Anestezja - Thomas Arnold - ebook + książka

Anestezja ebook

Arnold Thomas

0,0
39,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W podziemiach waszyngtońskiego centrum handlowego zostaje uprowadzony Russell Miller. Wzorowy ojciec i mąż znika bez śladu. Nikt nie żąda okupu, a poszlaki prowadzą donikąd. Kate Frost – dziennikarka i zarazem narzeczona detektywa Nicolasa Stewarta, któremu przydzielono sprawę zaginięcia Millera - jedzie do Nowego Jorku, gdzie ma się spotkać z dyrektorem stacji telewizyjnej i odebrać pewną przesyłkę. Nawet nie przypuszcza, jak jedna koperta jest w stanie wpłynąć na jej życie. Po powrocie do stolicy dziennikarka odbiera dwa telefony z ostrzeżeniami. Przestraszona, prosi o pomoc narzeczonego, jednak nawet on nie jest w stanie ochronić jej przed tym, co nadchodzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 482

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © 2013 by Thomas ArnoldCopyright © 2022 by T.A. BOOKS

Projekt okładkiKamil Sanex CieślaNatalia Jargieło

Fotografia na okładceKamil Sanex Cieśla

Skład i łamanieprzygotowanie wersji elektronicznejArtur Kaczor, PUK KompART

ISBN 978-83-67516-02-0 (EPUB)ISBN 978-83-67516-03-7 (MOBI)

WydawcaT.A. BOOKS

Książkę dedykuję Annie, Stelli, Ryszardowioraz śp. Dorocie – osobom, na których zawsze mogłemi nadal mogę polegać.Dziękuję Wam…

Powieść ta jest fikcją literacką. Nazwiska, postaci, miejsca oraz zdarzenia są dziełem wyobraźni autora. Użyto ich w sposób fikcyjny i nie powinny być interpretowane jako rzeczywiste. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych zdarzeń, miejsc, organizacji lub osób jest wyłącznie dziełem przypadku.

PROLOG

Rok przed głównymi wydarzeniami

Winylowy fartuch i długie, sięgające za łokcie rękawice z tego samego materiału były umazane krwią. Podobnie prezentowała się plastikowa osłona maski chroniącej twarz podstarzałego mężczyzny obojętnie spoglądającego na swoje dzieło – rozczłonkowane ciało leżące na dwuipółmetrowym metalowym stole. 

Podłoga łagodnie opadała ku środkowi sali i była poprzecinana strugami zakrzepłej krwi. W suficie zaś znajdowało się kilkanaście spryskiwaczy w dwóch kolorach oraz trzy potężne wyloty rur.

Osobnik przyprowadził stojący pod ścianą wózek i zaczął pojedynczo pakować pocięte wcześniej części ciała do dużych plastikowych worków. Te zaś wrzucał niedbale do pojemnika. Gdy skończył, zabezpieczył go metalowym wiekiem, przepchnął z powrotem pod ścianę i ustawił na wyznaczonym miejscu.

Wreszcie przeszedł do ciasnego pomieszczenia będącego jednocześnie śluzą oraz przebieralnią. Na pierwszy rzut oka nie znajdowało się w nim nic oprócz czterech ścian i małej czerwonej diody obok drzwi. Gdy mężczyzna przyłożył do niej palec, otworzyła się zamaskowana szafa, z której wyjechał wieszak z czystymi ubraniami.

Pracownik przebrał się, a brudną odzież ochronną spakował do worka. Wreszcie podszedł do drzwi prowadzących do zakrwawionego pomieszczenia i nacisnął guzik obok klamki. Chwilę po tym, jak czerwone światło ostrzegawcze zaczęło pulsować, z podłogi wysunęły się dysze w dwóch kolorach.

Najpierw zielone spryskały sufit oraz boczne ściany mieszaniną środka rozpuszczającego krew i dezynfekującego, a następnie niebieskie silnymi strumieniami wody dokładnie spłukały całość. Kiedy wszystko spłynęło do otworu na środku sali, operacja została powtórzona przy użyciu spryskiwaczy sufitowych. Na koniec włączył się wyciąg. Olbrzymie rury zasysały wilgotne powietrze, transportując je na zewnątrz.

Procedura oczyszczania sali trwała niecałe dziesięć minut, a po jej zakończeniu można było jeść z podłogi.

Opuściwszy przebieralnię, mężczyzna zamknął za sobą drzwi, po czym rozpoczął operację dezynfekcji, która tym razem została przeprowadzona w śluzie. Nie czekając na jej zakończenie, podszedł do stojącego nieopodal ściany wózka, otworzył wieko i wrzucił do środka worek z zakrwawioną odzieżą ochronną. Ustawiwszy stopy na wyznaczonych miejscach, obrócił głowę i czytnik siatkówki oka pojedynczym sygnałem potwierdził tożsamość. Pracownik poczuł delikatne szarpnięcie, po czym prostokątny fragment podłogi zaczął opadać.

Podróż ciemnym, klaustrofobicznym szybem zakończyła się po trzydziestu sekundach.

Pchnięty wózek zjechał z platformy, zatrzymując się niemalże samoczynnie przy potężnym urządzeniu przypominającym kształtem wbudowaną w ścianę szklarnię. Osobnik pociągnął za metalowy uchwyt i wysunął długi pojemnik z licznymi otworami na każdej z powierzchni. Przerzucił do niego worki, po czym wsunął podajnik z powrotem. Na panelu sterującym ustawił najwyższą temperaturę. Nacisnął jednocześnie dwa guziki i z wnętrza urządzenia dobiegł szybko narastający szum.

Płomienie błyskawicznie objęły zawartość pojemnika, a przez perforowane ściany wdarły się również do jego środka.

Miesiąc przed głównymi wydarzeniami

– Stella, jesteś tam?! Stella!

Po powtórnym wezwaniu padła odpowiedź:

– Już idę, proszę pana! – rozbrzmiał w oddali kobiecy głos.

Znajdujący się na rusztowaniu trzej robotnicy odprowadzili wzrokiem kobietę, która przemknęła pod nimi. Ucieszyli się, że to nie ich wezwano. Znali trudny charakter właściciela i woleli nie mieć z nim do czynienia. Natychmiast wrócili do swoich obowiązków – w pośpiechu wykańczali sufit, który już dawno miał być gotowy.

Rezydencja Petersonów była niewidoczna dla przechodniów. Mieściła się w jednej z najbogatszych dzielnic, w północno-zachodniej części miasta i od głównej drogi oddzielał ją wysoki mur, za którym rozpościerała się gęstwina bujnych drzew oraz krzewów ozdobnych. Posiadłość była niczym ogród botaniczny, a o estetykę obejścia dbało na co dzień czterech doświadczonych ogrodników.

Collin Peterson – były właściciel potężnej firmy jubilerskiej – zawsze przywiązywał wagę do szczegółów. Lubił, kiedy sprawy przebiegały tak, jak to sobie wyobraził i zaplanował. Nie wszystko jednak w życiu udało mu się przewidzieć. Od dłuższego czasu zmagał się z poważnymi problemami zdrowotnymi i coraz rzadziej wstawał z łóżka. Przez ponad połowę życia walczył z astmą, a ostatnie kilka lat upłynęło mu na zmaganiach z postępującą dysfunkcją nerek oraz wątroby. Wiedział, że w tej walce stoi na z góry przegranej pozycji, więc zapragnął odejść z godnością. Nie chciał, aby jego pogarszający się stan zaważył na pozycji firmy i ostatecznie pogodził się z jakże trudną dla niego decyzją – władzę nad imperium przekazał synowi.

Ten niegdyś tryskający energią mężczyzna teraz był już tylko swoim niewyraźnym cieniem. Choroba wyssała z niego resztki sił i chęci do dalszej walki. Przez to stał się jeszcze bardziej opryskliwy niż kiedyś. Otoczeniu trudno było znieść jego gburowaty charakter i tylko obojętność na fochy oraz obelgi umożliwiała trzeciej z rzędu pielęgniarce zatrudnionej w ciągu czterech miesięcy wytrzymywanie z tym jakże trudnym pacjentem.

Do sypialni Petersona weszła niewysoka, szczupła, rudowłosa kobieta w niebieskim kitlu. Stanęła obok łóżka, na którym leżał gospodarz. Na jego głowie nie było już ani jednego włosa w kolorze innym niż siwy, a czoło miał poorane zmarszczkami. Skwaszona mina mężczyzny mówiła sama za siebie.

– Gdzie byłaś?! – Peterson musiał wziąć głęboki oddech, zanim wypowiedział kolejne słowa. – Wołałem cię z dziesięć razy!

Może od razu pięćdziesiąt, dopowiedziała w myślach Stella.

– Przepraszam, byłam w salonie. Rozmawiałam z doktorem Greenem, który instruował mnie, jak prawidłowo obsługiwać nowy dializator. Chyba nie chce pan, żebym narobiła bałaganu – powiedziała żartobliwie i uniosła brew. Lubiła czasem droczyć się ze swoim chlebodawcą.

– Wszystko mi jedno – odburknął pacjent. – Muszę się napić. Przynieś mi, proszę, sok jabłkowy. Tylko bez dodatku mięty!

– Oczywiście… Dobrze pamiętam, gdzie wylądował ostatni. – Stella spojrzała w kąt pokoju, gdzie na białej ścianie dało się zauważyć żółtawą plamę. – Zaraz wracam. Proszę nigdzie nie wychodzić.

– Bardzo śmieszne!

Gdy przyniosła zamówiony napój, Peterson wypił łyk i odstawił szklankę na nocny stolik, po czym sięgnął po urządzenie sterujące łóżkiem, by podnieść nieco oparcie. Pod poduszką wymacał pilota, którym włączył umocowany na specjalnym stelażu, metr nad nogami, telewizor. Zaraz potem spojrzał spode łba na kobietę. Zirytowała go tym, że nie miała zamiaru sobie pójść.

– To wszystko… Gdy będę cię potrzebował, nie omieszkam zawołać.

– Dobrze. Ale tak dla przypomnienia… Nie musi pan krzyczeć. Wystarczy nacisnąć przycisk. Dostanę sygnał na telefon i przybiegnę co tchu.

– Cały czas o tym zapominam – warknął Peterson, nie odrywając wzroku od telewizora.

Stella skinęła głową i wróciła do salonu – do znacznie przyjemniejszego towarzystwa.

Na obszernej, obitej brązową skórą sofie siedział doktor Robert Green – specjalista z dziedziny urologii. Wyraźne zakola na jego głowie świadczyły o średnim wieku ich właściciela, a szary garnitur drogiej marki wydawał się odrobinę za ciasny. Mimo to doktor podobał się kobietom. Stella przez chwilę przypatrywała się, jak gość czyta znalezione pod stołem czasopismo. Forbes był niegdyś ulubionym tytułem Collina Petersona i jedynym, który milioner każdorazowo studiował od deski do deski.

Doktor, zauważywszy pielęgniarkę, odłożył gazetę i wstał. Poczekał, aż kobieta zajmie miejsce.

Stella znała zasady dobrego wychowania, więc ten gest sprawił jej przyjemność. Wśród wyzwisk i obelg ze strony właściciela domu, których codziennie musiała wysłuchiwać, była to niezwykle miła odmiana.

– Proszę nawet nie pytać – uśmiechnęła się, siadając.

