33 dni prawdy - Thomas Arnold - ebook + książka

33 dni prawdy ebook

Arnold Thomas

0,0
39,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Gdy Dona Jonson – mieszkanka spokojnego osiedla w Cleveland – wraca do domu i otwiera drzwi, strach paraliżuje jej ciało. Nie jest w stanie zrobić kroku. To, co widzi, budzi w niej demony przeszłości. Rozpoznając za oknem sylwetkę mężczyzny, barykaduje się i próbuje wezwać pomoc.

Dwa dni później policja znajduje jej ciało w wannie. Jedynym śladem mogącym rzucić światło na okoliczności jej śmierci staje się dwudziestoletnia fotografia, na której ta sama kobieta stoi w zakonnym habicie pośrodku grupki małych dzieci. Trop prowadzi do sierocińca, w którym pracowała przed wieloma laty.

W czasie trwania śledztwa zaczynają ginąć kolejne osoby. Początkowo prosta sprawa z czasem się komplikuje i na światło dzienne wychodzą przerażające fakty. Dwaj detektywi z wydziału zabójstw – James Adams i David Ross – szybko uświadamiają sobie, że ostateczna prawda została przed nimi ukryta znacznie głębiej, niż na początku sądzili.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 480

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © 2015 by Thomas ArnoldCopyright © 2022 by T.A. BOOKS

Projekt okładkiThomas ArnoldArtur Kaczor

Skład i łamanieprzygotowanie wersji elektronicznejArtur Kaczor, PUK KompART

ISBN 978-83-67516-04-4 (EPUB)ISBN 978-83-67516-05-1 (MOBI)

WydawcaT.A. BOOKS

Powieść ta jest fikcją literacką. Nazwiska, postaci, miejsca i zdarzenia są dziełem wyobraźni autora. Użyto ich w sposób fikcyjny i nie powinny być interpretowane jako rzeczywiste. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych zdarzeń, miejsc, organizacji lub osób jest wyłącznie dziełem przypadku.

Książka ta ujrzała światło dzienne dzięki osobom bardziej wierzącym we mnie, niż ja sam. Dziękuję Wydawnictwu Vectra za radę, wsparcie i wszelką pomoc oraz Pani Danucie Dworaczek za ogromne zaangażowanie w powstanie tej powieści.

TYDZIEŃ PRZED GŁÓWNYMI WYDARZENIAMI

Detroit Ave., Cleveland

Jednemu z mknących główną ulicą samochodów nieoczekiwanie zapaliły się światła stopu. Kierowca pojazdu jadącego tuż za nim mocno nadepnął pedał hamulca i odbił na sąsiedni pas ruchu. Rozległ się ogłuszający klakson nadjeżdżającej z naprzeciwka ciężarówki.

– Co za cholerny bałwan! – krzyknął mężczyzna po powrocie na swój pas. Tylko trzeźwość umysłu i błyskawiczny refleks uchroniły go przed czołowym zderzeniem z dużym samochodem-chłodnią.

Tymczasem kierowca starego czarnego mustanga, który spowodował groźną sytuację, jak gdyby nigdy nic wjechał na wysoki krawężnik i przejeżdżając przez chodnik, wtargnął na pas zieleni oddzielający kilkupiętrowe budynki od jezdni. Przypadkowi przechodnie patrzyli na niego jak na wariata. Jakiś staruszek pogroził mu nawet pięścią i postukał palcem w skroń, mrucząc pod nosem obelgi. Mężczyzna miał to wszystko gdzieś. Po prostu dodał gazu i spod tylnych kół wystrzeliły grudki ziemi oraz trawa.

Po przejechaniu pięćdziesięciu metrów gwałtownie skręcił, po czym zaciągnął hamulec, blokując tym samym koła. Samochód wpadł w kontrolowany poślizg. Pozostawiając głębokie ślady na trawniku, zatrzymał się niemalże przed samym wejściem do czteropiętrowej kamienicy.

Drzwi zaskrzypiały i podejrzany typ w spranych dżinsach oraz białym podkoszulku opuścił pojazd. Miał krótko ścięte włosy, na jego szyi połyskiwały dwa grube złote łańcuchy, a na ręce zegarek z tego samego kruszcu. Większą część skóry oprycha pokrywały tatuaże – od pajęczyny na prawym ramieniu po wizerunek nagiej kobiety ciągnący się niemalże przez całą lewą rękę.

Bezpardonowy kierowca nazywał się Stephen Fox i był doskonale znany każdemu podejrzanemu typowi szwendającemu się nocą po ciemnych zakamarkach miasta.

Gdy rozprostował kości, zabrał z tylnego siedzenia kurtkę, po czym z kieszeni wyciągnął paczkę papierosów. Włożył jednego do ust i sięgnął po zapalniczkę. Zaciągnąwszy się głęboko, wypuścił obłok gęstego dymu. Wreszcie zarzucił kurtkę na plecy, trzasnął drzwiami i poszedł w kierunku wejścia.

Dawniej ten rozpadający się, zlokalizowany nieopodal głównej drogi zniszczony kompleks biurowców był postrachem wszystkich przejeżdżających lub przechodzących obok. Władze miasta przez długi czas starały się znaleźć inwestora, który przekształciłby tę ruinę w miejsce przyjazne dla oka. Lokalizacja jednak nie była najlepsza, a spora inwestycja o dużym stopniu ryzyka okazała się mało atrakcyjna. Na szczęście okazja do zagospodarowania tego terenu nadarzyła się sama. Zbliżające się wybory wymusiły na władzach miasta, pragnących utrzymać dotychczasowe stanowiska, ukierunkowanie działań na poprawę egzystencji najbiedniejszych obywateli. Obecna pani burmistrz wraz ze swoim zespołem, korzystając z państwowych funduszy, przekazała kilka milionów dolarów na odnowienie zniszczonych budynków i przekształcenie ich w osiedle socjalne. Stworzenie kilkuset mieszkań udobruchało opinię publiczną i władze miasta mogły spokojnie przygotowywać się do następnej kadencji.

Gangster z niedowierzaniem przekroczył próg odnowionego budynku. Rozejrzał się po klatce schodowej. Wszystko pachniało jeszcze świeżością. Widząc na drzwiach tabliczkę z napisem ZAKAZ PALENIA, parsknął prześmiewczo i strzepnął popiół z papierosa na nową posadzkę. Nie mógł zrozumieć, jak Daniel Young – życiowy nieudacznik – mógł mieć takie szczęście.

Schody pokonał w niecałą minutę i szybko stanął przed drzwiami mieszkania, które władze miasta przydzieliły dawnemu kompanowi. Zadzwonił, po czym głośno zapukał. Po kilku sekundach powtórzył obie czynności. Zniecierpliwiony, przystawił ucho do drzwi. Nie usłyszał nawet szmeru. Zaczął się wiercić i przestępować z nogi na nogę. Już miał zadzwonić po raz kolejny, kiedy usłyszał szczęk zamka.

– Nareszcie – warknął i zgasił papierosa na futrynie drzwi.

W niewielkiej szczelinie pojawiła się znajoma twarz.

– Fox? – zaczął niepewnie lokator.

– A kogo się spodziewałeś? Co jest? Jeżeli nie masz zamiaru mnie wpuścić, to chociaż powiedz, po jaką cholerę gnałem tutaj na złamanie karku.

– Kto ci kazał gnać na złamanie karku? Miałeś się zjawić jak najszybciej. Nie mówiłem, że masz się po drodze zabić.

Fox zagryzł zęby i zacisnął pięści. Kotłowała się w nim złość. Najchętniej od razu dałby jej upust. Tymczasem gospodarz był opanowany i niewzruszony postawą gościa, a jego blada, zmizerniała twarz wyglądała, jakby ktoś pozbawił go uczuć. Rzucił jedynie puste spojrzenie w stronę przybysza, po czym bez słowa ściągnął łańcuszek. Otworzył drzwi na oścież, co miało oznaczać wejdź, i wolno poszedł przodem w kierunku skromnego pokoju gościnnego.

Wszedłszy do środka, oprych zamknął za sobą drzwi.

– Nie obraź się, ale nie wyglądasz najlepiej. Powiem więcej, wyglądasz jak kupa gówna.

– Dzięki.

– Nie ma za co. Szczerość zawsze była moją mocną stroną.

– Na razie uznajmy, że zapomniałem rano zjeść witaminy.

– Na razie? Zresztą… jak chcesz. Widzę, że nieźle się urządziłeś. Pewnie wieczorami sprowadzasz tutaj panienki. Założę się, że kilka naraz. – Fox spojrzał podejrzliwie na kolegę. – Aaa… tu cię mam. Już wiem, dlaczego jesteś taki wypompowany.

Gospodarz się odwrócił, po czym zerknął pobłażliwie na gościa.

– Ty i te twoje zasady. Mówię ci, daleko z nimi nie zajdziesz.

Young przeszedł do skromnie urządzonego aneksu kuchennego. Wyjął z szafki szklankę, nalał do niej soku pomarańczowego i wrzucił dwie kostki lodu z zamrażarki. Tak przygotowany napój podał znajomemu.

– Przynajmniej jakieś zasady mam.

– Nie to, co ja? – Fox kilkoma haustami pochłonął zawartość szklanki i odstawił ją na pobliską szafkę.

– Tego nie powiedziałem.

– Ale tak pomyślałeś. Dobra… dajmy temu spokój. Nie przyszedłem tutaj rozwodzić się nad sensem życia. Mów, o co chodzi, bo nie mam całego dnia.

– A gdzie ci się spieszy?

– Do swoich spraw. Nie wszyscy dostają chatę za darmo. Ja muszę na nią zapracować.

Gospodarz wysilił się na uśmiech i wbił wzrok w podłogę.

– Dziesięć lat kryłem twoją dupę. Dziesięć pieprzonych lat… Tak więc chyba możesz mi poświęcić trochę uwagi, gdy o to proszę. – Spokojny jak dotąd Young w ciągu kilku sekund zmienił się nie do poznania.

Gość przewrócił oczami i westchnął.

– Chyba nie zaczniesz znowu nawijać o tej sprawie? Ile razy będziemy do niej wracać?

Dwudziestodziewięcioletni mężczyzna nie odpowiedział. Zmrużył tylko oczy i założył ręce na piersiach.

– Przecież pomogłem ci stanąć na nogi – kontynuował Fox. – Czego jeszcze chcesz? Kasy, panienek? Mów… Załatwię i będziemy mieli to z głowy.

– Twojego bezwzględnego oddania.

– Co? Chyba cię popieprzyło…

– To całkiem prawdopodobne.

– Słuchaj… – Fox się nachylił i spojrzał rozmówcy prosto w oczy. – Jeżeli uważasz, że przez wzgląd na dawne czasy będę twoim chłopcem na posyłki, to grubo się mylisz!

– Masz rację.

– W czym znowu mam rację?

– W tym, że poprzestawiało mi się w głowie.

– Wreszcie w czymś się zgadzamy!

– Mam guza mózgu.

Nastała grobowa cisza. Foxa zamurowało. Miał się za największego twardziela w okolicy, lecz w tej chwili nawet on nie wiedział, jak zareagować.

– Coś tak nagle ucichł? – Young spokojnie wstał i wyjrzał przez okno.

