Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Osadzona w XVII wieku oniryczna podróż w głąb ludzkiej psychiki naznaczonej koszmarem wojny…
Jest rok 1661. Trwa wojna polsko-moskiewska. Kolejne krwawe konflikty wyniszczają Rzeczpospolitą. Przez spustoszone potopem szwedzkim ziemie Sandomierszczyzny podąża ku swej chorągwi cudem oswobodzony z moskiewskiej niewoli, zasłużony weteran, Samuel Tyburcy Rużyński. Nim jednak dotrze do celu, czeka go rozliczenie z przeszłością. Niczym w malignie błądzi po zrujnowanych miejscowościach nawiedzanych przez dziwne zdarzenia, które rozgrywają się po części w rzeczywistości, a po części w okaleczonych przez okrucieństwa wojny umysłach ludzi. Przewijają się postacie jak zjawy – jedne raz pierwszy napotkane, inne z przeszłości bohatera – przywodząc na myśl korowód danse macabre.
Czy Samuel Tyburcy Rużyński jest naprawdę tym, za kogo się uważa? Czy może ufać swoim zmysłom? Nawiedzają go męczące sny oraz wizje na jawie, w których być może tkwi klucz do rozwiązania dręczących go problemów. Przezwyciężenie ich stanowi jednak tylko punkt wyjścia do wiwisekcji jego pragnień i porażek ostatnich lat. Wydaje się, że stare błędy są już nie do naprawienia. Lecz czy na pewno? Samuel staje przed wielkim moralnym dylematem…
Intymny taniec ze śmiercią w dobie siedemnastowiecznych wojen, a zarazem opowieść o dwoistości natury ludzkiej skłonnej z tą samą intensywnością zarówno czynić dobro, jak i wyrządzać zło. Co jednak o tym decyduje i co przechyla szalę? Sięgnij po tyleż niezwykłą, co znakomicie napisaną powieść historyczną Łukasza Wnuka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 296
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2025
© Copyright by Łukasz Wnuk, 2025
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Magdalena Białek
Korekta: Marta Trywiańska
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Grzegorz Araszewski/garasz.pl
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: domena publiczna
Zdjęcie autora: © Marta Wnuk
Producenci wydawniczy:
Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-68577-11-2 (EPUB); 978-83-68577-12-9 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Mój ojciec zwykł mawiać: „Samuelu, synu mój, choć z fortuny rodowej, rozdrapanej przez krewnych i wierzycieli, resztka tylko nam pozostała, pomnij to zawsze, że z kniaziów na Rużynie się wiedziesz! I od Giedymina krew twa idzie! Że dziadowie twoi nie zwykli się kłaniać. Że chorągwie swe własne nadworne wodzili we wsze świata strony. I wrogów swych zawsze dzielnie gromili... Pomnij to, synu!”.
Pomnę... Tak. I cóż z tego?
Czy świadomość ta pomogła mi w czym?
Czy ja nie zwykłem się kłaniać? Zwykłem. Częściej, niżbym tego chciał... I pamięć dumna o przodkach, którą wtłaczał mi do głowy mój ojciec, sprawia, że jest mi z tym jeszcze ciężej. A miano rodowe me – miano kniazia – zważywszy na okoliczności, by na śmiech się nie wystawiać, nieraz już przyszło mi zmilczeć.
A czy wrogów może swych, jak to dziadowie moi sławni czynili, zawsze gromiłem? Nie... No może niektórych... Lecz niestety – nie tego najważniejszego. Tego, z którym wszyscy całe życie się zmagamy. Tego, który zna nas lepiej niż inni – a przez to jest groźniejszy od innych. Który widzi na wskroś, przeszywa wszystko, zalety i słabości, swymi wszechwidzącymi oczyma – oczyma zawsze nagimi, nigdy nieprzesłaniającymi się powiekami, którym nic nie umknie i przed którymi nic się nie ukryje; oczyma, które wszystkie zmysły w sobie mieszczą – widzą, czują i słyszą. Oczyma zwróconymi w głąb naszej własnej czaszki...
Ich spojrzenie pochłania wszystko – a pochłonąwszy, wypala, zostawiając tylko jałową pustynię, a na niej – tylko strzępki myśli zagubionych, cudzych i własnych; postacie i uczucia dawno zagasłe, sterczące ponuro jak widziadła, jak czarne wypalone pochodnie, zapomniane, zalegające w duszy, kołaczące się czasem głucho dawno wypowiedzianym szeptem.
A pośród nich echa słów ledwie kilku – kreślące kontur jakiś. Zarys dawnego mnie. Tak sądzę... Powtarzam je z rzadka, lecz żarliwie w duchu, jak litanię – czcząc całe to moje dziedzictwo. Choć sam nie wiem, po co i dlaczego to czynię. Choć i tak przecież w końcu spłyci je i zetrze nieubłaganie czas, jak zaciera żłobiny liter na kamiennej płycie nagrobka.
Lecz jeszcze nie dziś, jeszcze nie czas.
Bo majaczą ku mnie i teraz. Lśnią owym dziwnym, nieziemskim blaskiem. Pośród mroku, nicości, chłodu. Świecą zimnym, trupiobladym światłem. I trwają. I dają się odczytać. I nie dają mi zapomnieć. Tego, co było, i tego, czym byłem.
Jam jest Samuel Tyburcy Rużyński. Kniaź – z kniaziów na Rużynie. Potomek Giedymina. Szlachcic i żołnierz. Towarzysz chorągwi husarskiej Jego Królewskiej Mości.
To niegdyś...
Bo dziś tylko cudzy sługa.
Pył nędzny.
I człowiek marny.
Lecz mniejsza dziś o mnie.
Brudny zimowy dzień powoli nad nami gaśnie; pasy przyprószonych śniegiem zagonów bieleją po bokach wąskiego, mało uczęszczanego traktu. Jedziemy, od południa będzie już z pięć mil, może więcej... Zostawiamy za sobą Sycynę i mijamy z daleka Jasieniec, a odległe zabudowania sadyb znaczą się na sinym niebie szarymi warkoczami dymów. Wierzchowce odkarmione po drodze w Zwoleniu suto mieszczańskim obrokiem idą pod nami raźno stępa; podkute kopyta walą miarowo i głucho o zorane żłobiny czarnego, zastygłego błota; powolny tętent, niczym obwiązany szmatą młot, wybija równy, tępy rytm o zmarzniętą sandomierską ziemię – utrudzony, mozolny, lecz mimo zmęczenia brnący dalej uparcie naprzód. Powietrze stoi w bezruchu – wilgotne, zimne, ciężkie. Zaleczona niedawno rana rwie w boku, wżera się w trzewia; niczym szponiasta łapa wierci ciało, chwyta je w garść, skręca bez litości i ściska. Krzywię się i poprawiam w siodle. Ból ustaje, ćmiąc tylko z lekka, tak jak zwykle, tak jak jest do zniesienia – tak, by można było o nim na chwilę zapomnieć. Wydycham powoli ustami obłok szarej pary...
A wokół cisza. Bezruch. Ziemia martwa, jałowa – jak to w czas zimy – i niebo niskie, rozmazane sinymi chmurami, zawisłe nad widnokręgiem, niczym wpatrzone w padół zimne oblicze trupa. I las daleko jeszcze – też martwy.