– Nie miałem zamiaru. Doskonale rozumiem, co pan Peterson przechodzi. Dla niektórych osób choroba czy śmierć nie jest tak straszna, jak uzależnienie od innej osoby. Tego boją się najbardziej.

– Ma pan rację, doktorze, trzeba być wyrozumiałym. – Na twarzy kobiety pojawił się nieco wymuszony uśmiech. – Wracając do tematu dializatora…

– Właśnie… Podstawowe zagadnienia już omówiliśmy. – Doktor poklepał ściankę stojącej tuż obok niego białej maszyny. – Mamy tutaj sprzęt z najwyższej półki, więc nie powinno być żadnych problemów. To cacko jest bardzo samodzielne, jednak od czasu do czasu trzeba po prostu zerknąć, czy wszystko w porządku.

– Rozumiem, ale… Jest pan pewien, że sobie poradzę?

– Całkowicie i bezsprzecznie! Zresztą… ma pani mój numer. Zostawiam także namiary do serwisanta. – Green wręczył pielęgniarce wizytówkę. – Można dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Najwyżej nie odbierze! – powiedział wesoło. – Jutro pojawią się ludzie, którzy pomogą pani ustawić i podłączyć urządzenie.

– Dziękuję.

– Żałuję tylko, że nie mogę zrobić nic więcej. – Doktor wstał. Tym ruchem dał do zrozumienia, że wizyta dobiegła końca.

Kobieta zrobiła to samo, po czym grzecznie podziękowała lekarzowi i razem opuścili salon. Gdy znaleźli się na korytarzu, usłyszeli dochodzący z sypialni Petersona głos komentatora sportowego.

– Teraz mam go z głowy na jakąś godzinkę albo nawet dwie – powiedziała półszeptem kobieta. – Ostatnio tylko sport jest w stanie go zająć na dłużej, a przy tym nieco uspokoić.

– Cholero jedna! Do kogo podajesz?!

– Uspokoić? – Doktor spojrzał ze współczuciem na rozmówczynię.

– Oczywiście… Teraz się wykrzyczy i dzięki temu popołudnie będzie już całkiem znośne – odparła z wyraźnym zadowoleniem w głosie.

– No cóż… Jak widać, każda metoda jest dobra. Codziennie uczę się czegoś nowego.

Stella wyprzedziła doktora o kilka kroków, chcąc otworzyć mu drzwi. Gdy mężczyzna był już w progu, zza pleców doszło go wołanie:

– Doktorze Green!

Wezwany zatrzymał się i rozejrzał po domu, próbując zlokalizować wołającą go osobę. Ostatecznie jego wzrok padł na podest oddzielający dwie części schodów prowadzących na piętro. Stał tam wysoki mężczyzna ubrany w idealnie skrojony granatowy garnitur. Choć bez okularów Green nie widział dokładnie twarzy, od razu poznał, z kim ma do czynienia. Malowała się przed nim nienaganna sylwetka Richarda Petersona – dziedzica fortuny Petersonów, który w związku z chorobą ojca przejął władanie nad rodzinnym imperium.

Syna Petersonów nie można było pomylić z nikim innym. Jego imponujący wzrost – ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów – oraz wyraziste rysy twarzy na długo zapadały w pamięć każdemu, a szczególnie każdej, która go spotkała. W odróżnieniu od swojego ojca był znany światu nie tylko z zamiłowania do pracy, jakie zostało w nim zaszczepione, ale również z tego, że nie stronił od nocnego trybu życia. Bywał też częstym gościem ekskluzywnych klubów i balów charytatywnych. Sam wielokrotnie organizował przyjęcia ze zbiórkami na cele dobroczynne. Co więcej, jako zdeklarowany kawaler, był uznawany za jedną z najlepszych partii w mieście. W związku z tym magazyny plotkarskie prześcigały się w spekulacjach, która będzie jego kolejną partnerką. On tymczasem doskonale się bawił, zmieniając kobiety jak rękawiczki – niemalże każdego wieczoru towarzyszyła mu inna.

– Witam, panie Peterson. – Doktor skinął głową w kierunku pospiesznie schodzącego po schodach dziedzica.

– Tak mówiono do mojego ojca, ja jestem Richard. – Milioner już z daleka wyciągnął rękę na powitanie.

– To ja panów zostawiam samych.

– Dziękuję, Stello. Zajmę się panem doktorem.

Kobieta pospiesznie się oddaliła.

– Przepraszam, że zatrzymuję, ale czy mógłby mi pan poświęcić parę minut swojego cennego czasu? Chciałbym omówić na osobności kilka kwestii związanych z ojcem. Nie ukrywam, że wolałbym, aby nas nie usłyszał, nawet przypadkiem.

– Oczywiście… Na następną wizytę jestem umówiony za… – Green spojrzał na zegarek – godzinę, więc mam jeszcze trochę czasu.

– Wyśmienicie! – Richard Peterson przyklasnął. – W takim razie… zapraszam na górę. – Wskazał schody.

Gdy weszli do znajdującego się na piętrze gabinetu, doktor, któremu luksusy nie były obce, zamarł ze zdumienia.

Cztery gustownie podświetlone oryginalne obrazy Rembrandta idealnie wtapiały się w pięknie zachowany salonik z czasów Ludwika XVI. Naprzeciwko wejścia znajdował się rzeźbiony kamienny kominek, a po każdej z jego stron – olbrzymie regały z książkami.

Doktor był jak odurzony, gdy jego nozdrza podrażnił specyficzny zapach historii, który tak uwielbiał. Podszedł do półek i zaczął się przyglądać woluminom. Ich grzbiety już z daleka wyglądały imponująco. Natychmiast zauważył, że większość pozycji jest bardzo stara i miał obawy przed sięgnięciem po którąkolwiek z nich.

– Proszę się nie krępować – zachęcił łagodnie Richard Peterson. – Jaki będzie z nich pożytek, jeśli nikt po nie nie sięgnie?

Drżącymi rękami doktor wyciągnął tom, który tak bardzo go zainteresował. Była to niemiecka książka poświęcona budowie ludzkiego ciała. Nie potrafił rozszyfrować podpisu autora, ale ręcznie zapisane karty i tak samo wykonane szczegółowe szkice robiły piorunujące wrażenie.

– Człowiek, który stworzył to arcydzieło, był nie tylko geniuszem, lecz również artystą.

– Nie wiem, kto jest autorem, ale wiem na pewno, że to jeden z najstarszych i pewnie najcenniejszych okazów biblioteki ojca.

– Nic dziwnego… Prawdziwy skarb… – Doktor z najwyższym szacunkiem przewracał kolejne strony. Był zdumiony perfekcjonizmem, z jakim wykonano to dzieło. Z żalem odłożył książkę na półkę. Zauroczony biblioteką, stale dostrzegał coraz to nowe detale i marzył o tym, aby mieć chociaż kilka minut więcej na ich podziwianie. Czas jednak naglił, a on musiał się skupić na pracy. – Piękny gabinet! – pochwalił z wyraźnym uznaniem w głosie.

– Mojego ojca charakteryzowało zamiłowanie do szczegółów, a gabinet to efekt jego pasji. Proszę się rozgościć… Brandy?

Gospodarz podszedł do pozłacanego globusa pełniącego funkcję barku. Gdy podniósł górną półkulę, oczom doktora ukazała się majestatyczna kolekcja najróżniejszych trunków świata. Green nie chciał nawet zgadywać, ile mogły kosztować niektóre butelki.

– Nie, nie… Nie mogę – zaprzeczył natychmiast. – Bądź co bądź, jestem w pracy.

– Oczywiście… Nie będę nalegał.

– Chciał pan ze mną porozmawiać o…

– Racja… Nie marnujmy czasu.

Usiedli po przeciwnych stronach zabytkowego biurka.

– Chciałem zapytać, licząc jednocześnie na szczerą odpowiedź, o stan mojego ojca. Wiem, że już o tym rozmawialiśmy przez telefon, ale dzisiaj pragnę usłyszeć najszczerszą prawdę, nawet tę najgorszą z najgorszych.

Green zastanowił się chwilę.

– Pana ojciec jest trudnym przypadkiem i upartą osobą. Sama dializa nie jest jeszcze końcem świata, a z astmą można żyć pod warunkiem regularnego stosowania leków. Jednak pan Peterson z dnia na dzień słabnie i wyraźnie widać, że męczy go ten stan. Znam ludzi w jego wieku z podobnymi, a nawet ze znacznie cięższymi dolegliwościami. Mam na myśli pacjentów onkologicznych, którzy naprawdę potrafią się cieszyć życiem, każdą jego chwilą.

Richard Peterson nawet nie drgnął. Z uwagą chłonął każde słowo doktora.

– Problem pana ojca leży głębiej, w jego psychice. Oczywiście proszę mnie źle nie zrozumieć, ale…

– Rozumiem pana doskonale! Znam swojego ojca bardzo dobrze. Gdy zachorował, przejąłem pieczę nad firmą. Zrobiłem to na jego żądanie, ale mam wrażenie, że od tego momentu poczuł się niepotrzebny i zaczął się coraz bardziej odgradzać od świata. Nie widząc sensu życia, poddał się.

– Tak to właśnie oceniam.

– Czy jest dla niego jakaś nadzieja? Z astmą całe życie sobie radził, więc mam wrażenie, że w głównej mierze chodzi o całkowite uzależnienie od regularnych dializ.

– W tej chwili tylko przeszczep mógłby mu zapewnić szansę na powrót do normalnego życia.

– Ale o tym już rozmawialiśmy. Mówił pan, że niezmiernie trudno znaleźć dawcę.

– To prawda. Szczególnie dla pańskiego ojca, który ma rzadką grupę krwi. Powiem tak… W jego przypadku trudno to mało powiedziane. W dzisiejszych czasach kolejki są ogromne. A nie jest on pierwszy na liście… Poza tym właściwa grupa krwi to nie wszystko. Uzyskanie odpowiednio dużej zgodności tkankowej dawcy i biorcy graniczy niemalże z cudem. Wyjątkiem bywa przeszczep pomiędzy członkami rodziny, gdzie zgodność jest wysoka. Oczywiście dokonujemy przeszczepów również w przypadkach małej zgodności, jednak istnieje wtedy duże ryzyko odrzucenia narządu.

Peterson spochmurniał. Po chwili milczenia wstał i zaczął nerwowo krążyć po pokoju.

– Wszystko w porządku?

– Tak. To znaczy… nie. Mój ojciec jest nieuleczalnie chory. Poza tym wszystko w porządku. – Wiedział, że zachował się nietaktownie, ale w którymś momencie musiał dać upust frustracji. Zazwyczaj w sytuacjach bez wyjścia pomagała mu książeczka czekowa. Teraz nawet ona była bezwartościowa. – Przepraszam, doktorze… Proszę mi wybaczyć. Czasem nie wiem, co we mnie wstępuje.

– Proszę nie robić sobie wyrzutów. Bezradność to stan często spotykany w moim zawodzie. Znam wszystkie jego następstwa.

Peterson nie przestawał chodzić po gabinecie. Splótł ręce na piersiach i wyprostowany jak podczas musztry spojrzał paraliżująco na swojego gościa. W końcu się przełamał:

– Doktorze Green…

– Tak?

– Czy teraz ja mogę być z panem szczery?

Doktor zmarszczył czoło. Zaniepokoił go ton, jakim dziedzic fortuny wypowiedział ostatnie zdanie. Poprawił się więc w fotelu i wyostrzył zmysły.