– Dlaczego wcześniej nic nie powiedziałeś?

– A co miałem powiedzieć?

– Że jesteś chory… że…

– Umieram? – dokończył Young.

– Na przykład. – Gość całkowicie zmienił ton i styl wypowiedzi. Sam się sobie dziwił, ale nagle zaczął współczuć przyjacielowi z podwórka.

– Daj spokój. Przecież to by niczego nie zmieniło.

– Moglibyśmy poszukać środków na leczenie.

– Zabawiłbyś się w Robin Hooda? Zabrał bogatym i rozdał biednym?

– Nie wiem. Coś by się wymyśliło.

– Za późno na leczenie. Doszło już do przerzutów. Lekarz dał mi pół roku.

– A kiedy u niego byłeś?

– Rok temu.

Fox ponownie zaniemówił. Rzadko mu się to zdarzało, a dokładniej… prawie nigdy.

– Jeżeli przeżyłeś pół roku dłużej, nic nie stoi na przeszkodzie, abyś pożył kolejne pół roku albo nawet rok.

– Nie, nie… Czuję się coraz gorzej i nie będę już w stanie zbyt długo oszukiwać śmierci. Wystarczająco się na mnie naczekała.

– Chyba zaczynam się domyślać, po co mnie wezwałeś.

– Oj, wierz mi, że nie.

Gość ściągnął brwi. Daniel Young nie należał do ludzi skrytych. Zawsze mówił, co myślał, i nigdy nie owijał w bawełnę. Tym razem jednak zachowywał się, jakby był zupełnie kimś innym. Biorąc pod uwagę nieubłaganie zbliżającą się śmierć przyjaciela, Fox zaczął się zastanawiać, czego kolega mógł chcieć. Kiedy trochę oprzytomniał po wstrząsających informacjach, zebrał się w sobie i poprawił na krześle.

– Widzę, że wreszcie przykułem czymś twoją uwagę – powiedział z lekkim uśmieszkiem Young.

– A jak myślisz? Nie co dzień się dowiadujesz, że twój przyjaciel umiera.

– Były przyjaciel.

– Ja dalej…

– Dajmy już temu spokój. W końcu nie ściągnąłem cię tutaj, żeby się z tobą kłócić.

– Racja. A więc… Jak mogę ci pomóc?

– I to mi się podoba. – Young przyklasnął.

Fox się uśmiechnął, choć nieco wymuszenie. Pomimo złego charakteru, który ukształtowało w nim trudne życie, gdzieś tam, głęboko w środku, miał jeszcze niewielkie pokłady dobroci.

– Mów, co mam ci załatwić. Może panienkę? Dwie? Szybki samochód? Chcesz zaszaleć nocą po ulicach, jak za dawnych lat?

Young wykrzywił usta.

– To raczej kiepski pomysł.

– Może więc strzelnica? Zabijemy ten twój smutek. Albo przejdziemy się do knajpy i spasiemy tego raka tak, że przestanie wyżerać ci resztki mózgu.

Obaj zanieśli się śmiechem.

– Muszę przyznać, że dawno cię takiego nie widziałem.

– Poczekaj, bo się zawstydzę.

Fox wytarł oczy. Śmiali się do łez.

– To było dobre – zauważył szczerze Young.

– Powiesz mi wreszcie, co się zrodziło w tym twoim chorym umyśle?

– Dosłownie chorym – podchwycił gospodarz i po raz kolejny wybuchnął śmiechem. Kiedy w końcu się opanował, ponownie wyjrzał przez okno.

– Jak ci się podoba nowy wzór na trawniku przed wejściem?

– Jaki wzór?

– Wjechałem na ręcznym.

– Aaa, ten… Jak zwykle się popisujesz. To nie spodoba się lokatorom.

– Zatrzymałem się przed samymi drzwiami – zaznaczył dumnie Fox. – Nie wiedziałem, co szykujesz. Miałeś głos, jakbyś kogoś zabił. Pomyślałem, że możesz potrzebować pomocy w pozbyciu się trupa. Stanąłem więc blisko wejścia, żebyśmy nie musieli daleko nosić zwłok.

Gdy Young przez chwilę milczał, Fox poczuł ciarki na plecach.

– Chyba sobie ze mnie kpisz – warknął, widząc poważną minę siadającego na krześle kolegi.

– Czemu?

– Chcesz powiedzieć, że kogoś zabiłeś?

– Nie.

– Masz minę, jakbyś właśnie to zrobił.

Schorowany mężczyzna nie odpowiedział, tylko podał koledze kremową kopertę, która cały czas leżała na stoliku.

– Co to?

– Otwórz i zobacz.

– Zaczynam się ciebie bać.

Na twarzy Younga zagościł delikatny uśmiech.

– Co to ma być? Czekaj, czekaj… Czy to nie ta siksa… Oczywiście! – Fox trzymał przed sobą zdjęcie młodej dziewczyny. – Chyba mi nie powiesz, że masz pretensje o tę lalunię, którą ci kiedyś sprzątnąłem sprzed nosa.

– Absolutnie… Wręcz przeciwnie.

– To o co chodzi?

– Szukaj dalej.

– Czego?

Young zastanowił się chwilę.

– W kopercie nie ma niczego więcej oprócz zdjęcia?

– Przecież widzisz, co trzymam w ręce. Czekaj… Dobra, mam. – Fox wyciągnął z koperty kartkę. Rozłożył ją i zagłębił się w treść. – Co to za medyczny bełkot? – zapytał po chwili.

– Zwolnienie ze szpitala tej… Jak ją nazwałeś? Laluni?

– Przecież to jakaś staroć. Sprzed trzech lat. Po cholerę ci to?

– Otóż, mój drogi przyjacielu, tę dziewczynę znałem znacznie wcześniej niż ty.

– Nic z tego nie rozumiem.

– Przypomnij sobie, co robiliście tamtej pamiętnej nocy.

– Byłem tak pijany, że nie pamiętam.

– Ale pewnie nie czytaliście książek.

– Raczej nie.

– A pamiętasz, co działo się później?

– Jak mógłbym zapomnieć… Przez kilka tygodni nie wychodziłem z łóżka. Nieźle się wtedy załatwiłem.

– Myślałeś, że masz grypę.

– Bo miałem.

– Nie miałeś.

– Jak to?

– Przyjrzyj się tej kartce jeszcze raz i powiedz, co widzisz na dole, po prawej stronie.

– Jakieś wyniki badań. Pozytywne… W co ty ze mną grasz?

– W nic. Przestań wreszcie komentować i skup się na chwilę. Wczytaj się dobrze, to zrozumiesz.

Fox powoli tracił cierpliwość. Jeszcze raz spojrzał na kartkę. Miał ochotę podrzeć ją na strzępy, ale wtedy jego wzrok padł na dwa sąsiadujące pola. Po lewej stronie widniał napis HIV, po prawej znak „+”. Zatrzymał się na tej wartości. W szkole nie był prymusem, ale nie potrzebował stopnia doktora, by zrozumieć, z czym ma do czynienia. Nagle pot wystąpił mu na czoło. Jednocześnie poczuł lodowaty dreszcz i uderzenie gorąca. Podniósłszy wzrok, spojrzał z trwogą na siedzącego naprzeciwko kolegę.

– Już rozumiesz?

– Chcesz powiedzieć, że… ta siksa ma AIDS?

– Tak. A dokładniej… miała.

Fox poczuł ogarniającą go niemoc.

– Zmarła kilka tygodni temu.

– Czyli ta moja choroba… to nie była grypa, tylko…

– Pierwsze stadium zakażenia wirusem HIV. Teraz przechodzisz fazę drugą.

– Nie… Nie wierzę!

– Dlaczego miałbym cię okłamywać?

– Od kiedy o tym wiesz?

– Od dawna.

– I nic mi nie powiedziałeś?! Postradałeś zmysły, żeby zwlekać z czymś takim?!

Young nie odpowiedział, tylko ponownie się uśmiechnął.

– Z czego rżysz? Ale czekaj, czekaj… Jeżeli już od dawna o tym wiesz, to dlaczego mi nie powiedziałeś wcześniej, zanim się z nią… Ty gnido! – Fox wystartował do kolegi z pięściami. – Sprytnie to sobie uknułeś! – Złapał go za koszulkę. – A myślałem, że wyjaśniliśmy sobie pewne kwestie!

Young nawet nie drgnął, kiedy kolega pochylił się nad nim.

– Owszem, wyjaśniliśmy, ale to ja spędziłem najlepsze lata życia w więzieniu, a nie ty. Wyszedłem i co? Dowiaduję się, że za chwilę umrę. Ty w tym czasie balowałeś w najlepsze. Dwa razy mnie odwiedziłeś! Dwa pieprzone razy!

– I za to postanowiłeś się na mnie odegrać?!

– Nie.

– A jak inaczej to nazwiesz?! Wiedziałeś, że dziwka ma AIDS i pozwoliłeś mi się z nią przespać!

– To prawda… – Young wstał. Stanął twarzą w twarz ze swoim gościem.

Fox zacisnął dłoń tak mocno, że aż palce mu strzeliły. Jego przeciwnik ani myślał stawać do nierównej walki. Odwrócił tylko głowę w stronę szafki – przygotował się na uderzenie. Fox był gotów wymierzyć cios, jednak z powodu złego stanu zdrowia kolegi zaniechał ataku. Ostatecznie zwolnił uścisk, złapał się za głowę i wrzasnął, wyładowując w ten sposób frustrację.

– Myślałem, że nasza przyjaźń coś dla ciebie znaczyła. – Fox pokręcił głową. – A to co? – zdziwił się, dostrzegając kolejną kopertę tkwiącą w rękach gospodarza. – Długo jeszcze będziesz się ze mną bawił w kotka i myszkę?

Milcząc, Young podał koledze drugą przesyłkę, również nieopisaną.

– Wyniki następnej dziwki?

– Weź i otwórz. Po to cię tu wezwałem.

Fox parsknął śmiechem.

– Chcesz powiedzieć, że to nie wszystko? – Pomachał wynikami.

– Zgadza się, przyjacielu. To dopiero początek twoich zmartwień.

Fox nie wytrzymał. Wyciągnął broń, przeładował i wycelował w głowę Younga.

– Nie radziłbym tego robić. Myślisz, że zapraszając cię tu i mając zamiar powiedzieć to, co powiedziałem, nie wziąłem pod uwagę takiego rozwoju wydarzeń? Na twoim miejscu zastanowiłbym się dwa razy. – Young wskazał niewielką kamerę umieszczoną w obudowie monitora. – Obraz z tego zmyślnego urządzenia jest przekazywany gdzieś daleko stąd. Ktoś właśnie nas obserwuje, więc się uspokój i siadaj.

– Jasne…

– Jest coś jeszcze. Coś, co ci się bardzo nie spodoba, jeżeli spotka mnie jakakolwiek krzywda.

– Masz pięć sekund i lepiej się streszczaj.

Young podszedł do komputera. Wszystko miał przygotowane – wystarczyło nacisnąć ENTER. To uruchomiło odtwarzacz multimedialny. Za pomocą odpowiedniej kombinacji klawiszy włączył pełny ekran i zrobił krok w tył, aby gość mógł się lepiej przyjrzeć uwiecznionym na nagraniu wydarzeniom.