Nagle rumak rzuca niespokojnie łbem, strzyże uszami, nasłuchuje. Ściskam mocniej wodze w zdrętwiałej dłoni. Słucham: wystrzał i krzyk jakby... Nie, nie krzyk – skrzek wroni, stłumiony, daleki; dźwięki rwą się i niosą słabnącym echem nad ciemną plamą zagaju; milkną zaraz. I znowu cisza, tylko zimne, nieruchome powietrze i stukot kopyt. Orszak sunie dalej, dzwoniąc podkowami o zmarzniętą skorupę traktu. Z boku wyrastają nam strzępiaste kępy młodej sośniny – niskie, podszyte żółtym piachem i wykrotami splątanych korzeni; gałęzie uginają się ciężko od przymarzniętej, śnieżnej okiści.
W tej szarzejącej monotonii źrenice wyłapują ruch. Skręcam lekko głowę, lecz nieostentacyjnie. Ot tak, jakby od niechcenia; czekam. Po chwili ciemna plama znowu przeskakuje między pniami, bezgłośnie jak cień, jak zjawa, jak strzęp czarnego płótna na wietrze; przypada gdzieś za krzakiem młodej sosny, tuż przy samej ziemi; o trzydzieści kroków od nas. Szarak... Nie! Gdzieżby... Spłoszony jak nic pobiegłby dalej. Wytężam więc wzrok. Biały pył sypie się z poruszonych gałęzi. Stajemy. Walenty Łoboda – mój pocztowy – pociąga cicho nosem. Odwracam ku niemu głowę. Patrzy na mnie wymownie; jego zmrużone oczy świecą ku mnie w twardo ciosanej, szczeciniastej twarzy. Nieznacznym ruchem brody wskazuje mi ponuro na krzak sosny. A ja daję mu znak głową, lekko i niespiesznie – przyzwalam.
– Wyłaź, psi synu! Bo krócicą zmacam...!
Głos Łobody jest twardy, hukliwy, kanciasty – tak jak jego chłopskie, obrośnięte ciemną szczeciną oblicze. Echo krzyku niesie się w mroźnym powietrzu po polu.
– No, wyłaźże! Trzykroć upraszał nie będę!
I nie uprasza – sięga pewnie urękawiczoną, wielką chłopską dłonią po okutą brązem krócicę; wyjmuje ją z chrzęstem z olstra. Wierzchowiec uderza pod nim kopytem, wypina gniadą pierś, parska, sztywnieje, wydmuchuje nozdrzami parę. Zwieszająca się na rapciach szabla mego pocztowego trąca delikatnie o żelazne strzemię, brzęk cichy, groźny, dźwięczy w mroźnej ciszy. Łoboda kładzie palec na cynglu, odwodzi z chrupnięciem kurek, wyciąga przed siebie pistolet, mierząc prosto w krzak sosny. Choć to za daleko, to zdaje mi się, że słyszę czyjś przyspieszony oddech. Mrużę oczy; widzę, jak szara mgiełka unosi się nad okrytą śniegiem sosną. Człowiek... Dyszy – słyszę teraz wyraźnie.
– Poniechajcie, jaśnie wielmożny panie – dobiega zza krzu głos pełen strachu, a jednocześnie jakiegoś spokoju, pogodzonego z tym strachem i przywykłego do niego.
– Wyłaź, kpie! – burczy groźnie Łoboda, wpijając czujnie wzrok w chaszcze; rozluźnia się jednak wyraźnie, oceniając wprawnym uchem już samo brzmienie owego głosu, barwę jego, w której nie znajduje ni śladu zagrożenia.
Opuszcza więc krócicę, zanim jeszcze zza krzaków ukazuje się mężczyzna. Wychodzi pochylony lekko, ściskając tobół przy piersi, postawny, w chłopskim odzieniu, w wysokiej czapie baraniej, z takimż grubym kożuchem z włosem na sztorc obróconym. Choć uniżenie i niepewnie, patrzy ku mnie śmiało, z godnością jakąś – a ja na niego. Odzywa się pierwszy:
– Dozwolicie to, wielmożny panie, z wami pospołu za rzekę iść, ku Grzymałowowi, znaczy się do Ciepielowa? Ćma się robi i straszno samemu. A bo to i zamróz coraz tęższy chwyta...
Patrzę mu prosto w oczy. Są pełne tego samego spokoju co głos – pogodzonego z lękiem, z którym wypracował widać jakieś pełne harmonii współżycie. Dziwi mnie to, więc pytam:
– A cóż to, nie lękasz się w taki czas ludzi wojennych na gościńcu zaczepiać i na spytki brać? Życie ci niemiłe czy jak?
Jego oblicze jaśnieje jakby lekko uśmiechem, choć nie ośmiela się uśmiechać.
– A toż, co się mam bojać. Toż widzę, żeście są swój, panie. – Patrzy ku mnie ufnie, zezuje w miejsce gdzieś za moimi plecami.
– Jakże to? Poczet bez znaku idzie... Po czymże tedy tako się wyznajesz i dictum czynisz, żeśmy są swoi, a nie obcy? Co?... Skąd u ciebie takowa eksperiencyja wojskowa? W służbie żeś bywał?
Zapytany zawstydza się, drapie jedną ręką z tyłu głowy, drugą przytrzymuje tobół przy piersi.
– Eee... – Nerwowy uśmiech ścieli się nieśmiało na jego sinych od zimna wargach. – Gdzie tam... A wyznaję się, z pozwoleniem waszej wielmożności, boć to przecie z wami Walenty jedzie... Łoboda, znaczy się, znajomek mój, swojak... I tyla. – Rzuca głową ku memu pocztowemu, bije się przy tym w pierś, solennie, jak przy mea culpa.
– A „dyktów” – mówi dalej – nijakich, jak mi Bóg miły, wam nie czynię! Gdzieżbym tam śmiał, dostojny panie! W służbie przy wojsku takoż żem nie bywał i onej „speriencyji”, jakeście rzekli, nie mam, jeno ów tobół lichy z jagłami i podpłomykiem, co go od Jasieńca do dom niosę...
– Dość! Bystryś... – Przyglądam mu się uważniej, pełen uznania, że choć przekręcił, to jednak spamiętał nieznane sobie, a pewno i pierwszy raz usłyszane słowa. – Skądeś jest? Tutejszy?
– Ano! Walenty... znaczy się Łoboda, niech jeno powie! W siole w puszczy, za Rakówką, podle Ciepielowa, ze swoimi żyję...
– Prawdę gada, wasza miłość – potwierdza zza moich pleców mój pocztowy.
– Tedy za rzekę pospieszasz, mówisz?
– Jak raz, za rzekę!
– Dobrze. Możesz iść z nami, jeno mi się nie wlecz.
– Dzięki wam, jaśnie wielmożny panie! Strach tera samemu się tłuc, nie wiada, zali człek na drodze z wieczora na śmierć nie utrafi ani się jej raniej spodziewa. Ech, taki to czas...
Kiwam tylko na to głową.
Ruszamy dalej. Trakt spływa łagodnie po zboczu doliny – w dół, ku niedalekiej rzece, tej, której jeszcze nie widać, ale która wije się gdzieś tam, za rozmazującymi się w przedwieczornej szarzyźnie olchami.
– Jak cię zwą? – pytam po chwili, choć nie wiem dlaczego; chyba tylko po to, by chłop znowu się odezwał i zagłuszył chłód i mój ból, który szarpie mnie znowu w boku.