– Oczywiście…

Peterson usiadł naprzeciwko rozmówcy, oparł łokcie o blat biurka i splótł dłonie, po czym wbił wzrok w gościa.

– Czy słyszał pan o prywatnej klinice, na południe od Waszyngtonu?

Green wyprostował się i, na wzór gospodarza, również oparł łokcie o biurko – przyjął niemalże identyczną pozę jak Richard Peterson. Po chwili milczenia odpowiedział na pytanie w dość niejednoznaczny sposób:

– Może jednak napiję się brandy…

Milioner wyjął z kredensu szklanki, a z barku wziął butelkę bursztynowego trunku.

– Przepraszam, ale nie mam tutaj lodu. Chyba że poproszę, to nam przyniosą.

Doktor machnął lekceważąco ręką.

– Jakoś sobie poradzimy…

Tydzień przed głównymi wydarzeniami

Srebrna honda CR-V zatrzymała się na parkingu nieopodal budynku Katedry Narodowej w Waszyngtonie.

Z samochodu wysiadł wysoki, barczysty mężczyzna ubrany w jasnoszare spodnie, błękitną koszulę oraz granatową marynarkę. Założył ciemne okulary i otworzywszy bagażnik, z torby, która w nim leżała, wyciągnął grubą kopertę. Schował ją do kieszeni marynarki, po czym omiótł wzrokiem okolicę – upewnił się, czy aby nie jest śledzony.

Wreszcie spokojnym krokiem pomaszerował w stronę głównego wejścia katedry. Kroczył wolno, podziwiając otoczenie. Włączył nawet aparat w telefonie i udając zafascynowanie przyrodą, co kilkanaście metrów dokumentował spacer nowym zdjęciem – o tej porze roku zadbany park prezentował się naprawdę pięknie.

Kiedy jego oczom ukazała się niemal cała budowla, zatrzymał się i wziął głęboki oddech. Widok, jaki rozpościerał się przed nim, był imponujący.

Z lotu ptaka katedra wyglądała jak olbrzymi krzyż. Została wzniesiona w stylu neogotyckim. Usytuowana na skrzyżowaniu naw centralna wieża miała ponad dziewięćdziesiąt metrów wysokości. Pozostałe dwie górowały nad wejściem.

Dochodziła trzynasta i choć to, co mężczyzna widział przed sobą, zapierało dech w piersiach, nie mogło skraść mu już ani sekundy.

Wszedłszy do katedry, od razu skierował się w stronę rzeźby Lincolna. W ławkach naliczył jedenaście osób. Na szczęście żadna nie wyglądała podejrzanie. Ostatecznie stanął przed obliczem jednego z najsławniejszych prezydentów USA. Udając zainteresowanie historią, zaczął studiować tablicę, która wisiała obok, we wnęce.

Po chwili usłyszał kroki wolno zbliżającej się osoby. Kątem oka dostrzegł mężczyznę ubranego w dżinsy i biały T-shirt, z przewieszonym na szyi aparatem fotograficznym. Osobnik szedł od strony ołtarza, rozglądając się na boki. Na głowie miał czapkę z daszkiem. Duże ciemne okulary średnio mu pasowały, ale dobrze maskowały twarz.

Zwiedzający również zatrzymał się przed rzeźbą Lincolna – tak, że mężczyźni stali ramię w ramię.

Osobnik z aparatem odezwał się jako pierwszy:

– Wielki człowiek…

– Szkoda, że musi tutaj stać.

– Pewnie wygodniej ma w fotelu.

Po tej krótkiej wymianie zdań mężczyźni spojrzeli na siebie. Niższy – ten z aparatem – miał charakterystyczne znamię na policzku.

– Cieszę się, że pan dotarł, panie Anderson.

– Przez chwilę zastanawiałem się, czy pan przyjdzie. Powoli traciłem nadzieję, ale widzę, że należy pan do ludzi zorganizowanych i punktualnych. Lubię punktualność…

– Ja również.

– Zamieniam się w słuch…

Wyższy osobnik spokojnie się odwrócił i rozejrzał dookoła. Musiał się upewnić, że w pobliżu nikogo nie ma. Miał wątpliwości co do zaproponowanego przez zleceniobiorcę miejsca spotkania, ale ostatecznie przystał na nie. Przestrzeń wydawała się bezpieczna, więc czym prędzej zaczął krótką odprawę:

– Pana zadanie składa się z dwóch części. Po pierwsze, należy zlikwidować człowieka, którego dane znajdują się w kopercie.

– A druga część zadania?

– Musi pan odzyskać i zniszczyć wszystkie dowody, jakie ta osoba zdobyła przeciwko nam. Na podstawie założonego podsłuchu, a także obserwacji zdołaliśmy ustalić, gdzie obecnie znajdują się dane, które należy odzyskać. Adresy oraz wszystkie potrzebne informacje są w kopercie. Jakieś pytania?

– Co to za dane?

– Wszystkiego dowie się pan po otwarciu koperty.

– Co z zaliczką?

– Zostanie przelana na wskazany numer konta.

Mężczyzna wyjął z wiszącej na jego szyi torby na aparat kartkę z ciągiem cyfr i podał ją zleceniodawcy, odbierając jednocześnie kremową kopertę.

– Nie kiwnę palcem, dopóki ustalona kwota nie znajdzie się na koncie.

– Rozumiem… W kopercie jest również zabezpieczony telefon. Dodzwoni się pan nim wyłącznie do mnie. Jednak proszę go użyć tylko w ostateczności.

– Zrozumiałem. Czy rodzaj śmierci ma znaczenie?

– Słucham?

– Czy to ważne, w jaki sposób zginie ta osoba? – Mężczyzna delikatnie potrząsnął kopertą, aby dosadniej dać do zrozumienia, o kogo chodzi.

– Nie…

– Rozumiem.

– W takim razie… życzę powodzenia i żegnam.

Aby nie wyjść z katedry w tym samym momencie, co zabójca, zleceniodawca poszedł w kierunku ołtarza. Przystawał co kilka kroków, podziwiając cudowne wnętrze budowli. Wyjął nawet telefon i rozpoczął dokumentację mijanych obiektów.

Po pięciu minutach obcowania ze sztuką sakralną skierował się w stronę masywnych drzwi. Gdy wyszedł na zewnątrz, wrzucił mały datek do skarbonki przy schodach katedry i podążył w kierunku parkingu.

DZIEŃ 1

ROZDZIAŁ 1

Północny Waszyngton

Dochodziła szesnasta trzydzieści, gdy drzwi marketu rozstąpiły się przed niewysokim mężczyzną, który pewnym krokiem wszedł do środka.

Przy kasie stało dwóch klientów. Pierwszy z nich trzymał sześciopak piwa, a drugi – dwie butelki mleka i parę drobiazgów. Obsługiwał ich podstarzały kasjer, wyjątkowo sprawnie radzący sobie za ladą.

Kiedy nowo przybyły klient minął drzwi, oczy wszystkich mimowolnie zwróciły się w jego stronę. Szczególną uwagę całej trójki przykuł jego nietypowy wygląd – był ubrany w czarne dżinsy i kurtkę tego samego koloru. Z kolei na głowie miał… kominiarkę.

– Nie ruszać się! – krzyknął i błyskawicznie sięgnął po schowany za plecami pistolet. Wycelował w mężczyzn przy kasie, dając im jednoznacznie do zrozumienia, jaka sytuacja właśnie ma miejsce. – Gleba! Leżeć i nie ruszać się! Zablokuj drzwi, dziadku, i zmień karteczkę na Zamknięte! No już! – rzucił w kierunku właściciela, który szybko wykonał polecenie.

Jeden z mężczyzn zdrętwiał na widok napastnika. Chciał uklęknąć, jak mu kazano, jednak sparaliżował go strach. Oprawca podbiegł do lady i uderzył niezdecydowanego pistoletem w skroń. Ofiara napaści, wypuszczając z ręki zakupy, runęła na podłogę.

– Leżeć! Ty też masz z tym jakiś problem?!

Drugi mężczyzna natychmiast przywarł do podłogi.

Właściciel sklepu postąpił identycznie, gdy tylko zablokował drzwi.

– I tak to ma wyglądać! Od teraz nikt się nie rusza! Każdemu, kto się podniesie, strzelę w łeb! Nie będziecie mi przeszkadzać, nie będzie problemu! Zaczniecie udawać bohaterów, potrwa to dłużej! Zablokowałeś drzwi, dziadku?! – Bandzior bez powodu kopnął właściciela w żebra.

– Tak, tak… Czerwona dioda oznacza, że… są zamknięte – wymamrotał mężczyzna, zanosząc się kaszlem.

*

Pięć regałów dalej, na podłodze, siedział dziesięciolatek. W drodze ze szkoły do domu wstąpił kupić coś na popołudniowe spotkanie z kolegami. Na szczęście chłopiec był niewidoczny dla napastnika – schował się pomiędzy wysokimi półkami, pozostając niezauważony. Gdy usłyszał groźne krzyki, przestraszył się i przylgnął plecami do najbliższego regału. Mocno przycisnąwszy do siebie czerwony plecak, zamknął oczy.

Kiedy głosy ucichły, mały klient słyszał jedynie trzaski. Niestety, ciekawość po raz kolejny wzięła górę – za wszelką cenę chciał zobaczyć, co się dzieje. Odłożył więc plecak, po czym powoli i ostrożnie, na czworakach, przeszedł do końca regału. Wyjrzawszy zza niego, zobaczył, że leżący twarzą do podłogi mężczyzna spogląda w jego stronę.

Właściciel sklepu dostrzegł chłopca i zaczął kręcić przecząco głową, aby ten się nie zbliżał. Szczęśliwie się złożyło, że napastnik w tym czasie był zajęty przeszukiwaniem kasy. Nie zauważył więc gestów ostrzegawczych, jakie starzec kierował do chłopca.

– Gdzie jest sejf?! – krzyknął złodziej, widząc, że w kasie nie ma prawie żadnych pieniędzy.

– Pod ladą… Małe drzwiczki… – wystękał właściciel.

Złodziej otworzył szafkę i jego oczom ukazał się sejf z zamkiem elektronicznym.

– Szyfr!

Gdy starzec uniósł głowę, zobaczył wycelowany w niego pistolet.

– Nie pamiętam, ale zapisałem go! Przysięgam! Kartkę z kodem noszę w portfelu!

– Dawaj!

– Nie mam go przy sobie. Jest w szafce na zapleczu.

Napastnika zirytowała odpowiedź. Ponownie kopnął leżącego w brzuch. Ten zawył z bólu.

– To prawda… Przysięgam…

Złodziej pochylił się nad swą ofiarą.

– Lepiej, żeby to była prawda, bo inaczej zginiesz nie tylko ty. Oni też… – Wzrokiem wskazał pozostałych.

Starca przeszył dreszcz. Wiedział, że człowiek mierzący do niego z broni nie żartuje. Widział to w jego oczach. Miał tylko nadzieję, że cichy alarm, który udało mu się ukradkiem włączyć, gdy był jeszcze za ladą, zadziałał i wkrótce przybędzie pomoc. Musiał grać na zwłokę, aby spowolnić wroga. Najbardziej martwił go los siedzącego za regałami chłopca.

Tymczasem dziesięciolatek znalazł niewielką lukę pomiędzy przedmiotami na półkach i z odległości piętnastu metrów obserwował rozwój sytuacji.