Po obejrzeniu kilkuminutowego filmu załamany Fox usiadł na sofie. Poczuł bezradność.

– Nie muszę chyba mówić, co się stanie z tym nagraniem, jeżeli spadnie mi choć jeden włos z głowy.

– Powiedz w końcu, czego ode mnie chcesz.

– Dowiesz się tego, gdy otworzysz kopertę.

– Przysięgam, że jeśli będzie w niej równie cudowna wiadomość, co w poprzedniej, to nie ręczę za siebie. – Energicznym pociągnięciem Fox oderwał zabezpieczenie. Na podłogę wypadło zdjęcie, a w jego dłoni pozostała mała kartka. Podniósł fotografię i przyjrzał się widniejącej na niej osobie. – Kim jest ta kobieta?

– To nieistotne.

– A co jest dla ciebie istotne?!

– To, co masz z nią zrobić.

TYDZIEŃ I

PONIEDZIAŁEK

Wieczór przyniósł ze sobą ochłodzenie. Wreszcie ludzie mogli otworzyć okna. Ci, którzy w swoich mieszkaniach nie mieli klimatyzacji, przeżywali w upalne dni prawdziwe katusze. Lato, chociaż jeszcze się nie skończyło, już zostało okrzyknięte najgorętszym w stuleciu – w ciągu dnia termometry regularnie pokazywały ponad trzydzieści stopni w cieniu.

Kiedy Dona Jonson, niespełna sześćdziesięcioletnia przedszkolanka, przekroczyła próg swojego domu, uderzyło w nią gorące powietrze. Miała wrażenie, jakby weszła do pieca – szczelnie zamknięte okna oraz drzwi uwięziły wewnątrz domu olbrzymie ilości ciepła. W środku nie dało się wytrzymać i nie było czym oddychać. W pierwszej chwili myślała, że tę noc spędzi na tarasie.

Drzwi wejściowe pozostawiła otwarte. Było już ciemno i po omacku odszukała włącznik na ścianie.

Kiedy trzy żarówki w wiszącej w przedpokoju lampie rozświetliły przestrzeń, zamarła. To, co zobaczyła, było trudne do opisania.

Ściany i podłogę pokrywały czarno-białe zdjęcia dzieci w różnym wieku, ubranych w takie same mundurki. Już na pierwszy rzut oka można było powiedzieć, że fotografii jest kilkaset. Część z nich się powtarzała. Niektóre wielokrotnie.

Przerażona, zaczęła szybko oddychać. Próbowała się uspokoić, ale czuła, że brakuje jej tchu. Oparła się o ścianę. Wtedy zobaczyła, że drzwi wejściowe nadal są otwarte. Z impetem pchnęła skrzydło, które huknęło o futrynę. Niewielka szybka w drzwiach zatrzęsła się od uderzenia, a głuchy trzask rozniósł się po pokojach.

Gdy u sąsiadów ktoś ukradkiem wyjrzał przez okno, natychmiast oprzytomniała – wyłączyła światło i zamknęła drzwi na klucz. Zerknęła jeszcze przez szybkę, sprawdzając, czy aby ktoś się nie zbliża. Wiedziała, że sąsiedzi w tej okolicy często bywają aż nadto troskliwi.

Przez ponad minutę trwała w bezruchu. Bała się odwrócić i spojrzeć na to, co znajdowało się za nią. Wkrótce poczuła pierwsze krople potu spływające po jej ciele, a po chwili na jasnej bluzce pojawiły się ciemniejsze przebarwienia.

Wreszcie zebrała się w sobie i oparła plecami o drzwi. Wciąż jednak nie była w stanie zrobić nawet kroku. Zdołała jedynie sięgnąć do szuflady małego stoliczka znajdującego się nieopodal wejścia. Wyciągnęła stamtąd latarkę. Mając nadzieję, że stare baterie zadziałają, niepewnie nacisnęła czerwony guzik.

Smuga jasnego światła przeszyła panującą w korytarzu ciemność.

Dona Jonson oświetliła najbliższe fotografie. Od razu rozpoznała znajdujące się na nich dzieci – dwadzieścia parę lat skurczyło się do krótkiej chwili.

Stawiając kolejne kroki, walczyła z własnym ciałem. Gdy nagle coś zaszeleściło pod jej stopami, skierowała latarkę w dół. Zauważywszy, że nastąpiła na rozrzucone po podłodze fotografie, natychmiast się cofnęła. Przykucnęła i drżącą ręką odgarnęła je na bok.

Na zdjęciach znajdowali się jej dawni wychowankowie z sierocińca, w którym niegdyś pełniła funkcję opiekunki. Pomimo tylu lat doskonale kojarzyła wszystkie twarze. Nagle zatrzymała się na fotografii nieco odróżniającej się od pozostałych. Oprócz małego chłopca widniała na niej również kobieta ubrana w zakonny habit. Bez problemu rozpoznała swoją twarz.

Odsunęła kolejne fotografie.

Przeskakując wzrokiem ze zdjęcia na zdjęcie, przywoływała w myślach obrazy z przeszłości. Przypominała sobie sylwetki dawnych wychowanków. Wróciła także pamięcią do dnia, w którym postanowiła uciec przed światem zewnętrznym – zdecydowała się wstąpić do zakonu. W klasztornych murach oraz sierocińcu spędziła ponad dwadzieścia lat, po czym najzwyczajniej w świecie się zakochała i ponownie zakosztowała życia zwyczajnej kobiety. Jej szczęście nie trwało jednak długo. Wybranek, dla którego porzuciła powołanie, szybko zaczął się nad nią znęcać. Często nawet bił ją do nieprzytomności. Po roku uciekła z toksycznego związku i znalazła pracę jako opiekunka w prywatnym przedszkolu. Ostatecznie zamieszkała w domu rodziców, którzy zmarli kilka lat później. Teraz, patrząc na fotografie, była już pewna, że ktoś chce jej boleśnie przypomnieć o błędach, jakie popełniła.

Nagle w oddali dostrzegła pulsującą łunę światła. Zatrzymała się i przeżegnała. Z mocno bijącym sercem, nieumyślnie depcząc pozostałe fotografie, weszła do salonu. Na stoliku stała do połowy wypalona świeczka. Część stopionego wosku utworzyła plamę na szklanym blacie. Tuż obok leżała stara książka.

Wtedy usłyszała hałas za oknem. Błyskawicznie się odwróciła i spojrzała w tamtym kierunku. Na szczęście na udrapowanej kotarze zobaczyła tylko własny cień. Z trwogą omiotła wzrokiem pozostałe okna. Nie dostrzegłszy nikogo, podeszła do stolika i usiadła na kanapie. Mrużąc oczy, przeczytała napis na księdze – ROCZNIKI. Ten tytuł utkwił jej w pamięci już dawno temu. Zawierał spis wszystkich wychowanków sierocińca z danego okresu wraz ze zdjęciami. Podczas służby w murach tej placówki wielokrotnie do niego wracała.

Z przerażeniem patrzyła na księgę, bojąc się jej dotknąć. Czuła strach przed tym, co mogła zobaczyć na pożółkłych stronach. Nagle podskoczyła jak rażona prądem, gdy rozległ się dźwięk telefonu. Pomimo gorąca, które wypełniało przestrzeń, poczuła przejmujący chłód, a jej ciało po raz kolejny przeszył dreszcz.

Wreszcie wstała i podeszła do aparatu. Ten nieustannie dzwonił. Podniosła słuchawkę, ale nie odezwała się ani słowem. Wyraźnie słyszała czyjś oddech.

– Halo? – przemogła się wreszcie.

Odpowiedź nie padła, jednak świszczący oddech ustał. Po chwili usłyszała głosy śmiejących się dzieci. Poczuła, jak jej ciało zaczyna drżeć. Chciała odłożyć słuchawkę, ale mięśnie odmówiły posłuszeństwa.

– Kim… jesteś? – wyjąkała ze strachem.

Śmiechy ucichły i ponownie usłyszała głośne oddechy.

– Twoim sumieniem… – padła odpowiedź.

Rzuciła słuchawką i oparła się plecami o ścianę. Niechcący trąciła ramieniem stojący na szafce wazon ze zwiędłymi kwiatami. Ten, upadając na podłogę, rozbił się w drobny mak, a woda rozlała się po wykładzinie.

Telefon odezwał się ponownie. Spojrzała na wyświetlacz. Dzwoniono z tego samego numeru, co poprzednio. Stała jak sparaliżowana, nie wiedząc, jak zareagować. Gdy po kilkunastu sygnałach przenikliwy dźwięk ucichł, przywołała w myślach jedyne zdanie, jakie usłyszała od tajemniczego mężczyzny.

Wkrótce aparat odezwał się po raz trzeci. Nie wytrzymała i gwałtownie podniosła słuchawkę.

– Czego ode mnie chcesz?! – wrzasnęła przerażona.

– Niczego konkretnego – odezwał się tajemniczy głos. – Myślę jednak, że powinnaś wytrzeć podłogę, bo może zostać plama.

Dona Jonson wypuściła słuchawkę z ręki. Z trwogą spojrzała w okno. Mogłaby przysiąc, że widzi czyjąś sylwetkę. Gdy nagle cień zniknął, pobiegła do kuchni. Zablokowała dodatkowy zamek w ostatnim momencie. Odskoczyła, kiedy ktoś stanął po drugiej stronie. Było zbyt ciemno i nie potrafiła rozpoznać twarzy.

Osobnik złapał gałkę. Próbował otworzyć, ale bezskutecznie. Szarpnął kilka razy, a następnie uderzył ramieniem w drzwi.

Sparaliżowana strachem, wycofując się do przedpokoju, nieumyślnie trąciła krzesło. Straciła równowagę i wylądowała na podłodze, rozbijając łokieć. Mimo to nawet nie jęknęła – mocny zastrzyk adrenaliny zniwelował ból. Szybko złapała za krawędź stołu i się podciągnęła. Zdołała wstać, ale mimo to czuła, że nogi ma jak z waty.

Nie tracąc zimnej krwi, szarpnęła uchwyt szuflady – musiała znaleźć coś, czym mogłaby się bronić. Niestety, zabezpieczenie nie zadziałało i szuflada wypadła z kredensu. Wraz z całą zawartością wylądowała na płytkach.

Wśród sztućców i przyborów kuchennych Dona Jonson odnalazła to, czego szukała – duży nóż do krojenia mięsa. Szybko odwróciła się w stronę przeciwnika, ale za drzwiami nikogo już nie było, a odgłosy ucichły.

Nagle usłyszała szelest, jakby ktoś przedzierał się pomiędzy gęsto posadzonymi krzewami na tyłach domu. Pobiegła więc do frontowych drzwi i również je zamknęła na drugi zamek, a także założyła łańcuszek. Nie tracąc czasu, prawie po omacku zasunęła wszystkie zasłony. Ostatecznie stanęła w korytarzu otoczona zdjęciami. Wyczerpana, próbowała złapać oddech, gdyż brak świeżego, chłodnego powietrza dawał się jej coraz bardziej we znaki.

Wtedy po raz czwarty rozbrzmiał znienawidzony dzwonek. Nieco pewniej podeszła do telefonu. Uniosła słuchawkę i natychmiast ją odłożyła. Jej wzrok zatrzymał się na numerach alarmowych, które miała przyklejone na aparacie. Natychmiast wystukała 911 i zaczekała na zgłoszenie się operatora.