– Od krztu świntego mi Jadamek.
– Czyjżeś jest?
– Jam nie pański. Niczyj znaczy się. Z wolnych budników żem, co w boru króla jegomości za rzeką siedzą, w tym, co to do borów panów, dziedziców Kazanowskich, podle Ciepielowa przytykają. W puszczy kupą siedzimy, całym siołem. Budniki nas wołają.
– Budniki, powiadasz...
– Ano, bośmy budniki wolne.
– Mhm.
– ...Ale bory nasze, królewskie, Szwedy, bodaj ich zaraza wydusiła, wycieni psiekrwie okrutnie, do ostatniej choji, wtenczas kiej ciągnęły tędyk, bedzie już z cztery roki, hen, aż za Wisłę idąc... A kiej bór przetrzebiły, przeto my z naszemi głębiej w puszczę przenieść się musielim...
– A skąd to wiesz, Jadamek, że my nie od Szwedów i za owe złorzeczenie na gałęzi cię tu gdzie nie ostawim, co?
– Eee, coście to, panie... tak jeno durno gadam. A bo ja tam wiem, co to za jedne były, co onże las wycieni? Po prawdzie, to o mianom ich nie pytał i nie pił żem z niemi, bychta wiedzieć, co za jedne były... A tylu tu u nas tera się kręci, jak nikędy! Ech... Bo to i Szwedy, i Węgrzyny u nas bywały pospołu z Kozakami, co to Ciepielów do żerdzi ostatniej zesmoliły... i Niemce, i insze jeszcze, com ich nie wydolił spamiętać. Kogóż tu tera nie brakuje, jaśnie panie! A onegdaj spokój był, jak Pan Bóg przykazał, obce się tu u nas nijakie nie włóczyły i jeno swoich kumotrów człek widywał.
– Bystryś, Jadamek.
– A co mam nie być, jaśnie panie!
– Nie bój się, nie od Szwedów my. Bywało się, ale dawne to dzieje... Szwedów, daj Bóg, prędko już nie obaczysz, pokój z nimi stanął roku przeszłego.
Jadamek kiwa głową, zerka jeszcze z niepokojem po nas, zatrzymuje dłużej spojrzenie na swym swojaku Walentym Łobodzie – niedowierza, jakby myślał: „Ha, kto ich tam wie, może zarzucą mi sznur na szyję, powloką za końskim zadem, zduszą i tyla będzie Jadamka, a truchło rzucą gdzie w polu i do rana wilcy mię rozwłóczą, że i gnatów niewiela ostanie”... Nikt jednak tego nie czyni; zamiast tego osiem par końskich kopyt dalej wybija stały, ponury rytm, a nasze twarze ścinają się mrozem i zimniejszym jeszcze od niego wstydem, twardniejącym z wolna na naszych obliczach, ściągającym na mgnienie mięśnie na pobliźnionych pod odzieniem ciałach. Jadamek rzuca jeszcze ukradkowym spojrzeniem ku milczącemu Łobodzie, bierze głęboki wdech.
Jedziemy dalej. Nigdzie nie słychać psiego ujadania. Gdzieś daleko, po lewej stronie czernią się jakieś ruiny, chyba spalonego dworu, z dachem zwalonym całkiem do środka; a że dwór tu był, znać tylko po ganku, który ostał się jakoś, a właściwie – po dwóch kolumienkach, drewnianych, pobielonych, z obłupanym tynkiem i osmolonych z lekka, wyglądających z dala jak dwie wielkie okopcone gromnice. Okolica – prawda – nigdy nie była chyba zbyt ludna, ale teraz zdaje się jeszcze bardziej głucha i ponura. Jadamek jakby słyszał moje myśli; wzdycha i znowu się odzywa:
– Ech, jaśnie wielmożny panie... W czas wojny dwór na Górkach najpierwej z dymem poszedł. – Budnik macha na lewo głową ku jaśniejącym daleko dwóm gankowym kolumienkom. – A Ciepielów, kiej go Szwedy spaliły, będzie już z cztery roki, a późni poprawiły jeszcze Węgrzyny z Kozakami, leży sobie tamoj za rzeką zgorzały na popiół... Parę jeno chałup marniuchnych wedle popieliska z tarcicy postawiono przeszłej jesieni. I stoją sobie zara tam, jaśnie panie, od strony Kałkowa... A wprzódy to i Kazanów, i Wielgie, i siół wokół inszych siła się popaliło. Jakoż Górek, Wólki, Rakówki i Chotyz już prawie ni ma, panie... I te, co dalej, jeno w lasach się poostawały. Ech, tyleż ludzkiego nieszczęścia... – Jadamek bierze głęboki wdech i dalej wylicza: – W Krzywdzie tyla ludzi ubito, że z trupów stos usypano na trzech chłopa wysoki! Jaśnie panów Chomentowskich z Jasieńca takoż zamęczono i ubito. A jeno wielmożny pan dziedzic Odolski z Rakówki się od śmierci wyratował, bo jak raz przy wojsku był wtenczas, bo poszedł wprzódy rok wcześniej na wojnę przeciw Moskwie, zanim się tu Szwedy, psia ich mać, zwaliły... Jeno dziedziczkę, panią Odolską, co sama w domu ostała, świeć jej Panie Jezu, Szwedy ubiły, psubraty, a szpetnie tak, że lepi nie gadać... A do tego, prócz wojny jeszcze, to i powietrze morowe u nas wprzódzi bywało, co takoż ludzi siła uśmierciło... Eeech, tak i pusto tu tera, panie... Pusto...
Dźwięk wypowiedzianego przez Jadamka nazwiska budzi nagle w mej głowie wspomnienie – nie, nie wspomnienie, lecz ledwie jego namiastkę. Wydaje mi się, że gdzieś już je chyba słyszałem. Przeszukuję z wysiłkiem zakamarki mej pamięci – szukam. Tak, pomnę. Chyba... Był taki. Odolski herbu Wąż. Towarzysz chorągwi pancernej, gdyśmy na Białej Rusi bili się z Moskwą i Urusowem. Przepadł gdzieś później, po tym, gdyśmy stawali w potrzebie bitewnej – najpierw pod Brześciem, zwycięskiej, a później przegranej, pod Wierzchowicami. Joachim mu było. Chyba. Chyba tak. Bo dokładnie nie pomnę.
– A jak imię imć pana Odolskiego? – pytam po chwili.
– Floryjan, panie.
A więc spotkałem na swej żołnierskiej drodze zapewne jakiegoś innego – być może bardziej szczęśliwego w swym życiu – Odolskiego.
– To mówisz, Jadamek, że żonę jego Szwedzi zabili?
– A tak, odpuść jej, Panie Miłosierny. W męce okrutnej nieboga skonała.
– A pan Odolski, maż jej, cóż? Żyje?
