Ciemna dolina - Thomas Arnold - ebook + książka

Ciemna dolina ebook

Arnold Thomas

0,0
39,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W krótkich odstępach czasu znikają cztery osoby. Niedługo po tym ich ciała zostają odnalezione w niezamieszkałym domu. Co dziwne, chwilę po wkroczeniu do niego policji, funkcjonariusze zauważają w lesie przyglądającego się im człowieka w zakrwawionym ubraniu. Zatrzymany mężczyzna każe do siebie mówić imieniem jednego z aniołów. Po osadzeniu w areszcie rezygnuje z obrońcy, a jedyna rzecz, o jaką prosi, to gra – chce jakoś zabić czas. Czas, którego Jade Reflin i jej partner nie mają, gdyż każda upływająca godzina oddala ich od znalezienia wyjścia z ciemnej doliny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 467

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © 2021 by Thomas ArnoldCopyright © 2022 by T.A. BOOKS

Projekt okładkiThomas Arnold

Cytaty z Biblii za Biblią Tysiąclecia, wyd. III – poprawione, Wydawnictwo Pallotinum, 1990 r.

Skład, łamanie, realizacja okładkiprzygotowanie publikacji elektronicznej Artur Kaczor, PUK KompART

ISBN 978-83-67516-16-7 (EPUB)ISBN 978-83-67516-17-4 (MOBI)

WydawcaT.A. BOOKS

Powieść ta jest fikcją literacką. Nazwiska, postaci, miejsca i zdarzenia są dziełem wyobraźni autora. Użyto ich w sposób fikcyjny i nie powinny być interpretowane jako rzeczywiste. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych zdarzeń, miejsc, organizacji lub osób jest wyłącznie dziełem przypadku.

Dla Łukasza – wytrawnego gracza.

26 listopada 2014 r.

Tartak nieopodal Trafford, Pensylwania

Zaniepokojony dyrektor wszedł schodami na metalowy podest, gdzie stał kierownik zmiany. Nadzorujący pracę pił mężczyzna miał na sobie granatowy uniform, pomarańczową kamizelkę, a na uszach słuchawki ochronne. Drgnął zlękniony, gdy szef niespodziewanie zaszedł go od tyłu i poklepał po plecach. Zobaczywszy, z kim ma do czynienia, lekko zdezorientowany skinął głową.

– Widziałeś Matthew?!

– Kogo?! – wrzasnął Thomas Hill, zdejmując słuchawki.

– Matthew!!! – Dyrektor również musiał przekrzyczeć ryk pił, które z niebywałą łatwością, ale i precyzją wgryzały się w kolejne okorowane już kłody. Najpierw przycinały je na odpowiednią długość, później rozcinały na deski o różnej grubości. Wszędzie dało się zauważyć sterty trocin, a w powietrzu unosił się ten wyjątkowy zapach świeżo ciętego drewna, który John Taylor tak uwielbiał. Często mówił, że tylko dla niego mógłby do końca swych dni pracować w tym miejscu. Po prostu się uzależnił, podobnie jak wielu jego ludzi.

Doświadczony kierownik zmiany zastanowił się chwilę, czy widział kolegę. Wreszcie energicznie pokręcił głową.

– Wzywał go pan?!

– Nie słyszałeś?!

– Czego?!

Nie chcąc stale przekrzykiwać maszyn, dyrektor gestem poprosił Hilla, by wyszli na zewnątrz.

– Wywoływałem go przez krótkofalówkę już trzykrotnie – oznajmił Taylor, gdy znaleźli się poza obrębem otwartej hali. – Pierwszy raz jakieś trzydzieści minut temu. Pytałem kilka osób, ale nikt go nie widział od ponad godziny.

– Dziwna sprawa. Powinien być w suszarni.

– Mógłbyś go poszukać?

Hill wzruszył ramionami. Niemal cały proces obróbki i cięcia drewna, a także sortowania oraz układania tarcicy w stosy był zautomatyzowany. Czuwało nad nim dwóch specjalistów w centrum kontroli, skąd zawiadywano parametrami każdej operacji. W związku z tym Hill pełnił jedynie funkcję nadzorczą. Musiał rozwiązywać ewentualne problemy i informować o nich dyrektora. Jeśli wszystko działało, jak należy, miał chwilę wolnego.

– W porządku, poszukam go. Muszę się tylko odlać.

– Byle szybko.

– W moim wieku niewiele rzeczy można jeszcze robić szybko. Zwłaszcza sikać.

Rozbawiony dyrektor skinął głową i poszedł w kierunku swojego biura.

– Cholera… – mruknął Hill, odprowadzając przełożonego wzrokiem. Odchrząknął i splunął gęstą flegmą na ziemię. Ostatnie, o czym teraz marzył, to bieganie po zimnie. Wprawdzie hala, gdzie najczęściej przebywał, nie była zamknięta, jednak towarzyszące procesowi cięcia ciepło zapewniało w chłodne dni znacznie przyjemniejszą atmosferę pracy niż otwarty teren.

Początkowo rola niańki średnio przypadła mu do gustu, ale szybko stwierdził, że jeśli przy okazji będzie mógł sobie zrobić przerwę na papierosa, to czemu nie. Poza tym całodniowe przebywanie w hałasie, nawet pomimo stosowania środków ochronnych, często było trudne do wytrzymania. Co prawda w ciągu zmiany miał kilka krótkich, obowiązkowych przerw, ale cenił sobie dodatkowe chwile spędzone w ciszy. Zwłaszcza jeśli to on decydował, jak długo te chwile mają potrwać.

W pierwszej kolejności udał się do kolegi ze zmiany i poprosił o zastępstwo. Zaraz potem poszedł w kierunku budynku, gdzie mieścił się pokój socjalny – to tam planował rozpocząć poszukiwania. Po drodze zahaczył jeszcze o toaletę. Sprawdził też szatnię.

Wchodząc do pokoju socjalnego, gdzie znajdował się również aneks kuchenny, zdjął kurtkę, po czym nalał sobie zimnej herbaty.

– Wylał-wlał… – wymamrotał, ponownie czując parcie na pęcherz. – Cholerna prostata… – Wreszcie wyjął ze swojej szafki papierosa, którego od razu schował do kieszeni. Wziął też zapalniczkę. Oczywiście na terenie całego tartaku aż oczy bolały od tablic zakazujących palenia. Jednak pracował tutaj od ponad trzydziestu lat i uważał, że kto jak kto, ale on najlepiej wie, gdzie może sobie zapalić, a gdzie nie.

Mimo to nie miał zamiaru paradować po placu z papierosem w ustach. Dyrektor co najwyżej zwróciłby mu uwagę, ale gdyby pojawiła się jakaś niezapowiedziana kontrola BHP-owców, to sprawy nie wyglądałyby już tak różowo. Dlatego, nie chcąc kusić losu, wślizgnął się za jeden z magazynów. Znajdował się tam olbrzymi, kilkumetrowy stos nienadających się do użytku palet. Do niedawna tartak zajmował się dorywczo ich wytwarzaniem. Te tutaj stanowiły odpady poprodukcyjne. Już dawno powinni się ich pozbyć, ale zawsze pojawiały się jakieś pilniejsze sprawy i tę odkładano na później. Robiono to tak długo, aż dolne palety niemal całkowicie zarosły trawą.

Odpaliwszy papierosa od płomienia zapalniczki, Hill mocno się zaciągnął. Właśnie tego mu brakowało. Był nałogowym palaczem. Dziennie potrafił puścić z dymem dwie, a nierzadko nawet trzy paczki. Czasem się zastanawiał, co mu podpowiedziało, by podjąć pracę w miejscu, w którym palenie było surowo wzbronione.

Gdy zaspokoił pierwszy nikotynowy głód, przypomniał sobie o prośbie szefa. Rozglądając się od niechcenia za kolegą, krzyknął:

– Matthew! – Oczywiście prawdopodobieństwo, że poszukiwany mógł to usłyszeć, było bliskie zera. – Matthew!!!

Spełniwszy swój obowiązek, jeszcze przez chwilę postanowił się delektować ciszą. Choć z oddali dolatywał szum pracujących pił i innych maszyn, to był on niczym w porównaniu z hałasem, jakiego na co dzień doświadczał.

– Matthew!!!

Po raz kolejny mocno się zaciągnął. Nie bał się, że ktoś na niego doniesie. I tak wszyscy, razem z dyrektorem, wiedzieli, iż często podczas przerw popalał sobie na boku. Na szczęście dla firmy zazwyczaj robił to w toalecie, ale zdarzało mu się również korzystać z łona natury.

Czując ból w dolnej partii pleców, postanowił nie przeciążać kręgosłupa i na chwilę usiadł na jednej z palet. Natychmiast poczuł bijące od niej zimno.

Końcówka listopada nie była najcieplejsza i choć po dość niespodziewanych, obfitych opadach śniegu przyszło delikatne ocieplenie, to w zacienionych miejscach wciąż jeszcze zalegała biel.

– Matthew!

Ból kręgosłupa ani odrobinę nie osłabł, więc Hill oparł się plecami o drugą paletę – ustawioną ukośnie w stosunku do tej, na której siedział.

Ooo, tak, jęknął w myślach. Właśnie tego potrzebował.

Choć temperatura oscylowała w granicach zera stopni, zupełnie ignorował zimno. Przez chwilę poczuł się jak na wakacjach. Wygodny, choć nieco twardawy leżak i papieros w ręku. Uznał, że naprawdę niewiele mu trzeba do szczęścia. Wystarczyły dwie palety i chwila spokoju.

Gdy dopalał papierosa, przez krótkofalówkę poszedł kolejny komunikat dyrektora do wszystkich pracowników, w związku z Matthew. Zerknąwszy na zegarek, Hill poczuł delikatny niesmak. Myślał, że poleniuchował dłużej, a tymczasem minął zaledwie kwadrans.

Nie chcąc wystawiać cierpliwości szefa na próbę, postanowił wreszcie naprawdę poszukać kolegi. Zanim jednak wyszedł z ukrycia, po raz kolejny skorzystał z toalety.

– No leć, sukinsynu!

Rozsądek podpowiadał, że powinien zacząć poszukiwania młodzika od jego stanowiska pracy. Niespiesznie udał się więc w okolice suszarni. Jednak idąc tam, szybko pojął, że przecież szef nie kazałby mu szukać pracownika, gdyby ten przebywał, gdzie powinien.

Wkrótce przekonał się o słuszności swoich domysłów.

Wózek widłowy stał zaparkowany w wyznaczonym miejscu – na początku ogromnej hali. W zamkniętej komorze trwał proces suszenia, a następne pakiety tarcicy czekały już w kolejce. Wszystko więc wyglądało normalnie.

– Matthew!!!

