel musiał zasilać również oświetlenie, ponieważ żarówki zgasły i tunel pogrążył się w egipskich ciemnościach.

Gdy Matylda usłyszała wrzask szlachtowanego brata, ból w przełyku oraz zalewające oczy łzy całkowicie ją sparaliżowały. Przylgnęła plecami do zablokowanych drzwi, za którymi umierał Ben. W gardle zamarł krzyk. Nie mogła go z siebie wydobyć. Zatykając usta dłońmi, osunęła się na podłogę.

Nagle jej ciało zostało otulone przez powiew cieplejszego powietrza. Poczuła dym i swąd palącego się drewna oraz plastiku. Wreszcie pojęła, że śmierć brata dała jej oraz Corey’emu trochę czasu. Nie mogła tego zaprzepaścić, choć ból wciąż paraliżował jej ruchy.

Przytrzymując się ściany, wolno poszła korytarzem w jedynym możliwym kierunku. Kiedyś ojciec przeprowadził ją tym tunelem. Pamiętając o schodach rozpoczynających się w połowie długości ukrytego przejścia, ostrożnie stawiała kroki. Gdy wreszcie nie wyczuła pod stopą podłoża, zaparła się mocniej o ściany i zaczęła schodzić. Im niżej była, tym powietrze stawało się cięższe. Wyraźnie czuła dym, choć niczego nie widziała. Drażnił jej oczy i dusił, powodując ataki kaszlu.

– Corey…

Zaraz po zejściu ze schodów dotarła do załomu – wąski korytarz zakręcał o sto osiemdziesiąt stopni.

Niespodziewanie jej oczom ukazała się mlecznopomarańczowa łuna, która z każdym krokiem przybierała coraz intensywniejszą barwę.

– Corey…

Czując, że za chwilę może stracić przytomność, przyspieszyła.

Wyszła otwartym przejściem prosto na korytarz łączący salon z kuchnią. W niej, a także w jadalni, szalał ogień. Czuła bijące od niego ciepło. Płomienie pożerały szafki i sprzęty, a w oknach wisiały skrawki dopalającego się materiału, które kiedyś były pięknymi firankami.

– Mój Boże… – dostrzegła zwłoki dziadka.

Korytarz po lewej wyglądał na nietknięty przez żywioł. Najwidoczniej ktoś umyślnie wzniecił pożar w tej części domu, licząc, iż obejmie on całą rezydencję i zatrze ślady makabrycznej zbrodni, pomyślała.

– Corey!

Niespodziewanie usłyszała dobiegający z kuchni płaczliwy głos syna.

– Mamo…

Przerażony chłopiec z osmaloną od dymu twarzą siedział skulony w ściennej wnęce. Nie wiedział, czy bardziej boi się ognia, czy wujka Bena, którego nie posłuchał. Przecież tylko chciał zobaczyć, co się tam dzieje… Dostrzegłszy kuchenne wyjście, wierzył, iż uda mu się uciec z płonącego domu. Niestety, nie dość, że klamka okazała się zbyt gorąca i sparzyła mu dłoń, to jeszcze drzwi zamknięto od zewnątrz. Chciał wrócić do ukrytego przejścia, ale ogień odciął mu drogę.

– Zostań tam, już do ciebie idę!

Matylda przeszła kawałek, ale szalejące w kuchni płomienie zagrodziły jej drogę. Szybko dopadła kran i zdjęła koszulę nocną. Zmoczyła ją, a następnie wsadziła głowę pod strumień zimnej wody.

Pospiesznie włożyła mokre odzienie. Spływające po brudnych policzkach krople żłobiły na skórze jasne smugi, upodabniając kobietę do zjawy.

Chłopiec wybałuszył oczy. Przez chwilę przestał myśleć o zagrożeniu ze strony ognia, a skupił wzrok na istocie, która chwilę wcześniej była jego matką. Teraz wyglądała jak potwór z bajek, które niegdyś czytał mu dziadek.

Matylda wzięła głęboki wdech, przygotowując się do przejścia przez dzielące ją od syna płomienie. W tej samej chwili, gdy postanowiła ruszyć, zaczep jednej z wiszących szafek wyrwał się z nadpalonego drewna. Mebel z ciężką porcelaną runął na blat. Dodatkowo na szafce stały butelki ze spirytusem – jedna oryginalnie zamknięta, druga wypełniona do połowy. Rozbiły się, a płyn obryzgał kobietę, błyskawicznie się zapalając.

– Mamo!

– Nie podchodź do mnie! – Odsunęła się od syna. W szale bólu, nie potrafiąc zedrzeć z siebie palącej się koszuli nocnej, podeszła do przeciwległej ściany, gdzie wisiał uchwyt z pękiem kluczy. Rzuciła nimi w stronę chłopca i upadła na kolana.

– Mamo!

Wdychając powietrze, wdychała również płomienie palące jej przełyk i płuca.

Corey już nie rozumiał, co matka do niego mówiła. Jej słowa przypominały rzężenie umierającego. Skonała z ręką wyciągniętą w stronę syna, który szlochał, patrząc na cierpienie matki. Swoją małą dłonią próbował złapać jej poczerniałą rękę, ale żar był nie do wytrzymania.

Niespodziewanie usłyszał groźne krzyki jakichś mężczyzn.

– Dawajcie ich tutaj, szybko!

Jego wzrok zatrzymał się na uchylonych drzwiach prowadzących do ukrytego korytarza, ale co chwilę przesłaniały go buchające z jadalni płomienie. Nie mógł też uciec tylnym ani głównym wejściem – znalazł się w pułapce. Wtedy przypomniał sobie o kluczach, które leżały metr dalej. Pamiętał, jak kucharka często zabierała je z haka, a później otwierała nimi drzwi do piwnicy. Tak, to była jego szansa!

Zebrał w sobie resztki odwagi i przeszedł obok palącego się ciała matki. Gdy chwycił klucze, dłoń zapiekła go od rozgrzanego metalu. Przytomnie naciągnął na nią rękaw koszuli nocnej i spróbował ponownie. Zaciskając zęby, podbiegł ze zdobyczą do drzwi prowadzących do piwnicy. Metal palił dłoń nawet przez materiał, ale mimo to chłopiec zdołał umieścić pierwszy z kluczy w starym zamku. Niestety, nie pasował…

– Szybciej! – odezwał się ktoś schodzący na parter.

– Musisz mi pomóc! Nie dam rady z tą ręką!

– Cholera!

Nerwowe krzyki jeszcze bardziej motywowały Coreya. Drżącą dłonią spróbował drugi z kilku kluczy i szybko przekręcił. Udało się… Kilka sekund przerwy i drugi obrót… Wreszcie z całej siły pociągnął w dół masywną klamkę. Gdy mocno pchnął drzwi, zawiasy zgrzytnęły, a skrzydło uderzyło o boazerię, którą wyłożono zejście.

– Co to było?!

– A skąd mam wiedzieć?! Podobno sprawdziłeś parter!

– I nikogo więcej nie znalazłem!

– Idź tam, do cholery!

Niestety mocne uderzenie drzwi o ścianę wywołało kolejną katastrofę. Gdy Corey myślał, że jest już bezpieczny, usłyszał mrożący krew w żyłach trzask. Pozostałe wiszące szafki odpadły od ściany – były połączone, więc pierwsza pociągnęła za sobą kolejne.