Budnik markotnieje nagle i odzywa się smętniejszym jeszcze głosem:
– A wrócił z wojen, wrócił, panie. I to, co mu Szwedy po sobie ostawiły w Rakówce, na swe utrapienie obaczył... Popatrzał, chłopów po tym jeno garść zebrał i w lasach się kupą zaszyli – milknie Jadamek, pasuje się ze sobą, wreszcie kończy z wahaniem: – Ponoć po tym, co obaczył, gdy do dom wrócił, pan Odolski całkiem zmysły postradał. Po lasach chodzi ze swoimi chłopami, z kosami, siekierami i gadają, że jak mu kto w ręce wpadnie, to już żywy nie uchodzi, bo ni ma z nim gadki żadnej. Ubija straszliwie na mękach i tyla! I tak o, mści ponoć świętej pamięci panią Odolską... Tak gadają. Ja tam nie wiem. Ale mi się, Boże uchowaj, nie utrafiło i niechże nigdy, tfu!, nie utrafia, bym go gdzie na swej drodze napotkał!
Budnik wzdryga się, spluwa na ziemię, a ja stwierdzam, że mimo całego ogromu ludzkiego nieszczęścia – którego tak wiele jest wokół i na które nic wszak nie poradzę – czas już zmienić temat, by wrócić do rzeczy bliższych mym doraźnym potrzebom.
– A wiesz ty, Jadamek, gdzie można by na noc stanąć?
– U nas w chudobie miejsca mało, wielmożny panie. Nijaki to dla was wywczas u budników w chałupie postawać. A w Ciepielowie, jakem rzekł, jeno owe chudoby nieochędożne, byle jak wystawione i bida, aż ściska... Wszelako, szczęściem, karczma się jedna u nas tu ostała: u Żydowiny Munysia. Tamoj zara niedaleko. Na rozstajach, u gościńca. Żyda ni Szwedy, ni Węgrzyny, ni Kozaki jakosik nie spaliły... Munyś was rychtyk ugości, panie. Jadła u niego dostatek, napitku... A staj parę to jeno za rzeką...
Patrzę przez ramię na Łobodę; odczytuje w moim spojrzeniu pytanie, kiwa głową. Dobrze: tedy do Munysia...
Zjeżdżamy w dół – w ols: drzewa nagie, powyginane ku niebu sterczą, zbite przy sobie, skręcone w koronach; rzedną zaraz. Rzekę przejeżdżamy po drewnianym, chybotliwym mostku, który stoi – o dziwo – niespalony, powiązany jakimiś brudnymi szmatami, wygięty lekko w dół, niczym potargana artretyzmem goleń starca. Czarna woda toczy się pod nami wolno, przelewa zgęstniałą z zimna strugą, ze szmerem, jakby nuciła pieśń smutną albo trwożliwą, niegościnną przestrogę. Daleko na rzece grobla, a za nią młyn spalony, dwukołowy, sterczący posępnie przy niskim brzegu niby dziad u wrót kruchty, proszący wędrowca już nie o jałmużnę, lecz choćby o łaskę litościwego nań spojrzenia. Za mostem zaraz, przy rozstaju dróg, stoi zaś figura: krzyż wielki, sczerniały, belka poprzeczna pochyła i wycięty ręką wcale udolnego snycerza Jezus Cierpiący, z przechyloną głową w koronie cierniowej, a u stóp Jego zeschła jedlina i jasne plamki świec wypalonych.
Mijamy spalony Ciepielów od wschodu, nie zajeżdżamy doń, bo i po cóż nam jechać przez te parę nędznych chałup śród zgliszczy? Od wschodu będzie nam prędzej i składniej, tak by na noc co rychlej pod dobrym dachem stanąć. Tak mówi Jadamek. I mój pocztowy, Walenty Łoboda, który z tych stron wszak pochodzi.
Na drugim brzegu rzeki łąki płaskie, bezdrzewne, białe; a smutne wszystko tak, że melancholia gniecie człekowi serce, dusi i mdli w środku.
I wtedy widzę go: wybiega z szarzyzny jak wypluty przez nią, choć może zdało mi się tylko i wychynął zwyczajnie, wyślizgując się z chaszczy nadrzecznych? Tak czy inaczej, biegnie obok nas, nie dalej jak dziesięć, piętnaście kroków, jak ulepiony z zapadającej nocy, z nicości; zwalisty, wielki, z trzęsącymi się fałdami mięśni pod ciemną sierścią. Prawda li to czy widziadło? Patrzę po twarzach moich ludzi, po Jadamka twarzy... Nic... Nikt nie patrzy – tylko ja. Jadamek przebiera prędko nogami, by nadążyć, gapi się tępym wzrokiem przed siebie. A ja znowu przywieram do niego oczami. Widzę go, ale tak jak widzi się we śnie – wtedy, gdy bardziej się czuje umysłem, aniżeli patrzy się jak na jawie – oczyma; wtedy, gdy choć się chce, to nie można się odezwać, wydać z siebie najmniejszego odgłosu. A on biegnie: polem, razem z nami, obok... Jest rosły – wielki jak dorodny pięciomiesięczny źrebak tatarskiego bachmata, podobny do owych ogarów, które oberszter lejtnant Patryk Gordon, dowódca rajtarskiego regimentu pana podczaszego koronnego Zamoyskiego, wygrał w kości od pana podkomorzego Butlera, a ten zaś kupił je od oficera szkockiego regimentu, które ów z kolei przywiódł skądś zza morza, z Anglii samej chyba... Pamiętam: piękne dorodne psiska – maść szara, żywa, wejrzenie bystre, gończe, włos kędzierzawy lekko. I ten podobny do tamtych... Tak, ale – dla Boga! – skąd tu taki? Tu?! Koło Ciepielowa? Pośród sandomierskiej ziemi? Tu, gdzie wszystkie psy chłopskie, bez wyjątku, skarlałe, spsiałe, rzec by się chciało. A może pański on? Albo z wojskiem jakim szedł? Uciekł komu może? Albo zdaje mi się tylko... Tak... Musi mi się zdawać. Lecz gdy to myślę, myśl ta wcale go nie odgania, nie sprawia, że rozpływa się w szarzyźnie zmroku, tak jak się pojawił. Nie! Biegnie dalej – jeszcze wyraźniejszy, ciężko wyrzucając przed siebie umięśnione łapy, trzęsąc zwalistym cielskiem, sunąc jak duch pośród wystających ze śniegu czarnych kopców kretowisk, klucząc niczym upiór po zasłanym trupami pobojowisku. Budzi niepokój – prawda – ale sprawia też, że czuję się z nim bezpieczniej, chcę, by dalej biegł ze mną. Nie jest taki jak owe wilki, które widziałem zeszłej zimy na Rusi, tam na polu bitwy pod Cudnowem, za ruczajem i trzęsawiskami, na których tyle kroci Moskali Tatarzy wysiekli; tamte wilki na Rusi były inne niż on, były jak bestie; a setki ich, tysiące – a wszystkie na wskroś zwierzęce! Wyrosłe na trupach poległych Moskali i naszych kwarcianych, których dla pośpiechu nikt nie zebrał z pola; rozplenione na zalegających na bagnach zwałach ludzkiego truchła; władnące niepodzielnie cudnowskimi polami; siejące tam postrach i masą swoją oblepiające wędrowców, by żer swój osaczyć i ucztować na ludzkim mięsie – mięsie, do którego już nawykły; dzikie i nieulękłe, a odstępujące jedynie pod grozą potoków ognia lejących się z rozpalonych wokół stosów chłopskiej słomy, ustępujące przed gradem kul z muszkietów, przed ścianą spis i szabel kłujących, siekących; watahy rojne jak szarańcza w stepie, jak chmary wron liczne, od których czarno się robiło; świecące w smolistej nocy tysiącem złoto gorejących źrenic, od których bojowe rumaki – przywykłe, by w krwawej potrzebie bitewnej stawać – ducha w okamgnieniu traciły, targając się w lęku, ścięte nim i ogłupiałe w jednej chwili. Tak... lepiej z daleka dziś omijać cudnowskie pola, tam, na Rusi. Jeśli kto zdrowie i życie swe ceni...