Każdy z pracowników miał przy sobie komunikator, jednak to, czy ktoś go słyszał, zwłaszcza podczas pracy w pobliżu pił lub z ciężkim sprzętem, było już zupełnie inną kwestią. Mimo wszystko Hill, podobnie jak wcześniej dyrektor, nie omieszkał skorzystać z krótkofalówki. To miejsce uchodziło za jedno z cichszych, więc założył, że jeśli kolega jest gdzieś w pobliżu, powinien się odezwać.

– Matt, słyszysz mnie?! Szef cię wzywa, odbiór… Matthew!

Nic, żadnego odzewu.

Minąwszy olbrzymią komorę do suszenia tarcicy, Hill przespacerował się po hali. Rozglądał się również za krótkofalówką kolegi. Bywało, że draństwo wysunęło się zza paska albo wypadło z kieszeni podczas pracy.

Nie znalazłszy ani kolegi, ani jego komunikatora, ponownie obszedł komorę, po czym skierował się w stronę wejścia do innej hali, gdzie automatyczny podajnik układał deski o identycznej grubości w wysokie stosy. Właśnie stąd Matthew wózkiem widłowym zabierał pakiety tarcicy i zawoził je do sąsiedniej hali, gdzie przechodziły proces suszenia.

– Widziałeś młodego?!

– Od ponad godziny nie – odparł staruszek o bardzo pogodnej twarzy.

Mark Tripton pracował z drewnem całe życie. Mimo to ani myślał odejść na emeryturę. Kiedyś powiedział, że dopóki nie straci wszystkich palców jednej ręki, nawet siłą go stąd nie wyciągną. Co prawda w prawej nie miał już trzech, ale to w żaden sposób nie przeszkadzało mu w pracy. Jego zadaniem było czuwanie nad procesem sortowania i układania desek w stosy – nie dopuszczał do powstawania zatorów. Potrafił również obsługiwać wózek widłowy.

– Nie wiesz, gdzie skubaniec mógł się podziać?

Tripton rozłożył bezradnie ręce i kręcąc głową, wywalił dolną wargę. Zaraz potem wrócił do swoich obowiązków, gdyż jedna z desek niewłaściwie ułożyła się na podajniku.

– Wracaj, kochanieńka, na swoje miejsce! Przez taką jak ty straciłem mały palec. Opowiadałem ci o tym kiedyś? – Tripton zwrócił się do Hilla.

– Wspominałeś coś o pile.

– Tak straciłem palec wskazujący i faka. Ostrze wciągnęło rękawicę, a reszta potoczyła się już błyskawicznie. Tego maluszka – pokazał dłoń – zabrał mi podajnik. Nie miałem już dwóch, więc pchnąłem deski pozostałymi. Jedna leżała na drugiej. Gdy ta z góry spadła, uderzyła mnie w rękę i mały palec niefortunnie zaklinował się w elemencie taśmociągu. W ten sposób przespacerowałem się aż do rolki napędzającej, która… uwolniła mnie od problemu.

– Nie dało się go przyszyć?

– Gdy zatrzymano maszyny, średnio przypominał palec. Wyglądał raczej jak plasterek szynki parmeńskiej. A ręką to mógłbym przez cały dzień znaczyć deski.

– Nie mów, że tego dnia jeszcze pracowałeś?

– Tego już nie, ale następnego tak.

– A niech mnie.

– Przy okazji… Od wczoraj coś jest z tym nie tak. – Tripton kiwnął głową, wskazując podajnik.

– To znaczy?

– Chyba prawa strona jedzie za szybko i deski za bardzo obracają się na zakręcie. Co chwilę muszę którąś poprawiać. A już powoli nie mam czym – roześmiał się głośno, unosząc okaleczoną dłoń. – Poza tym jestem przesądny i uważam, że siódemka to szczęśliwa liczba. – Pokazał drugą dłoń, rozszerzając w niej palce.

– Okej, zgłoszę to Arthurowi. Na pewno jeszcze dziś wyreguluje podajnik.

– Dzięki, będę zobowiązany.

– Drobiazg.

– Znowu paliłeś?! – zawołał niespodziewanie staruszek, gdy Hill się oddalił. Wśród pracowników był znany ze świetnego węchu. Z tego powodu przylgnęła do niego ksywka Pluto.

– A ty co, moja matka?!

– Jak już, to ojciec! Oj, płakałbyś, gdybyś był mój! Już ja bym cię nauczył… Od młodego!

– Jeszcze rok temu sam paliłeś!

– I dlatego wiem, o czym mówię. Zobaczysz… Kiedyś przyjdzie ci z tym skończyć. Ale wtedy będzie już za późno.

– Jak się czujesz? – zapytał poważnie Hill, ponownie podchodząc do kolegi.

– Jeszcze trochę pożyję. Rok temu lekarz dawał mi kilka miesięcy, więc już i tak żyję na kredyt. Ale mam to gdzieś. Im mniej myślę, tym lepiej się czuję.

– Cieszę się. Wiesz, że nie poradzimy sobie bez ciebie.

– Kłamiesz jak moja żona, gdy odchodziła. Do samych drzwi powtarzała, że wciąż mnie kocha i robi to wszystko dla naszego wspólnego dobra. Pokazałbym jej wtedy faka, ale w lewej ręce trzymałem jej walizkę, a w prawej… nie miałem już faka. – Tripton zaśmiał się głośno. Jego dobry humor udzielił się także Hillowi. – A o co chodzi z Matthew? Coś przeskrobał i dał nogę?

– Chyba nie, po prostu szef chce go widzieć.

Kolega nieco się zdziwił.

– Aaa, więc o to chodziło…

– Co masz na myśli?

– Pół godziny temu szef pytał, czy widziałem młodego. Chyba nie mógł go złapać przez komunikator i przyszedł tutaj osobiście.

Tym razem to Hill rozłożył ręce.

– Jeśli zobaczysz szczyla, przyślij go tu natychmiast, bo robota mu się piętrzy. – Staruszek wskazał stos tarcicy.

– W porządku.

To zaczynało być niepokojące.

W pierwszej chwili Hill całkowicie zlekceważył powagę sytuacji, ale gdy zrozumiał, że młodemu naprawdę mogło się coś stać, poczuł delikatne wyrzuty sumienia. Czym prędzej więc podążył w kierunku kolejnego miejsca, gdzie kolega mógł się zaszyć – toalety. Wprawdzie był tam wcześniej, ale nie sprawdził innych kabin.

– Matthew?

Niestety w toalecie również nie znalazł poszukiwanego. Korzystając z okazji, że był w głównym budynku, jeszcze raz zerknął do pokoju socjalnego, skąd dochodziły głośne śmiechy i odgłosy rozmowy kilku pracowników.

– Widzieliście Matthew? – zapytał odpoczywających kolegów.

– Nie – odparł najbliżej siedzący, z paskudną szramą na policzku.

– Widziałem go rano, ale potem już nie – dodał inny, żując spory kęs dopiero co ugryzionej kanapki z tuńczykiem. W całym pomieszczeniu czuć było rybę. – Chyba nie tylko ty masz sprawę do młodego. Niedawno szef o niego pytał.

– Wiem, kazał mi go znaleźć.

Mężczyźni spojrzeli po sobie niepewnie.

– Ja tam nic nie wiem.

– Musisz codziennie żreć śledzie? Nie dość, że ci z ryja wali, to jeszcze musimy siedzieć w tym smrodzie – zbulwersował się jeden z pracowników, gdy kolega niechcący chuchnął mu w twarz.

– To tuńczyk, nie śledź!

– Wali jak śledź!

– Pomyliłbyś orkę z delfinem!

– Aquaman się, kurwa, znalazł! A ty co tam wsuwasz?

– Jajeczko na twardo, serek i szyneczka. Do tego świeża bułeczka. Zaraz jeszcze otworzę sobie pikle. Siedem witamin i żelazo.

– Jak w kotle ślepej czarownicy. Może dorzuć jeszcze dżemik i pasztecik. Gdy ostatnio wszedłem za tobą do kibla, to myślałem, że mi oczy wypali.

– A kto ci kazał korzystać z tej samej kabiny?!

– Nie bój się, nie jestem samobójcą. Z tamtej do dziś nikt nie odważył się skorzystać.

– Eee tam…

Nie chcąc tracić czasu na przekomarzania kolegów, Hill opuścił budynek. Wychodząc na zewnątrz, rozejrzał się po olbrzymim placu otoczonym dużymi halami i mniejszymi budynkami. Teren tartaku był tak duży, że nie wiedział, od której części zacząć.

Nagle się odwrócił, słysząc pukanie w szybę.

– Parking! – krzyknął jeden z mężczyzn, z którymi przed chwilą rozmawiał.

Słusznie, pomyślał Hill i pokazał kciuk w górę.

Dotarłszy na miejsce, poczuł jeszcze większą niepewność. Miał cichą nadzieję, że nie dostrzeże samochodu Matthew, ale czerwony pontiac firebird z pękniętym przednim zderzakiem stał na swoim miejscu. Młodzik zazwyczaj parkował go nieopodal ogrodzenia, jak najbliżej bramy.

Wóz stał otwarty, a kluczyki znajdowały się w stacyjce. Nie było w tym jednak nic dziwnego. Wielu pracowników zostawiało w ten sposób swoje samochody. Większość stojących tutaj pojazdów lata świetności miała już dawno za sobą, a tartak był na odludziu, więc nikt nie obawiał się kradzieży.

– Gdzieś ty się podział? – zastanawiał się Hill.

Musiał chwilę zaczekać, aż przejedzie ciężarówka z naczepą wypełnioną po brzegi świeżo ściętym drewnem. Zmierzała w kierunku placu rozładunkowego, gdzie stał bardzo wysoki dźwig. Jego chwytak bez problemu łapał jednocześnie wszystkie kłody i przenosił je w odpowiednie miejsce nazywane poczekalnią. Stamtąd trafiały na pierwszy podajnik. I właśnie w tym miejscu Hill rozpoczął obchód.

Sprawdzenie całego terenu zajęło mu ponad pół godziny. Oczywiście zrobił to bardzo pobieżnie, bo gdyby chciał zajrzeć w każdy zakamarek, nie wystarczyłoby mu dnia. Co gorsza, robiło się coraz zimniej i po raz pierwszy od niepamiętnych czasów zaczął tęskno spoglądać w kierunku hali, gdzie zazwyczaj spędzał większą część swojego dnia pracy.

* * *

– Przecież nie rozpłynął się w powietrzu – zauważył John Taylor, marszcząc brwi. Zastanawiając się nad kolejnym posunięciem, zdjął kask i pogładził łysinę. Wreszcie oznajmił: – Zbierz wszystkich przed biurem.