– 911, w czym mogę pomóc? – odezwał się męski głos.

– Nazywam się Dona Jonson! Ktoś próbuje wejść do mojego domu!

– Wiem…

– Jak to?

– Wiem…

Zaniemówiła. W pierwszym momencie nie zrozumiała, ale po chwili dotarło do niej, że prawdopodobnie ktoś podłączył się do jej linii. Z trwogą odłożyła słuchawkę, po czym odłączyła kabel aparatu od gniazdka.

Kilka sekund później usłyszała inny, dobrze znany dźwięk. Do jej uszu dotarł przyciszony dzwonek komórki. Nie mogła sobie przypomnieć, gdzie ją zostawiła. Odgłos dobiegał z okolicy drzwi wejściowych, więc poszła w tamtym kierunku.

Wreszcie znalazła torebkę. Leżała na stoliczku, z którego wcześniej wyjęła latarkę. Drżącymi rękami odszukała telefon. Bała się, co zobaczy na wyświetlaczu.

Ku jej zdziwieniu, dzwonił dawny znajomy – dyrektor sierocińca, w którym pracowała kilkanaście lat. Pomyślała, że to może być jedyna okazja do wezwania pomocy, toteż pospiesznie odebrała.

– Carl?!

– Dona? Coś się stało? – zapytał Carl Grant, słysząc podenerwowanie w głosie byłej opiekunki.

– Potrzebuję pomocy!

– Domyślam się… – powiedział ostro, czym całkowicie ją zaskoczył.

– Nie rozumiem…

– Domyślam się, że potrzebujesz pomocy, ale najpierw musisz mi coś wyjaśnić.

– Przepraszam, ale…

– Przed godziną otrzymałem dziwną przesyłkę.

– To znaczy?

– Kopertę wypchaną dziecięcą pornografią.

– Co takiego?

– Myślę, że dobrze słyszałaś.

– A co ja mam z tym wspólnego?

– W środku było jedno zdjęcie niepasujące do całości. Byłaś na nim ty i kilkunastu naszych dawnych wychowanków.

Kobieta natychmiast podbiegła do ściany. Zaczęła nerwowo oświetlać kolejne fotografie, aż wreszcie znalazła tę, której szukała. Zdziwiło ją, że wcześniej nie zwróciła na nią uwagi.

– Dona, jesteś tam?

Nie odpowiedziała, tylko szarpnęła przypiętą do ściany fotografię. Metalowa pinezka spadła na podłogę. Patrząc na te wszystkie uśmiechnięte twarze otaczających ją chłopców, poczuła, że słabnie. Osunęła się i usiadła na leżących w nieładzie zdjęciach. Zupełnie zapomniała o rozmowie z dawnym znajomym.

Gdy po chwili doszła do siebie, zerknęła na wyświetlacz. Carl Grant wciąż czekał na linii.

– Dona?!

– Jestem… – potwierdziła zrezygnowanym głosem.

– Słyszałaś, co mówiłem?

– Nie wszystko, coś przerwało.

– Kilkanaście minut temu rozmawiałem przez telefon z jakimś reporterem. Facet szukał ciebie. Powiedział, że próbował się z tobą skontaktować, ale telefon był głuchy.

– A mówił, dlaczego?

– Zapytał, czy chciałbym skomentować fakt, że nasze dzieci są wychowywane przez zdemoralizowane opiekunki.

– Co takiego?!

– Tak właśnie powiedział! Psiakrew… Mów, co się dzieje, bo nie wiem, co o tym wszystkim myśleć!

– Wierz mi, sama chciałabym wiedzieć. Naprawdę… – skłamała. – Powiedz, że mnie nie znasz albo po prostu nie pamiętasz. W końcu minęło już ponad dwadzieścia lat. Masz prawo nie pamiętać.

– Facet nie wyglądał na takiego, którego można łatwo spławić. I skąd się u mnie wzięły te cholerne zdjęcia?!

– Nie przejmuj się. Ty nie musisz się o nic martwić. – Kończąc rozmowę, ze złością cisnęła komórką o ścianę. Plastikowa osłona telefonu pękła i małe urządzenie rozpadło się na kilka kawałków.

Zaniosła się płaczem. Chowając twarz w dłoniach, całkowicie zapomniała o potrzebie wezwania pomocy. W tej chwili nie było to już istotne. Najchętniej otworzyłaby włamywaczowi, żeby zrobił z nią, co zechce.

Drgnęła, gdy nieoczekiwanie ktoś zadzwonił do drzwi.

– Panno Jonson?!

Otarła łzy. Wiedziała, kto to, bo od razu rozpoznała głos. Jej sąsiad przyszedł sprawdzić, czy wszystko w porządku. Często mu się to zdarzało i zdążyła się już przyzwyczaić do jego niezapowiedzianych wieczornych wizyt.

Musiała się go szybko pozbyć. Nie mógł zobaczyć tego wszystkiego. Podeszła więc do drzwi i zapaliła światło na werandzie, w środku pozostawiając zgaszone. Otworzyła dwa zamki, ale łańcuszka nie zdjęła. Gdy nacisnęła klamkę i powstała dziesięciocentymetrowa szczelina, poczuła orzeźwiający powiew wiatru. Wreszcie miała czym oddychać.

Przed drzwiami stał krzepki i wysportowany pięćdziesięciolatek – zatwardziały kawaler, postrach wszystkich samotnych kobiet w okolicy.

– Tak? – zapytała drżącym głosem.

– Wszystko w porządku, panno Jonson? Słyszałem jakieś niepokojące odgłosy. Dochodziły z ogrodu na tyłach pani domu.

– Tak, tak. To tylko ja i moja niezdarność. Chciałam zrobić przeciąg, ale tylne drzwi się zacięły. Waliłam w nie, czym popadło, jednak zamek nie puścił. Jutro wezwę ślusarza.

– Może mógłbym już dziś jakoś pomóc?

– Naprawdę nie trzeba. Ale bardzo dziękuję za troskę.

– Nie ma pani światła? – zdziwił się sąsiad, jednocześnie szukając tematu do podtrzymania rozmowy.

– W przedpokoju przepaliła się żarówka. – Pomachała latarką. – Tym też zajmę się jutro. Proszę mi wybaczyć, ale miałam ciężki dzień i chciałabym się już położyć.

– Oczywiście. W razie czego wie pani, jak mnie znaleźć.

– Tak, tak, mam pana numer.

Mężczyzna żwawo zbiegł po schodkach.

– Aaa, zapomniałbym… – Odwrócił się. – Dwie godziny temu był tutaj jakiś mężczyzna.

Drgnęła.

– Gdzie dokładnie?

– Przed pani domem – mówił, biegnąc w miejscu. – Szedłem chodnikiem. Zatrzymał mnie. Chciał wiedzieć, jak może się z panią skontaktować.

– Rozpoznał go pan?

– Nie. Przedstawił się, ale nazwisko wyleciało mi z głowy.

– A powiedział może, czego chciał?

– Wspomniał coś o jakimś artykule, chyba na temat sierocińca. Uważałbym na niego, bo zachowywał się dziwnie. Miałem wrażenie, że to dziennikarz.

– Pewnie nic ważnego – powiedziała, udając obojętność.

– Gdyby panią nękał, proszę dać znać.

– Dobrze, dziękuję bardzo.

– Do zobaczenia!

Odprowadziła sąsiada serdecznym spojrzeniem i zamknęła drzwi na klucz.

Ponownie oświetliła latarką zdjęcia w przedpokoju. Podeszła bliżej, by po raz kolejny się im przyjrzeć. Nie myślała już o wezwaniu policji czy szukaniu pomocy. Nic nie było w stanie odwrócić biegu wydarzeń. Nie miała też dokąd uciec, gdyż zbyt wiele osób dowiedziało się o jej grzechach.

Powoli, jedno po drugim, zaczęła podnosić zdjęcia z podłogi. Gdy uzbierała kilkadziesiąt fotografii, zaniosła je do niewielkiego salonu i wrzuciła do kominka. Potem przyszła kolej na ściany.

Po dziesięciu minutach mozolnej pracy korytarz wyglądał jak dawniej. Skończywszy tam, zajęła się pokojem. Wypaloną świeczkę zaniosła do kuchni, po czym zeskrobała ze szklanego blatu rozlany wosk i wypolerowała szybę. Wreszcie wzięła zapalarkę. Podpaliwszy jeden kartonik, włożyła go pomiędzy pozostałe.

Wkrótce cały stos zdjęć ogarnęły płomienie. Zostawiła sobie tylko jedno – to z otaczającymi ją dziećmi.

Panująca wokoło cisza działała na nią uspokajająco. Słyszała tylko dochodzące z kominka trzaski – od płonących fotografii zajęły się drewniane klocki w palenisku. Z tego powodu w salonie zrobiło się jeszcze cieplej, niż było na początku, kiedy weszła do domu.

Siadając na kanapie, wzięła do ręki ROCZNIKI i po raz ostatni, powoli – tak jak czyniła to dawniej – przejrzała wszystkie zdjęcia dawnych wychowanków.

WTOREK

Podenerwowany mężczyzna szybkim krokiem przemierzał korytarz, idąc w kierunku siłowni. W salonie jego wzrok padł na nakryty stół. W pierwszej chwili myślał, że przejdzie obok niego obojętnie, ale ostatecznie zawrócił i kopniakiem odsunął najbliższe krzesło. Zamachnął się, po czym jednym ruchem ręki zrzucił przygotowane nakrycia. Sztućce, kieliszki i talerze wraz z zawartością poleciały na podłogę.

John Snyder – dawniej dyrektor dużej firmy rekrutacyjnej, obecnie bezrobotny – nie potrafił się pogodzić z myślą, że od pewnego czasu stał się całkowicie zależny od swojej żony. W związku z bankructwem firmy wielokrotnie starał się o nową posadę, ale jego ambicje sięgały zbyt wysoko. Chodził na rozmowy kwalifikacyjne, wysyłał CV, a nawet myślał o otwarciu własnej działalności. Nikt jednak nie chciał w swoich szeregach człowieka, który w ciągu kilku lat doprowadził do upadłości dobrze prosperującą firmę.

Nie wiedział, czy w tej chwili bardziej był zły na siebie, czy na żonę. Ta spóźniała się już prawie dwie godziny. Po wczorajszej kłótni chciał ją przeprosić, przygotowując obiad, ale nic mu z tego nie wyszło – jedzenie już dawno ostygło. Musiał więc wyładować na czymś złość, gdyż nie był pewien, jak skończyłaby się ich kolejna sprzeczka.

Szarpnął klamkę i wszedł do siłowni. Zmienił obuwie, po czym założył rękawice bokserskie. Podszedł do worka i na początek, z półobrotu, kopnął z całej siły. Głuchy stuk rozszedł się po sporym pomieszczeniu.