Mój „towarzysz”, który biegnie obok, jest inny: zwierzęcy też – to oczywiste – ale i ludzki jakby, jakby czuło się obecność innego, obcego, a jednak w jakiś sposób bliskiego ci człowieka; świeci ku mnie swymi zielonymi ślepiami, zieje bezgłośnie, sadzi ciężkie susy. Nie mogę oderwać od niego wzroku. Słyszę go, choć nic nie słychać.
A noc jest zimna. Dreszcz wdziera się pod puklerz, pod szaty, wstrząsa mną lekko.
Nagle daleko przed nami, w ciemnej ścianie sosnowego lasu, która kładzie się szerokim pasem na granatowym widnokręgu, zapala się ognik światła, jeden, potem drugi, trzeci – znaki ludzkiej sadyby, jak drogowskaz na naszej drodze. Jadamek wyciąga dłoń przed siebie, pokazuje mi, „U Munysia”, mówi. Jesteśmy więc prawie u celu. Moje oczy biegną tam bezwiednie, na mgnienie, i wtedy tracę go z oczu, a gdy znowu spoglądam i szukam wzrokiem: nie ma... Leżą wokół tylko łąki białe, czyste, smutne, jaśniejące zmarzłym puchem, a wokół nas niczego, ni żywego ducha. Kopyta biją miękko w śniegu, okucia rzędów brzęczą niby dzwonki kuligu. Idący z boku, u samego mego strzemienia Jadamek wzdryga się naraz, patrzy po polu za czymś, jakby teraz dopiero coś ujrzał, coś, czego ja nie widzę; poprawia baranią czapę, która zsunęła mu się na oczy, macha zlękniony prawicą zamaszyście od czoła znak krzyża.
– Cóż to? – rzucam z siodła do spieszącego u mego boku budnika.
Posyła mi w górę niepewne spojrzenie; oczu jego nie widzę, ale czuję, że czai się w nich strach.
– No?... – zachęcam raz jeszcze.
– He... Bo to widzicie, jaśnie panie – zaczyna ściszonym głosem, tłumionym przez miękki tętent, ogląda się wokół trwożnie – mamy tu takowe dziwa... – Urywa i rozgląda się gwałtownie, żegna się znowu szeroko, z namaszczeniem, mrucząc coś pod nosem. – A cóż wam tu, panie, bajędy plótł będę. – Jadamek śmieje się wymuszonym śmiechem, chce nim pokryć swój lęk. – Wszędy dziwa są i tyla... I więcy ich pewno ode mnie we świecie żeście baczyli i słyszeli, wielmożny panie...
– I tak rad bym twoich posłuchać.
Jadamek zerka z wahaniem gdzieś w noc.
– Bo to wiecie, jaśnie panie – mówi, biegając czujnym spojrzeniem po polu – lata tu na łąkach nad rzeką sobaka... A wielga jest kiej cielę. Pojawi się, pogapi, pobieży za człekiem i znika wraz, kiejby się na powietrzu rozpłynęła. Krzywdy nikomu nijakiej nie czyni, prawda, ale ludziskom strach od niej i gadają, że to czortowska sprawa...
Nic nie odpowiadam; Jadamek widać spodziewał się, że go ofuknę, powiem, że durny, ale tego nie robię – boi się więc jeszcze bardziej, bo skoro pan milczy i nie gani, znaczy się coś musi być na rzeczy, i iście diabelska to sprawa.
– Wszelako, wielmożny panie, sobaka sobaką... – Jadamek bierze głęboki wdech, macha dłonią – a my i lepsze jeszcze dziwy tu mamy...
Nie przerywam mu, by się nie spłoszył, by opowiadał dalej.
– Bo to widzi wasza wielmożność, nim się jeszcze Szwedy u nas pojawiły, dawno już przecie będzie, więcej jak dziesięć roków, dziw się stał, w siole... w Zajączkowie... Powiadam wam, panie, dziw!... A rzecz owa tako się miała...
Jadamek ścisza jeszcze bardziej głos, a jego szeptliwy ton niesie się po płaskim, bielejącym śród wieczora śniegiem błoniu. Przez chwilę nie słyszę niczego. Myśl ma biegnie gdzieś daleko. Tak bardzo, jakbym oddzielał się od swego ciała; odrywał od swego jestestwa; widział siebie z boku jak kogoś obcego; kogoś, kogo nie znam zupełnie. Tylko skądś, poza mną, jak szept na wietrze przepływa pytanie: kim jest ów jeździec na czele orszaku, wśród pól białych? Kim? Zali to ja, naprawdę?
Niczego już nie słyszę. Widzę mgliście cudzymi oczyma. Jakbym nie żył, jakby mi się tylko zdawało; bezwolnie niesiony przez samego siebie – przez własne, lecz jakby nieswoje ciało.
Otrząsam się z zimna i otępienia.
Moje spojrzenie wraca na miejsce. Znów patrzę własnymi oczyma. Obraz płynie ze źrenic wprost do umysłu. Świadomość stapia się w jedno z ciałem, wlewając się w nie jak gęstym strumieniem, wypełniając jak naczynie. Zimne powietrze kłuje twarz, rana pulsuje w boku. To tylko zmęczenie. Nie wydobrzałem jeszcze widać z rany, choć cyrulik Johann i tak cudów dokonał, by mnie do zdrowia przywrócić.
– Kuślikowa, wielmożny panie, onej zimy zległa... – Głos Jadamka wyrywa mnie z dusznej ciszy, wciska mi się skądś nagle do uszu, dźwięczy miło, przypomina, że żyję. – A mróz był onegdaj okrutny... że ho, ho! Nie to co tera, jaśnie panie. Bo też czas już był Kuślikowej. I baba do niej przyszła... – przerywa Jadamek, patrzy na mnie niepewnie.
Kiwam głową – daję znak, że nadążam za tokiem jego opowieści, choć nie do końca to prawda.
Jadamek pociąga więc nosem, mówi dalej:
– ...Baba umna przyszła aż z Tymienicy, zza lasu, ażeby poród od Kuślikowej odebrać, dziewkę do pomocy se wzięła. I siedziały tak w chałupie z Kuślikową, siedziały, jako zwyczajnie, noc caluśką. Kuślikowa se pojękiwała, stękała. A Kuślik pił wtenczas z somsiadami... – przerywa Jadamek, nabiera tchu.
Nasze konie pną się pod górę, a żółte ogniki w ciemnej plamie karczmy rosną nam z wolna w oczach. Z dali niesie się pierwsze szczekanie psa.