– Okej… – Hill przyjął to polecenie dość chłodno. Oczywiście martwił się o kolegę, ale mocno już przemarzł i bieganie na mrozie od hali do hali nie było jego ulubionym zajęciem. Oczywiście szef mógł wezwać pracowników przez komunikator, ale część z pewnością by nie usłyszała, więc i tak ktoś musiałby po nich pójść. Poza tym niektórych czynności nie można było zatrzymać na zawołanie, toteż dopiero po dwóch kwadransach udało się zgromadzić całą załogę pierwszej zmiany.

– Słuchajcie, mamy problem… – zaczął dyrektor strapionym głosem. – Widział ktoś Matthew? Szukam go od południa.

Pewnie, ty go szukasz, bąknął w myślach Hill.

Pracownicy pokręcili głowami.

– Jego samochód stoi na parkingu, więc musi gdzieś tu być. Kto ostatni go widział?

– Chyba ja – odezwał się Tripton, podnosząc okaleczoną dłoń. – Jakieś dwie godziny temu. Przyjechał widłakiem po deski.

– Dobra, zrobimy tak… Każdy sprawdza miejsce, w którym pracuje, plus otoczenie, aż do ogrodzenia. W nocy temperatura spadnie poniżej zera. Jeśli go nie znajdziemy, a gdzieś zemdlał, może zamarznąć. Podzielcie się rozsądnie, by jak najszybciej sprawdzić cały teren. Ustawię swój komunikator przy radiu, by cały czas nadawał. Jeśli krótkofalówka Matthew działa, to powinniśmy ją usłyszeć. Wyłączcie wasze, a także wszystkie maszyny, żeby nic jej nie zagłuszało.

– Próbował szef do niego dzwonić?

– Próbowałem. Nie ma sygnału, więc prawdopodobnie telefon mu się rozładował.

Dopiero po tych słowach zebrani zaczęli poważnie myśleć o akcji. Wcześniej szeptali jeden do drugiego i podśmiewali się z całej sytuacji. Gdy wreszcie się rozeszli, dyrektor wrócił do swojego biura. Zgodnie z zapowiedzią ustawił komunikator przy radiu. Wybrał pierwszą lepszą stację z muzyką, a pokrętło regulujące głośność przekręcił do oporu.

W biurze nie dało się wytrzymać z powodu hałasu, toteż od razu je opuścił. Poszedł sprawdzić wszystkie pomieszczenia w budynku, gdzie mieścił się jego gabinet. Przeszukanie, choć gruntowne, nie zajęło mu dużo czasu, więc postanowił jeszcze zajrzeć do śmietnika – tak jego ludzie nazywali spory magazyn, gdzie upychali wszystko, co nie było już potrzebne, a nie nadawało się jeszcze do wyrzucenia. Wychodząc stamtąd po dziesięciu minutach, Taylor zauważył idących w jego stronę dwóch pracowników. Mieli nietęgie miny, ale też zbytnio się nie spieszyli.

– Szefie, chyba coś mamy!

– Mianowicie?

– Na wózku znaleźliśmy krew.

– Nie wiemy, czy to krew – skorygował towarzysz.

– No żywica raczej nie.

– Ale…

– Na którym wózku? – przerwał im dyrektor.

– Na tym, co stoi w suszarni. Młody nim jeździł.

– Pokażcie mi to.

Gdy tam dotarli, przy maszynie czekało kolejnych dwóch pracowników.

– Szefie, to chyba… – zaczął podenerwowany Tripton, ale Taylor natychmiast mu przerwał:

– Wiem, wiem, już słyszałem.

Gdy dyrektor osobiście przyjrzał się maszynie, zmartwił się jeszcze bardziej. To rzeczywiście mogła być krew. Opuszkami palców dotknął prawie zaschniętej cieczy. Te delikatnie zabarwiły się na czerwono.

– Tutaj też coś jest – zauważył Tripton.

Krew dostrzegli również na karetce wózka i na ramie. Najdziwniejszy był jednak fakt, iż pojazd stał na swoim miejscu, a kluczyki znajdowały się w środku.

Taylor nie miał zamiaru powiedzieć tego na głos, ale wszystko wskazywało na to, że ktoś po prostu napadł Matthew – pchnął go na wózek albo uderzył biedaka, gdy ten jeszcze siedział w szoferce, czyli tuż po zaparkowaniu pojazdu. Gdyby sam się zranił, poszedłby po opatrunek, ewentualnie wezwałby kogoś, a w najgorszym wypadku znaleźliby jego ciało.

Czyżby więc w ich szeregi wkradł się… Taylor nawet w myślach nie chciał użyć słowa morderca. Musiał jednak działać, i to szybko. W pierwszej kolejności wysłał Triptona po taśmę ostrzegawczą – kazał mu zabezpieczyć tę część hali. Zaraz potem sięgnął po telefon.

* * *

Pół godziny po dziwnym odkryciu, na terenie tartaku pojawiła się policja. Dyrektor chciał również wezwać karetkę, ale operatorka odmówiła mu, gdy wspomniał, że tak właściwie to jeszcze nie znaleźli poszkodowanego.

– John Taylor…

– Curt Conley…

Detektyw z wydziału osób zaginionych przywitał się mocnym uściskiem dłoni. Miał bardzo pogodną twarz. Jej wyraz zupełnie nie pasował do powagi sytuacji, z jaką Taylorowi przyszło się zmierzyć.

Dyrektor poczuł się wręcz dziwnie, widząc uśmiech na twarzy detektywa, który bardziej przypominał mu wesołego przedstawiciela handlowego niż policjanta.

– Podobno znaleźliście krew i ktoś zniknął.

– Zgadza się. Zaginiony to Matthew Davis. Pracował… Pracuje u nas od prawie dwóch lat.

– Ma pan jego zdjęcie?

– W biurze.

– Gdzie był widziany ostatnio?

– Tędy, proszę…

Gdy dotarli do miejsca pracy zaginionego, policjant nieco się zdziwił.

– Ktoś już tutaj był?

– Nie, ja kazałem zabezpieczyć to miejsce.

– Bardzo mądrze.

Conley uniósł żółto-czarną taśmę. I choć nie było na niej stricte policyjnego napisu, tylko ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem, od razu poczuł się jak na miejscu zbrodni. Z jego twarzy wreszcie zniknął uśmiech, co w jakiś niezrozumiały sposób nieco uspokoiło dyrektora.

– Naprawdę dobra robota z tą taśmą – pochwalił ponownie Conley.

Taylor tylko skinął głową.

– Gdzie pana ludzie?

– Zebrałem wszystkich w pomieszczeniu socjalnym i kazałem się nie rozchodzić. Założyłem, że będziecie chcieli z nimi porozmawiać.

– Na pewno nie pracował pan kiedyś w policji?

Dyrektor nie zareagował na uwagę.

– Co pan o tym sądzi?

– Nie lubię wyciągać pochopnych wniosków. Muszę wezwać techników, którzy zbadają ślady na wózku. Używał go ktoś oprócz zaginionego?

– Dziś może i nie, ale wcześniej na pewno.

– Wspomniał pan w zgłoszeniu, że przeszukaliście cały teren. Znaleźliście coś podejrzanego?

– Tylko te ślady. Nie wiemy jednak, czyja to krew. Założyliśmy, że należy do Matthew. Pytałem moich ludzi, czy ktoś się dziś zranił. Zaprzeczyli.

– Dzwonił pan może do żony zaginionego?

– Matthew Davis nie ma żony. Mieszka niedaleko stąd, z matką, którą się opiekuje. Nie dzwoniłem do niej, bo jego samochód stoi na parkingu. Nie chciałem niepokoić biedaczki. To bardzo schorowana kobieta. Praktycznie nie opuszcza łóżka. Nie wiem, jak przyjęłaby taką wiadomość.

– Może zadzwoniła, że pilnie potrzebuje pomocy i…

– Matthew nigdy nie opuściłby miejsca pracy bez zawiadomienia kierownika zmiany.

– Ludzie różnie reagują na różne sytuacje.

– Wystarczyłoby, żeby komuś powiedział. Poza tym, jak już wspomniałem, jego samochód wciąż stoi na parkingu, więc nie widziałem…

– A samochody pozostałych osób? Może nie potrafił odpalić swojego i pożyczył któryś bez pytania…

– Przyznam, że o tym nie pomyślałem. W sumie to nawet możliwe, bo pracownicy często zostawiają kluczyki w stacyjkach. Zaraz każę stróżowi sporządzić listę pojazdów i wszystkiego się dowiemy.

– Ma pan może numer do matki zaginionego? Rozumiem, że jest chora, ale musimy z nią porozmawiać.

– W biurze powinienem mieć numer domowy. Zaraz sprawdzę.

– Proszę to zrobić, a ja wezwę kilku ludzi, żeby jeszcze raz przeszukali cały teren. Przywiozą ze sobą psa tropiącego.

– Przydałby się też helikopter.

– Jeśli pies nie pomoże, nie wykluczam i tego.

– A co z moimi ludźmi?

– Musimy ich przesłuchać. Przykro mi, ale dziś już nie popracujecie.

– Spodziewałem się tego.

* * *

Matka Matthew Davisa nie odbierała telefonu, więc po kilku próbach Conley’owi nie pozostało nic innego, jak się do niej wybrać. Gdy tylko zjawiły się posiłki, wydał odpowiednie rozkazy i razem z dyrektorem, który nie odmówił pomocy także w tej sprawie, udali się do domu zaginionego.

– Psiakrew...

– Mówiłem, że nam nie otworzy. Jest obłożnie chora – przypomniał Taylor, gdy po czwartym dzwonku, głośnym pukaniu, a także nawoływaniach wciąż stali przed drzwiami. Wcześniej sprawdzili tylne wejście oraz okna, ale wszystko było zamknięte na cztery spusty.

– Jeśli facetowi rzeczywiście coś się stało, to i tak będziemy musieli wejść siłą – powiedział szeptem Conley. – Przecież nie możemy pozwolić, aby jego matka umarła z pragnienia albo głodu. Zakładam też, że musi regularnie brać jakieś leki.

– Wiem o tym.

– Pani Davis!!! – Conley ponownie krzyknął i zadzwonił. Miał wrażenie, że tym razem usłyszał kobiecy głos. – Pani Davis?!

– Może ja spróbuję – zaproponował Taylor.

– A proszę bardzo…

Dyrektor odsunął się nieco i z całej siły kopnął w okolice zamka. Drzwi z impetem huknęły o ścianę.

Conley musiał przyznać, że jemu również przeszło to przez myśl. Dlatego nawet nie skomentował postępku pomocnika. Prychnął tylko, rozbawiony sytuacją, po czym jako pierwszy wszedł do środka. Dla bezpieczeństwa wyjął pistolet.

– Pani Davis, policja!

Od razu wyczuli nieprzyjemny zapach. Choć wnętrze domu nie prezentowało się tragicznie, to mieli wrażenie, jakby znaleźli się na zapleczu jakiejś meliny.