Chłopiec zdążył jedynie spojrzeć za siebie.

Ciężkie, owładnięte płomieniami meble odbiły się od blatu i rozleciały na kawałki. Płonące drewno, a także zawartość szafek zasypały Coreya, który wrzasnął z bólu. Stracił równowagę i upadł na schody. Sturlał się po nich do piwnicy. Chwilę po tym, jak jego obolałe ciało spoczęło na zimnym betonie, ogień zaczął pochłaniać pierwsze drewniane stopnie.

ROZDZIAŁ 1

Pittsburgh, PensylwaniaMaj 2016 r.

Siedząca na wysokim stołku przy barze Julianne Reflin po raz dwudziesty siódmy w ciągu piętnastu minut zerknęła na telefon, czy aby na pewno nie przegapiła jakiejś wiadomości. W ten sposób próbowała uciekać wzrokiem od drzwi wejściowych do pubu – nerwowo taksowała każdego mężczyznę, który w nich stanął, choć o tej porze nie było ich wielu.

Minutowa wskazówka coraz bardziej odchylała się od pionu i oddalała od swej mniejszej siostry. Piętnaście po jedenastej kobieta była już pewna, że została wystawiona do wiatru. Schowała więc telefon do torebki i zrezygnowana oparła się o blat, próbując zrozumieć, dlaczego…

Podstarzały, siwiejący barman z włosami upiętymi w kucyk stale zerkał na podłamaną klientkę. Jak zawsze strzelał miną typu mam cię gdzieś, widziałem setki takich jak ty, ale w duchu zazdrościł facetowi, na którego czekała ta kobieta.

Nagle klientka się ożywiła, gdy jej komórka zabrzęczała w torebce, wydając równocześnie pojedynczy dźwięk.

Czyżby, pomyślała Julianne. Energicznie dotknęła ekranu, wpatrzona w niego jak w otwartą walizkę z milionem dolarów.

/Czekam i czekam…

Co? Rozejrzała się niepewnie, a jej usta wykrzywił delikatny uśmiech. Mimo to była zdziwiona, nawet zniesmaczona faktem, iż mężczyzna, z którym miała się spotkać, nie podszedł do niej. Najpierw testuje moją cierpliwość, a teraz jeszcze jakaś głupia gra! Jakby był nie wiadomo kim… Może nawet zapłacił barmanowi, by ten mnie wybadał? Spojrzała podejrzliwie na uśmiechającego się do niej pięćdziesięciolatka, który szybko odwrócił wzrok w stronę nadchodzącego klienta.

Hmm… Ciekawe, pomyślała. Chwilę się zastanowiła, zanim odpisała.

/Jestem przy barze, a Ty?

/Na pięterku… Wejdziesz na górę?:)

Zerknęła przez ramię, ale zobaczyła jedynie poręcz podestu. Nigdy nie była w tym pubie. Dopiero teraz zauważyła zakamuflowane schody. Domyśliła się, że na górze też muszą być miejsca siedzące. Wcześniej za bardzo przejmowała się spotkaniem, by zwracać uwagę na takie szczegóły.

/Zabawne…

Krótko skrytykowała grę słów, zastanawiając się, jak ukarać żartownisia. Pomimo swoich trzydziestu dwóch lat znowu poczuła się jak w szkole średniej, gdy flirtowała z kolegami z ławki. Zanim jednak cokolwiek wymyśliła, przyszła kolejna wiadomość.

/Wejdź schodami i wypatruj mnie po prawej.

/Tak lepiej…:)

Wystukawszy na klawiaturze odpowiedź, zostawiła barmanowi dwudziestkę. W tej chwili rozmawiał z innym klientem, który wyglądał, jakby kogoś szukał, więc tylko skinieniem głowy podziękowała za obsługę.

Jej obcasy wymownie zastukały o podłogowe płytki stylizowane na drewno, ale po spiralnych schodach wspięła się niemalże bezgłośnie – na palcach.

Będąc już na górze, nieco się zdziwiła, dostrzegłszy wpatrującego się w nią mężczyznę w różowej marynarce. Już myślała, że to kolejny żart. Wtedy niespodziewanie dostała następną wiadomość.

/Nie przeraź się, gdy zobaczysz przystojnego faceta ubranego jak w kiepskim pornosie. Miń go. To gej. Ja czekam w ostatnim boksie.

Mimo najszczerszych chęci opanowania wesołości parsknęła śmiechem. Dostrzegłszy jednak taksujący wzrok mężczyzny w różu, natychmiast spoważniała i przyspieszyła kroku.

Na widok osobnika zabawnie wychylającego się z ostatniego boksu ponownie wybuchła śmiechem. Nie dlatego, że wyglądał komicznie. Wręcz przeciwnie… Po prostu nie mogła się powstrzymać. Sama nie wiedziała, dlaczego.

– Wiesz, że to nieładnie naśmiewać się z czyjejś orientacji? – rzucił na dzień dobry szeptem Jarret Dwyer.

– Ja wcale nie… To twoja wina! – Wesoło pogroziła mu palcem.

– Proszę cię… – westchnął nienaturalnie, wykonując zabawny ruch ręką. Przewrócił teatralnie oczyma i dodał śmiesznym głosem: – Kłóciłbym się…

– Przestań! – skarciła go, nie potrafiąc powstrzymać śmiechu. Odwróciła się z obawą, czy mężczyzna w różowej marynarce przypadkiem ich nie słyszał.

Jarret uśmiechnął się przyjaźnie i nastąpiła niezręczna pauza. Wielokrotnie rozmawiali już przez Internet, ale pierwszy raz spotkali się w rzeczywistości.

Julianne należała do kobiet, które wyglądają równie dobrze na żywo, jak i na zdjęciach. Miała długie ciemne włosy, wyraźne kości policzkowe oraz pełne usta mocno uwydatnione czerwoną szminką. Dopasowany elegancki żakiet podkreślał jej szczupłą sylwetkę, choć nadawał niepotrzebnej powagi. Zdecydowanie chciała wyglądać dobrze, a przynajmniej nie na łatwą. Jej zamiarem było zaznaczenie dystansu. Ubiór miał pokazać, że to ona wybiera – wie, czego chce, i nie na wszystko się zgadza.

Pomimo poważnego stroju, zbyt poważnego jak na tę okazję, Julianne zrobiła na Jarrecie pozytywne wrażenie. Już wcześniej wydała mu się ciepłą, otwartą i szczerą osobą. Właśnie kogoś takiego szukał.

Niewymuszoną elegancją Jarret Dwyer dorównywał Julianne, ale nie wyglądał na takiego, który na co dzień nosi marynarkę. Raczej wyobrażała go sobie w sportowych butach, dziurawych dżinsach i T-shircie. Mimo to musiała przyznać, że w grafitowej, sztywnej marynarce z jasnymi przeszyciami wyglądał niesamowicie dobrze. Ciemne, materiałowe spodnie i wypastowane buty świetnie pasowały do reszty.

Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami w dość zabawny sposób. Siłowali się umysłowo, próbując zmusić przeciwnika do zabrania głosu. Przez Internet rozmawiali godzinami, jednakże z powodu oficjalnych strojów i niecodziennej otoczki utracili swą naturalność.