Czegoś mu jednak brakowało – muzyki. Założył więc słuchawki, włączył iPod’a i zaczął boksować. Nawet nie zauważył, kiedy do środka weszła służąca. Była to niska i szczuplutka starsza kobieta o wyraźnie południowoamerykańskich rysach twarzy. Widząc rozwścieczonego właściciela domu tłukącego niewinny worek, natychmiast się wycofała – pobiegła posprzątać salon. Pracowała w tej rezydencji od ponad dziesięciu lat i wiedziała, że w takich momentach najlepiej nie zadawać niepotrzebnych pytań. Poza tym zdążyła się już przyzwyczaić do wybuchowego temperamentu domowników, a tego typu incydenty były ostatnio na porządku dziennym.

Z bałaganem uporała się w niecałe dziesięć minut. Kiedy kończyła czyścić podłogę, usłyszała szczęk zamka w głównych drzwiach. Po chwili do jej uszu dotarł również stukot obcasów uderzających o płytki w korytarzu.

– Witaj, Helen – rzuciła Samantha Snyder, wchodząc do salonu.

– Dzień dobry.

Elegancka pani adwokat miała na sobie szary kostium składający się z żakietu i długich spodni oraz zwiewną bluzkę częściowo odsłaniającą dekolt. Długie, rozpuszczone ciemne włosy podkreślały jej nietuzinkową urodę, a bransoletka z diamentami i elegancki drogi zegarek świadczyły o wysokim statusie społecznym.

Przyglądając się plamom na obrusie, Samantha Snyder odłożyła aktówkę na krzesło.

– Czy coś się stało?

– Nic, droga pani.

– Przecież widzę.

– Ach to… – Służąca nie wiedziała, co powiedzieć. Nie przywykła donosić na ludzi, którzy ją karmią. – To… moja wina. Najmocniej przepraszam. Przygotowywałam dla państwa obiad i… potknęłam się.

Pani domu spojrzała z politowaniem na wystraszoną pokojówkę. Nie uwierzyła w ani jedno jej słowo, więc po prostu przeszła do części kuchennej, która otwierała się na salon. Bez oporów dotknęła palników. Tak jak przypuszczała – były zimne. Otworzyła więc szafkę, gdzie znajdował się kosz na śmieci. Gdy zobaczyła, że ponad połowę pojemnika zajmuje potłuczone szkło, odwróciła się i groźnym wzrokiem zmierzyła służącą.

– Dlaczego kłamiesz? Wiesz, że tego nie znoszę.

– Przepraszam, ja tylko…

– Posłuchaj… Rozumiem, co chciałaś zrobić i doceniam to, ale pamiętaj, że w dzisiejszych czasach nie warto nadstawiać za kogoś karku. Dopóki ja opłacam rachunki, nie musisz się martwić o posadę w tym domu. A jego zostaw mnie. Wsadzałam za kratki najgorsze szumowiny tego miasta, więc poradzę sobie również z własnym mężem. Masz… – Wyciągnęła z portfela banknot studolarowy. – Jak skończysz, jedź do miasta. Kup sobie coś ładnego. Zmień tylko, proszę, obrus i masz wolne.

Helen drżącą ręką chwyciła banknot.

– Dziękuję, pani Snyder. A co z posiłkiem?

– Nie przejmuj się. Też mamy po dwie ręce. Poradzimy sobie.

Słysząc przytłumione odgłosy dochodzące z siłowni, Samantha Snyder poszła na górę – do sypialni. Od dawna się zastanawiała, czy mąż już ją zdradza, czy dopiero zacznie.

Pościel na łóżku była idealnie ułożona, więc odsunęła narzutę i kołdrę, po czym wyciągnęła z torebki urządzenie emitujące promienie ultrafioletowe. Włączywszy je, przyjrzała się prześcieradłu. Było czyste jak łza.

– Grzeczny chłopczyk… A przynajmniej w domu – powiedziała do siebie i pościeliła łóżko.

Dawniej jej mąż był idealnym człowiekiem. Wracał punktualnie do domu, przynosił jej kwiaty, mówił czułe słówka i traktował z szacunkiem. Jednak od czasu, kiedy stracił pracę, zmienił się nie do poznania. Coraz częściej widziała w nim – w jego zachowaniu – odbicie charakteru tych wszystkich zbirów, których spotykała na sali sądowej i podczas przesłuchań. Mimo to nie należała do osób bojaźliwych. W pracy codziennie miała do czynienia z gangsterami, gwałcicielami i mordercami. Jednak coraz częściej nachodziła ją myśl, że gdy pewnego dnia wróci do domu, człowiek, z którym mieszka, nie będzie w stanie zapanować nad emocjami – uderzy ją albo zrobi coś jeszcze gorszego.

Czasu na rozwiązanie tej przykrej sprawy było coraz mniej, a nie miała zamiaru tracić połowy majątku, który zresztą sama zdobyła, podczas długiej rozwodowej batalii. Wiedziała, jak to rozegrać, ale najpierw musiała znaleźć coś, co da jej przewagę.

Ostatecznie weszła do garderoby wielkości dwóch połączonych pokoi. Był to jej azyl. Czuła się tu tak dobrze, jak jej mąż w siłowni. To miejsce dziwnie ją uspokajało. Zdjęła eleganckie spodnie i założyła wygodniejsze, a żakiet oraz białą bluzkę zamieniła na wygodną bluzę z krótkim rękawem.

Niespodziewanie kolczyk zahaczył o nitkę. Ugrzęzła. Musiała na ślepo odczepić złoty drobiazg. Gdy wreszcie wydostała głowę z pułapki i spojrzała w lustro, drgnęła. Tuż za nią stał jej mąż. Poczuła się niepewnie.

Snyder, w przepoconym dresie i z założonymi rękawicami bokserskimi, czekał na reakcję żony. Nie spodziewał się ciepłego przyjęcia, przeprosin ani zrozumienia. Chciał tylko usłyszeć kilka słów wyjaśnienia.

– Witaj… Ćwiczyłeś? – rzuciła obojętnie.

– Można to tak nazwać. Jak ci minął dzień?

– Jak zwykle. – Zaczęła zdejmować biżuterię. – Rozprawa, spotkanie z sędzią, a w drodze powrotnej musiałam wstąpić na komendę. Dlatego przyjechałam trochę później.

– Trochę? Dwie i pół godziny…

– A jak mam to nazwać?

– Nijak. Mogłaś po prostu zadzwonić, że będziesz później.

– Mogłam, ale wierz mi, nie miałam nawet czasu pójść do toalety.

– Wystarczyłaby chwila, jeden telefon.

– Podczas jazdy na komendę rozmawiałam z Samem. Jest już bardzo samodzielny, ale cały czas potrzebuje pomocy w pewnych sprawach. Poza tym nie mogę prowadzić własnej firmy i jednocześnie nie wiedzieć, co się w niej dzieje.

– Chciałaś powiedzieć… naszej firmy.

– Wiesz, co miałam na myśli, więc nie łap mnie za słówka.

– Jak zwykle pani adwokat na wszystko ma wytłumaczenie.

– Coś mi się wydaje, że tym razem za krótko byłeś w siłowni.

– Za szybko przyjechałaś…

– Daj spokój, bo skończy się tak jak wczoraj. – Podeszła bliżej i spojrzała mężowi głęboko w oczy. – Wszystko, co robię, robię dla nas. Nie moja wina, że nie dostrzegasz pewnych rzeczy. Mogłeś pójść na studia prawnicze, ale nie zrobiłeś tego, bo były dla ciebie za trudne. To twoje własne słowa. Gdy zwolnili cię z firmy, chciałeś się rozwijać. Nie przeszkodziłam ci w tym. Co więcej, dałam nawet fundusze na założenie własnej. Po roku przyznałeś, że to był zły pomysł, bo nie miałeś zielonego pojęcia o reklamie. Pieniędzy nie odzyskaliśmy. Poruszyłam niebo i ziemię, żeby zdobyć dla ciebie posadę w kancelarii, u boku sędziego, a nawet nie raczyłeś się zjawić pierwszego dnia w pracy.

– Chciałaś zrobić ze mnie cholerną sekretarkę!

Samantha Snyder wybuchła drwiącym śmiechem.

– I ty masz do mnie pretensje?! Żałosne… Idź się wykąpać, bo cuchniesz potem.

Ominęła go, wyszła z garderoby i opuściła sypialnię. Aż podskoczyła, słysząc trzask pękającej deski. Ostatecznie lepiej w nią niż we mnie, pomyślała. Odwróciwszy się, zobaczyła męża idącego w stronę łazienki. Może sukinsyn się poślizgnie i wyrżnie głową o wannę albo poderżnie sobie żyły moją maszynką, rozmarzyła się. Po prostu miała już serdecznie dość wiecznych sporów.

Gdy zeszła na parter, skręciła w stronę kuchni. Była głodna jak wilk.

Tymczasem John Snyder przeszedł obok łazienki i udał się do pokoju, który niegdyś służył mu za biuro. Z całej siły zatrzasnął drzwi. Zębami odpiął zabezpieczenie rękawic, ściągnął je i ze złością rzucił na podłogę. Otwierając laptopa, usiadł przy biurku. Czekając na uruchomienie się urządzenia, wyciągnął z szuflady butelkę whisky. Po dwóch głębszych łykach wykrzywiło mu usta. Uwielbiał ten efekt. Czując rozpalające go ciepło, rozpiął bluzę z dresu.

Gdy komputer się uruchomił, w wyszukiwarce wpisał dwa słowa: adwokaci rozwodowi.

Myśli Snydera, podobnie jak myśli jego żony, coraz częściej krążyły wokół jednego tematu. Nikt nie chciał powiedzieć tego pierwszy, ale obydwoje wiedzieli, czym to wszystko musi się skończyć. Ona nie mogła sobie pozwolić na stratę połowy majątku, a on nie chciał rezygnować z życia w luksusie. Ostatecznie jednak nie wytrzymał i postanowił wreszcie zakończyć ten toksyczny związek.

*

Czarna furgonetka zatrzymała się przed jedną z bardziej okazałych rezydencji mieszczących się przy Harborview Dr., w północno-zachodniej części Cleveland.

Kierowca mający na sobie uniform kuriera założył czapkę z daszkiem i wysiadł z samochodu. W ręce trzymał kopertę. Z pochyloną głową podbiegł do betonowego słupa stanowiącego część ogrodzenia. Zakotwiczone w nim było jedno ze skrzydeł szerokiej bramy. Otworzył ulokowaną w solidnym filarze skrzynkę na listy i przez kilkucentymetrową szczelinę wsunął kopertę. Wpadła ona do dużego pojemnika, do którego dostęp mieli już tylko mieszkańcy posiadłości.

Kurier wrócił do samochodu i pospiesznie ruszył, ale odjechał tylko kawałek. Cały czas patrzył w lusterko, czy aby przypadkiem ktoś go nie śledzi. Upewniwszy się, że wszystko w porządku, sięgnął po telefon, włączył modulator głosu i z kieszeni wyjął kartkę, na której miał zapisany numer. Po trzech sygnałach usłyszał kobiecy głos.

– Snyder, słucham…

– Dzień dobry, chciałbym rozmawiać z Johnem Snyderem. Zastałem go?

Głos kuriera brzmiał naturalnie, choć jego ton był nieco niższy niż na co dzień.

– Tak, proszę chwileczkę zaczekać.

– Oczywiście.

Mężczyzna usłyszał odgłos odkładanych przyborów kuchennych, a następnie pospieszne kroki. Kobieta szła schodami na górę. Kilka sekund później udało mu się wyłapać dźwięk otwierających się drzwi i jakiś trzask.