– Pani Davis?! Proszę się nie obawiać, jesteśmy z policji! Chcemy tylko sprawdzić, czy u pani wszystko w porządku! – Nagle Conley poczuł, jak ktoś łapie go za ramię. Na szczęście był to tylko jego towarzysz. – Chryste… – odetchnął. – Proszę mnie tak więcej nie zachodzić od tyłu.

– Przepraszam, ale… sypialnia jest chyba tam. – Taylor wskazał palcem przymknięte drzwi. – Kiedyś tutaj byłem.

Powoli zmierzali w tamtym kierunku.

– Pani Davis?!

Gdy Conley pchnął niedomknięte skrzydło, odrzucił ich powalający smród.

– O cholera…

Dyrektor zatkał nos, przykładając do twarzy rękaw marynarki, po czym wyjrzał zza idącego przodem detektywa.

Potwornie otyła kobieta leżała na łóżku w samej piżamie. Na wysokości krocza miała mokrą plamę. Prześcieradło, a pewnie także materac, były przesiąknięte moczem. Na szczęście matka Matthew żyła. Po prostu spała z maską tlenową na twarzy. Przez chwilę nie rozumieli, jakim cudem cały ten rumor jej nie obudził, ale widząc leżącą na nocnym stoliczku fiolkę z tabletkami nasennymi, szybko pojęli, dlaczego gospodyni nie zareagowała na krzyki. Pytanie tylko, czy kobieta sama wzięła pigułki, czy syn jej podał, by jakoś przetrwała te godziny bez jego obecności.

– Wie pan, że dozna szoku, gdy nas zobaczy?

– Sam czasem tak mam, patrząc w lustro – odparł Conley. Dyrektora nie rozbawił ten żart, więc policjant natychmiast się opanował i odchrząknął. – Proszę otworzyć okno, bo za chwilę my również będziemy potrzebowali tlenu.

Taylor posłusznie wykonał polecenie. Czując powiew zimnego, mroźnego powietrza, od razu wziął głęboki oddech. Conley w tym czasie, zasłaniając usta i nos, pochylił się nad kobietą. Wreszcie delikatnie potrząsnął jej olbrzymim ramieniem.

– Pani Davis… – Powieki biedaczki nawet nie drgnęły, więc potrząsnął nieco mocniej. – Pani Davis!

Tym razem poskutkowało. Otumaniona lekiem kobieta zaczęła kręcić głową. Wkrótce także uniosła powieki. Gdy zrozumiała, że pochyla się nad nią nie jej syn, a jakiś obcy mężczyzna, wytrzeszczyła oczy i zaczęła wrzeszczeć jak opętana.

– Pani Davis, proszę się uspokoić! Nazywam się… – Conley nie zdążył dokończyć, gdyż kobieta wyszarpnęła spod poduszki prawie półmetrową pałkę podobną do policyjnej i zaczęła go okładać, gdzie popadło.

– Wynoś się stąd, złodzieju!

– Pani Davis, jesteśmy z policji!!!

– Wynocha!!! Kryminaliści!!! Złodzieje!!!

– Przychodzimy w sprawie Matthew! – krzyknął nagle dyrektor, odciągając policjanta, który za wszelką cenę chciał rozbroić agresywną kobietę. – Nie poznaje mnie pani?! Pracuję z pani synem! Byłem tutaj latem! Przyniosłem pani kwiaty na urodziny!

Uspokoiwszy się nieco, gospodyni przymrużyła oczy. Słabo widziała, a jej okulary leżały na nocnym stoliczku obok pomarańczowej fiolki. Na szczęście rozpoznała głos dyrektora.

– Pan… Taylor? Co pan tutaj robi? Gdzie Matthew?

– Właśnie w jego sprawie… – zaczął Conley, ale towarzysz od razu go powstrzymał, rzucając mu groźne spojrzenie.

– Proszę mi pozwolić – powiedział cicho dyrektor i mrugnął porozumiewawczo.

– Co tam szepczecie? I kim jest pana kolega? Co w ogóle tutaj robicie? Gdzie jest mój Matthew?

– Pani Davis, proszę mnie posłuchać – zaczął bardzo spokojnym i przyjaznym tonem Taylor. – Matthew… gdzieś zniknął. Rano był w pracy, ale potem przepadł jak kamień w wodę. Na dodatek nie uprzedził nikogo o swoim wyjściu. Myślałem więc, że z jakiegoś ważnego powodu przyjechał tutaj.

Kobieta wyraźnie się zmartwiła. Wciąż jednak mocno trzymała pałkę, jakby się bała, że mimo wszystko ktoś ją zaatakuje.

– Ale… dlaczego od razu wezwał pan policję?

Niestety, odpowiedzi na to pytanie nie przygotował.

– Pan Taylor wezwał nas, bo sam nie mógł wejść do tego domu. Musieliśmy sprawdzić, czy u pani wszystko w porządku.

Dyrektor delikatnie skinął głową w podzięce – tak, aby biedaczka niczego nie zauważyła.

– To prawda – potwierdził natychmiast, po czym spojrzał szczerze w sondujące go oczy kobiety.

– W takim razie… gdzie podział się mój Matthew?

– Myśleliśmy, że pani pomoże nam to ustalić.

Rozmowę przerwał im dzwonek telefonu.

– Conley, słucham…

– Pies podjął trop i doprowadził nas do ogrodzenia – oznajmił opiekun czworonoga, którego sprowadzono na miejsce domniemanej zbrodni. – Siatka jest przecięta. Widać na niej krwawy ślad. Pięćdziesiąt metrów dalej biegnie utwardzona droga.

– Jakieś ślady opon?

– Nawet sporo. To będzie cholernie długi dzień.

– A co gorsza, dopiero się zaczął.

28 listopada 2014 r.

Zachodni Pittsburgh, Pensylwania

Zza małego parterowego domu dobiegały odgłosy rąbania drewna.

Postawny mężczyzna ubrany w grubą kurtkę z kapturem i spodnie dżinsowe raz po raz, nieprzerwanie, żwawo, z niesłabnącym zapałem wymachiwał potężną siekierą, rozłupując kolejne klocki. Po każdym uderzeniu kawałki drewna odskakiwały, często na spore odległości. Nieraz musiał po nie iść nawet kilka kroków, a mimo to nawet przez ułamek sekundy nie pomyślał, by w kolejne uderzenia włożyć nieco mniej siły.

Zaczął z samego rana, gdy termometr pokazywał jeszcze minus trzy stopnie. Wprawdzie minęło już południe i stos porąbanego drewna prezentował się imponująco, jednak Norman Penn był jeszcze daleki od skończenia pracy. Synoptycy straszyli srogą zimą, więc, jak zresztą każdego roku, chciał się do niej dobrze przygotować. Poza tym nie znał przyjemniejszego sposobu spędzania mroźnych wieczorów, jak przy kominku, z kubkiem gorącej herbaty albo czekolady, który mile ogrzewał jego dłonie.

Penn, w przeciwieństwie do wielu ludzi, uwielbiał pracę fizyczną i nigdy nie narzekał na jej nadmiar. Złościł się jedynie, gdy odciągano go od zaplanowanych zajęć, jak miało to miejsce tego popołudnia. Widząc, ile pracy jeszcze przed nim, nieco się skrzywił, usłyszawszy podjeżdżający pod dom samochód. Na szczęście od razu poznał charakterystyczny dźwięk silnika starego pick-upa. Właśnie przyjechał jego dobry przyjaciel, a na przyjaciół nigdy się nie złościł. Nawet jeśli przerywali mu pracę.

– Norm! – krzyknął gość, wysiadając z pordzewiałego wozu. Mocno trzasnął drzwiami, gdyż zamek z trudem łapał za pierwszym razem. – Norm!

Penn schował się za rogiem domu. Lubił się w ten sposób bawić ze swoim przyjacielem. Gdy ten się zbliżył, obiegł dom drugą stroną i w ten sposób znalazł się za plecami gościa. Chciał go przestraszyć, zachodząc od tyłu, ale po chwili namysłu wybrał nieco inną formę… rozrywki.

– Norm!!!

Gdy przyjaciel podążył w stronę stosu drewna, Penn podbiegł do samochodu i z nieskrywaną dumą kilkakrotnie nacisnął klakson. Kierowca pick-upa od razu wyłonił się zza domu. W ręce trzymał siekierę. Widząc go, gospodarz ponownie nacisnął klakson i zaśmiał się głośno.

– Dobrze się bawisz? – warknął mężczyzna. Od razu jednak stonował głos i również się uśmiechnął. Opierając lewą rękę na biodrze, a prawą na siekierze, pobłażliwie uniósł brew.

– Bardzo dobrze – odparł wesoło Penn.

– Narąbałeś sporo drewna. Porządne z ciebie chłopisko.

– Przywiozłeś karmę?

Przyjaciel pokręcił głową, udając zdziwienie.

– Nie wiem, o czym mówisz.

– Przecież obiecałeś! – Penn zerknął do szoferki, a potem na pakę. – Ty kłamczuchu!

– Zaczekaj!

Olbrzym nie posłuchał, tylko chwycił leżący tam ogromny worek, po czym podniósł go jedną ręką, jakby ten ważył nie dwadzieścia pięć, a jedynie kilka kilogramów.

– Już myślałem, że zapomniałeś! – Pogroził wesoło przyjacielowi. Podbiegł do niego z workiem i drugą ręką objął go, jednocześnie unosząc na kilka centymetrów. Na szczęście tulony w porę wypuścił z ręki siekierę.

– W porządku… Już dobrze… – wystękał gość. – Nie ekscytuj się tak, bo jeszcze sporo pracy przed tobą, a wkrótce przywiozę ci kolejną partię drewna.

– Dobrze, lubię pracować!

Przybysz tylko się uśmiechnął.

– Moi znajomi będą ci bardzo wdzięczni za pomoc w porąbaniu go. – Już dawno przestał mieć wyrzuty sumienia za to, że nadmiernie wykorzystuje upośledzonego umysłowo syna zmarłego kolegi. Kiedyś po prostu złożył o jedną obietnicę za dużo. Oczywiście żałował jej tylko do chwili, w której zrozumiał, że z tej znajomości może czerpać niemal nieograniczone korzyści. Norman Penn nie grzeszył roztropnością ani właściwą oceną wielu sytuacji, ale za to miał niespożyte siły i dobre serce. Uwielbiał każdą pracę, za której wykonanie ktoś go pochwalił. Co więcej, bardzo szybko się uczył i w krótkim czasie potrafił opanować prawie każdą zleconą mu czynność. Po prostu wyrabiał w sobie pewnego rodzaju automatyzm. Był pojętny do tego stopnia, że któregoś dnia jego opiekun nauczył go nawet prowadzić samochód. – A gdzie Pan Lucyfer?