– Mam pomysł – zaczęła Julianne. – Ty zdejmij marynarkę, a ja zdejmę ten przeklęty żakiet.

– Idealnie! Zabiję brata za to, że pożyczył mi ten ciuch.

Frywolnie rzucili ubrania w kąt.

– Rozumiem, że teraz moja kolej – rzekł prowokacyjnie.

– Zgadza się.

– W takim razie… lewa skarpetka.

Bez skrępowania podniósł nogę i rozsznurował but. Gdy skarpetka rzeczywiście poleciała na marynarkę, zaskoczona Julianne szczerze się roześmiała.

– Na co czekasz? – zapytał, rozkładając ręce w zapraszającym do zabawy geście.

– Jesteś nienormalny… – Pokręciła głową.

– Umówmy się, że nieszkodliwy.

– To się jeszcze okaże.

– Trafiłaś bez problemu?

– Tak, ale w którymś momencie nawigacja zwariowała. Skąd wytrzasnąłeś to miejsce? I dlaczego bar dla gejów?

– Dla geja… – poprawił ją.

Zabawnie ściągnęła brwi.

– Widzisz ich tutaj więcej?

Uśmiech nie znikał jej z twarzy.

– Najspokojniejsze miejsce w tej części Stanów – kontynuował Jarret. – Zwłaszcza przed południem… Im później, tym jest tu tłoczniej, więc wybrałaś idealną porę.

– Przepraszam za nią, ale wiesz, że nie mogłam inaczej.

– Rozumiem… Jak Samantha?

– Dobrze. Zawiozłam ją do szkoły, aczkolwiek nie wiem, czy za chwilę po mnie nie zadzwonią. Nie miała temperatury, choć była jakaś markotna. Niby czuła się dobrze, ale wiem, że bywa z nią różnie.

– Chętnie ją poznam. Tak naprawdę, a nie przez Internet.

Julianne wręcz przeraziła szczerość tej deklaracji. Dobrze się zastanowiła, zanim zadała kolejne pytanie.

– Powiedz mi… Co cię pociąga w kobiecie gnieżdżącej się w dwupokojowym mieszkaniu ze swoją siedmioletnią córką? – Spoważniała. – Zmierzasz w kierunku samych problemów.

– Powtórzę, bo obawiam się, że mogłaś nie usłyszeć. Chętnie poznam Samanthę. Mam tylko nadzieję, że mnie polubi.

– Już cię lubi! Uwielbia twoje żarty… Ja zresztą też.

– Więc… w czym problem? – zapytał najłagodniej, jak potrafił.

– W tobie… Podobne historie nie przytrafiają się kobietom takim jak ja. Zastanawiam się, gdzie tu jest haczyk i kto to nagrywa. Wyglądasz świetnie, pachniesz świetnie, a ten czarny jaguar przed budynkiem, jeśli nie należy do barmana, który pewnie przechodzi kryzys wieku średniego, też pewnie jest twój. Bo chyba nie od tego gościa… – powiedziała wesoło, wskazując głową za siebie.

Dwyer parsknął śmiechem i uniósł brew.

– Mam sprzedać wóz, żebyś potraktowała mnie poważnie?

– Masz mi powiedzieć, co tu jest grane. Nie kupuję tej bajki, Jarrecie Dwyer.

– Całkowicie się z tobą zgadzam. Przepraszam… Idiota ze mnie, że podobają mi się kobiety.

Patrzyła ze zdziwieniem, jak wstaje. Przez moment miała cichą nadzieję, że chce usiąść obok niej, ale nachylił się tylko i szepnął jej do ucha:

– Spróbuję szczęścia gdzieś indziej.

Zaskoczona, natychmiast się odwróciła i zobaczyła, jak towarzysz znika jej z oczu, siadając w boksie samotnego geja.

– Co słychać? – rzucił głośno Dwyer, by mieć pewność, że Julianne go słyszy.

– Mój Boże… – przeraziła się i błyskawicznie przeszła do sąsiedniego, pustego boksu. Weszła na siedzisko, po czym ostrożnie wysunęła głowę ponad oparcie, tuż nad postawionymi na żelu włosami nowego kolegi Jarreta.

Pod groźbą śmierci – przesunęła palcem wskazującym po swojej szyi – kazała towarzyszowi bezzwłocznie wracać na poprzednie miejsce. Zakłopotany mężczyzna w różowej marynarce był zupełnie zdezorientowany. Nie miał pojęcia, co się dzieje – nie widział Julianne, a facet, który przed chwilą się dosiadł, zamiast na niego, patrzył gdzieś wyżej.

– Przepraszam na moment. To matka… – Jarret pomachał komórką. – Kochana kobieta, ale bywa irytująca.

– Pewnie… – bąknął młody mężczyzna.

Udając, że odbiera połączenie, Dwyer wstał i wrócił do Julianne.

– Matka? – zapytała cicho, rzucając w niego jego własną skarpetką.

Dopiero teraz przypomniał sobie, że paradował bez niej.

– Aż taka stara nie jestem!

– Nie powiedziałem moja matka, tylko matka. Nie jesteś matką?

Ręce jej opadły.

– Jarrecie Dwyer…

– Obecny… – wypalił bezmyślnie. Poczuł się jak w szkole, wywołany przez nauczycielkę.

Uwielbiała jego poczucie humoru i lubiła się z nim przekomarzać – trudne sprawy często obracał w żart. Właśnie to tak bardzo ich do siebie zbliżyło, że internetową znajomość postanowili przenieść do rzeczywistego świata. Zbita z tropu ponownie zaniemówiła. Jarret chciał coś powiedzieć, ale nie pozwoliła mu, unosząc dłoń.

– Poczekaj, teraz ja… – Opanowała zdenerwowanie i westchnęła. – Na tylnym siedzeniu mojego rdzewiejącego buicka – podparła sobie głowę ręką – mam dziecięcy fotelik, a w bagażniku torbę z zakupami, w której znajdują się trzy pudełka płatków śniadaniowych. Wybierając je, porównywałam wagę, by w każdej paczce była inna zabawka.

– Nie wpadłbym na to… – przyznał szczerze, choć z dużą dozą wesołości.

– W tej samej papierowej torbie mam farbę do włosów i krem przeciwzmarszczkowy. Kupuję te rzeczy nie dlatego, że chcę, a dlatego, że muszę. Po tym, jak dziś kopniesz mi w zadek, mam w planie zahaczyć o jakiś sklep z materiałami budowlanymi. Muszę kupić uszczelkę, bo kran mi się rozciekł, a nawet nie mam pojęcia, jaką. Zamiast wezwać kogoś, bo na to mnie nie stać, będę musiała przez pięć minut wdzięczyć się do zboczonego sąsiada, żeby mi pomógł. Wieczorne pogadanki przez Internet to jedno, ale prawdziwe życie to już co innego. Rozumiesz, do czego zmierzam?

– Doskonale rozumiem… Chcesz, żebym pomógł ci wymienić uszczelkę.

– Boże… – Położyła głowę na rękach. – Dlaczego mi tego nie ułatwisz?

Za plecami usłyszała szmery rozmów. Najwyraźniej facet w różowej marynarce doczekał się towarzystwa.

– Myślisz, że oni czymś się przejmują? – Jarret kiwnął głową.