Zamaskowany mężczyzna siłą podniósł z podłogi właściciela, po czym pchnął go w kierunku zaplecza. Ten, zataczając się, w ostatniej chwili chwycił najbliższą półkę i odzyskał równowagę.

Napastnik wiedział, że czas działa na jego niekorzyść, toteż stale obserwował wszystko, co działo się dookoła. Nie mógł sobie pozwolić na błąd, więc co chwilę spoglądał za siebie, lustrując leżących w pobliżu lady zakładników. Gdy wraz ze sprzedawcą zbliżył się do regału, za którym siedział chłopiec, ten zwinnie przemknął drugą stroną w przeciwnym kierunku. Sklepikarz zauważył go, ale złodziej już nie zdążył.

Dziesięciolatek obserwował ich jeszcze przez chwilę. Gdy znaleźli się w pobliżu prowadzących na zaplecze drzwi, powoli zaczął iść w kierunku wyjścia.

– Ostrzegam! Jeżeli coś kombinujesz, dostaniesz kulkę w łeb! – Zamaskowany mężczyzna przystawił lufę pistoletu do pomarszczonej skroni.

– Wszystko, co powiedziałem, to prawda. Zresztą… zobaczy pan zaraz. Kurtka z portfelem jest w szafce za drzwiami.

– Dla dobra wszystkich lepiej, żeby tak było!

Starzec nacisnął klamkę i światło ze sklepu wpadło do ciemnego pomieszczenia. Gdy automatycznie włączyła się lampa na zapleczu, napastnik pchnął zakładnika pod przeciwległą ścianę, a sam otworzył najbliższą metalową szafkę. Zbaraniał, usłyszawszy w tym samym momencie dochodzącą z sali sprzedaży cichą melodię.

– Co, do cholery?!

Chłopca sparaliżowało, gdy z czerwonego plecaka doszedł go znajomy dźwięk. Usłyszawszy krzyk z zaplecza, błyskawicznie schował się za regał. Szybko wyciągnął telefon, przez co melodyjka stała się jeszcze głośniejsza. Na wyświetlaczu widniało słowo Mama. Natychmiast odrzucił połączenie. Gdy schował telefon, po swojej lewej stronie dostrzegł szaro-czarny sportowy but. Nagle poczuł gwałtowne szarpnięcie za kurtkę i jego wątłe ciało mimowolnie powędrowało w górę.

– Dawaj ten telefon! – Złodziej wyszarpnął chłopcu plecak. Wymacał aparat i rzucił nim o podłogę, po czym z całej siły nadepnął go.

– Nie!

Spod buta wydobył się trzask pękającego plastiku i kilka odłamków poleciało na boki.

Chłopiec patrzył na tę scenę z przerażeniem w oczach.

W tej samej chwili doszedł ich głos obserwującego całe zajście sklepikarza.

– Nie rób mu krzywdy!

– A ty nie miałeś szukać portfela?!

– Znalazłem! Mam go tutaj! – Właściciel pomachał nim w powietrzu. – Zostaw chłopaka! Już ci go daję!

– Nie musisz… Skoro znalazłeś, to bierz się do roboty i wyjmuj forsę z sejfu! A my sobie tutaj poczekamy… I ostrzegam, żadnych sztuczek, bo mały zginie! – Napastnik przyciągnął chłopca do siebie, po czym przystawił mu pistolet do głowy.

– W porządku, już idę! – Starzec uniósł ręce w geście całkowitego podporządkowania i pobiegł w kierunku sejfu. Przekraczając w pośpiechu nieprzytomnego mężczyznę, niechcący lekko trącił nogą drugiego, który był cały czas przytomny i z przerażeniem obserwował rozwój wydarzeń.

– Szybciej, nie mam całego dnia!

– Już, już… Robię, co mogę…

– To rób to szybciej!

Właściciel wstukał na klawiaturze numerycznej kod, po którym elektronika sejfu wydała z siebie kilka przerywanych dźwięków. Ostatni z nich – długi – świadczył o błędzie i sklepikarz poczuł zalewający plecy oraz czoło pot.

– Szybciej! – krzyknął napastnik, potrząsając chłopcem.

*

Kilkadziesiąt metrów dalej, na drodze prostopadłej do tej, przy której znajdował się market, zatrzymał się granatowy ford explorer. Jego kierowcą był trzydziestosiedmioletni, dobrze zbudowany mężczyzna.

Zdjąwszy okulary, pospiesznie wyjął ze skrytki przed fotelem pasażera pistolet. Gdy wysiadł z samochodu, schował broń za pasek w pobliżu lewej, przedniej kieszeni dżinsów. Poprawiając jasnoszarą marynarkę, wyraźnie kontrastującą z jego naturalnie ciemną karnacją i niemalże czarnymi włosami, podążył chodnikiem w kierunku wejścia do sklepu.

Nicolas Stewart miał enigmatyczny wyraz twarzy – goszczący na niej zazwyczaj łagodny uśmiech ustąpił miejsca powadze i skupieniu. Mężczyzna przeżywał właśnie prawdziwy koszmar. Wezwanie, jakie otrzymał, było jednoznaczne. Miał tylko nadzieję, że nie przybędzie za późno.

Dotarłszy do skrzyżowania, skręcił w prawo. Idąc wzdłuż frontowej ściany, wzrok skupił na wnęce, gdzie znajdowało się główne wejście. Gdy zbliżył się do drzwi na odległość kilku metrów, złapał za rękojeść pistoletu, ale nie wyciągnął go zza paska.

Wychylił się ostrożnie, aby przez przeszkloną ścianę rozpoznać sytuację. Szyby były lekko przyciemniane i nie widział dokładnie wszystkich detali. Ostatecznie jednak dostrzegł problem, z jakim miał się wkrótce zmierzyć. Ledwo widoczny napastnik w kominiarce stał przy kasie i wymachując bronią, krzyczał na kogoś, kto prawdopodobnie leżał za ladą.

Stewart natychmiast sięgnął po telefon, by wezwać posiłki.

*

Złodziej pociągnął mocno chłopca, którego trzymał jako zakładnika, i przeszedł z nim za ladę. Zwolnił chwilowo chwyt, aby podnieść z ziemi właściciela sklepu. Uderzył go pięścią w głowę, po czym ponownie złapał chłopaka za kurtkę i przystawił mu broń do policzka.

– Masz pięć sekund, żeby dobrze wbić pieprzony kod, bo inaczej będziesz zdrapywał ze ściany mózg tego gnojka!

Sklepikarz, trzymając się za obolałą skroń, dostrzegł fragment sylwetki czającego się na zewnątrz mężczyzny. Wiedział już, że sygnał dotarł tam, gdzie powinien. Zastanawiał się tylko, jak to rozegrać, aby nikt nie ucierpiał. Gdy ponownie przykucnął przy sejfie, próbując sobie przypomnieć prawidłowy kod, nastąpiło coś nieoczekiwanego.

Rozległ się straszliwy huk i szyby w witrynach zachybotały. Drgania rozniosły się po całym markecie. Nawet leżący mężczyzna podniósł głowę, próbując zrozumieć, co właściwie się wydarzyło.

– Leżeć! – rzucił zaskoczony napastnik. Zlustrował wnętrze sklepu w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, co było przyczyną huku. – Sprowadziłeś tu gliny?! Weszli przez zaplecze?! – Nie doczekał się jednak odpowiedzi, gdyż właściciel zamarł, z oczyma zwróconymi w zupełnie innym kierunku. Wyglądał właśnie przez przeszklenie na malujący się na niebie grzyb z ognia i pyłu. Najwyraźniej kilka przecznic dalej doszło do potężnej eksplozji.

Zaniepokojony złodziej podszedł razem z chłopcem do drzwi. Gdy nieświadomie poluzował chwyt, mały zakładnik natychmiast to odczuł. Chcąc wykorzystać sytuację, wyrwał się i zaczął biec w kierunku zaplecza. Złodziej odwrócił się tyłem do wejścia, po czym bez skrupułów wycelował w uciekiniera.

– Nie!!! – krzyknął właściciel.

Chwilę ciszy zakłóciły trzy strzały.

Napastnik usłyszał dźwięk tłukącej się szyby. Nie tego się spodziewał… Mimo to nadal patrzył przed siebie, jak chłopiec skręca za najbliższy regał. W pierwszej chwili nie zrozumiał. Zaraz potem poczuł bolesne ukłucie. Spojrzał w dół i dostrzegł dziury w swojej kurtce. Gdy rozpiął suwak, zobaczył, jak jego biały podkoszulek szybko zabarwia się na kolor czerwony.

Złodziej upadł na kolana, po czym runął na twarz.

Po potłuczonym szkle wszedł do środka mężczyzna w jasnej marynarce, z wyciągniętym przed siebie pistoletem. Cały czas miał na muszce niedoszłego zabójcę. Zbliżył się do niego i kopnięciem wytrącił mu pistolet z ręki. Ostatecznie przykucnął i przyłożył palce do tętnicy szyjnej.

– Już dobrze, możecie wstać – powiedział spokojnie do mężczyzn, którzy nadal leżeli na podłodze. – Wszystko w porządku, sytuacja opanowana… – Policjant wyciągnął telefon i zameldował: – Centrala, tu detektyw Nicolas Stewart. Numer odznaki 1-2-8-5. W sklepie przy ulicy Sheridana miała miejsce strzelanina. Napastnik nie żyje. Zakładnicy są cali, ale przyślijcie karetkę.

– Tu centrala, przyjąłem. Wysyłam wsparcie oraz karetkę.

Wszyscy powoli dochodzili do siebie po wydarzeniach sprzed chwili.

Właściciel sklepu, odczuwając jeszcze ból podbrzusza po mocnym kopniaku, lekko skulony, chwiejąc się, powoli podszedł do policjanta. Wciąż kręciło mu się w głowie po ciosie w skroń. Niezmiernie cieszył go jednak widok powoli wychodzącego zza regału przestraszonego chłopca z czerwonym plecakiem w ręce.

– Jest i nasz mały bohater! – pochwalił Stewart. – Gdybyś nie odwrócił jego uwagi, nie mógłbym wam pomóc. – Przykucnął.

Chłopak nieco się zawstydził, ale na jego twarzy pojawił się uśmiech.

– Byłby z ciebie dobry glina. – Policjant wyciągnął dłoń, a dzieciak przybił mu piątkę.

– Dziękuję, detektywie, że zjawił się pan tak szybko – powiedział właściciel sklepu. – Jeszcze chwila i mogłoby być nieciekawie.

Stewart zmierzył wzrokiem poczciwego staruszka.

– Tato, ile razy ci mówiłem, że nawet gdy jestem na służbie, masz mi mówić po imieniu?

– Już dobrze, dobrze…

– Wszyscy cali? Jak głowa?

– Dalej okrągła. Za to ten facet nieźle oberwał. – John Stewart wskazał leżącego pod ladą, powoli dochodzącego do siebie mężczyznę. Biedak miał paskudne rozcięcie na skroni. Jego towarzysz pomagał mu właśnie zmienić pozycję. – Bardziej martwi mnie, co tam się wydarzyło. – Staruszek wskazał unoszącą się nad sporym fragmentem miasta ciemną chmurę.

– Nie mam pojęcia, ale na pewno jeszcze dzisiaj o tym usłyszymy – odparł Nick Stewart, kładąc rękę na ramieniu ojca.