– Do ciebie…

– Kto to?

– Nie wiem, nie przedstawił się.

– Nie mogłaś zapytać?

– Sam zapytaj.

Ciekawe, pomyślał kurier.

– Snyder, słucham.

– Czy jest szansa, że pana żona nas słyszy?

– Słucham?

– Nie będę się powtarzał. Tak czy nie?

– Nie. Mamy tylko jeden telefon stacjonarny.

– Dobrze… W takim razie mam dla pana wiadomość, która z pewnością poprawi panu nastrój.

– Skąd wiesz, że… Kim, do cholery, jesteś?

– Uznajmy, że przyjacielem. Nigdy więcej już do pana nie zadzwonię i nigdy więcej się nie usłyszymy.

– O co więc chodzi?

– W skrzynce na listy zostawiłem kopertę. Jest pan sprytnym człowiekiem i na pewno się domyśli, co chciałem przekazać.

– Co w niej jest?

– Powiedzmy, że motywacja do działania. I proszę się pospieszyć. Założę się, że nie chciałby pan, aby to żona jako pierwsza otworzyła tę przesyłkę.

– Nie powiesz mi, kim…

Po tych słowach kurier się rozłączył. Wyjął ze skrytki środek odtłuszczający i dokładnie wyczyścił kupiony przed godziną telefon. Wyrzucił go do stojącego nieopodal kosza na śmieci, po czym pospiesznie odjechał.

*

John Snyder wybiegł z pokoju jak oparzony. Gdy do jego nozdrzy doleciał zapach pieczonego kurczaka, przypomniał sobie o żonie, która była gdzieś na dole. Usłyszał nawet, jak buszuje po kuchni. Tylko spokojnie, pomyślał.

Szybkim krokiem dotarł do schodów i zbiegł na dół.

– A ty dokąd? Za piętnaście minut będzie obiad.

– Idę… pobiegać – wymyślił naprędce. – To nie potrwa długo. – Tak jak się spodziewał, żona tylko pokręciła głową i wróciła do gotowania. Zabrał więc wiszący obok drzwi klucz do skrzynki, po czym opuścił dom.

Nieufnie zlustrował obejście. Był sam. Czuł się jak szpieg na swojej pierwszej misji. Obawiał się tego, co może znaleźć, ale jednocześnie był podniecony dziwną rozmową.

Ostatecznie, gdyby ten człowiek chciał mi zaszkodzić, to dlaczego powiedział, że już się nie usłyszymy?

Podbiegłszy do bramy, bacznie się rozejrzał. Przed posiadłością nie dostrzegł żadnego pojazdu. Chodnik, podobnie jak ulica, również był opustoszały. Schylił się i przy pomocy klucza otworzył zamek. Ostrożnie uchylił metalowe drzwiczki dzielące go od zawartości skrzynki. W tym samym momencie pod bramę, od strony drogi, podbiegł olbrzymi pies. Zaczął potwornie głośno ujadać i Snyder się wystraszył – stracił równowagę. Musiał się podeprzeć ręką, by nie upaść. Gdy nieco ochłonął po nieoczekiwanym spotkaniu, od razu rozpoznał, z czyim psem ma do czynienia. Pupilek sąsiadów po raz kolejny wydostał się z kojca i przeskoczył przez ogrodzenie. Co dziwne, rozwścieczone psisko ujadało tak zaciekle, jak jeszcze nigdy. Na szczęście kilka sekund później zza pobliskiego zakrętu wyłonił się jego właściciel. Biegł jak szalony.

– Max! Wracaj tu! – zawołał Matthew Sikes, zauważywszy, że jego pies próbuje się przecisnąć przez szczelinę pod bramą rezydencji Snyderów. – Cholerny kundlu, wracaj tu! – Podbiegł do zwierzaka i złapał go za obrożę. – John, najmocniej cię przepraszam!

– Cholera, Matthew, przecież chodnikiem mogło iść jakieś dziecko!

Pies błyskawicznie się uspokoił i zaczął obwąchiwać skrzynkę na listy.

– Wiem, wiem… Zrobię wszystko, żeby już więcej do tego nie doszło.

– To nie pierwszy raz, kiedy twój szczeniaczek wydostał się na zewnątrz.

– Zgadza się, ale tym razem rozwiążę problem na dobre.

– Przecież to istna wścieklizna! Nie boisz się o swojego syna?

– W domu jest potulny jak baranek. Nie wiem, co go tak rozjuszyło. Zazwyczaj, gdy uciekał, biegał sobie spokojnie po okolicy.

– Tym razem wyglądało to zgoła inaczej.

– Wiem, wiem… Mam nadzieję, że twoja żona mnie za to nie pozwie. – Sikes uśmiechnął się dobrodusznie.

– Nie martw się. Po prostu zrób z nim porządek. A spodnie i tak miałem zmienić.

Pożegnali się.

Cholerne bydlę, pomyślał Snyder.

Wreszcie mógł w spokoju opróżnić skrytkę. W środku znalazł grubą kopertę. Zabrał ją i zatrzasnął drzwiczki. W drodze do domu przyjrzał się dokładnie tajemniczej przesyłce. Nie było na niej ani jednej litery. Spojrzał pod światło, po czym zmacał kopertę. Czuł, że w środku znajduje się jakiś przedmiot.

Zanim dotarł do drzwi, Samantha stała już w progu.

– Wszystko w porządku? – rzuciła obojętnie.

– Tak, dlaczego pytasz?

– Szybko wróciłeś. – Przez okno w kuchni doskonale widziała całe zajście, ale udała głupią.

– Pies sąsiada nie chciał mnie wypuścić.

– Dla kogo to? – Wskazała kopertę.

– Nie ma adresu. Pewnie jakaś reklama.

– Obiad będzie za pięć minut. Doprowadź się wreszcie do porządku – rzuciła oschle i zeszła mu z drogi.

Skinął głową, po czym posłusznie udał się na górę. Oczywiście ani mu się śniło brać prysznic. Po prostu zamknął się w gabinecie. Siadając za biurkiem, sięgnął po nóż do papieru i bezzwłocznie rozciął kopertę. Jej zawartość wylądowała na blacie, obok laptopa. Były to cztery zdjęcia oraz pendrive.

Z zaciekawieniem przyjrzał się fotografiom. Poczuł złość, kiedy zobaczył, kto znajduje się na pierwszej – była to jego żona. W jakiejś ciemnej alejce obejmowała się z czarnoskórym mężczyzną. Rozdrażniony, sięgnął po kolejne zdjęcie. Zgodnie z jego przypuszczeniami na każdej fotografii widniała Samantha obściskująca się z innym facetem. Dwóch z nich rozpoznał bez problemu. Należeli do jej światka. Jeden był sędzią, drugi adwokatem. Z tym pierwszym oraz jego żoną jedli nawet kiedyś wspólną kolację.

– Zakłamany sukinsyn… Nie dość, że wyżarł mi wtedy pół lodówki, to jeszcze posuwa moją żonę! – Pozostałych osobników nie kojarzył, ale już wiedział, w jakich kręgach szukać. – Wreszcie… – warknął. Od dawna czuł, że coś jest nie tak. Nie sypiali ze sobą od dobrych sześciu miesięcy. Teraz już wiedział, dlaczego. Mimo to ulżyło mu.

Wtedy sobie przypomniał, jak zdobył te materiały. Kim był ten człowiek i dlaczego akurat… Jego myśli zagłuszyło wołanie żony – wzywała na obiad.

– Zaraz zejdę! – wrzasnął na całe gardło. – Chętnie zjem z tobą ostatni posiłek, zdziro jedna – dokończył już znacznie ciszej. Pospiesznie otworzył laptopa i podłączył pendrive. Znajdował się na nim tylko jeden plik audio. Uruchomił odpowiedni program, po czym przeciągnął ikonkę na odtwarzacz. Otworzyło się okienko z paskiem postępu, który zaczął się wolno przesuwać.

To, co usłyszał, specjalnie go nie zdziwiło. Można by nawet powiedzieć, że czegoś takiego się spodziewał.

Odgłosy, jakie dochodziły do jego uszu, spokojnie mogłyby zostać podłożone zamiast ścieżki dźwiękowej w wyuzdanej scenie z filmu pornograficznego. Mimo to bez problemu rozpoznał na nagraniu głos żony.

– Dobra, po kolei… Najpierw zdjęcia. Gdzie będą bezpieczne? – Jego wzrok padł na grubą książkę o tematyce wojennej. Stała na jednej z półek wysokiej biblioteczki. – Idealnie… – Natychmiast sięgnął po opasłe tomisko. Otworzył je na przypadkowej stronie i umieścił zdjęcia w środku. – Jak wojna, to wojna… A ciebie, maluszku, gdzie damy? – Podrzucił pendrive. – W sumie… najciemniej jest pod latarnią. – Otworzył drewnianą skrzynkę, w której trzymał takie same urządzenia. – Poznaj swoich nowych kolegów. – Włożył cenny skarb do środka i zamknął wieczko.

Podszedł do drzwi, ale zanim je otworzył, powiedział półgłosem:

– Jeżeli ta hipokrytka będzie chciała zachować firmę, to wkrótce, mój piękny domku, zostaniemy już tylko sami dwaj.

Samantha z niecierpliwością oczekiwała męża. Nie lubiła jeść zimnych posiłków.

– Nareszcie! – zawołała, widząc Johna schodzącego na parter. Od razu zauważyła, że zlekceważył jej prośbę. Wciąż miał na sobie przepocony dres. Nie chciała jednak dłużej się spierać, więc tę rundę odpuściła. – Widzę, że poprawił ci się humor.

– Tak. Sport zawsze mnie relaksuje.

– Bardziej niż tłuczenie zastawy?

Roześmiał się, ale nie skomentował tej uwagi.

– Z czego się śmiejesz? Zresztą… nieważne. Miałam być jutro wcześniej, jednak w związku z sobotnią wizytą Lorenców zahaczę o galerię i kupię coś na kolację. Między innymi nową zastawę.

– Dobrze, kochanie… – rzucił wesoło Snyder i wbił widelec w soczyste mięso.

*

Rozległ się dźwięk budzika.

John Snyder przeciągnął się i ziewnął, po czym sięgnął po telefon, który wygrywał irytującą melodię. Była godzina dwudziesta pierwsza. Nie pamiętał, kiedy zasnął.

Usłyszawszy zgrzyty bramy garażowej, zerwał się z sofy i podszedł do okna. Zobaczył, jak żona wyjeżdża z domu swoim białym bentleyem. Zawsze we wtorki spotykała się w klubie z przyjaciółkami z branży. Niezmiernie się ucieszył, że wypadło to akurat tego wieczoru. Korzystając z okazji, od razu po obiedzie poczynił odpowiednie przygotowania związane z popołudniowym odkryciem – skontaktował się ze znajomym, z którego usług niegdyś często korzystała Samantha.

Gość miał się pojawić za pół godziny. Nie chcąc marnować czasu, Snyder jeszcze raz dokładnie przesłuchał nagranie, które otrzymał od nieznajomego. Miało ponad dwadzieścia minut. Liczył, że usłyszy coś, co pomoże mu w ustaleniu, z kim żona go zdradza. Niestety, nie wydobył z monotonnej ścieżki dźwiękowej niczego konkretnego.