– Gdzieś się szwenda. Rano zjadł dwie miski baraninki z łososiem, więc teraz pewnie wyleguje się w kuchni, przy piecu. Wczoraj pokazałem mu martwą mysz. Popatrzył na nią dziwnie, potem na mnie, w końcu obrócił łepek. Chyba jest już za stary na łapanie myszy. Niczego go nie nauczę.

– Po prostu za dobrze go karmisz. Widziałeś kiedyś, żeby kot zjadł barana?

Penn głęboko się zamyślił.

– No… nie.

– To był żart.

– Aaa…

– Po prostu ten tłuścioszek musi zrozumieć, kto tu jest szefem.

– Ty jesteś szefem.

– Nie o to mi chodziło.

– Nie chcę, żeby biegał głodny. Ja nie lubię być głodny.

– To… miło z twojej strony.

– Lubi ciepło. Niech siedzi w domu. Na zewnątrz zmarzłby. Po co ma biegać zimą po dworze?

– À propos okolicy… Pamiętasz, jak niedawno pokazywałem ci pewien dom nieopodal?

– Tak. Miał zielony dach, wysoki komin i wybite okno. Podobał ci się. Chciałeś w nim zamieszkać.

– Niekoniecznie, ale rzeczywiście… zainteresował mnie. I dlatego wynająłem go na jakiś czas.

– Fajowo! Czyli będziemy mieszkać niedaleko siebie!

– Mam w stosunku do niego trochę inne plany, więc… Ale później pewnie tak właśnie będzie. Zanim jednak się przeprowadzę, chciałbym, abyś go doglądał. Czy ktoś nie kręci się w pobliżu, zwłaszcza wieczorem i nocą.

– Możesz na mnie liczyć! Wezmę Pana Lucyfera na spacer. Przyda mu się trochę ruchu.

– Idealnie… Tylko tym razem pozwól mu iść. Nie nieś go.

– Wtedy nie chciał ze mną pójść. Nie miałem wyjścia.

– Wracając do tematu domu… Nie wchodź do środka. Zresztą, drzwi i tak będą zamknięte na klucz. Po prostu miej oko na obejście. Nie przejmuj się też zapalonym światłem. Zostawię włączone niektóre lampy, żeby odstraszyć złodziei i ciekawskie dzieciaki. A gdyby coś się działo, dzwoń. Pamiętasz o ładowaniu komórki?

– Tak jest! Gdy spadnie do jednej kreski, podłączam biały kabel.

– A potem?

– Sprawdzam, czy pojawiła się błyskawica.

– Dokładnie tak.

– Jeśli nie ma błyskawicy, sprawdzam kabel. Jeśli kabel jest w porządku, idę do szafki z bezpiecznikami i po kolei…

– Spokojnie, Norm, spokojnie… Wiem, że masz to w małym palcu.

Olbrzym spojrzał na swoją dłoń. Zdziwiony, przyjrzał się najmniejszemu palcowi.

– Niepotrzebnie zapytałem – kontynuował opiekun. – I dlatego tak bardzo cię lubię. Nie jesteś jak inni. Tobie wystarczy powiedzieć coś raz i wszystko gra.

– Bo mam dobrą pamięć.

– Tego ci chyba najbardziej zazdroszczę. Choć z drugiej strony, dobra pamięć u kogoś takiego jak ja byłaby przekleństwem.

– Nie chciałbyś wszystkiego pamiętać?

– Raczej nie.

– Dlaczego?

– Bo… ostatnio mam za dużo spraw na głowie. Czasem lepiej o czymś zapomnieć. I tak wszystkiego nie zrobisz, jak należy. A potem jeszcze rozpamiętujesz pewne sprawy.

– Ja zawsze robię wszystko, jak należy.

– Wiem, ale… Najważniejsze, że ty o wszystkim pamiętasz. Wybacz, dziś nie zostanę na herbatę.

– A na gorącą czekoladę?

– Też nie. Muszę wracać do pracy. Wpadłem tylko z karmą.

– Dobrze, że o niej pamiętałeś – odgryzł się delikatnie Penn, choć zrobił to zupełnie nieświadomie.

Przyjaciel uśmiechnął się pobłażliwie i poklepał poczciwca po potężnym ramieniu. Wtedy jego wzrok przypadkiem padł na leżącą nieopodal siekierę. Przypomniał sobie, dlaczego ją zabrał. Ponownie przyjrzał się ostrzu. Już wcześniej chciał zapytać o ciemnoczerwone, prawie brązowe plamy na trzonku.

– Skaleczyłeś się? – zapytał, wskazując zaschniętą krew.

– To nie moja krew.

– Czyja więc?

Olbrzym w momencie posmutniał, po czym odparł ponurym głosem:

– Pana Hugo.

– Pana Hugo?

Penn pokiwał głową. Z jego oczu biła dziecięca szczerość, ale mimo to opiekun wolał się upewnić.

– Pokażesz mi, gdzie go pochowałeś?

– Za gruszą. Siedem kroków w stronę lasu, żeby oszczędzić korzenie.

– Chodźmy więc…

Gdy dotarli do potężnej gruszy o powykręcanych konarach, Penn zatrzymał się jak na rozkaz i palcem wskazał prowizoryczny krzyż składający się z dwóch patyków umiejętnie połączonych sznurkiem.

– Pamiętasz, jak uczyłeś mnie wiązać linę? Nie zapomniałem.

– Jak Pan Hugo… zmarł?

– Dorwał go lis.

– Wiem, że to ci się nie spodoba, ale chciałbym go zobaczyć.

– Lisa?

– Nie, Pana Hugo.

– Dlaczego?

– Możesz to dla mnie zrobić?

– Chyba tak.

Odszedłszy kawałek, Penn spojrzał niezrozumiale na stojącego pod drzewem opiekuna. Nie wiedział, dlaczego przyjaciel tak postanowił, ale mimo to posłusznie przyniósł łopatę, a nawet kilof, gdyby ziemia nocą zamarzła.

Po chwili bezgłowy kogut był już na wpół odkopany. Wyglądał odrażająco. Jego potargane pióra dodatkowo pozlepiały się od zmieszanej z ziemią krwi.

Penn, spojrzawszy pytająco na opiekuna, zobaczył na jego twarzy ulgę, a nawet delikatny uśmiech. Tego również nie rozumiał. Dlaczego ktoś śmiał się z jego martwego przyjaciela?

– To nie jest zabawne – rzucił wreszcie rozgoryczony.

– Przecież się nie śmieję.

– Uśmiechnąłeś się.

– Do ciebie. Tak często wyraża się współczucie.

– Nie wiedziałem.

– Przykro mi z powodu Pana Hugo.

– Znalazłem go przy tamtych drzewach. – Penn wskazał kierunek. – Umierał. Ulżyłem mu w cierpieniu. Tak mnie uczyłeś.

Gdy Penn zakopał martwe zwierzę i na powrót wbił krzyż w ziemię, poszli w kierunku samochodu.

– Przyjedziesz jutro?

– Nie sądzę. Jak już, to w poniedziałek, z następną partią drewna.

– Dobrze, będę czekał.

– Pogłaszcz ode mnie tego spaślaka.

– Powiem mu, że przywiozłeś karmę. Na pewno będzie ci wdzięczny.

Wsiadając do pick-upa, opiekun pomachał niczego nieświadomemu biedakowi na pożegnanie. Będąc już na drodze, mruknął:

– Cholerny Pan Hugo…

Nie zdążył nawet porządnie rozpędzić rozklekotanego wozu, gdyż dom, o którym wspomniał podczas rozmowy z przyjacielem, znajdował się niecały kilometr dalej. Rozglądając się bacznie, czy ktoś nie kręci się w jego pobliżu, wrzucił kierunkowskaz i dwoma pasami ujeżdżonej trawy dotarł za budynek.

Był to duży, piętrowy, ranczerski dom. Miał dość nietypowy, bo ciemnozielony dach, a także białe ściany, którym przydałoby się malowanie, i tego samego koloru niewielką werandę. Całości dopełniały seledynowe ramy okienne oraz delikatnie odrapane z farby w dolnej części żywozielone drzwi.

Dom znajdował się trzydzieści metrów od jezdni. Choć parcela, na której stał, graniczyła z innymi działkami, to z powodu jej sporych rozmiarów, a także dużej ilości rosnącej na niej zieleni, z okien było widać tylko zarysy innych zabudowań. Co więcej, zarówno za domem, jak i po drugiej stronie drogi, ciągnął się gęsty las mieszany.

Było to idealne miejsce, jeżeli ktoś cenił sobie spokój. Właśnie dlatego ten dom tak bardzo przypadł mu do gustu. Ogłoszenie dostrzegł, przejeżdżając tędy któregoś dnia po wizycie u swego podopiecznego. Czym prędzej skontaktował się z agentem zajmującym się sprzedażą tej nieruchomości i zaproponował kilkumiesięczny wynajem. Właściciele nie mieli nic przeciwko, zwłaszcza że w grę wchodziła gotówka, a co najważniejsze – zapłata z góry za ustalony okres.

Dom wynajął na fikcyjne nazwisko, posługując się fałszywym prawem jazdy, aby go nie skojarzono, gdyby ktoś zaczął zadawać niewygodne pytania. A był pewien, że prędzej czy później takowe wybrzmią.

Wchodząc do środka, nieco się skrzywił. Dom wypełniał okropny zaduch i bardzo nieprzyjemny zapach. Nie pomagały nawet uchylone okna na piętrze. Gdyby się nie bał włamania, z pewnością otworzyłby także te na parterze, ale nie mógł ryzykować. Pusty dom zawsze stanowił pokusę dla złodziei. Z tego też powodu tym razem, oprócz głównego ładunku, przywiózł również kilka lamp oraz urządzenia sterujące ich włączaniem.

– Do roboty… – warknął, zatrzaskując drzwi. Zanim zaczął, założył kominiarkę oraz rękawiczki.

Gdy przewietrzył pomieszczenia na parterze, a także podłączył lampy i zaprogramował ich niejako losowe dla przypadkowego przechodnia włączanie, udał się do samochodu. Już wcześniej ustawił pick-upa paką do tylnych drzwi, aby łatwiej mu było przetransportować ładunek do domu.

Szarpiąc się z zabezpieczonym płachtą ciężarem, przypomniał sobie, jak wiele miał szczęścia, gdy Norman Penn chwycił worek z karmą. Równie dobrze poczciwy olbrzym mógł się zainteresować tym zawiniątkiem. Wprawdzie ważyło ponad dwa razy więcej, ale dla takiego osiłka wyszarpnięcie z pick-upa prawie sześćdziesięciokilogramowego wora nie stanowiłoby dużej trudności.