– Na pewno nie takimi sprawami, jakimi ja muszę.

– Więc dlaczego chciałaś się spotkać?

– To był twój pomysł. Nie wiem… Miałam nadzieję, że na żywo okażesz się beznadziejny…

Roześmiał się.

– …dasz sobie spokój z samotną matką i przestaniesz mi robić nadzieję.

– Pozwól sobie na odrobinę szczęścia, Julianne.

– Ooo, nie, nie, nie… – Ponownie pogroziła mu palcem. – Żadnych tanich chwytów i beznadziejnych cytatów z marnych seriali.

– Ten był z książki – uśmiechnął się zawadiacko. Zaraz potem dorzucił cicho, nachylając się: – Facet, który teraz przyszedł, ma czteroletniego syna. Gościa zostawiła żona. Przyłapała go na zdradzie w ich własnej sypialni.

– Skądś to znam… – wtrąciła.

– Więc pewnie się domyślasz, jak mocno kobieta się zdziwiła, gdy zobaczyła w ich łóżku dwóch facetów. Powiedziała mężowi, że nie chce mieć ani z nim, ani z dzieckiem nic wspólnego. Nawymyślała mu znacznie gorzej niż w kiepskim serialu. – Dwyer uniósł brwi, mocniej akcentując ostatnie zdanie. – Jeżeli syn ma wyrosnąć na kogoś takiego jak ty, to bierz go sobie. Tak powiedziała… Przysięgam… Spakowała się i tyle widziała męża z synem. Facet bez problemu uzyskał pełne prawo do opieki. Matka podpisała je, zanim adwokat zapytał, czy są tego pewni. Obecnie trwa rozprawa o alimenty. Nie chciałabyś słyszeć argumentów, jakich ta kobieta użyła w sądzie, próbując się wyłgać od płacenia na własne dziecko.

Julianne zamurowało.

– Skąd to wszystko wiesz?

– O tej porze barmani zazwyczaj się nudzą. Facet z kucykiem poznał tych dwóch ze sobą.

– Dalej nie rozumiem. Zaczynam się martwić, bo jeśli tak dobrze znasz się z barmanem, że mówi ci o takich sprawach, to jak często sprowadzasz tu swoje nowe ofiary?

– Jestem właścicielem tego miejsca.

Julianne osunęła się na oparcie, a ręce opadły jej wzdłuż ciała.

– Ale nie musisz się martwić…

– Czym tym razem? – wymamrotała skołowana.

– Nie pójdę do szkoły twojej córki, gdy zaproszą rodziców, żeby poopowiadali o swoich zawodach.

Uśmiech wykrzywił jej usta, ale nadal miała wątpliwości, i to coraz większe.

– Dajmy temu jeszcze trochę czasu. Proszę…

– Nie rozumiem, dlaczego.

Rozmowę przerwał im dzwonek komórki Julianne.

– A niech to… Wychowawczyni Samanthy… Zaczyna się… Przepraszam cię najmocniej.

– Jasne! – Machnął ręką, nie widząc problemu.

– Tak, panno Perkins… – Z każdym usłyszanym zdaniem Julianne wyglądała na coraz bardziej zatroskaną. – Dobrze, zaraz przyjadę… To znaczy za jakieś dwadzieścia minut. – Nie czekając na koniec rozmowy, zaczęła zakładać żakiet. – Rozumiem i dziękuję za telefon. Do zobaczenia.

– Coś się stało? – zapytał Jarret, zakładając skarpetkę.

– Samantha źle się czuje. Pewnie to nic poważnego, ale… Właśnie o tym mówię. Obiecuję, że kiedyś to powtórzymy, a w tej chwili nie pozostaje mi nic innego, jak cię przeprosić.

– Nie ma problemu – uśmiechnął się przyjaźnie, zabierając marynarkę. Dopiero teraz sobie uświadomił, że nawet nie zdążyli niczego zamówić.

Towarzyszył Julianne aż do samochodu. Na odchodne zabawnie jej pomachał i nieco zawiedziony poszedł w stronę jaguara.

– Cholera… – warknęła, włożywszy kluczyk do stacyjki. Nie wiedziała, czy bardziej była zła na los, czy na siebie, że zachowała się jak kretynka, świadomie torpedując jedyną okazję na poznanie kogoś normalnego, jaka jej się nadarzyła w ciągu ostatniego roku.

Siedząc w samochodzie, Jarret ukradkiem patrzył, jak Julianne zmazuje makijaż. Chwilę później kilka groźnie brzmiących zgrzytów starego silnika przywróciło mu nadzieję. Założywszy ręce na piersiach, spokojnie obserwował, jak biedaczka zmaga się z gruchotem, wykonując desperackie ruchy, a także robiąc zabawne miny za kierownicą. Na jego szczęście buick nie zapalił.

Ostatecznie załamana kobieta poddała się i walnęła dłonią w kierownicę.

Jarret spokojnie podjechał jaguarem. Gdy opuścił szybę, zapłakana Julianne otworzyła drzwi, gdyż mechanizm opuszczania szyby w jej samochodzie już dawno się zepsuł, a nie miała pieniędzy, by oddać wóz do mechanika.

– I tak chciałem jechać do centrum…

– Szkoła nie znajduje się w centrum.

– To dobrze, bo o tej porze bywa zakorkowane.

Jak w kiepskim serialu, który ogląda połowa ludzkości, pomyślała. Czy to możliwe? Roześmiała się przez łzy, bo co innego jej pozostało…

*

Mała Samantha bardzo się zdziwiła, gdy mama zaprowadziła ją do ekskluzywnej limuzyny, otworzyła drzwi niczym szofer i kazała usiąść na tylnej kanapie. Dziewczynka natychmiast ozdrowiała.

– Hejka… – przywitał się Jarret.

– Dzień dobry – rzuciła lekko speszona, ale już po chwili odwaga jej wróciła. – Powinien pan mieć fotelik, żebym mogła z panem jeździć – oznajmiła stanowczo. – Prawda, mamo?

Jarret i Julianne uśmiechnęli się mimowolnie.

Dopiero w połowie drogi z pubu do szkoły przypomniała sobie o przeklętym foteliku. Było jej wstyd prosić Jarreta, aby zawrócił. Jak tandetny fotelik wyglądałby w tej limuzynie? Poza tym przypuszczała, że lista systemów bezpieczeństwa jaguara była dłuższa od jej tygodniowej listy zakupów.

– Dokąd, miłe panie? – zapytał kierowca.

– Na razie przed siebie – rzuciła z zakłopotaniem. – Nawet jeśli podam ci adres, to założę się, że ani ty, ani twój kotek nie będziecie znali tych spadów.

ROZDZIAŁ 2

Pittsburgh, PensylwaniaWrzesień 2016 r.

Siedząca na ławce w parku kobieta w ciemnych okularach bacznie obserwowała mężczyznę stale zerkającego w kierunku placu zabaw, gdzie dokazywały dzieci. Ich matki i opiekunki czuwały nieopodal, zajęte rozmową lub telefonami.

Podejrzany osobnik udawał, że czyta, ale przewracał stronę co dziesięć, piętnaście minut, gdy akurat przypomniał sobie o książce.