– ...Aż tu nad ranem wrzask, panie! – Przy ustach Jadamka jaśnieje obłok pary, gdy z rosnącym przejęciem ciągnie swą opowieść. – Zakotłowało się w izbie! Baba z dziewką wyleciały do sieni! Z sieni na podwyrze! Drą się!... „Ratuj! Dla Boga!” Kuślik z chłopami pijany leci. Wołają, pytają... A baba z dziewką, jak się wprzódzi darła, tak tera nic nie rzecze, kudły na łbie obie potargane, chusty gdzieś pogubiły, trzęsą się jeno i na chałupę łapą pokazują. Stara gada nareszcie do Kuślika: „Czorta wasza tamoj powiła... W izbie ostał... Z waszą...”. Gada i na chałupę pokazuje, a ślepia przy tym wytrzeszcza. A z chałupy, jak raz, znowu darcie! Kuślikowej cieniuśkie i charczące jakoweś. Kuślik z chłopami do stodoły. Za widły! Przypadli... Do sieni, do okien! Cisza... Cosik znowu się zatłukło i chałupa cała zatrzęsła. Patrzą przez błony. A że to nie świtało jeszcze, szarzyzna, tedy nic nie widać. Warczy jeno coś, aż chłopom skóra cierpnie, widły w garści ściskają. Naraz, szast! Do okna cosik się rzuciło! Hultnęło! Aż błonę przebiło! Na podwórze wyleciało! Chłopy patrzą, oczom nie wierzą... Jak zwierz cosik... całe sierścią okryte, zębiska szczerzy, na czterech łapach podskakuje i podejść się nie daje, pianę toczy jeno, a ślepiami żółtymi błyska! Kuślik zesłabł od razu, na ziemię bez ducha się zwalił, a Grochot, najmniej strachliwy, z widłami do onego podchodzi i drze się, że „przebodzie żelazem, siłę nieczystą!”. Ale gdzie tam, jaśnie panie! Iiiii! Przyskoczyło toto jeno do Grochota, do piersi mu raz, przez gębę wycięło pazurami i zębiskami, w miękkie się wgryzło. Pokąsało, aż chrupnęło, do krwi! A tu już chłopy z gromnicą, krzyżem, obrazkiem świętym, kłonicami i co tam miały jeszcze, lecą! Widły nadstawiają! I przystępują do onego straszydła... Wtenczas dopiero się owo zlękło i Grochota puściło, boby nie przetrzymał chłopowina, chocia i tak się lekował później, aże do wiosny i słabował gęsto, a pomarł też prędko, do dwóch roków bedzie... A czort, jak go chłopy obstąpiły, jak zleciał z Grochota, tak płot przesadził, kiej wiewiórka, i puścił się ku polom i lasowi!
– I tyle go widzieli... – dokańcza zza mych pleców ze spokojem mój pocztowy.
– A jak raz nie, Łoboda! Jak raz nie! – zaperza się nieco Jadamek, lecz zaraz dodaje łagodniej, choć nadal z drgającym w głosie przejęciem: – Zrazu tak było, jako Łoboda gada, jaśnie panie... Że czorta owego, co go ludziska Kuśliczym Biesem przezwali, nie widziano. Chocia bartniki i od nas budniki, co w puszczy głęboko siedzą, nieraz widzieli, jak coś w chaszczach wielgie przełazi, powarkuje i zwierzynę zgryzioną tamoj najdowali jeno... Tak czy owak, nikt długo owego Kuśliczego Biesa nie widział, aż do czasu Szwedów... Bo późni to już i widziano go, kudłatego i półtora chłopa wielkiego, ni to zwierz, ni człek, a miast zwierzyny, to i trupy ludzkie pogryzione na gościńcu poczęto takoż najdować... Wojennych ludzi i inszych...
– W czas wojny o trupy nietrudno – przerywa mój pocztowy. – A porzucone truchło wilki pewnikiem pogryzły.
– Owego truchła wilki nijakie nie ruszały – mówi wolno Jadamek, patrzy z powagą na Łobodę, potem na mnie i kręci przecząco głową. – Ni kruk, ni wrona się nie ośmieliły. Leżało nadjedzone, aż zgniło i się w proch rozsypało... Kości jeno ostały i wtenczas dopiero psi je rozwłóczyli... A tamoj, gdzie leżała owa padlina, do dziś dnia konie się rzucają, dęba stają i przejeżdżać nie chcą!
Jadamek kończy i raz jeszcze kreśli przed sobą prawicą w powietrzu znak krzyża.
Nasze konie parskają. Lecz bez strachu. Spokojnie. Zwietrzyły dym. Czują, że zbliża się wywczas.
– I na Litwie widziałem coś podobnego – odzywam się głucho, nie patrząc na Jadamka, ze wzrokiem utkwionym w coraz bliższe światła karczmy. – Na dworze u książęcia Ogińskiego. Chłopię ludzkie, zdziczałe tam w puszczy, na polowaniu łowcy książęcy złowili... Z niedźwiedziami razem się chowało... Mowy ludzkiej nie znało i zrazu jak zwierz dziki było. Na łańcuchu je trzymać musieli, bo kąsało i do ludzi się rzucało. Choć, jak słyszałem później, próbowano uczynić z niego zwyczajnego człeka...
– Ha! I cóż się z nim stało? – zaciekawia się Jadamek.
– Nie wiem. Więcej o nim nie słyszałem, ale dumam, że kto tak raz, i to za młodu, odwykł od ludzkiego żywota, to już nijak się do niego nie powróci. Za późno to, za późno.
– Prawda, prawda, panie.
Jedziemy dalej w milczeniu.
Niecałe pół stajania przed karczmą Jadamek zdejmuje swą baranią czapę i gnie ją przy piersi.
– Munyś już zara, wielmożny panie. – Budnik rzuca gołą głową w stronę żółtych świateł karczmy. – A ja tu do siebie do boru ścieżyną rychtyk już sam przelecę. Dzięki wam, wielmożny panie. Śmielej mi to było z wami, choć jeno ten kawałek drogi iść, niźli samemu się tłuc z wieczora. Bóg z wami, panie!
– I z tobą.
Patrzę jeszcze chwilę, jak Jadamek zagłębia się w noc, jak znika powoli w ciemności.
Często miewam ów sen. Wciąż wraca do mnie. I budzi mój niepokój.
Tej nocy – w karczmie u Munysia – też mnie nawiedza.
Śnię więc...
Oto jest dzień: szary, chmurny – cichy tak, że dźwięczy mi w uszach. Tak mi się przynajmniej zdaje, bo śnię i nic w istocie nie słyszę. Idę samotnie pod zieloną, trawiastą górę, której szczyt okala niski, otynkowany na biało mur.
Przez małą furtę wchodzę w obejście kościelne. Pośrodku kościół kamienny, strzelisty i potężny niczym katedra, kopuły ma srebrzystą blachą kryte, dzwony spiżowe nieruchomo wiszą na dzwonnicach. Pusto tu i cicho.
Patrzę...
Drzwi do kruchty – okute żelazem i ciężkie – uchylone lekko. Zapraszają do wejścia. Czuję już niemal chłód wnętrza, łapię nozdrzami woń świeżego kwiecia i mocnego kadzidlanego dymu. Waham się, lecz wiem, że muszę wejść do środka. Muszę!