ROZDZIAŁ 2

Szpital Świętego Patryka był jednym z największych w Waszyngtonie. Składał się z siedmiu olbrzymich budynków oznaczonych literami od A do G, w których funkcjonowało ponad czterdzieści różnych oddziałów. W murach tej placówki pracowało łącznie około tysiąca osób, jednak żadna z nich nie wiedziała, jak trudne będą dla wszystkich nadchodzące godziny.

Wysoki mężczyzna w białym fartuchu stał w windzie. Czekał, aż zamkną się drzwi, by kabina mogła ruszyć w dół. Miał okrągławą twarz i skąpy ciemny zarost. Na jego lewej piersi widniał identyfikator z danymi osobowymi: dr Paul Darger, chirurg. Już chciał wcisnąć przycisk ponaglający zamknięcie, gdy dostrzegł biegnącą korytarzem pielęgniarkę z oddziału wewnętrznego.

– Proszę na mnie zaczekać!

– Oczywiście… – odpowiedział wesoło doktor. Pospiesznie machnął ręką przed czujnikiem i drzwi ponownie się otworzyły.

Pielęgniarka wbiegła do środka. Opierając się jedną ręką o ścianę kabiny, zaczęła łapać powietrze, jakby miała napad duszności.

– Na przyszłość proszę się tak nie forsować! Zejdzie pani, zamiast zjechać – sypnął czarnym humorem Darger. Był znany z kiepskich dowcipów, które bawiły tylko jego.

– To pan doktor o niczym nie wie? – zdziwiła się kobieta, ignorując nieśmieszny żart.

– Mianowicie?

– Dobry Boże… Chyba doszło do zamachu w centrum miasta! Potężna eksplozja! Nic pan nie wie?! Podobno ludzie wpadli w panikę!

– Co pani mówi?! – Słuchając dramatycznej relacji, doktor coraz bardziej wybałuszał oczy.

– Jak Boga kocham! Wszyscy wolni mają się natychmiast stawić w budynku B. Podobno przywiozą nam dziesiątki rannych.

– O niczym nie wiedziałem. – Doktor sięgnął do kieszeni po pager. Nie znalazł go. Przypomniał sobie, że po dziennej zmianie założył czysty fartuch. Urządzenie musiało więc zostać w szafce. – Dobrze, że panią spotkałem.

Zanim winda dotarła na dół, ogłoszono komunikat:

– Uwaga, cały personel szpitala… Za dziesięć minut spodziewamy się karetek z rannymi z centrum miasta. Proszę wszystkich, aby byli w stanie pełnej gotowości.

Gdy drzwi kabiny się otworzyły, komunikat rozbrzmiał ponownie. Podczas gdy pielęgniarka biegła już w kierunku budynku B, Darger ruszył w przeciwną stronę. Kobieta odwróciła głowę, zdziwiona, że doktor nie podążył za nią.

– Proszę na mnie nie czekać, zaraz przyjdę! Muszę tylko zabrać pager, który nieumyślnie zostawiłem w dyżurce!

Pielęgniarka skinęła porozumiewawczo głową i zniknęła za załomem korytarza.

Gdy Darger dotarł do dyżurki, nie zastał tam nikogo. Prawdopodobnie wszyscy byli już w budynku B. W sytuacji, gdy karetki nie nadążały, lekarze i pielęgniarki przejmowali opiekę nad rannymi już przed szpitalem, a ratownicy od razu wracali na miejsce wypadku.

Doktor odszukał w swojej szafce pager. Tak jak przypuszczał, znalazł go w brudnym fartuchu. Na wyświetlaczu widniał komunikat wzywający do natychmiastowego stawienia się w budynku B.

Podszedłszy do okna, Darger zobaczył, jak główną ulicą gna kawalkada ambulansów. Pędziły jak szalone na sygnałach pomiędzy rozjeżdżającymi się na boki samochodami.

Pierwsza karetka skręciła już w kierunku szpitala. Chwilę po niej na drodze dojazdowej pojawiły się kolejne, przez co dźwięk syren stawał się coraz głośniejszy.

DZIEŃ 2

ROZDZIAŁ 3

Przed komisariatem w północnym Waszyngtonie stała grupka policjantów – nocna zmiana spotkała się z dzienną i rozmowa rozgorzała na dobre. Gdy funkcjonariusze zauważyli nadjeżdżającego granatowego explorera, odwrócili się w kierunku parkingu.

Nick Stewart zatrzymał się na zarezerwowanym dla niego miejscu. Wysiadając, charakterystycznie poprawił marynarkę, po czym zdjął okulary, które ostatecznie zostawił w samochodzie.

Jeden z policjantów szyderczo zasalutował.

– Spadaj, Malcolm… – mruknął Stewart.

– O co ci chodzi?! Witamy cię jak bohatera, a ty co?

– Daj spokój… Obaj wiemy, że dostanę za to po dupie.

– Pewnie tak, ale mamy jednego kutafona ze spluwą mniej – dodał poważnie inny policjant.

– Racja… – podchwycił następny. – Uratowałeś chłopaka i tylko to się liczy. A góra może nam naskoczyć. Jak chcą, to niech sami idą w teren. Mogliby nam wreszcie pokazać, jak to się robi.

– Takiś cwany, to może pójdziesz i zdasz raport za mnie? – rzucił wesoło Stewart. – Przy okazji powiesz szefowi, co o tym wszystkim myślisz.

– Dobra, dobra, bez brawury!

– A widzisz! Dzisiaj nie warto być bohaterem.

Detektyw minął rozbawionych kolegów i leniwie wspiął się po schodach do wejścia.

– Stewart!

Nie zatrzymując się, zerknął przez ramię.

– Dobra robota! – krzyknął Malcolm, a inni potaknęli na znak aprobaty. – Szczerze, dobra robota!

– Dzięki!

Za drzwiami komisariatu panował ożywiony ruch. Jakaś kobieta z zabandażowaną ręką wydzierała się na siedzącego za biurkiem policjanta. Jej krzyki rozchodziły się po całym pomieszczeniu i ludzie w kolejce, patrząc w podłogę, ze zrezygnowaniem kręcili głowami, próbując zrozumieć, za jakie grzechy muszą tego wysłuchiwać. Z kolei w innym kącie sali trzech Brazylijczyków próbowało wyjaśnić, energicznie przy tym gestykulując, dlaczego nie posiadają dokumentów umożliwiających im legalny pobyt na terenie USA.

Dzień jak co dzień, pomyślał Stewart. Starając się nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi, przeszedł przez prowadzącą na zaplecze bramkę, wcześniej pokazując strażnikowi odznakę. Ten zapisał godzinę jego przyjścia, prosząc jednocześnie o podpis.

Detektyw, unikając nerwowych spojrzeń ludzi w kolejce, pospiesznie zniknął im z oczu. Szedł przed siebie, mijając kolejne biura. Z jednego z nich wychynął niewysoki mężczyzna, który usłyszał kroki na korytarzu.

– Dobrze, że jesteś! Podobno szef chce cię jak najszybciej widzieć. Pewnie chodzi o ten raport. – Mężczyzna zniknął równie szybko, jak się pojawił.

– Mnie też miło było cię widzieć, Henry! – krzyknął rozbawiony Stewart. – Cholerny przydupasie… – dodał nieco ciszej.

Oficer ponownie wychylił głowę.

– Chciałeś coś?

– Ostatnio głośno myślę. Cholerny pas wbija mi się w ramię. – Stewart odsłonił marynarkę. – Wyreguluję go i za chwilę znowu to samo.

– Przykre…

Henry’ego Wilkinsa od dawna uznawano za tego, który próbował się przypodobać każdemu, kto był od niego wyższy rangą. Od kilku lat mógł się poszczycić stopniem detektywa, jednak nawet po awansie nikt nie traktował go poważnie. Również Stewart patrzył na niego z dużym dystansem, chociaż wiedział, że tym razem szef rzeczywiście może mieć żal o wydarzenia, jakie rozegrały się poprzedniego dnia.

Skręcił w prawo i otworzył drugie z kolei drzwi, na których widniało jego nazwisko. Wszedłszy, rozejrzał się po biurze. To wyglądało, jakby doszło do włamania. Wszędzie walały się papiery, a na biurku piętrzyły się stosy akt, które już dawno miał uprzątnąć.

Ostatnio wziął się za porządki, ale zadanie go przytłoczyło. Nie potrafił wygospodarować na nie czasu. Gdyby jego ojciec – były wojskowy – to widział, załamałby ręce.

Nick Stewart odgarnął kilka leżących na samym wierzchu kartek i znalazł raport napisany poprzedniego dnia – na świeżo, aby nic mu nie umknęło. Chodziło ostatecznie o sprawę, w której poszkodowanym był jego ojciec.

Zabrawszy teczkę, wziął głęboki oddech i opuścił biuro, zamykając za sobą drzwi.

*

Rozkład pomieszczeń na pierwszym piętrze różnił się od parteru. Była to jedna wielka sala poprzedzielana niskimi, niepołączonymi ze sobą ściankami działowymi. Tylko na obrzeżach znajdowały się zamykane biura.

W każdym zakątku otwartej przestrzeni mieściło się biurko, a za nim przerażony człowiek mający cichą nadzieję na uniknięcie gniewu zwierzchnika. Niestety, już z daleka słychać było, że szef nie ma zbyt dobrego humoru.

– Oszalałeś?! Co mam teraz powiedzieć sępom?! Że nie potrafię trzymać swoich psów na smyczy?!

Stewart usłyszał, jak Carl Cussler – szef wydziału dochodzeniowego – wydziera się na kogoś. Chwilę później mężczyzna będący powodem całego zamieszania ze spuszczoną głową i skwaszoną miną opuścił biuro kapitana. Gdy w drzwiach stanął sam szef, Stewart chciał się schować za wysoką szafką, aby nie dawać mu jednocześnie dwóch powodów do irytacji. Niestety, na to było już za późno.

– Proszę, proszę… Nie ma to jak parada niekompetencji na początek pięknego dnia! Zapraszam serdecznie, detektywie! – rzucił ironicznie kapitan.

Policjant, który był przed chwilą ofiarą mentalnej napaści, spojrzał na kolegę z politowaniem. Wiedział, że gdyby nie on, kapitan nie odpuściłby mu tak łatwo. Kiedy mijali się ze Stewartem, powiedział półgłosem:

– Powodzenia… Trochę ci go zmiękczyłem.

Carl Cussler, pomimo szorstkości w stosunku do podwładnych, był uważany za znakomitego policjanta i szefa. Cieszył się nieposzlakowaną opinią, a podwładni go cenili. Nick Stewart miał o nim podobne zdanie, chociaż prawie nigdy się nie zgadzali. Wiedział jednak, że ostatecznie musi się podporządkować i wykonywać rozkazy.

– Miło, żeś się wreszcie zjawił… – warknął kapitan.

Stewart bez słowa zajął miejsce przy biurku i położył na nim swój raport. Poczuł się jak świeżo wypuszczony z akademii żółtodziób. Podobnie jak ojciec, kiedyś służył w wojsku. Tam dostał się do wydziału dochodzeniowego, w którym przepracował pięć lat. Ostatecznie jednak zrezygnował i skończył w policji. Zachowanie kapitana przypominało mu stosunek niektórych oficerów szkoleniowych do swoich wychowanków. Ostatecznie z zamyślenia wyrwało go głośne trzaśnięcie drzwi.