Obserwatorka sama nie miała dzieci. Nie dlatego, że nie chciała. Po prostu nie znalazła w życiu odpowiedniej osoby. Od pewnego czasu lubiła tutaj przychodzić i patrzeć, jak te niewinne istoty bawią się, całkowicie nieświadome otaczającego ich świata oraz niebezpieczeństw. Niektóre były doglądane przez opiekunki, pozostałe co jakiś czas meldowały się matkom plotkującym na ławkach ustawionych wokół placu zabaw. Przypominał on bezpieczną oazę – gdy jeden rodzic nie patrzył, inny nieświadomie przejmował jego rolę. Niepisana umowa…

*

Już za pierwszym razem, gdy tylko się pojawił, zwróciła na niego uwagę. Nazwała go Pan Książka. Przychodził i odchodził sam. Nigdy nie widziała go z dzieckiem. Prawdopodobnie nie był nawet ojcem. Nie miał partnerki, psa ani obrączki na palcu. Wielokrotnie szła za nim, a nawet jechała, by potwierdzić swoje obawy. Niestety, często gubiła go w tłumie albo na światłach.

Jako obserwator popełniał kilka podstawowych błędów. Pojawiał się zawsze o podobnych porach – gdy najwięcej dzieci ganiało po parku. Siadał na tej samej ławce, chyba że akurat była zajęta. Ta sama książka otwarta na podobnych stronach, identyczna poza. Próbował wyglądać na spokojnego trzydziestoparolatka, który przyszedł do parku, aby zjeść lunch i poczytać. Tylko kto rozsądny, próbujący się skupić na książce, z wielu dostępnych ławek wybiera akurat tę obok placu zabaw, skąd stale dolatują śmiechy, irytujące popiskiwania dzieci, a czasem także krzyki matek?

Długo biła się z myślami, jak zareagować. Gdyby tylko dał jej choć jeden powód… Niestety, nigdy nie przyłapała go na niestosownym zachowaniu. Ani razu nie podszedł do dziecka, nie wpatrywał się też uparcie w żadne konkretne. Nie interesowały go matki, opiekunki ani nawet przechadzające się parkiem skąpo ubrane kobiety. Nie reagował też na głośniejsze krzyki maluchów. Pozostawał także obojętny na ich płacz. Mimo to jego obecność nie pozwalała obserwatorce nawet na chwilę spuścić go z oczu. Zamyślona, godzinami zachodziła w głowę, jak podejść tego typa.

Gdy po raz kolejny spojrzała w jego stronę, nie siedział już na ławce. Wpatrzony w jej osobę szedł asfaltową ścieżką, szybko okrążając plac zabaw.

– O cholera… Tylko nie dziś… – bąknęła pod nosem i spokojnie obróciła głowę, udając zainteresowanie starszą parą na rowerach, przejeżdżającą przed jej nosem. Wiedziała już, że ją nakrył. W pierwszej chwili chciała uciec, ale szybko porzuciła ten pomysł.

Pan Książka uprzejmie usunął się z drogi rowerzystce, za co otrzymał od niej przyjacielski uśmiech.

Z walącym jak młotem sercem kątem oka obserwowała dosiadającego się mężczyznę. Gdy obrócił się w jej stronę, przełknęła ślinę. Najspokojniej, jak tylko potrafiła, ukradkiem spojrzała na niego. Prawdopodobnie właśnie tak zachowałaby się osoba na jej miejscu, obok której usiadłby ktoś obcy.

Cholera, powtórzyła w myślach. Jak mogła być tak nieostrożna…

– Dzień dobry… – odezwał się Pan Książka, zdejmując okulary.

Uśmiechnęła się – na tyle przyjacielsko, na ile pozwoliły jej na to nerwy paraliżujące mięśnie twarzy.

– Przepraszam, ale zazwyczaj nie jestem taki odważny. – Mocno ścisnął książkę. Prawie złamał twardą okładkę.

Z udawaną obojętnością spojrzała na niego, jak na kogoś, kto próbuje poderwać samotną kobietę. Nie zdjęła okularów. Oczekując dalszych wyjaśnień, uniosła jedynie brwi.

– Wiem, że obserwuje mnie pani od dłuższego czasu, ale naprawdę nie mam złych zamiarów. Niestety, będę teraz bardzo dosadny, za co z góry przepraszam. – Wziął głęboki oddech. Wyraźnie się denerwował. – Jeśli z pani powodu spotkają mnie jakieś nieprzyjemności, to nasza kilkuminutowa znajomość skończy się w sądzie. – Ścisnął książkę jeszcze mocniej, rysując paznokciami okładkę.

– Że co, proszę?! – wystrzeliła. – Wypraszam sobie takie uwagi! Chyba mnie pan z kimś pomylił! – zareagowała ostro, choć facet miał rację i dobrze o tym wiedziała.

– Domyślam się, o co mnie pani podejrzewa – kontynuował. – Ostatnio szła pani za mną, a później nawet jechała samochodem. Przed trzema dniami przypadkiem spotkaliśmy się w sklepie spożywczym, tutaj na rogu. – Wskazał kierunek. – Stała pani przy lodówce wypełnionej jedną marką piwa. Po co? Zastanawiała się pani, które będzie świeższe? Wiem, że byłem widoczny w odbiciu szyby. Z kolei w niedzielę zauważyłem panią na nabożeństwie w kościele. Druga ławka od końca… Siedziała pani z tyłu, mając wszystkich na widoku. Naprawdę… jestem o krok od zgłoszenia tego policji. Jeżeli się pani ode mnie nie odczepi, nie ręczę za swoje decyzje.

Słuchała Pana Książki, siedząc jak sparaliżowana, podczas gdy on atakował ją kolejnymi uwagami. Zawsze miała się za sprytną, ale ten człowiek rozniósł ją w pył, nie pozwalając nawet dojść do słowa. Milczała, gdyż po prostu nie wiedziała, jak zareagować. Na szczęście, gdy mężczyzna wyrzucił już z siebie wszystko, nieco ochłonął – jego ton uległ zmianie. Niespodziewanie pojawiła się w nim nuta uległości, a nawet żalu.

– Proszę spojrzeć na dziewczynkę w zielonej sukience. Dostała ją ode mnie na czwarte urodziny. Uwielbiała ten kolor. Nadal uwielbia… Ma na imię Hope (z angielskiego nadzieja). Niemalże przy każdej okazji ofiarowywałem jej coś zielonego, bo zielony to kolor nadziei.

Kobieta wciąż milczała.

– To moja córka – kontynuował. – Zabroniono mi ją widywać… – Musiał przerwać i chwilę odczekać, aż ustępujący żal ponownie pozwoli mu mówić. – Nie mogę się nawet zbliżać. Tylko tutaj jestem na tyle daleko i jednocześnie blisko, by w spokoju móc obserwować, jak córka dorasta, ciesząc się życiem bez ojca. Nawet nie wie, że przychodzę. Hope odwiedza plac zabaw z opiekunką, która dostała moje zdjęcie. Musiałem przefarbować włosy i zmienić styl ubioru, żeby mnie nie rozpoznała. W ciągu kilku miesięcy straciłem dziesięć kilogramów. Na szczęście ta dziewczyna, opiekunka, nie jest specjalnie zainteresowana otoczeniem. Piąta ławka, licząc od lewej… – Wskazał ją ruchem głowy. – Bawi się telefonem. Chociaż ona ułatwia mi życie – uśmiechnął się. – Gdy odchodzą, zawsze czekam co najmniej piętnaście minut, zanim ruszę w swoją stronę.