Wchodzę więc... Za progiem ogarnia mnie półmrok i chłód. Przystaję. W kruchcie – po prawej i lewej stronie – drzwi. Jednakowe, niskie. Nie pamiętam, które z nich wybieram, lecz przechodzę przez jedne i tafiam do kaplicy, i wiem już wtedy, nie wiem skąd, lecz wiem z pewnością, że kościół ów składa się jedynie z tych dwóch kaplic, do których prowadzą drzwi w kruchcie. Bez nawy głównej, bez transeptu, bez prezbiterium. Tylko owe dwie kaplice... Jedna biała. A druga czarna. Jedna wyłożona cała kararyjskim marmurem, przyozdobiona świeżymi kwiatami, w której właśnie jestem. A druga, taflami lśniącymi, czarnymi jak onyks, połyskująca w złoceniach. Której nie widzę i w której nie byłem – lecz wiem, że tak wygląda.
Jestem w kaplicy białej. Tak jak zawsze. Tylko w białej.
Jest nadspodziewanie obszerna. Sklepienie ma niewiarygodnie wysokie, zdobne gipsowymi płaskorzeźbami oraz freskiem o chłodnych, delikatnych barwach. Wysoko wybite okna wpuszczają niewiele światła. Na środku jasnej – tak jak ściany – marmurowej posadzki stoi grupka ludzi: zbici ku sobie, wydają się na coś lub kogoś czekać. Zadzierają czasem głowy, spoglądają na wiszące we wnętrzu obrazy. Szepczą. I patrzą ku mnie. Podchodzę więc w ich stronę, by razem z nimi oglądać wiszące na ścianach płótna. By czekać na coś, na co i oni czekają. Lecz gdy jestem już przy nich, coś się nagle dzieje. Zamęt jakiś. Wnętrze zdaje się drżeć, kamienne mury giąć. Dźwięk jakiś arcypotężny, jak bicie dzwonu, jak głos archanioła, przenika i wypełnia kaplicę. Ludzie padają na kolana, walą się na ziemię, podnoszą i biegną ku wyjściu, pchają z wszystkich sił okute odrzwia.
Biegnę wraz z nimi.
A gdy jestem już na zewnątrz i patrzę z innymi na kruchtę, na piętrzący się pod niebo niczym katedra kościół, to wiem wtenczas – choć sam nie wiem skąd – że stokroć lepiej się stało, żem nie wszedł do czarnej kaplicy...
Schodzę po schodach i przystaję na chwilę. Palenisko żarzy się, roznosząc ciepło po zlanej szarością świtu izbie. Karczma śpi jeszcze, choć za oknem już dnieje. Podchodzę do szynkwasu.
Za lepiącym się od tłuszczu przepierzeniem miga mi sylwetka karczmarza.
– Hej! – wołam.
Karczmarz podbiega, wystawia głowę zza przepierzenia i mruży lekko oczy. Podchodzi bliżej.
– Czy słyszałeś, co stało się z lustratorami, którzy w tych stronach zaginęli? – pytam. – U kogóż to ostatnio bywali?
– A o kogóż waszej wielmożności idzie? – Czarne, spłowiałe nieco oczy karczmarza mrużą się jeszcze bardziej.
– O królewskich ludzi... – powtarzam wolno i patrzę z chłodną obojętnością na karczmarza, a on na mnie, uśmiechając się przy tym nieznacznie. Z naiwnością i przymilnie. Lecz wielkiej przenikliwości tu nie trzeba, by odgadnąć, że z tych dwojga tylko przymilność na obliczu karczmarza jest prawdziwa, bo naiwność za nic do niego nie pasuje. To stary Żyd, przechera kuty na cztery łapy.
– Jak się zwiesz? – pytam, porzucając tymczasem bez odpowiedzi swoje wcześniejsze pytanie.
– Hirsz Munyś, jaśnie panie.
– Czyim żeś arendarzem, Munyś? – ciągnę dalej spokojnie swą indagację, wlepiając w niego ciężkie spojrzenie. – Czyjaż ta karczma?
– Jaśnie wielmożnego pana Kazanowskiego – odpowiada jednym tchem, z nagłą powagą w ciemnych, nieco spłowiałych oczach. A gdy to mówi, naiwny i przymilny uśmiech natychmiast znika z jego oblicza.
– Widzisz tedy, Munyś – teraz ja się uśmiecham nieznacznie; zimno i znacząco, a jedno i drugie jest do cna prawdziwe – tak się składa, że i jam jest sługa pana Kazanowskiego. Zaufany sługa...
Stary Hirsz kurczy się w pokornym pokłonie.
– Nie mówił nic, wasza miłość, wczoraj! Nie mówił! – Przykłada obie dłonie do piersi w geście nadmiernie afektowanego usprawiedliwienia, a potem, sumitując się, wyciera je o chałat, jakby nagle czymś się zbrudziły. – Izbe lepsze Munyś by dał, pierzyne lepsze, jadło lepsze, dziewke...
– Pytałem cię o królewskich ludzi – przerywam chłodno te jego wyliczenia i wracam do rozpoczętego wątku.
– Ajajajaj. – Hirsz łapię się za głowę, chwyta za długą brodę, ugniata czarny wiecheć w smagłych palcach, myśli chwilę. – Owego Munyś nie wi...
Unoszę brwi, a Żyd odczytuje moje zniecierpliwienie i wyrzuca z siebie pospiesznie:
– ...Ale wiedzieć może. Co też mówię! Z pewnością wi pan dziedzic z Tymienicy, jaśnie pan kasztelan sandomierski Witowski! Jego wasza wielmożność musi spytać!
– A czy ludzie królewscy na kwaterze u ciebie przejazdem stawali?
– Nie! – przeczy Żyd, kręci głową i składa usta w rulon. – Zza Wisły spieszyli, w Solcu się przeprawili, a na ostatek to już chyba ku północy ujechali, tak i do Munysia nie zajeżdżali. Może niechaj wasza wielmożność w Tymienicy popyta.
– Dobrze. – Kiwam wolno głową, nie spuszczając z niego wzroku. – A wiadomo ci coś o owych chłopach, którzy dla pana Kazanowskiego dwór nowy stawiali za Ciepielowem?
Hirsz obrzuca mnie prędkim, nieco zlęknionym, zaskoczonym spojrzeniem, choć wiem, że zaskoczony wcale nie jest.
– Dziwna rzecz, jaśnie panie, dziwna rzecz... – jęczy z frasunkiem.
– Właśnie dlatego cię o nią pytam.
– Munyś wi jeno to, co każdy chłop... Jatka tam była, jaśnie panie, jatka!
– Mhm.
– Ale najwięcej – ścisza głos Munyś – to może rzec jaśnie panu Kuna... Bo on to pono był z tamtymi chłopami, co dwór stawiali. I un się jeno ponoć wyratował.
– Kto zacz i gdzie go znajdę?
– Chłopek, zagrodnik z Kałkowa. A gdzie go znaleźć... Uuu... To już wasza wielmożność chłopów kałkowskich musi popytać. Bo słyszeć, słyszałem, że po wszystkim jeno się we wsi raz pokazał i więcej go nie widzieli.
Patrzę na niego chwilę bez słowa, jak stoi pochylony do przodu, z zaplecionymi na piersi smagłymi palcami.
– W czym usłużyć jeszcze waszej wielmożności?
– Do Tymienicy zaraz wyruszam. A stamtąd do Solca.