Nie dysponował taką siłą jak jego podopieczny, więc po prostu przeturlał ciężar na skraj paki, po czym zrzucił go na ziemię. Wreszcie wciągnął wór po schodach do domu i natychmiast zamknął drzwi na klucz. Chwilę odpoczął. Wreszcie, dodając sobie sił licznymi przekleństwami, zawlókł pakunek do salonu. Ciężko sapiąc, wyciągnął z kieszeni nóż sprężynowy. Gdy rozciął wielokrotnie przewiązaną taśmą czarną folię, jego oczom ukazało się posiniaczone ciało nagiej kobiety.

– Witaj w moich skromnych progach, Calvi.

Coraz ciężej oddychało mu się w kominiarce, więc szybko uporał się z opakowaniem, po czym schował nóż do kieszeni. Jednak najgorsze było jeszcze przed nim.

– Raz… dwa… trzyyy… – Mocno szarpnął, podnosząc bezwładne ciało z podłogi. Zwłoki opadły na niego, jakby miał do czynienia z zepsutą lalką. – Siadaj, cholero jedna… – wycedził przez zęby. Niemal rzucił Calvi na krzesło. To głośno zatrzeszczało i nieco się przesunęło. Miał nawet wrażenie, że pękła jakaś podpórka w oparciu, ale zbytnio się tym nie przejął. Najważniejszy był cel, a ten właśnie został osiągnięty. Teraz wystarczyło tylko zabezpieczyć zwłoki przed zsunięciem się na podłogę.

Niezwykle się ucieszył, gdy wchodząc po raz pierwszy do tego domu, zastał w salonie kilka starych krzeseł z bardzo wysokimi oparciami, a nawet podłokietnikami. Wcześniej zamierzał właśnie takie kupić, ale dawni lokatorzy zgotowali mu mały prezent.

Korzystając z taśmy pakowej, kilkakrotnie obwiązał ciało na różnych wysokościach, mocując je solidnie do krzesła. Na koniec zajął się kończynami. Każdą przytwierdził osobno.

Stanąwszy przy kominku, spojrzał na swe dzieło. Mimo iż dom nie był ogrzewany i w środku czuło się wyraźny ziąb, koszulka, którą miał pod kurtką, przemokła od potu. Na szczęście wszystko przebiegło zgodnie z planem, więc nie pozostało mu nic innego, jak opuścić to miejsce i przygotować się do kolejnego dnia.

Na koniec podszedł jeszcze do swej ofiary. Stając za nią, nachylił się, po czym szepnął jej do ucha:

– Masz szczęście, bo pan Davis musiał tutaj siedzieć sam przez jakiś czas. Teraz możecie sobie porozmawiać o wspólnych zainteresowaniach. – Wyprostował się i spojrzał z pogardą na zwłoki przytwierdzone do krzesła po przeciwnej stronie stołu. W odróżnieniu od kobiety, której oprócz taśm nie okrywało nic, martwy mężczyzna był ubrany niemalże po samą szyję w granatowy uniform. – Wybaczcie, gdzie moje maniery… Panie Davis, przedstawiam pannę Carver. Nie znacie się, ale na pewno nie będziecie się razem nudzić.

Upewniwszy się, że wszystkie okna na parterze są zamknięte, a zasłony na swoich miejscach, podążył w stronę tylnego wyjścia. Nagle zamarł, usłyszawszy pukanie do drzwi, a po nim irytująco głośne brzęczenie dzwonka. Wyłapał także odgłosy rozmowy mężczyzny z kobietą.

Najciszej, jak tylko zdołał, podszedł do głównych drzwi. Przez wąski witraż dostrzegł sylwetki stojących na werandzie osób. Z powodu zasłoniętych okien w domu było ciemno, więc istniała szansa, że go nie widzą.

Kolejny dzwonek… Wyglądało na to, że intruzi łatwo nie zrezygnują. Musiał więc szybko coś wymyślić.

– Pójdę sprawdzić z tyłu – padło nagle zza drzwi.

Drugie wejście również było zamknięte, jednak za domem stał wóz. Ten jedynie utwierdziłby natrętów w przekonaniu, że ktoś jest w środku, a więc warto się dobijać.

Już chciał otworzyć główne drzwi, gdy przypomniał sobie o wypełniającym dom smrodzie rozkładających się zwłok. Nie mógł ryzykować, toteż co sił pobiegł do drugiego wyjścia. Pospiesznie odblokował drzwi i wyszedł na zewnątrz – w ostatniej chwili, gdyż jeden z intruzów właśnie wyłonił się zza rogu domu.

– Witam! O cholera…

Widząc strwożoną minę nieoczekiwanego gościa, zamarł. Dopiero po kilku sekundach zrozumiał, jaką głupotę popełnił. Przecież wybiegł na zewnątrz, nie zdejmując kominiarki ani rękawiczek.

– Tylko spokojnie, przyszliśmy z żoną w pokojowych zamiarach. Zaraz sobie pójdziemy. Właściwie już nas nie ma – oznajmił przerażony mężczyzna, unosząc dłonie.

– Nie, nie, to ja przepraszam. Moja wina… Po prostu było mi zimno, a nie miałem nic innego pod ręką. – Unosząc przednią część kominiarki, pokazał twarz, by facet nie zemdlał. – Przyjechałem, żeby trochę tutaj posprzątać. – Zdjął też rękawiczki.

A myślał, że takie rzeczy dzieją się tylko w filmach, na idealnych przedmieściach, gdzie wszyscy włażą sobie w cztery litery jedynie po to, by później obgadać dopiero co odwiedzonych sąsiadów. Swoją drogą, po wizycie tutaj, ta parka z pewnością będzie miała sporo tematów do rozmowy.

Chcąc nieco rozluźnić atmosferę, wyciągnął rękę na powitanie.

– Jestem Jim. Witam, panie…

– Brett… Kuttner… – wybełkotał gość, również wyciągając dłoń, choć bardzo niepewnie. Wciąż drżał z przerażenia. Początkowo myślał, że przeszkodził włamywaczowi. Pomimo łagodnego tonu rozmówcy i szczerych zapewnień nadal nie był przekonany co do intencji tego mężczyzny. – Przepraszam, ale chyba nie dosłyszałem pana nazwiska.

Bo go nie powiedziałem, cwaniaczku, warknął w myślach gospodarz.

Sąsiad wyglądał jak żywcem wyjęty z jakiegoś poradnika domowego z lat dziewięćdziesiątych. Miał na sobie kurtkę dżinsową, beżowo-czerwony sweter i jasne spodnie materiałowe, a jego równo zaczesane na przedziałek włosy świetnie współgrały z do przesady białymi zębami, które uwidaczniał powoli pojawiający się na twarzy wyuczony uśmiech.

Miał nadzieję załatwić sprawę bez podawania pełnych danych, ale natychmiast pojął, że jeśli chciał wyjść na normalnego, musiał się trochę bardziej postarać. W końcu nie mógł zabić każdego, kto mu się nawinął i w czymś przeszkodził. Poza tym wszystkie miejsca przy stole były już zajęte lub zarezerwowane, więc…

– Jim Anderson… Ale przyjaciele mówią mi po prostu Jim.

– Rozumiem… Kochanie, chodź zobaczyć, kogo znalazłem!

Kobieta musiała słyszeć ich rozmowę, gdyż wyłoniła się zza rogu zaraz po wołaniu męża. Niosła owinięty celofanem i ozdobiony błękitną kokardą wiklinowy kosz pełen drobiazgów.

– To moja żona Beth. Beth, poznaj Jima.

– Miło mi…

– Mnie również. – Z wyczuciem uścisnął delikatną dłoń. Wysilił się także na uśmiech.

Beżowa spódnica za kolana, jasne rajstopy i bordowy sweter z delikatnie zaznaczonym dekoltem, a na ramionach płaszcz. Strojem kobieta idealnie pasowała do męża.

Zachodził w głowę, skąd się tutaj wzięli, i to chwilę po jego przybyciu. Czyżby go obserwowali? Oby nie… Miał nadzieję, że to jakaś standardowa para, która wita każdego przyklejonymi do twarzy uśmiechami, po czym obrabia nowym tyłki na spotkaniach rady dzielnicy albo straży sąsiedzkiej. A zastanawiał się, co jest nie tak z tym domem. Długo żył w przekonaniu, że nie mógł lepiej trafić. Jednak szybko się okazało, iż przyszło mu mieszkać w sąsiedztwie… gotowych na wszystko.

Nie miał zamiaru przeciągać tej rozmowy, więc chcąc powiedzieć cokolwiek, by nie wyjść na gbura ani aspołecznego odmieńca, rzucił oklepane:

– To bardzo miłe z państwa strony. – Przejmując kosz, zerknął na zawartość. Spory kawałek ciasta ze śliwkami, oczywiście domowej roboty, obowiązkowa butelka wina, z pewnością wytrawnego, jakiś obrus albo serwetka i indyjskie kadzidełko o zapachu… indyjskiego kadzidełka. Nawet trafili, pomyślał. Jeszcze tylko ze sto takich i w domu może da się jakoś wytrzymać. – Jestem naprawdę mile zaskoczony. Przepraszam, że was nie zaproszę, ale właśnie jadę do… sklepu na zakupy.

– Urządzamy się, co?

– Ano… Na szczęście jestem już bliżej niż dalej. Myślę, że ogarnę wszystko w ciągu kilku dni. Nawet jestem tego pewien.

– W takim razie… – zaczął Brett Kuttner, po czym następne słowa para powiedziała już razem: – Dłużej nie przeszkadzamy i szybko zmykamy.

Nie wierzył własnym uszom.

– Raz jeszcze dziękuję. – Potrząsnął koszem i z delikatnym uśmiechem na twarzy pomachał im na pożegnanie.

Zastanawiał się, co sobie pomyśleli, widząc go w kominiarce. Specjalnie nie ściągnął jej do końca, żeby w razie czego nie mogli go łatwo zidentyfikować. Mimo to właśnie popełnił swój pierwszy błąd – pokazał twarz. Wcześniej przeanalizował wiele sytuacji, przyjął mnóstwo zmiennych, jednak dopiero działanie pod presją pokazało, w jak dużej mierze powodzenie jego planu zależało nie tylko od opanowania, ale także od szczęścia – czynnika, na który nie miał najmniejszego wpływu.

ROZDZIAŁ 1

7 grudnia 2014 r.

– Jedynka, jesteśmy na pozycji.

– Dwójka na pozycji, czekamy na was.

– Przyjęłam… – potwierdziła Jade Reflin. – Obserwujcie okolicę. Będziemy za dwie minuty. Jak tylko podjedziemy pod dom, cztery osoby mają zabezpieczyć budynek. Każdy bierze inny róg. Poza tym dwóch potrzebuję na linii lasu i dwóch na ulicy. Na czas akcji droga ma być zamknięta. Nikt nie wychyla się przed szereg, a na ogień odpowiadacie ogniem.