Cussler wziął teczkę i przez chwilę chodził po gabinecie ze wzrokiem wlepionym w akta. Udawał, że czyta, ale tak naprawdę zastanawiał się, jak dać do zrozumienia jednemu ze swoich najlepszych ludzi, że ma dość takiej samowolki. Nie znajdując odpowiednio łagodnej formy przekazu, przeszedł do sedna:

– Czyś ty zwariował? Nie mogłeś go postrzelić w nogę, w rękę, w prawe jądro? Od razu w klatę… I to trzykrotnie!

– Celował w chłopaka… Co miałem zrobić?

– Postrzelić go, obezwładnić, zagadać, cokolwiek! Musiałeś go akurat zabić? Ty wycelowałeś w niego, a teraz media celują w nas. Jedni widzą w tobie bohatera, inni chętnie by cię ukrzyżowali za nadmierną brutalność. Ci od praw człowieka już ustawiają się w kolejce po farby i pędzle. Idę o zakład, że jutro będziemy tu mieli manifestację. Co kręcisz głową? Nie wierzysz, to poczekaj. Nie wspomnę już o tym, co będzie się działo na i po pogrzebie tego sukinsyna. Mamy pecha, bo facet nie był wcześniej notowany. Akurat wczoraj po raz pierwszy postanowił się tak zabawić.

– I po raz ostatni…

– Uważasz to za śmieszne?! – Cussler spiorunował podwładnego wzrokiem.

– Miałem dopuścić do tego, żeby wariat wszystkich pozabijał?!

– Miałeś się wykazać rozsądkiem! Zareagować wcześniej albo poczekać na wsparcie, jeżeli sobie nie radziłeś.

– Bez trudu opanowałem sytuację – powiedział z całkowitym spokojem Stewart.

Cussler myślał, że wybuchnie. Co więcej, na ekranie wiszącego w rogu gabinetu telewizora zobaczył początek relacji z miejsca, gdzie poprzedniego dnia doszło do tajemniczej eksplozji. Stracił główny wątek reprymendy i złapał za pilota. Pogłośnił, a następnie rzucił nim na biurko. Opadłszy na fotel, opuścił bezwładnie ręce. Ostatecznie wlepił wzrok w ekran, na którym pojawiały się kolejne ujęcia z miejsca wybuchu.

– A do tego wszystkiego jeszcze to mam teraz na głowie. – Wskazał telewizor.

Stewart zobaczył na ekranie znajomą twarz. Dla telewizji DC NEWS relacjonowała Kate Frost – wysoka ciemnowłosa reporterka o niezwykle ponętnej figurze. Przed sobą trzymała mikrofon i swym hipnotyzującym wzrokiem wpatrywała się w widza.

– Za chwilę zaczną mi zadawać pytania, jakie mamy zabezpieczenia antyterrorystyczne w mieście. I dlaczego, do cholery, nie działają w takich przypadkach… – wymamrotał Cussler. – Z drugiej strony, mam ich w dupie. To nie moja broszka. Niech burmistrz się tłumaczy. Albo ci z rady…

– Myśli pan, że to byli terroryści?

– Cholera wie, kto, ale sępy wypatrzyły padlinę. Wczoraj miałem ciekawy telefon. Ktoś mnie zapytał, jak policja ma zamiar przeciwdziałać takim atakom. Wyobrażasz to sobie?! Jeszcze nie wiedzą, co się wydarzyło, a już snują te swoje pieprzone teorie spiskowe. Ale… nie odbiegajmy od tematu. Co do wczoraj… – Kapitan ściszył głos. – Nieoficjalnie… dobra robota. A oficjalnie… – ton jego głosu znowu stał się surowy – jeśli jeszcze raz poślesz komuś trzy kulki w plecy, to wylatujesz na zbity pysk! Jasne?!

Stewart uśmiechnął się delikatnie.

– Jak słońce, panie kapitanie! – Wstał i poszedł w stronę drzwi.

– Jeszcze jedno!

– Tak?

– Posprzątaj ten chlew na dole! Świnia nie chciałaby tam mieszkać, a sprzątaczka boi się wejść. Wczoraj spotkała mnie w korytarzu i stwierdziła, że nie będzie u ciebie sprzątać, bo jak coś się zgubi, zwalisz to na nią.

– Przesadza… Niech po prostu niczego nie wyrzuca.

– Mam do ciebie zajrzeć?!

– Dobra, dzisiaj to ogarnę.

– Nie rozumiem… Oświeć mnie, Stewart… Twój ojciec był wojskowym, ty też służyłeś. Masz czterdzieści lat i…

– Trzydzieści siedem…

– …i jeszcze nie nauczyłeś się sprzątać?

– To chwilowe… Robię porządek w biurze. Już prawie skończyłem. Jutro będzie dobrze.

Gdy zamknął za sobą drzwi, oczy wszystkich pracowników zwróciły się w jego kierunku. Z twarzy świeżej ofiary Cusslera można było wyczytać dumę i zadowolenie, co wywołało u obserwatorów spore zdziwienie. Wszystko jednak wróciło do normy, kiedy kolejna osoba została wezwana na dywanik.

– Davis, do mnie!!!

*

– George, zostaw już tę kamerę, zbieramy się. Musimy jeszcze zrobić parę ujęć komisariatu do jutrzejszych wiadomości. Kto wie, może będziemy mieli szczęście i ustrzelimy kapitana. – Kate Frost poganiała kamerzystę, który starał się nakręcić kilka ciekawych ujęć miejsca domniemanego zamachu.

Operator miał lekką nadwagę, ale nad wyraz zwinnie biegał raz w jedną, raz w drugą stronę. Krzątał się po odgrodzonej żółtymi taśmami ulicy, a także chodniku, próbując znaleźć jak najlepsze miejsce, by nagrać chociaż kilkusekundowy materiał. Było to jednak niezwykle trudne. Gapie, a także konkurencyjne ekipy telewizyjne cały czas wchodziły mu w kadr, utrudniając pracę.

– Daj mi jeszcze pięć minut! – krzyczał poirytowany.

– Dwie i ani minuty dłużej! – odpowiedziała żartobliwie Kate Frost.

– Dzięki za łaskę, o Wielka!

Czekając na kamerzystę, dziennikarka poczuła wibrujący w torebce telefon. Spojrzawszy na wyświetlacz, uśmiechnęła się.

– Cześć, kochanie, co u ciebie? – przywitała radośnie swojego partnera.

– Widziałem cię w telewizji. Świetny reportaż.

– Daj spokój, jak zwykle zbieram ochłapy, a ten skurwiel, Michaels, miał wczoraj wyłączność na wywiad z lekarzami z ostrego dyżuru. – Nerwowo przeczesała włosy.

– Nie martw się.

– A właśnie, że się martwię!

– Jesteś od niego ładniejsza.

– Dobrze już, dobrze, Panie Milusiński…

– Pamiętasz o kolacji? Wieczorem jedziemy do moich rodziców.

– Oczywiście. Muszę jeszcze tylko skoczyć na komisariat. Zrobimy szybko parę ujęć i popędzę do domu przypudrować nosek.

– Świetnie, podjadę po ciebie o osiemnastej.

– W takim razie, do zobaczenia… – Wrzuciła telefon do torebki. – Skończyłeś?! – krzyknęła w stronę kamerzysty, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę.

– A jak myślisz?! – odparł poirytowany.

ROZDZIAŁ 4

Parking pod centrum handlowym świecił pustkami – tylko kilkanaście miejsc zajmowały samochody należące do pracowników ekip remontowych.

Wielkie otwarcie nowego pasażu handlowego miało nastąpić niebawem i wszyscy uwijali się jak w ukropie. Co prawda prace wykończeniowe prowadzono na wyższych piętrach, ale odgłosy rozchodziły się po całym budynku.

Skąpe oświetlenie poważnie utrudniało poruszanie się po tym miejscu. Większa część podziemi była pogrążona w ciemnościach i wjeżdżający tutaj kierowcy musieli się wykazać sporą ostrożnością przy manewrowaniu pomiędzy otulonymi mrokiem masywnymi filarami podtrzymującymi całą konstrukcję.

Wjazd na podziemny parking był ograniczony barierką, ale każdy, kto chciał, mógł ją swobodnie podnieść i dostać się do podziemi budynku. Tak też zrobił spóźniony na wieczorną zmianę Russell Miller. W godzinach największego ruchu, podczas przetasowania ekip pracujących na zmiany, przy wjeździe stał stróż. Pilnował, aby ktoś niepowołany nie odważył się skorzystać z darmowego parkingu. Teraz jednak nikogo przy barierce nie było – każdy wjeżdżający musiał sam unieść szlaban.

Gdy Russell Miller podniósł barierkę i wsiadł z powrotem do samochodu, zobaczył zbliżającą się furgonetkę z włączonym kierunkowskazem.

– Idealnie… – mruknął pod nosem. Dzięki temu, że ktoś za nim wjeżdżał, nie musiał opuszczać szlabanu. Ruszył więc szybko, by nie spowodować zatoru. Zjechał pochyłą drogą na podziemny parking i za czwartym filarem skręcił w lewo.

Wpadająca do budynku wiązka naturalnego światła nie obejmowała już samochodu i tylko reflektory pojazdu wskazywały na jego obecne położenie.

Dostrzegłszy fragment oświetlonego parkingu, Miller nieznacznie przyspieszył. Upatrzył sobie miejsce najbliżej windy towarowej, której pracownicy używali, by dostać się na wyższe piętra.

Tymczasem kierowca pojazdu dostawczego zatrzymał się za szlabanem. Wyszedł z furgonetki i opuścił barierkę. Spokojnie zaczekał, aż poprzedzający go samochód zniknie mu z pola widzenia. Gdy mężczyzna zajął z powrotem swoje miejsce, wyłączył światła, a jego towarzysz siedzący na fotelu pasażera sięgnął po krótkofalówkę.

*

Russell Miller był już spóźniony o dobre pół godziny i w jego ruchy wkradła się nerwowość. Po omacku szukał w samochodzie torby. Nie mogąc jej znaleźć, postanowił ułatwić sobie zadanie poprzez włączenie oświetlenia wewnętrznego. Rozdrażniony, nie mógł jednak wcelować w przycisk w podsufitce, toteż ze złością otworzył szeroko drzwi, co miało przynieść taki sam efekt.

Nagle głuchy trzask wypełnił otaczającą go przestrzeń i stojącemu obok pojazdowi włączył się alarm, zalewając wymarłe podziemia przeraźliwym wyciem.

– Cholera jasna! Jeszcze tylko tego brakowało! – Niechcący uderzył drzwiami w sąsiedni samochód, powodując niewielką szkodę w postaci wgniecenia i krótkiej, ale głębokiej rysy. Myślał, że zwariuje.

Przypomniał sobie o torbie, która spowodowała całe zamieszanie. Rozejrzawszy się po samochodzie, w końcu ją dostrzegł. Przewróciła się i leżała częściowo skryta pod deską rozdzielczą. Poirytowany, mocno szarpnął za skórzaną rączkę i wysiadł z pojazdu. Przykucnąwszy, przyjrzał się drzwiom samochodu, który zarysował. Nie wiedział, do kogo należy ten wóz, ale spodziewał się, że właściciel nie będzie zadowolony.

– Mówi się trudno… – bąknął i zamknąwszy swój samochód, pobiegł w kierunku windy.