Ostatecznie sięgnął po dwa zdjęcia, które pozostały mu do identyfikacji. W pierwszej kolejności sprawdził pracowników kancelarii. Tam znalazł pierwszego podejrzanego. Był nim Robert Bigs. Pełnił on funkcję nadzorczą w dziale zajmującym się prawem spadkowym. Snyder wpatrywał się w twarz, chcąc dokładnie ją zapamiętać. Zastanawiał się, czy to głos tego mężczyzny słyszał na nagraniu.

Pozostała jedna niezidentyfikowana osoba. Problem w tym, że ten osobnik był widoczny tylko z profilu, i to niepełnego. Liczne nieudane próby ustalenia jego tożsamości przerwał wreszcie dźwięk domofonu.

Snyder wyjrzał przez okno. Przed bramą stał pick-up, a obok półciężarówki – długo wyczekiwany gość.

– Nareszcie… – Zbiegając na parter, zauważył idącą w kierunku drzwi służącą. – W porządku, to do mnie, sam otworzę. Nie wiedziałem, że jeszcze jesteś.

– Miałam jechać na zakupy, ale… rozbolała mnie głowa. Pojadę innym razem.

– Jasne. Przy okazji… Przepraszam za ten bałagan. Nie wiem, co we mnie wstąpiło.

– Nic nie szkodzi, panie Snyder. Między innymi po to tu jestem.

– Mimo wszystko przepraszam. Czuję się głupio.

Kobieta skinęła głową i odeszła. Zastanawiała się, czemu może zawdzięczać tę nagłą zmianę w zachowaniu gospodarza. Biorąc jednak pod uwagę różne scenariusze, które dawniej miały miejsce w tym domu, wolała się w to nie wgłębiać.

Uniesioną ręką Snyder przywitał się ze znajomym i otworzył bramę. Wyszedł przed dom, aby powitać gościa.

Kierowca pick-upa, nie chcąc blokować wjazdu do garażu, zatrzymał swoje monstrum przed samymi schodami. Był ponadprzeciętnego wzrostu, a muskulatura dodawała jego sylwetce groźnego wyglądu. Miał na sobie luźną koszulę w biało-czerwoną kratę, spodnie dżinsowe i białe adidasy.

Snyder z uśmiechem na twarzy wyciągnął rękę na powitanie.

– Dobrze cię widzieć – zaczął przyjaźnie.

– I wzajemnie, stary druhu – odpowiedział Phil Foster. – Dawno mnie tutaj nie było.

– To prawda. Zazwyczaj spotykaliśmy się na mieście.

– Taaa… Najczęściej w klubie ze striptizem.

– Co racja, to racja. Wejdźmy do środka, bo jeszcze sąsiedzi nas usłyszą.

– A niech sobie poplotkują! Założę się, że gdybym przetrzepał ich nowobogackie tyłki, to mielibyśmy o czym rozmawiać do końca życia!

– Detektyw Foster zawsze w akcji…

– A jakże!

W wyśmienitych nastrojach weszli do domu. Gdy mijali salon, gość niezwykle szarmancko ukłonił się przebywającej w kuchni Helen.

– Czy coś panom podać?

– Dziękuję, moja droga. Nie będziesz nam już dziś potrzebna. Duzi z nas chłopcy, poradzimy sobie.

– Dobrze, w takim razie życzę panom miłego wieczoru.

– Idź prosto i skręć w ostatnie drzwi po lewej, a ja skombinuję coś do picia – poinstruował Snyder.

– Dobra.

Foster udał się we wskazanym kierunku. Szedł wolno, chłonąc przepych, z jakim urządzono ten dom. Już dawno tu nie był. Rozglądał się na boki, dostrzegając coraz to nowe elementy – wazony, posągi, obrazy, rośliny tropikalne. Wszystkie te rzeczy w jakiś magiczny sposób pasowały do siebie i tworzyły nawet przytulną atmosferę. Nie były to jednak jego klimaty. Czuł się tutaj dziwnie nieswojo i dopiero kiedy wszedł do wskazanego pokoju, na jego twarzy zagościł uśmiech. Na środku sporego pomieszczenia znajdował się profesjonalny stół bilardowy, a przy ścianie, przed olbrzymim telewizorem, ulokowano kanapę i niski stolik.

– Home sweet home… – Siadając, sięgnął po pilota.

Telewizor włączył się na kanale sportowym. Leciał mecz bejsbola.

– I jak tam? – zapytał Snyder, wchodząc do męskiej jaskini z dwiema butelkami budweisera.

– Nie przeszkadzaj – zganił go Foster. – Właśnie przeżywam ekstazę.

– To ci w tym nie przeszkodzi. – Snyder podał koledze butelkę.

– Teraz już wiem, że czegoś ode mnie chcesz.

– Owszem… Ale może najpierw partyjka?

– Jak mógłbym odmówić…

Gospodarz ułożył bile i pozwolił przeciwnikowi rozbić.

Mocne uderzenie rozstrzeliło kule po całym stole. Dwie połówki wpadły do narożnych łuz.

– Czyli ja mam całe – zauważył Snyder.

Foster napił się piwa i uderzył po raz drugi. Ponownie dwie bile znalazły się w łuzach.

– Dasz mi w ogóle zacząć?

– Nie ma szans! – Wbił kolejną, a po niej jeszcze jedną.

– To ja sobie pooglądam telewizję.

– Lepiej powiedz, czemu mnie zaprosiłeś.

– Wszystko w swoim czasie. Na razie pijemy piwo i gramy… grasz w bilard – poprawił się gospodarz.

– Spokojnie, w końcu pozwolę ci uderzyć. Zróbmy tak… Jeśli ja wygram, to pijemy i jedziemy następną rundę. Jeżeli ty, przechodzimy do konkretów.

– Gość w dom, Bóg w dom!

– No to jazda…

Po siedmiu kolejkach Snyder ledwo stał na nogach, podczas gdy Foster prawie w ogóle nie odczuł działania alkoholu. Widząc upojenie gospodarza, zaniechał kolejnego strzału i odłożył kij.

– Odpuszczę ci, bo za chwilę mi tu odlecisz. – Usiadł obok półleżącego towarzysza i rozłożył ręce na oparciu kanapy. Właśnie kończył się mecz. – Powiesz mi, o co chodzi, czy będę to musiał z ciebie wyciągnąć?

Snyder stęknął.

– Pod stolikiem leży… laptop – wyjąkał. – Weź go sobie…

– Oj, przyjacielu… dziś przesadziłeś. – Foster sięgnął po komputer. – I co dalej?

– Pendrive…

Detektyw uruchomił znajdujący się na nim plik. Słysząc dochodzące z nagrania dość jednoznaczne odgłosy, spojrzał wilkiem na kolegę.

– Rozumiem, że to męski wieczór, ale w takim razie poproszę o wersję z obrazem.

– Nic nie łapiesz… Myślisz, że po co… – Snyderowi się odbiło – ściągnąłem tutaj prywatnego detektywa?

– Czyj to głos? Nie mów, że Samanthy…

– No chyba nie mój!

– Nie, nie uwierzę w to.

– Gdyby mi jeszcze dawała – gospodarzowi całkowicie rozwiązał się język – to bym ci udowodnił. No ale w tej sytuacji – położył rękę na ramieniu Fostera – musisz mi uwierzyć na słowo.

– Stary, to jakiś absurd! Słuchaj… Pogadamy, jak będziesz trzeźwy. Dzisiaj przesadziliśmy. Wpadnę jutro i jeszcze raz na spokojnie przyjrzymy się problemowi.

– Przecież jesteś tak samo pijany jak ja. – Snyder wstał, ale musiał się przytrzymać oparcia kanapy, aby nie upaść.

– Śmiem wątpić.

– Jak cię gliny złapią, to zobaczymy, co im powiesz. – Pomimo zamroczenia alkoholem gospodarz rozumował całkiem logicznie. – Zrobimy tak… Na górze jest pokój gościnny, a nawet kilka. Możesz się u mnie przespać. Ewentualnie zamówię ci taksówkę, ale, na litość boską, wysłuchaj najpierw, co mam do powiedzenia!

– No dobrze… – Foster posłusznie wrócił na kanapę. – Tylko się streszczaj, bo mam wrażenie, że ta rozmowa nie potrwa zbyt długo.

Snyder przykucnął przed szafką, na której stał telewizor. Otworzył drzwiczki i sięgnął po zdjęcia leżące na pionowo ustawionych płytach DVD. Spróbował wstać, ale nie potrafił złapać równowagi. Podał więc koledze fotografie, a sam oparł się plecami o mebel.

Detektyw z niedowierzaniem przeglądał zdjęcia. Nie miał wątpliwości, kto na nich jest, a jednak próbował się doszukać jakichś niejasności. W pierwszej chwili był przekonany, że to fotomontaż, ale im dłużej wpatrywał się w fotografie, tym bardziej upewniał się co do ich autentyczności.

– I co? Teraz mi wierzysz?

– Wierzę, chociaż wolałbym, żeby to była nieprawda.

– A ja nie. Ta dziwka od dawna szukała na mnie haka. Teraz, zupełnie przypadkiem, role się odwróciły. Moja kolej. Dobiorę się do jej adwokackiego tyłka.

– Znam Sam od piętnastu lat. Nigdy bym nie przypuszczał…

– Zdjęcia mówią same za siebie.

– Skąd je masz? Śledziłeś ją?

– Ja nie, ale ktoś najwyraźniej tak. Przecież to nieistotne, skąd są. Ważne, co i kogo przedstawiają.

– Zgadzam się, jednak lepiej, żeby pochodziły ze sprawdzonego źródła. Dziś wszystko można zmontować.

– I dlatego zaprosiłem ciebie.

– Stary, zrozum… Jestem też jej znajomym. Nie chciałbym…

– Ale moim dłużej! Jakaś baba roluje twojego przyjaciela, a ty będziesz siedział z założonymi rękami?!

– Nie, ale…

– W takim razie cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. Weź sobie te zdjęcia. Będziesz wiedział, kogo szukać.

– Znam tych gagatków.

–Wszystkich? – zdziwił się Snyder.

– Tak.

– To sędzia pełniący urząd w Cleveland. – Foster pokazywał kolejne fotografie. – Ten to adwokat, a dokładniej obrońca z urzędu. Nikt ważny, jakaś płotka. Ten typek pracuje z Sam. Kiedyś widziałem go na komendzie.

– A ostatni?

– To wschodząca gwiazda. Do niedawna pracował w naszym sądzie. Był całkiem w porządku, ale potem dostał nowy, wygodniejszy stołek i palma mu odbiła. Od chwili, gdy został sędzią stanowym, patrzy na wszystkich z góry.

– Założę się, że awansował za konkretne zasługi – zadrwił Snyder.

– Chyba jego ojca i wuja, którzy pociągnęli za wszystkie możliwe sznurki, żeby go tam umieścić. Twierdzi, że sam do wszystkiego doszedł, ale nikt mu nie wierzy.

– Suka mierzy coraz wyżej.

– Przyznam, że zbudowała sobie niezłe zaplecze.