– Panie… – wreszcie się przemogła.

– Liam.

– Liamie… Wierz mi lub nie, ale nigdy cię nie śledziłam. Być może czasem się przyglądałam, bo każdy głupi zauważyłby twoją obecność, szczególnie w takim miejscu.

– Wiesz, że za tysiąc dolarów tygodniowo plus wydatki na hotel można dziś wynająć kobietę, która uwiedzie twego męża? Wiedziałaś o tym? – Nie przedstawiła mu się, ale uznał, że może z nią przejść na ty.

– Działa to też w drugą stronę. Biznes, jak każdy inny… Nie musiałeś się połasić.

– Masz rację, nie musiałem… Problem polegał na tym, że wiedziałem, iż żona puszcza mnie kantem. Powiedziałem sobie… co mi tam… Ona może, a ja nie?

– Była nie tylko pierwsza, ale też sprytniejsza…

– Otóż to… Jak ukryć romans i jeszcze zostać ze wszystkim. Powinna napisać podręcznik pod takim tytułem. Kochanek nawet obił jej twarz, by wszyscy myśleli, że to ja ją uderzyłem, gdy zagroziła mi rozwodem. Słowo przyłapanego na zdradzie męża kontra płacząca matka z podbitym okiem i krwiakiem na policzku.

– Nie uderzyłeś jej, więc nie mogła mieć świadków pobicia.

– Sąsiedzi słyszeli naszą kłótnię. Gdy odjechałem, jej facet czekał już na tyłach, by się nią zająć. Dała się pobić. Kochanek uciekł, zanim przyjechała policja, a sędzia była kobietą.

– Przykro mi… – rzuciła obserwatorka, wciąż jednak pełna wątpliwości.

– Mam tylko nadzieję, że dziwka porządnie wtedy oberwała.

Nastała chwila ciszy przerywana pokrzykiwaniami dzieci.

– Co to za książka?

– Pierwsza lepsza, jaką kupiłem na wyprzedaży w księgarni. Myślałem, że będzie dobrą przykrywką.

Rozmówczyni pokręciła głową, robiąc skwaszoną minę.

– Tak więc już mnie znasz. Przyjdę tu też jutro, pojutrze i w każdy kolejny dzień z nadzieją, że zobaczę swoją córkę. – Wstał. – Wierzę też, że jeśli jakaś zatroskana matka wezwie policję, mając te same podejrzenia, co ty, będę mógł liczyć chociażby na twoje współczucie – powiedział na do widzenia i spokojnie się oddalił. Wróciwszy na swoje miejsce, już więcej nie spojrzał w jej kierunku.

Pomimo wzruszającej historii, drżących rąk i łamiącego się głosu Pana Książki, była daleka od uwierzenia we wszystko.

*

Szybko zbliżała się niepisana godzina, gdy plac zabaw pustoszał. Dziewczynka w zielonej sukience opuściła go przed pięcioma minutami. Zgodnie z wcześniejszym zapewnieniem Pan Książka wciąż siedział na ławce i udawał, że czyta.

Długo nad wszystkim myślała, wpatrzona w jeden punkt. Oprzytomniała dopiero, gdy jedna z matek zaczęła głośno wołać swoje dziecko. Obserwatorka odruchowo spojrzała w stronę ławki, gdzie jeszcze przed chwilą siedział podejrzany. Nie było go tam ani na żadnej ze ścieżek. Poderwała się i podeszła bliżej.

Na placu zabaw zapanowało ogólne poruszenie. Inne matki oraz opiekunki zaczęły wstawać i podbiegać do przerażonej kobiety, jednocześnie wypatrując, a także wołając swoje dzieci.

Jeżeli dobrze usłyszała, chodziło o dziewczynkę o imieniu Cloe.

– Sukinsyn… – warknęła i zaczęła się rozglądać po parku.

Nagle wzywane dziecko z uśmiechem na twarzy wyskoczyło z drewnianego domku na grubych palach. Matka rozpłakała się na widok córki. Oczywiście nie skończyło się przytuleniem, a ostrą reprymendą.

– Masz szczęście… – bąknęła pod nosem obserwatorka, wciąż rozglądając się za Panem Książką. Uspokoiwszy się nieco, ruszyła za grupką podenerwowanych matek, które po krótkiej akcji poszukiwawczej postanowiły opuścić plac zabaw. Dwie skręciły w najbliższą odnogę głównej alei, trzy szły dalej. Wkrótce wykruszyła się następna. Ostatnie zniknęły za parawanem zieleni oddzielającym park od ulicy.

Samochód zostawiła niedaleko zachodniego wyjścia.

Gdy omiotła wzrokiem jezdnię, nie mogła uwierzyć we własne szczęście – już myślała, że będzie musiała zmienić plan, tymczasem w jej stronę jechał biały chevrolet malibu – był to pojazd Pana Książki. Śnił jej się już po nocach.

Kiedy przejeżdżał obok, odwróciła się do niego plecami i natychmiast pobiegła do swojego samochodu.

*

Najwyraźniej mężczyzna zmierzał do domu.

Nie była tego pewna, ale też nie mogła sobie pozwolić na kolejną porażkę. Nie dziś, gdy już wszystko zaplanowała. Wyprzedziła więc białego chevroleta i pierwsza opuściła centrum.

Po kilku kilometrach spokojnej jazdy skręciła w drogę prowadzącą na niewielkie osiedle domów jednorodzinnych. Tutaj wszyscy parkowali na ulicy, więc zatrzymała się przy krawężniku pod potężnym klonem. Przebiegła przez jezdnię i podążyła chodnikiem wzdłuż drogi w kierunku, z którego przyjechała.

Gdy jej oczom ukazała się parterówka o lekko skośnym, granatowym dachu oraz jasnej fasadzie, z tylnej kieszeni spodni wyjęła klucz. Pobiegła za dom i weszła tylnym wejściem.

W środku pachniało farbą. Półki oraz szafki były jeszcze puste, a w korytarzu i salonie stało sporo dużych kartonów. Kilka ustawiono jeden na drugim.

Wyjrzała przez okno w kuchni dokładnie w tym samym momencie, gdy biały chevrolet malibu zatrzymał się pod domem. Widząc Pana Książkę za kierownicą, poczuła uderzenie gorąca, a jej dłoń zaczęła drżeć. Podbiegła do drzwi i skryła się za kartonami. Odgłos przekręcanego w zamku klucza spowodował, że usłyszała łomot własnego serca, które wyrywało się z piersi.

Gdy zawiasy cicho skrzypnęły i Pan Książka wszedł do środka, wzięła zamach – z całej siły grzmotnęła mężczyznę metalową rurką w tył głowy. Przedmiot z łatwością rozciął cienką skórę potylicy, a krew obryzgała kartony oraz ściany. Ofiara runęła na podłogę, wypuszczając z ręki pęk kluczy i… książkę.

Stała w bezruchu, próbując uspokoić oddech. Ostatecznie się opamiętała i zatrzasnęła drzwi. Przykucnąwszy, sprawdziła puls. Usta i oczy Pana Książki były otwarte, a jego klatka piersiowa nie unosiła się ani nie opadała.