Dźwięk włączonego alarmu był tak nieznośny, że Miller zatykał uszy. Niewiele to jednak pomogło.

Gdy dotarł do windy, kilkakrotnie nacisnął przywołujący kabinę przycisk. Brak jakiejkolwiek odpowiedzi ze strony urządzenia zaowocował wiązanką soczystych przekleństw.

Pozostała jedynie klatka schodowa i męczący spacer.

Znalazłszy się na pierwszych stopniach, uświadomił sobie, że w pośpiechu zapomniał zabrać z samochodu dyskietkę meldunkową. Już chciał zawrócić, gdy nagle ktoś złapał go od tyłu.

– Ej! Co do… – Poczuł bolesne ukłucie w okolicy szyi. Parę sekund później nogi się pod nim ugięły, a oczy zaszły mgłą. Czuł, że błyskawicznie traci siły. Wszystkie mięśnie niemalże jednocześnie odmówiły posłuszeństwa. Kiedy mimowolnie przechylił głowę, zobaczył, jak ręka w czarnej rękawiczce odsuwa od jego szyi strzykawkę.

Dwaj napastnicy przytrzymali osuwające się ciało. Mieli na sobie czarne kombinezony, a na głowach kominiarki – dzięki nim idealnie zlewali się z otoczeniem. Całe wydarzenie trwało jakieś trzydzieści sekund, więc alarm przypadkiem uderzonego samochodu wciąż wył. Gdy wreszcie ucichł, jeden z mężczyzn wyciągnął krótkofalówkę.

– Tu Dwójka… Mamy go, podjeżdżajcie.

– Piętnaście sekund, bez odbioru.

Napastnicy dostrzegli zjeżdżającą z pochylni furgonetkę. Przez uchylone drzwi mignęli kilka razy latarką, aby naprowadzić kierowcę na cel.

Nieoczekiwanie trzy piętra wyżej coś trzasnęło i ktoś zaczął pospiesznie schodzić. Najwyraźniej alarm, który się uruchomił, przesłał powiadomienie na telefon właściciela.

Jeden z napastników ponownie uchylił drzwi, chcąc sprawdzić, czy transport już dotarł. Odetchnął, zobaczywszy oślepiające światła pędzącej do nich furgonetki. Kilka sekund później rozległ się towarzyszący ostremu hamowaniu pisk opon, który rozszedł się po całym parkingu.

Kierowca ustawił samochód równolegle do ściany, tuż przy wejściu.

– Idziemy! – rzucił napastnik do towarzysza, który podtrzymywał bezwładne ciało i obserwował, jak sylwetka zbiegającego po schodach pracownika staje się coraz wyraźniejsza.

Porywacze zaciągnęli Millera pod drzwi furgonetki. Te błyskawicznie się otworzyły i stojący na pace mężczyzna pomógł wciągnąć ofiarę do środka. Pozostali dwaj szybko wskoczyli do pojazdu, po czym zasunęli drzwi.

– Ktoś idzie, spadamy!

Gdy pędzili w stronę pochylni, kierowca zauważył w bocznym lusterku, jak drzwi klatki schodowej się otwierają i wybiega przez nie mężczyzna w pomarańczowo-szarym kombinezonie roboczym.

Furgonetka skręciła ostro w prawo, po czym zatrzymała się na podjeździe przed barierką. Jeden z porywaczy podniósł szlaban i natychmiast wskoczył z powrotem do ruszającego samochodu.

Van z impetem wtargnął na ulicę, którą zalały klaksony innych uczestników ruchu. Kierowca pozostał na nie obojętny i szybko przyspieszył, po czym skręcił na najbliższym skrzyżowaniu.

– Trójka, jesteś tam? Odbiór…

– Tu Trójka. Jaka sytuacja?

– Przechwycenie zakończone pomyślnie. Możesz przywrócić zasilanie windy i opuścić budynek.

– Zrozumiałem, bez odbioru.

Dwaj mężczyźni siedzieli z tyłu furgonetki, wpatrując się w leżące u ich stóp ciało.

Gdy kierowca dostosował prędkość do obowiązujących przepisów, aby niepotrzebnie nie zwracać na siebie uwagi, siedzący obok niego pasażer wyjął telefon i wybrał odpowiedni numer.

– Obyście mieli dobre wieści, bo kończy nam się czas – odezwał się ochrypły głos.

– Pomimo drobnych komplikacji operacja zakończyła się powodzeniem – oznajmił porywacz.

– Świetnie… Ktoś was widział?

– Nie. Samochód ofiary stoi jeszcze na parkingu, ale wkrótce stamtąd zniknie.

– Doskonale… Czy w ciągu ostatnich kilku godzin ofiara kontaktowała się z kimś lub zrobiła coś, co mogłoby zaszkodzić operacji?

– Z prowadzonych obserwacji oraz podsłuchu wynika, że pan Miller nie wykonał żadnych istotnych telefonów. Z domu pojechał prosto do pracy. Zadzwonił jedynie do swojego szefa, że spóźni się około trzydziestu minut.

– Za ile możemy się was spodziewać?

– Za godzinę.

– Poinformuję mojego człowieka. Pamiętajcie, że możecie rozmawiać z nim i tylko z nim. Gdyby z jakiegoś powodu nie było go na miejscu, nie róbcie niczego głupiego, tylko dzwońcie do mnie.

– Zrozumiałem.

ROZDZIAŁ 5

– Zawrócisz? – zapytała znudzona Kate Frost, opierając głowę na pięści.

– Nie interesuje cię, co się stało? – odparł ze spokojem Nick Stewart.

– Nie… Jestem głodna.

Przewrócił oczami i włączył kierunkowskaz. Od dobrych pięciu minut nie ruszyli się nawet o milimetr, więc dwóch innych kierowców natychmiast poszło w ich ślady.

– Spóźnimy się… – oznajmiła dziennikarka, spoglądając na zegarek.

– Mogłaś się tak długo nie stroić.

– Pewnie, moja wina! Następnym razem pójdę goła.

– Ja tam nie mam nic przeciwko. Nie wiem tylko, co na to powie mój ojciec.

– Raczej matka, bo ojcu pewnie się spodoba.

– Mama zawsze powtarza, że zrobi dla niego wszystko.

– No to załatwione…

*

Gdy kabina windy kilkupiętrowej kamienicy ruszyła w dół, trzaskom i zgrzytom nie było końca, a prześwitujące, okratowane ściany nie zapewniały wystarczającego poczucia bezpieczeństwa osobom wybierającym ten sposób przemieszania się po budynku. Co więcej, panosząca się na klatce ochronnej szybu rdza zaprzeczała prowadzeniu w tym miejscu jakichkolwiek prac konserwacyjnych. Już na pierwszy rzut oka wszystko nadawało się do generalnego remontu.

Na klatce schodowej oznaki zaniedbania były jeszcze bardziej widoczne – myte od święta posadzki, odrapane, spękane ściany i odchodzące płaty farby, a gdzieniegdzie również tynku, nadawały wnętrzu posępnego charakteru.

Kate i Nick stali na parterze, przysłuchując się złowrogo brzmiącej mieszaninie dźwięków wydobywających się z szybu windy, a także z kilkudziesięcioletniego urządzenia utrzymującego kabinę w ryzach. Kobieta z obawą spoglądała w górę, wypatrując zbliżającej się katastrofy.

– Nick?

– Tak?

– Pójdźmy schodami… – Kate wyraziła swoje obawy najsubtelniej, jak tylko potrafiła.

– Boisz się? – zapytał z ironią.

– Szczerze? Bardzo! Poza tym, widząc wszystko, co dzieje się dookoła, gdy jestem w pracy, głupio byłoby zginąć w windzie, i to na własne życzenie.

– Myślisz, że moglibyśmy zginąć? Przecież to tylko kilka pięter.

Kate popatrzyła na narzeczonego z politowaniem.

– Dwadzieścia minut temu powiedziałaś, że mogłabyś tutaj biegać na golasa. A teraz boisz się paru zgrzytów?

– Słusznie zauważyłeś, ale biega się schodami, nie windą. Poza tym, jeżeli chcesz mnie jeszcze kiedyś tak zobaczyć, pójdziemy schodami.

Świetnie bawił się jej kosztem, choć zdawał sobie sprawę, że partnerka nie żartuje. Nie chodziło już nawet o stan windy. Kate od dziecka nie lubiła zamkniętych przestrzeni. Jako mała dziewczynka spędziła niemal cały dzień w unieruchomionej kabinie windy, zanim ktoś ją stamtąd uwolnił. Nabawiła się przez to wydarzenie klaustrofobii, na szczęście łagodnej. Oczywiście w pracy musiała korzystać z wind. Budynek stacji telewizyjnej, który stał się jej drugim domem, był do ujarzmienia tylko w taki sposób. Kiedy jednak czas nie naglił, Kate wolała korzystać z tradycyjnej metody pokonywania pięter.

– Dobrze, pójdziemy schodami.

Jej oczy pojaśniały i pocałowała Nicka w policzek.

Gdy osiągnęli poziom półpiętra, winda zatrzymała się na parterze. Nagle, jak spod ziemi, wyrósł obok niej łysawy dozorca ubrany w kraciastą, częściowo rozpiętą koszulę i jasne poplamione spodnie. Widząc wchodzących na górę obcych, krzyknął w ich kierunku:

– Halo!

Odwrócili się.

– Aaa, to państwo! Witam, witam! – Od razu rozpoznał parę. – Proszę pozdrowić rodziców!

– Dzień dobry, a właściwie… dobry wieczór! – roześmiał się Nick. – Dziękuję bardzo, oczywiście przekażemy.

– Dlaczego państwo nie skorzystacie z windy?

– Sport to zdrowie! – odparła natychmiast Kate, po czym dodała po cichu: – I życie…

– To prawda, panienko… Szczera prawda! – Mężczyzna uśmiechnął się do niej, poklepał po brzuchu i poszedł w kierunku drzwi swojego mieszkania. Podniósł leżącą pod nimi gazetkę, po czym wielkimi kęsami zaczął pochłaniać kanapkę, którą właśnie przyniósł.

– Dlaczego twoi rodzice nie przeprowadzą się do… przyjaźniejszego budynku? Przecież ojciec jest majętnym człowiekiem. Spokojnie mógłby zamieszkać gdzieś w centrum.

– Wiem! A co gorsza, on też to wie, ale, jak sam mówi, nigdy nie był przyzwyczajony do wygód. Połowę życia spędził w wojsku. Gdy cofnęli mu emeryturę, nie usiadł i nie zaczął płakać, tylko wziął się w garść. Wszystko, co ma, zdobył ciężką pracą. Dawniej wielokrotnie poruszaliśmy ten temat, jednak za każdym razem kończyło się tak samo. Stwierdzał, że dobrze się czuje w tej okolicy i nie ma zamiaru niczego zmieniać. Nie jest z tych, którym przypływ gotówki przewrócił w głowie. Wychował się tutaj. To mieszkanie należy do naszej rodziny od dwóch pokoleń. Problem tkwi głównie w okolicy, która podupadła. Jednak ojciec stwierdził, że sentyment i szacunek nakazują mu być wiernym temu miejscu. Pewnie nie wiesz, ale to jedna z najstarszych kamienic w tej części miasta. Zabytkowa…

– Jestem w stanie w to uwierzyć – rzuciła żartobliwie Kate. – Ale wracając do twojego ojca… Dziś rzadko spotyka się ludzi jemu podobnych.