– Zrozumiałem, bez odbioru.

– Przyjąłem, bez odbioru.

Sprawdzając broń, Jade Reflin spojrzała wymownie na swojego partnera, z którym pracowała niecałe dwa miesiące. Ten, prowadząc w skupieniu samochód, taksował wzrokiem okolicę. Jechali przez słabo zurbanizowany teren. Po obu stronach ciągnął się las i tylko po lewej co chwilę mijali jakiś dom.

– Pójdę pierwsza, będziesz mnie osłaniał.

– Nie powinnaś tam wchodzić jako pierwsza. Zostaw to im.

– Nie chcę, żeby zadeptali ewentualne ślady.

– To policjanci, a nie jakaś banda amatorów – zauważył Chris Whalen. Od razu jednak pożałował swoich słów. Na twarzy koleżanki malowała się śmiertelna powaga i aż się dziwił, że jej spojrzenie jeszcze nie przemieniło go w kamień. – Po prostu się martwię.

– Nie musisz. Tak samo jak oni, ja również nie jestem amatorką. To nasi… – Kiwnęła głową, wskazując parkujący na poboczu radiowóz. – Zwolnij, zaraz zobaczymy dom.

Znali się od dawna, ale pracowali razem zaledwie od siedmiu tygodni. I choć spędzali w swoim towarzystwie sporo godzin prawie każdego dnia, nie można było powiedzieć, że dobrze się dogadywali. Co najwyżej… przeciętnie. A wszystko dlatego, iż Jade Reflin miała trudny charakter. Choć powiedzieć trudny, to jak nie powiedzieć nic. Oczywiście wszystko miało swoje korzenie w przeszłości, jednak na co dzień niewielu jej kolegów brało to pod uwagę.

Karierę w policji Reflin zaczęła w Cleveland, skąd przeniosła się do Pittsburgha. Wyjechała za swoim facetem, który, jak się później okazało, nie zmienił pracy ze względu na uroki nowego miasta, a na urok… innej kobiety. Tak więc ten rozdział w swoim życiu szybko zamknęła. Mimo to nie wróciła do Cleveland. Została w Pittsburghu, gdzie całkiem dobrze jej się pracowało. Przez rok zajmowała się przypadkami zaginięć, a po pamiętnej akcji z Nolandami oraz w otoczeniu niemałego skandalu dotyczącego szefa wydziału osób zaginionych – Henry’ego Whitmana – postanowiła zmienić nieco klimat i przeniosła się do zabójstw. W pierwszej chwili Alfred Kozinski – szef tego wydziału – przyjął jej prośbę dość sceptycznie. Szybko jednak zrozumiał, że Reflin wcale nie jest taka zła. Poza tym musiał zapełnić wakat, gdyż spraw przybywało i nie miał się kto nimi zająć. Problemem był tylko charakter krnąbrnej pani detektyw. Kozinski nie wyobrażał sobie, by ktoś wytrzymał z nią przez dłuższy czas. On na pewno nie dałby rady. Dlatego też zazwyczaj pracowała sama. Oczywiście próbował jej dobrać partnera, jednak prędzej czy później, zazwyczaj prędzej, dochodziło między sparowanymi do licznych spięć, a te każdorazowo kończyły się identycznie. Dopiero Chris Whalen – doświadczony czterdziestoletni detektyw, który swoje pierwsze kroki również stawiał w wydziale osób zaginionych – w jakiś niezrozumiały sposób poradził sobie z temperamentną koleżanką. Co prawda, na ostateczny wynik tego eksperymentu należało jeszcze trochę poczekać, ale nawet sama pani detektyw w którymś momencie przyznała, że jeśli już musi z kimś pracować, to niech tym kimś będzie właśnie ten człowiek. Sekret Whalena okazał się prosty. Traktował nową partnerkę z dystansem i sporą dozą obojętności. O dziwo, właśnie to jej odpowiadało. Nie tolerowała, gdy ktoś przesadnie się o nią troszczył. Bardziej irytowały ją tylko próby pokazania jej, że w tym zawodzie najlepiej sprawdzają się mężczyźni. Każdego takiego żartownisia od razu równała z ziemią.

– Zatrzymaj się przy wejściu, moją stroną do drzwi.

Posłusznie skręcił i ustawił wóz zgodnie z poleceniem.

Obydwoje założyli rękawiczki.

– Gotowy?

Sięgając po broń, skinął głową.

– Idziemy…

Gdy wysiedli, nadjechały radiowozy – każdy z innego kierunku. Natychmiast wyskoczyli z nich oficerowie stanowiący wsparcie i zajęli wcześniej ustalone pozycje. Cała akcja trwała około dwudziestu sekund.

Otrzymawszy ciche potwierdzenie od swoich ludzi, nacisnęła guzik dzwonka. Usłyszała głośne brzęczenie, więc zaniechała pukania. Po chwili zadzwoniła ponownie i jednocześnie zawołała:

– Panie Anderson, policja, proszę otworzyć!

Odczekała chwilę. Wreszcie, zniecierpliwiona, skinęła głową, dając w ten sposób znak policjantowi pilnującemu północno-wschodniego narożnika domu. Funkcjonariusz zabrał z radiowozu policyjny taran.

– Dajesz, dajesz, dajesz… – ponagliła go.

Rozległ się huk i drzwi ustąpiły.

– Nikt nie wchodzi bez mojej zgody! – rzuciła ostro, po czym wykrzyczała: – Panie Anderson, policja! Jeśli ma pan broń, proszę ją położyć na podłodze i wyjść z rękami wyciągniętymi przed siebie!

Chris Whalen podążył za partnerką, utrzymując niewielki dystans.

– O cholera… – jęknął, zatykając nos. Coś potwornie śmierdziało.

Jade również się wzdrygnęła, ale nawet na chwilę nie straciła koncentracji. Już raz, przed rokiem, podobną sytuację jej partner przypłacił życiem. Od tamtej chwili była przygotowana na to, że jeśli ktoś ma strzelić pierwszy, to tym kimś będzie ona, bez względu na konsekwencje.

– Panie Anderson?!

– Chryste… – rzucił Whalen, zerkając do salonu, do którego wejście znajdowało się w połowie korytarza. Był połączony z jadalnią i częściowo otwartą kuchnią. – Jade, chodź tutaj!

Sprawdziwszy łazienkę, wezwała dwóch z czterech pilnujących domu policjantów, by pomogli przeczesać piętro, a sama przeszła do skrajnie położonego salonu. Gdy zobaczyła to, co partner, po prostu stanęła obok niego i również zamarła.

Przy okrągłym stole, na wysokich krzesłach, siedziały cztery osoby. Były martwe. Ktoś upozorował je na gości, a ciała solidnie przytwierdził do oparć i podłokietników taśmą pakową. Jedno, należące do kobiety, było nagie, pozostałe ubrane.

Okna zasłonięto grubymi kotarami, więc w salonie panował półmrok.

Pierwszy oprzytomniał Chris Whalen. Uniósł latarkę i podszedł ostrożnie do najbliżej siedzącej ofiary. Była nią naga kobieta. Gdy oświetlił jej twarz, a także resztę ciała, dostrzegł liczne sińce oraz głębokie rozcięcia – na policzku i wardze. Kobieta miała także na szyi nieregularną ciemną opaskę, która prawdopodobnie powstała na skutek duszenia za pomocą rąk.

Chris drgnął, gdy Jade nagle wyłoniła się zza krzesła po drugiej stronie ofiary. Podeszła tak cicho, że jej nie usłyszał. Mimo to nie skomentował tego. Zrobił tylko skwaszoną minę.

– Co?

– Nic.

Zwróciła uwagę na ręce ofiary.

– Brakuje dwóch paznokci. Pozostałe są znacznie dłuższe i grubsze. Mogła je stracić podczas walki. Miała też chyba rozmazany makijaż.

– Miała?

– Wygląda na zadbaną kobietę, więc jednego oka nie pomalowałaby bardziej. Morderca posprzątał po sobie, wytarł jej twarz. Najwyraźniej uznał, że nie może usiąść do stołu w takim stanie.

Omietli wzrokiem pozostałych gości. Dopiero teraz zwrócili baczniejszą uwagę na leżące przed ofiarami talerze. Na każdym znajdował się jakiś przedmiot.

– O w mordę! – rzucił wchodzący do salonu policjant, gdy zobaczył cztery ciała.

– Stój! – rozkazała Jade. – Nawet nie myśl o tym, żeby tutaj wejść. Skończyliście na górze?

– Tak, nikogo nie znaleźliśmy.

– Dzwoń do wydziału, niech przyślą techników. Co najmniej kilku…

– Jasne!

– Przydałoby się też parę osób do przeszukania okolicy.

Młodzik skinął głową. Gdy się oddalił, wróciła do kolegi. Jej uwagę przykuł leżący przed martwą kobietą talerz, na którym znajdował się pejcz, prawdopodobnie służący do zabaw erotycznych.

– Widziałeś? – Wskazała nietypowe danie.

– Taaa… Ten to chyba jakiś robotnik. – Whalen kiwnął głową w stronę martwego mężczyzny siedzącego naprzeciwko nagiej kobiety. – Ma na sobie uniform i obuwie robocze. – Oświetlił jego nogi.

– Widzę.

Partner po raz kolejny zbył milczeniem opryskliwą uwagę.

– Dostał w brzuch nożem albo jakimś innym ostrzem. Całe ubranie od pasa w dół jest umazane krwią.

– Jak myślisz, ile? – zapytała Jade, patrząc na leżący przed mężczyzną spięty gumką plik banknotów. Na górze widniała studolarówka.

– Z dziesięć tysięcy…

– Też tak zakładam.

– Te przedmioty na talerzach to jakaś wskazówka dla nas?

– Możliwe.

– Czyli co? Mamy panienkę lekkich obyczajów i dłużnika.

– Jest też ćpun.

Kolejna ofiara – siedząca po prawicy robotnika – miała podwinięty prawy rękaw. Na zgięciu ręki znajdowały się liczne ślady po igle. Mężczyzna miał długie włosy i co najmniej miesięczny zarost, a jego atrybutem była niewielka strzykawka. Podobnie jak plik banknotów oraz pejcz, ją również umieszczono na talerzu.

– A ten? – Jade zwróciła uwagę na czwartego gościa, przed którym leżał pistolet.

Od razu dostrzegli dwie rany postrzałowe na wysokości klatki piersiowej.

– Policyjna broń…

– Mhm… Czyżby gliniarz?

Chris przyjrzał się dobrze twarzy.

– A niech mnie… To chyba… Hernandez!