– I dlatego musisz mi pomóc, bo bez niezbitych dowodów od wiarygodnych osób nie mam z nimi szans. Najlepsze byłoby nagranie wideo.

– To… będzie trudne. Jednak zrobię, co w mojej mocy.

– Wiem i wierzę w ciebie.

– W porządku… Postaram się pomóc, ale dziś obaj musimy odpocząć. Chyba już czas, żebyś wezwał mi tę taksówkę. Sam może wrócić w każdej chwili i nie chciałbym, żeby zobaczyła nas razem. Nie po tym, o co mnie poprosiłeś. Podczas ewentualnej rozmowy musiałbym jej kłamać w żywe oczy, a tego wolałbym uniknąć.

– Jesteś dobrym człowiekiem – wybełkotał łamiącym się głosem Snyder, łapiąc przyjaciela za koszulę. – Helen!!!

– Tak, to też bym potrafił. Trzeba było powiedzieć. – Olbrzym uśmiechnął się dobrotliwie.

Wkrótce w drzwiach pojawiła się służąca.

– Tak, panie Snyder?

– Wezwij taksówkę dla mojego przyjaciela!

– Oczywiście.

Kobieta poszła wykonać telefon, a Phil Foster złapał towarzysza pod ramiona i pomógł mu przejść na kanapę.

– Dzięki, stary. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił.

– Podziękujesz mi, jak coś znajdę.

Detektyw poklepał kolegę po ramieniu, zabrał materiały i pospiesznie wyszedł. Dogonił Helen w ostatniej chwili. Poprosił, aby nie wzywała taksówki. Kobieta była nieco zdezorientowana, ale nie dyskutowała z poleceniem. Ostatecznie odprowadziła gościa do drzwi, pożegnała go uśmiechem i otworzyła bramę.

Foster nie chciał zostawiać samochodu. Wolał zaryzykować i prowadzić pod wpływem alkoholu, niż spotkać się tutaj następnego dnia z kobietą, którą od dziś miał śledzić.

ŚRODA

– Adams! Gdzie on, do cholery, jest?! – zawołał groźnie Arthur Goldwyn, szef wydziału zabójstw w Cleveland. Wyszedł z gabinetu i złowieszczo zlustrował podwładnych, oczekując konkretnej odpowiedzi.

– Przesłuchuje tego dzieciaka, który spowodował wczorajszy wypadek – odezwał się jeden z policjantów.

– Dawać mi go tutaj, a tego bachora niech ktoś inny poniańczy!

Sekretarka sięgnęła po telefon. Nie trzeba było jej dwa razy powtarzać.

– Szef chce cię natychmiast widzieć – powiedziała poważnym tonem. – Wiem, ale masz tu przyjść. – Detektyw próbował jej coś wytłumaczyć, lecz bezskutecznie. – To wyznacz kogoś do przesłuchania. Jeżeli zaraz się tutaj nie zjawisz, pan kapitan wpadnie w szał. A właściwie to… już wpadł. – Usłyszała ciche przekleństwo, jednak nie zrobiło to na niej najmniejszego wrażenia. Spełniwszy swój obowiązek, spokojnie odłożyła słuchawkę, po czym oznajmiła: – Zaraz tu będzie.

Kilka minut później na piętrze pojawił się wezwany policjant.

Detektyw James Adams nie charakteryzował się postawną sylwetką ani wyrazistą twarzą. Był niskiego wzrostu i na pierwszy rzut oka zupełnie nie pasował do wizerunku stróża prawa. Lat dodawały mu również postępujące zakola oraz lekka siwizna. Jednak pomimo niepozornego wyglądu, który niejednego już zmylił, Adams nie miał sobie równych, jeżeli chodziło o trudne sprawy, a zwłaszcza zagmatwane przypadki. Świetnie znał się na swoim fachu i zazwyczaj bezgranicznie oddawał się pracy.

Niestety ten dzień, jak zresztą wiele innych również, nie zaczął się dla niego najlepiej. Mimo to był gotowy na nowe wyzwanie. Idąc w kierunku gabinetu szefa, z pamięci odtwarzał przebieg przesłuchania, którego nie pozwolono mu dokończyć. W myślach układał już raport zamykający sprawę. Gdy dotarł do drzwi, zapukał i bez zbędnego oczekiwania wszedł.

– Wreszcie… Siadaj – rzucił kapitan i wskazał stojące przy biurku krzesło. Sam usiadł po drugiej stronie w wygodnym fotelu. – Przepraszam, że ci przerwałem, ale mam tu coś znacznie ciekawszego od narwanego nastolatka.

– Mam nadzieję, bo nie znoszę zostawiać po sobie niedokończonych spraw.

– Wiem i szanuję to. – Goldwyn mówił całkiem szczerze. Pomimo oschłości w stosunku do podwładnych, tego detektywa, a zwłaszcza jego otwarty umysł, cenił ponad wszystko. – Tutaj masz adres. – Pomachał obszarpaną kartką.

– Zdradzi pan jakieś szczegóły?

– Powiem tylko tyle, że ekipa i koroner są już na miejscu.

– Czyli mamy trupa.

– Ofiara to starsza, samotna biała kobieta. Dziś rano sąsiad, widząc stojący przed domem samochód właścicielki, a także dwie gazety na ganku, zaniepokoił się i wezwał policję. Chłopcy z patrolu znaleźli w domu ciało. Wygląda to na samobójstwo, ale…

– W takim razie nie jestem ci potrzebny.

– Nos mi podpowiada, że sprawa nie jest taka prosta, na jaką wygląda.

– Kim była ofiara?

– Obecnie przedszkolanką, a dawniej… zakonnicą.

– No proszę… – Adamsa wyraźnie zaciekawiło ostatnie zdanie.

– Coś nie tak?

– Ludzie wierzący uważają samobójstwo za desperacki akt niepozwalający osiągnąć życia wiecznego. No chyba że…

– …był ku temu bardzo konkretny powód – dokończył Goldwyn.

– Właśnie. Chociaż jest jeszcze inna możliwość.

– Jaka?

– Ktoś mógł jej w tym pomóc.

– Wiedziałem, że sprawa ci się spodoba. – Kapitan pstryknął palcami. – Jedź tam natychmiast. Im szybciej się za to weźmiesz, tym lepiej. Tylko ani słowa prasie! Wiesz, jak ludzie reagują na takie wieści. Ofiara mieszkała w spokojnej okolicy, opiekowała się dziećmi, a dawniej była zakonnicą i pewnie pomogła wielu ludziom. Jeżeli opinia publiczna się dowie, kogo podejrzewamy, oczywiście, jeżeli nie było to samobójstwo, z pewnością znajdą się tacy, którzy wezmą sprawy w swoje ręce.

– Potrafię być dyskretny.

– Nie wątpię, ale nie chcę żadnych niedomówień. Między innymi dlatego wezwałem ciebie. Dawno nie mieliśmy tu podobnej sprawy, więc… bądź delikatny. Dwa razy się zastanów, zanim kogoś o coś zapytasz.

– Jasne. Coś jeszcze? – Adams wstał.

– To wszystko. Nie zapomnij zabrać adresu.

– Zapamiętałem go.

– I to mi się podoba!

*

Adams zabrał kluczyki do służbowego, nieoznakowanego wozu, po czym zjechał windą na parking.

Po niecałym kwadransie jazdy zobaczył w oddali dwa radiowozy, karetkę i samochód koronera. Gdy podjechał bliżej, dostrzegł również policjantów oklejających żółtą taśmą obejście domu. Dodatkowo zablokowano jeden pas ruchu, aby technicy mogli poszukać ewentualnych śladów opon.

Zatrzymał samochód przed słupkiem. Wysiadł i od razu podszedł do najbliższego funkcjonariusza. Okazało się, że był nim jego pomocnik-asystent, Paul Bennet.

– Detektywie…

– Witaj, Paul. Co mamy?

Poszli w kierunku domu.

– Prawdopodobnie samobójstwo. Samotna, starsza kobieta. Nikt nic nie widział ani nie słyszał. Rudy właśnie przesłuchuje sąsiada, który nas zawiadomił.

– I…

– Na razie nic.

– Dobra. Znajdź mi na jej temat wszystko, co zdołasz. Po­dzwoń po znajomych, odwiedź sąsiadów. Chcę wiedzieć, z kim się spotykała, czy miała długi, wrogów, jaki był jej ulubiony kolor i jakie zwierzęta domowe preferowała.

– Jasne.

– Dzięki… – Adams klepnął podwładnego w ramię.

Od samych drzwi wejściowych słychać było dyskutujących śledczych.

– Uwaga na pinezki i roztrzaskany telefon! – zawołał jeden z techników fotografujący dowody w niewielkim salonie po drugiej stronie przedpokoju.

Jezu, ale duchota, pomyślał Adams. Ocierając pot z czoła, przykucnął i przyjrzał się podłodze. Od razu też rzucił okiem na ściany oklejone tapetą. Były na niej widoczne liczne otworki. Wyglądało na to, że ktoś miał coś do ukrycia.

W miarę zbliżania się do łazienki słyszał coraz głośniejszą rozmowę dwóch techników.

– Samobójstwo, jak nic. Stawiam dziesięć dolarów i lunch.

– Przyjmuję. Obyś tym razem był wypłacalny.

– Zobaczysz, przyślą kogoś…

Gdy Adams stanął w drzwiach łazienki, mężczyźni zamilkli. Nie spodziewali się asa wydziału. Od razu się domyślili, że coś jest nie tak, ponieważ tego detektywa nie wzywano do oczywistych spraw. W związku z tym technik, który przyjął zakład, uśmiechnął się do kolegi. Ten tylko pokręcił głową i burknął coś pod nosem.

Gdy obaj się odsunęli, Adams podszedł bliżej wanny wypełnionej do połowy ciemnoczerwoną mieszaniną wody i krwi, w której leżały nagie, pomarszczone, blade zwłoki lokatorki. Prawa ręka, podobnie jak większość ciała, była zanurzona w cieczy. Lewa wystawała poza obręb wanny. Po wewnętrznej stronie przedramienia, nieco powyżej nadgarstka, widniało głębokie nacięcie. Krew wypływająca z żyły utworzyła na podłodze sporą plamę. Na prawej krawędzi wanny leżał duży nóż kuchenny, a wokoło stało kilka wypalonych świeczek.

– Czas zgonu? – Adams pochylił się nad ciałem.

– Mniej więcej trzydzieści sześć do czterdziestu ośmiu godzin – odparł technik, po czym od razu dodał: – Dokładny czas poznamy po sekcji.

– Na prawej ręce też są ślady po nożu?

– Tak. Takie same, chociaż na pierwszy rzut oka wydają się nieco głębsze.

– Czyli była leworęczna.

– Albo mniej zdeterminowana po pierwszym cięciu.

– Raczej nie. Zapaliła świeczki, nalała wody, a po podcięciu żył odłożyła nóż. Nie upuściła go ani nie wyrzuciła. Po prostu odłożyła. Spójrzcie na ślady krwi na brzegu wanny.

– Czyli samobójstwo! – krzyknął niespodziewanie młody mężczyzna, myśląc, że wygrał zakład.

Adams spojrzał na niego z politowaniem.

– Piętnaście lat temu też bym tak pomyślał, ale doświadczenie mnie nauczyło, że nie wszystko jest czarne lub białe.