– Tak upartych?

– Dobrych…

– Moi rodzice to rzeczywiście wyjątkowi ludzie.

Po pokonaniu kilkudziesięciu schodów dotarli na trzecie piętro. Nick, przez wzgląd na swoją pracę, dbał o kondycję i nie odczuł małego spacerku. Z kolei Kate miała wyraźnie przyspieszony oddech oraz tętno. Co ciekawe, należała do osób, które mogą jeść tyle, ile dusza zapragnie, a waga ani drgnie. Zgrabną sylwetkę zawdzięczała więc głównie genom. Natomiast z kondycją było już u niej znacznie gorzej.

Stanęli przed drzwiami, na których widniała odrapana metalowa tabliczka z ledwo widocznym nazwiskiem STEWART.

– Home, sweet home… – rzucił wesoło Nick, naciskając dzwonek.

Drzwi się otworzyły i para wpadła w objęcia rodziców Nicka.

Jennifer miała smukłą sylwetkę. Była odrobinę wyższa od męża, co często stawało się tematem żartów i docinków. Miała ufarbowane na czarno włosy, dobrze pasujące do naturalnie ciemnej karnacji. John stanowił jej przeciwieństwo. Był dumnym właścicielem małego brzuszka i posiwiałej łepetyny. Kanciaste okulary, które wisiały na jego piersi, zakładał tylko w razie konieczności. Jak twierdził, niepotrzebnie go postarzały.

Rodzice Nicka uwielbiali wybrankę syna. Dała im się poznać jako inteligentna, miła i ciepła osoba. Cała czwórka rzadko miewała okazje spędzać wspólnie wieczór, więc każda taka chwila była dla nich na wagę złota.

Kate również polubiła rodziców Nicka. Już od pierwszego spotkania świetnie się z nimi rozumiała. Byli odzwierciedleniem jej rodziców, których przed trzema laty straciła w wypadku samochodowym podczas wycieczki na Florydę. Ojciec Kate, próbując ominąć dwa zderzające się samochody, wpadł w poślizg. Zjeżdżając na pobocze, uderzył w drzewo, które rozpłatało przód pojazdu na pół. Siedzący z przodu rodzice Kate zginęli na miejscu, a ona sama w ciężkim stanie została przetransportowana helikopterem do szpitala. Wypadek spowodował uciekający przed policyjną obławą handlarz narkotyków. Wyprzedzając na trzeciego, próbował zgubić ścigające go radiowozy. Ostatecznie jeden z manewrów zakończył się tragicznie zarówno dla niego, jak i dla kierowcy nadjeżdżającego z naprzeciwka samochodu.

Obławę oraz pościg prowadził Nick, który po wypadku, czując się winnym śmierci rodziców Kate, regularnie odwiedzał ją w szpitalu, aż doszła do siebie. Jeszcze długo po wydarzeniach tego feralnego dnia nie potrafił sobie wybaczyć, że nie zatrzymał przestępcy wcześniej.

Gdy zakończono gorące powitania, cała czwórka zasiadła w salonie do niewielkiego okrągłego stolika i Jennifer podała ciasto domowej roboty z zatopionymi w polewie karmelowej orzechami.

– Moje ulubione! – Nick przyklasnął i się wyprostował.

– Wiem, przygotowałam je specjalnie z myślą o was! – powiedziała uradowana matka. Gdy tylko postawiła na stole paterę z ciastem, cztery kawałki natychmiast znalazły się na talerzykach.

– Hola! Chcesz mnie utuczyć?! – rzuciła zabawnie Kate, widząc, jak Nick nakłada jej największy kawałek.

Nie odpowiedział, bo miał już pełne usta. Pokręcił tylko przecząco głową.

– Jedz, dziecko, jedz! – powiedziała dobrodusznie Jennifer do przyszłej synowej. – W twoim wieku niczego sobie nie odmawiałam.

– Może chociaż pan się za mną wstawi? – Kate spojrzała błagalnie na Johna.

– Kochana, bez okularów nawet nie widzę, co oni ci robią!

– Wszyscy jesteście dzisiaj przeciwko mnie! – Udając obrazę, założyła ręce na piersiach. W końcu jednak skapitulowała i sięgnęła po talerzyk oraz śliczny srebrny widelczyk należący do starej zastawy stołowej przekazywanej w rodzinie Stewartów z pokolenia na pokolenie. – Jak się pan czuje? Słyszałam o wczorajszej… przygodzie.

– Tyle razy prosiłem, żebyś mówiła mi po imieniu – powiedział ciepło, choć z lekkim oburzeniem w głosie, ojciec Nicka.

– Przepraszam, od dziś będę pamiętała…

– Mieliśmy trochę problemów, jednak wystarczyła szybka interwencja naszego detektywa i po strachu!

– Tato!

– Przepraszam… Szybka interwencja naszego policjanta! – John, rozbawiony podenerwowaniem syna, przysunął dłoń do twarzy i cicho dodał, zwracając się do Kate: – Nie lubi, gdy go tak nazywam.

– Raczej przezywam! – dorzucił rozbawiony Nick.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

– Co mogę za to, że jestem z ciebie dumny?!

Nick, zbywając docinki ojca kręceniem głowy, zajadał się ciastem w najlepsze.

– Ej, dajcie głośniej! – krzyknął nagle John, widząc Kate w telewizji.

– Ooo, nie… – Nie mogąc na siebie patrzeć, zakryła dłońmi twarz.

 

– …nikt do końca nie jest pewny, co wydarzyło się tutaj wczorajszego dnia, a władze jak na razie milczą. Wiemy jedynie, że wybuch nastąpił około pięćdziesięciu metrów od miejsca, gdzie obecnie stoję. – Kamerzysta skierował obiektyw na grupę techników w niebieskich kombinezonach, skupionych wokół resztek ciężarówki. – Ekipa trzydziestu osób zabezpiecza wszystkie ślady i bada ewentualne poszlaki. Do tej pory udało nam się ustalić, że w wyniku wybuchu zginęło osiem osób, w tym jedno, siedmioletnie dziecko. Ponad pięćdziesiąt osób odniosło poważne obrażenia. Być może tragedia ta miałaby mniejsze rozmiary, gdyby nie pobliskie centrum handlowe, które zawsze przyciąga rzesze kupujących. – W tym momencie realizator przedstawił kilka nagranych poprzedniego dnia ujęć. Materiałowi towarzyszył komentarz: – Prawie wszyscy poszkodowani, także ci z najcięższymi obrażeniami, zostali przetransportowani do Szpitala Świętego Patryka, gdzie od razu otoczono ich specjalistyczną opieką medyczną. Ponad pięćdziesięciu lekarzy i około stu pielęgniarek pracowało dodatkowo przez całą noc przy udzielaniu pierwszej pomocy. Z informacji, jakie udało nam się zgromadzić, wynika, że wszyscy pacjenci są w stanie stabilnym, a pierwsi, z najlżejszymi obrażeniami, zostali już zwolnieni do domów. Z okolicy centrum handlowego Low Price, dla Wiadomości DC NEWS, mówiła Kate Frost.

 

– Wracając do wczoraj… Wiecie, że z tego wszystkiego naprawdę zapomniałem kodu do sejfu? Wcale nie grałem na zwłokę… Chętnie oddałbym draniowi pieniądze, ale nie mogłem sobie przypomnieć tych kilku przeklętych cyfr i musiałem robić z siebie wariata. Trochę go tym zdenerwowałem.

– Mówiłeś, że poszedłeś po kod na zaplecze – zauważył Nick, ściągając brwi.

– Bo musiałem coś wymyślić. Tylko że w portfelu miałem zapisany PIN do karty, a nie szyfr do sejfu. Grałem więc na zwłokę.

– Jezu… – Nick dopiero teraz zrozumiał, jak bardzo ojciec ryzykował.

– Spokojnie… – John poklepał syna po kolanie. – Najważniejsze, że chłopakowi nic się nie stało. Nie wybaczyłbym sobie tego. Gdyby nie dzieciak, sam spróbowałbym załatwić tego sukinsyna. Tylko że refleks już nie ten… Bałem się, że gdyby mi się nie udało, wariat mógłby skrzywdzić pozostałych.

Gdy Jennifer głośno westchnęła, jej mąż niespodziewanie złapał się za klatkę piersiową.

– Wszystko w porządku, kochanie?

– Tak, tak… Od wczoraj coś mnie tu strzyka. Muszę się w końcu wybrać do lekarza.

– Koniecznie! Wiesz, przez co wczoraj przeszedłeś, a twoje serce nie jest już najmłodsze – zmartwiła się Jennifer.

– Wiem, wiem… Jutro z samego rana zadzwonię do przychodni i umówię się na wizytę.

Rozmowa rozgorzała na dobre i nikt nie zwracał uwagi na upływający czas. Kiedy Jennifer ostatecznie spojrzała na stojący na komodzie mały zabytkowy zegar, uświadomiła sobie, że już dawno powinna podać kolację.

– To wy, moi drodzy, obgadajcie resztę sąsiadów, a ja pójdę do kuchni i zajmę się posiłkiem.

– Posiedź jeszcze z nami, mamo! – zaprotestował Nick.

– Muszę wstawić mięso do piekarnika. Za chwilę do was dołączę.

Gdy Jennifer przeszła do kuchni, głos zabrał John:

– Powiedzcie mi… Wiadomo, co tam się stało?

– Na tę chwilę jeszcze nie – odparł Nick. – Za prawdopodobną przyczynę wybuchu uznano samochód. Stał zaparkowany pod centrum handlowym. Na pace miał sporo butli z gazem. Eksplozja była tak potężna, że zmiotła z powierzchni ziemi małe drzewka posadzone wzdłuż chodnika, a jeszcze przecznicę dalej dało się zauważyć powybijane szyby w oknach.

– Dobrze, że mieszkamy daleko od tego miejsca! – krzyknęła z kuchni Jennifer.

– To prawda – przyznała Kate.

– Gdyby nie fakt, że większość mieszkańców była jeszcze w pracy, a pobliskie centrum handlowe świeciło o tej porze pustkami, liczylibyśmy ofiary w setkach – zauważył Nick.

– Coś okropnego… – warknął poirytowany John. – Mam nadzieję, że znajdą winnego.

– Ja również! – dorzuciła Jennifer.

– To nie jest takie pewne. Wybuch z pewnością zatarł ślady. Niewykluczone, że mogło to być samoczynne rozszczelnienie butli i wystarczył niedopałek, który spowodował reakcję łańcuchową.

Nastała chwila ciszy.

– Muszę skoczyć do toalety. Tylko nigdzie nie uciekajcie! – John pogroził im palcem i z trudem podniósł się z krzesła. Wciąż był obolały.

– Będziemy grzecznie czekać – odparła Kate. Gdy ojciec Nicka odszedł od stołu, zbliżyła się do narzeczonego. – Przecież mówiłeś, że znaleźli fragment bomby – szepnęła mu do ucha.

– Domniemany fragment – odpowiedział równie cicho. – Nie chcę martwić rodziców tym, że sąsiednia dzielnica stała się miejscem ataku terrorystycznego. Wystarczy im zmartwień…

Kate zrobiło się głupio, że o tym nie pomyślała.

– O czym to moje gołąbki gruchają? – Jennifer wyjrzała z kuchni.