Nagle wszystkie głosy w jej głowie ucichły.

Osunęła się po zakrwawionej ścianie, rozmazując spływające czerwone krople. Była sobie wdzięczna, że jej nie zmiękczył. Nie uwierzyła w ani jedno jego słowo. Żałowała jedynie, że umierając, prawie nic nie poczuł.

ROZDZIAŁ 3

St. Michael, Wirginia ZachodniaJesień 2017 r. – obecnie

Derrian McCain odłożył pióro i dokładnie przeczytał każde napisane zdanie, słowo po słowie. Wyglądało na to, że tym razem mu się udało.

Zginając kartkę na cztery, patrzył w stojące na biurku lusterko. Widział w nim przeszłość. Codziennie przypominało mu o tym, co pozostało z jego życia. Wreszcie wyjął z szuflady pożółkłą kopertę. Miał godzinę, zanim pojawi się zaufany kurier.

Sięgnął po nóż do papieru. Pomimo upływu lat wciąż był ostry. Przesunął nim po skórze, robiąc płytkie nacięcie, które szybko podeszło krwią. Zaraz potem oblizał palec. Słodkawy smak zawsze wydawał mu się dziwnie przyjemny i jednocześnie odrażający.

Wreszcie leżąca na blacie komórka zabrzęczała, wyrywając Derriana McCaina z zamyślenia. Nieufnie zerknął na wyświetlacz. Dzwonił człowiek, na którego wiadomość czekał.

– Tak? – Podszedł do okna gabinetu, słuchając wyjaśnień. Pod domem dostrzegł samochód bez kierowcy. – Świetnie… W tej chwili oczekuję kuriera. Pojawi się do godziny. Później będę do twojej dyspozycji i ustalimy szczegóły. – McCain ściągnął brwi. – Nie. Nie chcę, żebyś się tutaj pokazywał. Ja przyjadę… – Rozmówca wciąż miał coś do powiedzenia, ale właściciel rezydencji uznał tę wymianę zdań za zakończoną: – Oczekuj mnie. Do zobaczenia…

ROZDZIAŁ 4

Pittsburgh, Pensylwania

Po krótkiej rozgrzewce Nicole Wyden położyła się na karimacie i zaczęła robić brzuszki. Po pięćdziesiątym przyszła pora na kilka bardziej wymagających ćwiczeń. Jednym z nich była deska. Wsparłszy się na przedramionach oraz czubkach palców u nóg, napięła ciało. Wytrwała w tej pozycji minutę, po czym wstała i zaczęła biec w miejscu, wysoko unosząc nogi. Zatrzymała się na dziesięć skłonów, po których wróciła do biegu.

Ćwiczyła codziennie od osiemnastego roku życia. Półgodzinny poranny trening stał się dla niej rutyną. Dzięki niemu zachowywała dobrą kondycję oraz szczupłą sylwetkę.

Nicole miała prawie czarne włosy, które najczęściej spinała z tyłu, i nieco ciemniejszą karnację aniżeli większość Amerykanek. Jej sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu idealnie współgrało z wysportowanym ciałem. Choć nigdy nie uważała się za piękną, czy chociażby ładną, należała do kobiet, które wyglądają dobrze również bez makijażu. Dbała o siebie, ale stroniła od przesady. Jej ciała nigdy nie dotknęło ostrze chirurga, strzykawka z wypełniaczem ani igła tatuażysty.

– Dzień dobry… – przywitał się Zack Seeger, schodząc na parter.

Byli ze sobą niemalże pół roku, a od miesiąca także mieszkali razem. To Zack wprowadził się do Nicole. Do niedawna gnieździł się w ciasnawym mieszkaniu w centrum Pittsburgha. Co ciekawe, płacił za nie więcej, niż kosztowało utrzymanie tego domu.

– Która seria?

– Kończę pierwszą…

– Coś kiepsko dzisiaj…

– Później wstałam. Nie wiem, czy zdążę zrobić trzy.

– I tak podziwiam… – Przeciągnąwszy się, Zack podszedł do lodówki.

– Tydzień temu obiecałeś, że poćwiczysz ze mną.

– Owszem, ale… To już minął tydzień? – Wyraźnie szukał sposobu, by wybrnąć z sytuacji. – Po prostu postanowiłem podzielić ćwiczenia na kilka etapów.

– Mianowicie? – zapytała Nicole, robiąc szpagat.

– Obecnie ćwiczę… wcześniejsze wstawanie.

– Jasne!

– To podstawa, by przejść do kolejnego etapu.

– Wcześniejszego śniadania? – zadrwiła.

– Nie, ale… Rozumiem bieganie, choć niekoniecznie w miejscu… pompki… przysiady… Ale widzisz mnie robiącego coś… takiego? – Krzywił się, patrząc na jej wygibasy. Niedawno odkryła zalety jogi i wszelkich form rozciągania. Obecnie stała na jednej nodze, a drugą wolno uniosła za plecami nad głowę, jakby ćwiczyła ruchy do baletu. – Oj! – głośno jęknął, wyobrażając sobie, jak próbuje ją naśladować. – Nie zrozum mnie źle, ale zanim zdecyduję się na coś podobnego, podniosę stawkę ubezpieczenia.

Roześmiała się i pokręciła głową. Kończąc pierwszą serię, sięgnęła po wodę.

Zack Seeger również był wysportowany, jednak wierzył w typowo męskie ćwiczenia – raz w tygodniu odwiedzał siłownię. Czasem też grywał w tenisa ze znajomym, ale fitness nigdy do niego nie przemawiał. Mimo to wyglądał dobrze, zarówno w koszulce, jak i bez niej. Miał typowo męską, kanciastą twarz i utrzymywał krótki zarost. Był o ponad dziesięć centymetrów wyższy od swej partnerki, więc gdy ona zakładała szpilki, wyglądali na parę idealną.

– Kawy?

– Może później…

Niewielka filiżanka szybko znalazła się pod dyszą ekspresu – ustawił na podwójne espresso. Dzień bez porannego zastrzyku kofeiny uważał za stracony. Gdy zamieszkał z Nicole, uzależnił się od tego rytuału. Czekając, aż maszyna zmieli ziarna i zaparzy kawę, zerknął przez okno.

W tym samym czasie w telewizji leciał program informacyjny, którego Nicole zawsze słuchała. Tego zwyczaju Zack również nie mógł zrozumieć. Większość osób ćwiczyła przy muzyce lub motywujących filmikach, a ona słuchała o zawirowaniach w gospodarce i politycznych przepychankach na różnych szczeblach władzy.

…gdyż wczorajsze wstrząsy były odczuwalne w większości północno-wschodnich Stanów. Epicentrum przypadło na okolice Richmond, ale także mieszkańcy Wirginii Zachodniej musieli zbierać rozbite talerze z podłogi. Ze względu na krótkotrwały charakter trzęsienie ziemi nie spowodowało większych szkód. Ze wstępnych ustaleń wynika, że nikt nie zginął, a najmocniejsze wstrząsy nie przekroczyły sześciu stopni w skali Richtera. Gubernator…

Dziennikarz przedstawiał kolejne fakty z niesłabnącym zaangażowaniem, ale Zack już go nie słuchał. Patrzył, jak listonosz upycha w skrzynce sąsiada pocztę. Już się w niej nie mieściła, gdyż Adam Atherton zmarł przed dwoma tygodniami, a rodzina najwidoczniej nie zainteresowała się jeszcze domem, z pewnością obciążonym hipoteką.