Jade ściągnęła brwi. Nazwisko coś jej mówiło, ale za żadne skarby nie potrafiła przyporządkować danych do osoby.

– Z narkotykowego… – podpowiedział Whalen. – Kiedyś pracowałem z nim nad jedną sprawą. Ja pierdolę, co się tutaj dzieje?

– Postrzelono go w bok i w pierś.

– Dzwonię do Kozinskiego.

– Po co?

– Chcę się upewnić, czy ten facet to rzeczywiście Hernandez.

Gdy Chris wyszedł, Jade ponownie przyjrzała się napiętnowanej kobiecie. Trudno byłoby zliczyć wszystkie sińce na jej ciele. Nie wyobrażała sobie, ile biedaczka wycierpiała, zanim morderca z nią skończył.

– Na ziemię! Już!

– Jade, chodź tutaj! Szybko!

W pierwszej chwili zdębiała. Krzyki dochodziły z zewnątrz, sprzed głównych drzwi.

– Jade!!!

Idąc pospiesznie korytarzem w kierunku wyjścia, z pistoletem wycelowanym w podłogę, dostrzegła skutego kajdankami mężczyznę z rękami za głową, klęczącego na trawniku przed domem.

– Jade!!!

– Co jest?!

Gdy wybiegła na zewnątrz, oniemiała.

Chris stał nieopodal zatrzymanego i podobnie jak dwaj inni policjanci, celował w niego z broni. Mężczyzna był cały we krwi. Miał na sobie umazaną czerwienią kurtkę i poplamione spodnie.

– Znaleźliśmy go w lesie! – oznajmił jeden z funkcjonariuszy, pokazując jednocześnie nóż będący własnością podejrzanego. – Gość po prostu stał sobie za drzewem i się nam przyglądał! Gdy zauważyłem krew na jego ubraniu, kazałem mu podejść! Zaczął uciekać, ale się potknął! Nie chce nic powiedzieć!

Zszokowana, zeszła na trawnik i przyjrzała się zatrzymanemu. Mężczyzna odwzajemnił się tym samym, po czym jego usta wykrzywił szyderczy uśmiech. Od razu wyobraziła sobie, jak ten psychol morduje kolejno siedzące przy stole osoby, a wcześniej jeszcze zabawia się z nimi.

– Jak się nazywasz i czyja to krew? – Nie odpowiedział, ale nie dała za wygraną: – Pytałam o coś… – Po ponownym braku reakcji ze strony podejrzanego zwróciła się do trzymającego go policjanta: – Przeszukaliście go?

– Tak. Żadnych dokumentów, portfela, niczego… Miał przy sobie tylko ten nóż. Co ciekawe, w ręce. Krew na kurtce nie wygląda na świeżą.

Omiotła wzrokiem pobliskie drzewa. Chris doskonale odczytał jej zamiary. Rany na ciałach ofiar przy stole nie wskazywały na to, by krew na ubraniu zatrzymanego należała do którejś z nich. W związku z tym gdzieś tam można było się spodziewać kolejnego ciała.

– Jak tylko pojawią się posiłki, musimy dokładnie sprawdzić okolicę – powiedział Chris z lekką obawą w głosie.

Jade podeszła do skutego mężczyzny. Zatrzymała się dwa kroki od niego. Ten, klęcząc, nie podniósł głowy, a jedynie wzrok, przez co wyglądał jeszcze bardziej złowieszczo.

– To jak będzie? Odezwiesz się wreszcie, czy zanim trafisz do celi, pogadamy sobie gdzieś na osobności?

– Jade… – tonował jej zapędy Chris.

– No więc? – zapytała ponownie, lekceważąc partnera. – Jak się nazywasz i czyja to krew?

– Jade, mówię do ciebie!

– Przecież żartowałam… – Spojrzała bez emocji na kolegę, po czym ponownie wbiła wzrok w podejrzanego. – Już wiesz, kto jest złym gliną? Zabierzcie to ścierwo – zwróciła się do policjantów. Gdy oddaliła się na kilka kroków, nieoczekiwanie usłyszała za plecami:

– Gabriel…

Odwróciła się, zaskoczona nie tylko reakcją zatrzymanego, ale również samym imieniem. Miała wrażenie, że gdzieś już je słyszała. Jednak tym razem mogło ono oznaczać coś innego – znacznie gorszego.

– Możesz mi mówić… Gabriel – rzucił groźnie aresztowany.

Chris uniósł brwi. Nie uszło to jej uwadze. Podeszła więc do niego i bez ogródek zapytała szeptem:

– Dobrze kojarzę, że Gabriel to jakiś anioł?

– Nie jakiś, tylko najważniejszy.

– Świetnie… Facet od początku wyglądał mi na psychicznego – wciąż mówiła przyciszonym głosem.

– Trudno się nie zgodzić. Powinniśmy go stąd czym prędzej zabrać, bo za chwilę zjawią się ciekawscy i prasa.

Potaknęła, po czym odwróciła się do aresztowanego.

– Powiesz nam jeszcze coś ciekawego? Może… dlaczego zabiłeś te osoby?

– Każdy z jakiegoś powodu zasługuje na śmierć. Najwyraźniej oni też na nią zasłużyli.

– A więc to twoja sprawka. – Ponownie się zbliżyła.

– Jade… – odezwał się zaniepokojony Chris, przeczuwając nadciągające kłopoty.

– Masz się za jakiegoś mesjasza, proroka, wizjonera? Uważasz, że biegając po okolicy z nożem, uczynisz ten świat lepszym? A może po prostu tatuś, gdy któregoś dnia zastał cię z pornosem w jednej ręce i z fiutem w drugiej, przywalił ci w łeb o jeden raz za dużo?

– Pani detektyw!

– Zabierzcie go, zanim stracę cierpliwość.

Chris odetchnął.

Gdy policjanci podążyli z aresztowanym w kierunku radiowozu, nieoczekiwanie padło pytanie:

– Kusiło panią?!

Funkcjonariusze zatrzymali się jak na rozkaz.

– Jak to jest – kontynuował Gabriel – gdy chcesz coś zrobić, a ktoś ci nie pozwala?! – Spojrzał prześmiewczo na policjantkę, po czym przeniósł wzrok na jej partnera.

Jade natychmiast podeszła. Chris również, tyle że z innego powodu.

– Chciałbyś coś jeszcze dodać?

– Chyba nie, bo życie mi miłe, a podobno lubi się pani znęcać nad ludźmi.

– Co ty pieprzysz?

– Zostaw go… – Chris chciał odciągnąć Jade, ale ta odtrąciła jego rękę.

– Puść mnie!

– Nie warto!

Podejrzany uśmiechnął się teatralnie, po czym zwrócił się do Chrisa Whalena:

– Lubisz, gdy ona jest na górze, co?

– Zabierzcie go!

Jade z zaciśniętą pięścią stała metr od zatrzymanego.

– Słyszeliście?! – rzucił arogancko podejrzany. – Zabierzcie mnie, zanim pani detektyw popuści smycz swojemu pupilkowi!

Zgrzytnęła zębami. Już dawno nikt tak z niej nie zadrwił. Prawdę mówiąc, nie przypominała sobie, by kiedykolwiek wydarzyło się coś podobnego. Mimo to opanowała złość i ku zadowoleniu partnera powiedziała:

– Widzimy się w sali przesłuchań. Zobaczymy, czy tam też będziesz taki cwany.

Gdy mężczyzna wylądował wreszcie w radiowozie, a ten odjechał, Jade podeszła do Chrisa i zapytała:

– Skąd to wytrzasnął?

– Co niby?

– Powiedział, że lubię się znęcać nad ludźmi.

– A lubisz?

– Zgłupiałeś?!

Partner prychnął zabawnie, ale widząc groźną minę koleżanki, szybko spoważniał.

– Poza tym, nie to miałam na myśli. Powiedział do mnie… pani detektyw.

– Co w tym dziwnego? Jeśli te trupy to jego robota, z pewnością nie spodziewał się ujrzeć wychodzącej z domu sprzątaczki.

– Wiem, ale… Po prostu mam wrażenie, że uderzył do czegoś konkretnego. Do jakiejś sytuacji z przeszłości, może zatrzymania kogoś.

– A zdarzyło ci się kiedyś użyć siły?

– Jeśli zaszła taka potrzeba.

– Teraz ja muszę o coś zapytać. Zgłupiałaś?

– Nie przesadzaj.

– Ale…

– Po prostu mam wrażenie – nie pozwoliła mu dokończyć – że facet dobrze wiedział, kim jestem.

– Skąd?

– W końcu nie zjawiliśmy się tu przypadkiem.

– I to niby on zadzwonił? Dał nam cynk, że widział przez okno kilka ciał, po czym zaczekał, aż go zgarniemy? Podczas rozmowy facet nie prosił o ciebie, więc…

– Ale to miałoby sens, gdyby chciał się ze mną spotkać.

– Równie dobrze mógł do ciebie podejść na ulicy. Przecież uciekał, na litość boską!

– Słyszałam… Załóżmy jednak, że to jego sprawka, co jest wielce prawdopodobne. Niezauważenie zabił cztery osoby, po czym, używając ich ciał, zaaranżował sobie scenkę rodem z Hannibala, by ostatecznie się… potknąć. Coś tutaj nie gra.

Chris nie chciał tego ciągnąć, więc aby nieco rozładować atmosferę, zapytał:

– Naprawdę nie wiesz, kim jest Anioł Gabriel?

– Wiem, ale… wolałam się upewnić.

– Jasne, jasne…

– Myślisz, że chciał nam przez to coś powiedzieć?

– Ciężko wyczuć, bo oprócz zaproponowania nam stosunku, nie powiedział wiele więcej.

Nie miała zamiaru tego komentować. Ucinając krępujący wątek, włączyła przeglądarkę w telefonie i wstukała odpowiednie hasło.

– ANIOŁ GABRIEL… Anioł zwiastowania, zmartwychwstania, miłosierdzia, ale też kary, śmierci i objawienia – odczytała na głos. – Pytanie tylko, czy dla tego psychola zabicie tych osób było formą kary, czy może miłosierdzia.

– Dlaczego w ogóle zakładasz, że to właśnie on ich zabił? Krew na jego ubraniu równie dobrze może należeć do jakiegoś zwierzęcia.

– Bo już dawno przestałam wierzyć w przypadki i zbiegi okoliczności.

* * *

Kwadrans po odwiezieniu zatrzymanego na komendę, wejścia do domu były już zabezpieczone taśmami.

Czterej funkcjonariusze rozpoczęli pobieżne przeszukanie okolicy. W pierwszej kolejności sprawdzili parcelę, na której stał dom, a także dwie sąsiednie, po czym zagłębili się w las. Zarówno ten za budynkiem, jak i po drugiej stronie drogi, gdzie wcześniej wypatrzyli podejrzanego.