– Iiii... – Żyd krzywi się kwaśno. – W Solcu, jaśnie panie, to niewiele się ostało. Parę chałup i jedno wielkie zgorzelisko. Niesporo tam najdzie, wasza wielmożność. Niesporo. A ludzi, co by ich wypytać, to już najmniej. Szwedy do gołej ziemi miasto wypaliły. I zamek z kamienia pobudowany, od jaśnie oświeconego książęcia Zbaraskiego kosztem wielkim ślicznie wymoderowany, szpetnie w proch obróciły. A co Szwedy nie popsowały, to późni Węgrzyny, Kozaki i cysorscy ludzie, co z pomocą królowi jegomości przyszli, do cna pogruchotali. A i nasze królewskie wojska lekkie Solcowi nie były... Ech... I spustoszało marnie wszystko w Solcu. Darmo tedy wam tam jechać, jaśnie panie.
Munyś wydyma kwaśno, jakby z niesmakiem wargi, a ja zbywam milczeniem jego obszerną uwagę. Karczmarz z bezbłędnym wyczuciem porzuca więc natychmiast swe rady, zmienia temat i nadstawia usłużnie oblicze, wracając do istoty swego karczmarskiego fachu.
– To pewno śniadać przed drogą wpierw zechce wasza wielmożność? Nu?... – pyta z uśmiechem i mruga na mnie okiem.
Kiwam mu bez słowa głową i ruszam do stołu przy oknie, a Munyś cofa się, kłaniając, i woła w stronę szynkwasu:
– Perla! Perla! A podajże prędko co najlepsze z komory specyjały dla jego wielmożności. Perla!
Nie zwracam uwagi na dziewkę o śniadym, przyjemnym licu i kręconych, smolistych włosach, zupełnie jak broda Munysia; nie patrzę, jak dziewczyna odsuwa sztywną od brudu płachtę, a potem podchodzi do stołu, nachyla się, ściera go gołą dłonią i mówi coś do mnie – coś, czego nie słyszę, bo patrzę tylko w jej lśniące, ciemne jak krucze skrzydła oczy. Odpowiadam jej bezwiednie, sam nie wiem co, i zatapiam się w myślach.
Po chwili drzwi karczmy się otwierają. Do środka wpada mroźne powietrze. Wchodzi Łoboda, łypie spode łba na Munysia, ten spuszcza wzrok i czmycha za przepierzenie.
Łoboda staje przede mną. Czeka.
– Pojedziesz do Kałkowa – zwracam się do mego pocztowego. – Spytasz o chłopa, Kunę. I sprowadzisz go tutaj.
Munyś szepcze coś z kimś, wystawia nagle czujnie głowę zza przepierzenia.
– A jeśliby wasza wielmożność nie znalazł Kuny w Kałkowie – wtrąca gładko karczmarz – to mój Fajsz powiada, ażeby we młynie w Kawęczynie nad rzeką Chodczą popytać. Kunę ponoć nie dalej jak dwie niedziele temu tam widziano. Mój Fajsz tak powiada, jaśnie panie – powtarza z dumą karczmarz i macha dłonią gdzieś za siebie, gdzie ukazuje się oblicze młodego, kruczowłosego Żyda, którego rysy wskazują niechybnie, że jest synem Munysia.
Odwracam się i patrzę na Łobodę.
– Słyszałeś?
Mój pocztowy potakuje ponuro, a bystrość i twardość malują się w jego zmrużonych oczach.
– Wasza miłość sam jedzie? – dopytuje się jeszcze i wpatruje z surową troską, zaprawioną przy tym mocno obawą utraty dobrze płacącego pana.
– Sam.
– Niespokojnie jeszcze... I wasza miłość nie do końca zdrów. A i pan Odolski z Rakówki...
– Cóż z nim?
– Wasza miłość słyszał przecie, co Jadamek gadał.
– Słyszałem. Ty też sam Kuny poszukasz, Łoboda. A reszta niech tutaj ostanie. Szkoda nam koni wszystkich po próżnicy mitrężyć. Szwedzi odeszli, innych wrogów nie masz. To czegóż jeszcze mi się bać?
Łoboda pociąga tylko z zakłopotaniem nosem, potem przygryza wąsa, a jego kanciaste oblicze tężeje bardziej niż zwykle. Widzę, że chce mi coś powiedzieć; rzuca koso okiem na Żyda, który wraz z młodym Fajszem wtacza właśnie do izby zaszpuntowany antałek – i zerka ku nam, choć udaje, że pochłonięty jest całkiem swoją robotą.
– Do Solca kawałek drogi – wyrzuca z siebie w końcu z wahaniem mój pocztowy, unosi przy tym lekko brwi. Potem nachyla się ku mnie i dodaje szeptem: – A i my, wasza miłość, nie darmośmy tu przecie zajechali... Któż wie, co jest w owym ludzkim gadaniu?
Patrzę na niego długo, on na mnie. A Munyś, który stoi w rogu izby i mówi coś do młodego Fajsza, choć jest wprawdzie odwrócony do nas bokiem, patrzy na nas obydwóch i wyczekuje; czeka, co ja powiem.
Lecz ja nic nie odpowiadam.
Wodzę oczyma za ruchem jego palców; widzę, jak wielki rubin, wielkości gołębiego jaja, obraca się zręcznie w jego wielkiej dłoni, jak trąca i postukuje o lśniący na serdecznym palcu złoty sygnet z rodowym herbem „Grzymała”, jak rzuca krwiste refleksy, mieni się winnym blaskiem i zdaje się emanować głębokim ciepłem, niby wypełniony krwistym płynem – płynem utoczonym wprost z żywego, ludzkiego ciała, i gdyby powiedziano mi, że to naprawdę krew wysączona z ciał jego chłopów, uwierzyłbym bez wahania. Po chwili przestaje się jednak bawić kamieniem, odkłada go na bok, przyciska nim stos pergaminów piętrzących się z boku ciężkiego, gdańskiego, hebanowego biurka, obramowanego pilastrami, z okuciami srebrnymi po bokach i inkrustacjami z kości słoniowej. W dusznej, obitej niderlandzkimi draperiami komnacie, zaciągniętej szczelnie grubymi zielonymi sztorami, zapach kurzu miesza się z cierpką wonią inkaustu.
– To wszystko. Liczę na ciebie – przerywa zalegającą od dłuższej chwili ciszę mój rozmówca.
– Uczynię co w mej mocy, by nie zawieść zaufania waszej miłości.
– Taaak... Wszelako tu potrzeba będzie czegoś więcej... – Przygląda mi się uważniej. – Choć może źle się wyraziłem, zważywszy na twoją osobę, panie Samuelu... Ujmę to więc inaczej: potrzeba będzie mniej tego, co zwykle, a więcej czegoś innego. Niespiesznej rozwagi, cierpliwej kalkulacji i... czy ja wiem... spokoju? – milknie, szukając właściwego słowa, a znalazłszy je, kończy miękko: – Spokoju... Taaak. Właśnie. – Kiwa głową do własnych myśli, a cień uśmiechu zdaje się grać na jego mięsistych, skrytych pod gęstym wąsem wargach.
Łapię rzucone mi słowa, wpijam się w nie chciwie umysłem, chwytam niczym chart zestrzeloną przez pana śród szuwaru kaczkę, próbując na bieżąco objąć sens tych słów – ten oczywisty i ten znacznie istotniejszy, skryty za ogólnie przyjętą konwencją, za fasadą umownie rozumianych dźwięków – myślę więc chwilę, lecz nie każę mu długo czekać z odpowiedzią.
– Pojmuję, mój panie – mówię wreszcie.