– Ciekawe, czy szybciej rozwali tę skrzynkę, czy obok postawi drugą.

– Co? – wysapała Nicole.

– Listonosz… Do Athertona wciąż przychodzi poczta.

– To pogadaj z nim.

– Mam gadać z trupem?

– Z listonoszem… – westchnęła. – Przecież mogą w skrzynce zostawić tylko awizo. Rodzina odbierze sobie wszystko na poczcie.

– Niech ci będzie… Znaj moją dobroć.

– Spacer z rana nikogo jeszcze nie zabił.

Zack niechętnie odstawił filiżankę i wyszedł przed drzwi.

– Przepraszam! Halo! – krzyknął głośno, ale nie zdążył złapać listonosza. Przejeżdżający samochód dodatkowo zagłuszył wołanie.

Tego ranka było wyjątkowo zimno. Zack zaciągnął się chłodnym, jesienno-zimowym powietrzem i poczuł cudowny zapach suchych liści, które leżały niemalże wszędzie. W tej okolicy jesień była znacznie bardziej malownicza niż w centrum miasta, gdzie wcześniej mieszkał.

Od kilku lat należał do niewielkiego odsetka osób, które mają to szczęście i nie muszą codziennie wstawać, ubierać się, wychodzić z domu. Praca była tam, gdzie on, ponieważ prowadził jednoosobową firmę. Zajmował się projektowaniem stron internetowych i mógł robić to w każdym miejscu na ziemi. Co innego rozmowa z poważnymi graczami… Ta wymagała nieco poświęcenia. Nie znosił zakładać garnituru, ale chciał, by jego zaangażowanie było widoczne i zostało docenione. Starał się regularnie odwiedzać siedziby najważniejszych klientów. Na takich spotkaniach osobiście przedstawiał projekty oraz możliwe zmiany.

Z politowaniem spojrzał na przepełnioną kanciastą skrzynkę na listy, z której wystawała upchnięta poczta. Wystarczyłby mocniejszy powiew i cała korespondencja zostałaby rozrzucona po osiedlu. W momencie, gdy o tym pomyślał, listy wypadły ze skrzynki nawet bez pomocy wiatru.

– Pięknie… – bąknął pod nosem, spoglądając na nadciągające z północy ciemne chmury. Zanosiło się na poranną burzę.

Tylko raz udało mu się zamienić z sąsiadem Nicole kilka słów. Nie zdążył poznać Adama Athertona, ale słyszał, że był porządnym człowiekiem, choć czasem nieco gburowatym. Musiał prenumerować sporo pism, bo oprócz tradycyjnych listów przypominających urzędowe noty i ponaglenia, na trawniku leżało mnóstwo gazet.

Nie widząc innego rozwiązania, Zack pozbierał wszystko i spróbował ponownie upchnąć w skrzynce. Zachodził w głowę, jak listonoszowi się to udało, gdyż wciąż trzymał w ręce kilka gazet, a nie było już nawet szparki, w którą mógłby je wetknąć.

– Bez sensu… – zirytował się. Wyjął całą korespondencję i wrócił do domu.

Nicole była właśnie w połowie drugiej serii ćwiczeń.

– Co to? – zdziwiła się, widząc pocztę.

– Ten idiota tak napakował skrzynkę Athertona, że chwilę później wszystko z niej wypadło.

– A powiedziałeś mu, że facet nie żyje?

– Nie zdążyłem. Uciekał, jakby się paliło. Pewnie chciał zdążyć przed burzą.

– Błyska się?

– Jeszcze nie, ale niebo nie wygląda zbyt przyjaźnie. Zostawię w skrzynce i pod drzwiami kartkę, że poczta jest u nas.

– Mądrze…

– Niech wszyscy wiedzą, że w tej okolicy mieszkają jeszcze uczciwi ludzie, na których można polegać.

– Atherton nie był zbyt rozmowny ani specjalnie miły. Mam nadzieję, iż jego rodzina okaże się inna. Ale znając życie, nie dość, że ci nie podziękują, to jeszcze oskarżą o wścibskość, jeśli nie o kradzież – ostrzegła Nicole, robiąc skłony. – Dziś ludzie są naprawdę dziwni.

– Wierzę w ludzi…

– Ja już dawno przestałam.

– Prędzej czy później na pewno ktoś się zjawi. Zobaczysz, że będą nam wdzięczni.

– Założymy się?

– Ale tylko o rację.

– A widzisz! Boisz się, że przegrasz. – Uniosła prowokacyjnie brwi.

*

Nicole nie miała w zwyczaju oszczędzać się podczas ćwiczeń. Gdy skończyła trzecią serię, była zlana potem. Sięgnęła po leżący na oparciu fotela ręcznik i wytarła twarz oraz ramiona.

– Idę pod prysznic!

– Kim był ten facet?! – zapytał Zack, z zaciekawieniem przeglądając pocztę Athertona.

– Ej! A co z bezinteresowną pomocą sąsiedzką?

– Przecież ich nie otwieram! Co najwyżej segreguję… – Zack uśmiechnął się cwaniacko.

– Jasne!

– Znałaś go dobrze?

– Głównie z widzenia. Rozmawiałam z nim może… parę razy. Nikt szczególny… Meggy, która mieszka po przeciwnej stronie ulicy, powiedziała mi, że chwilę przed twoją przeprowadzką faceta wyrzucili z pracy. Podobno niedługo po tym zmarł na serce. Drugi zawał…

– Wygodna ucieczka od problemów.

– Ja cię proszę…

– Ooo…

– Co znalazłeś?

– Parę ponagleń zapłaty, czyli potwierdzają się słowa Meggy. Facet lubił też czytać, niekoniecznie ponaglenia. Prenumerował z piętnaście gazet. – Jednak Zacka najbardziej zaciekawiła pożółkła koperta. Gdy nią potrząsnął, jej zawartość metalicznie zabrzęczała. W pierwszej chwili myślał, że to pieniądze, ale kto normalny posyłałby drobne listem… Spojrzał więc pod światło i zmacał zawartość. – To chyba… klucze.

– Ani się waż! – pogroziła mu Nicole i obróciła się na pięcie. – Idę wreszcie wziąć ten prysznic. Jedziesz dziś do klientów?

– Mhm… – odbąknął na odczepnego. Całkowicie pochłonęła go tajemnicza koperta.

*

Drogi Maximilianie…

Jest mi niezmiernie przykro, ale w tym roku nie mogę zaprosić Cię do siebie na Święto Dziękczynienia. Piszę z wyprzedzeniem, gdyż mój stan zdrowia znowu się pogorszył. Czeka mnie dłuższy pobyt w szpitalu. Nie chcę, abyś zaprzątał sobie mną głowę i spędził ten wyjątkowy czas na poklepywaniu starszego braciszka po plecach albo trzymaniu mnie za rękę. Wiesz, jak tego nie znoszę.

Lekarze są dobrej myśli, ale operacja musi się odbyć za granicą. Później, jeśli wszystko się powiedzie, zostanę poddany długiej rehabilitacji. Nie piszę, gdzie jadę, bo niczego by to nie zmieniło…