Małe historie z dużych miast - Aga Sarzyńska - ebook

Małe historie z dużych miast ebook

Aga Sarzyńska

3,6

Opis

Warszawa, Kolkata, Paryż, Hanoi… duże miasta, jeszcze większe kontrasty. Osiem historii ze światowych metropolii, gdzie tradycja zderza się z nowoczesnością, tolerancja z uprzedzeniem, a marzenia z prozą życia.

Przypadkowe zdarzenia łączą losy bohaterów z różnych światów. Trzy odmienne biografie, trzy inne spojrzenia. W paryskiej opowieści Anna ucieka od przeszłości, zaś jej sąsiad Philippe ciągle w niej żyje. Nocna wizyta Hoo i Floo obudzi stare demony, ale również przypomni, co jest najważniejsze w życiu. Dla Jessiki Hanoi jest przystankiem do lepszego świata, z kolei dla Burany otwartą raną, która mimo upływu lat, nadal krwawi. Yankowi wypadek, który połączy losy protagonistów wietnamskiego wątku, uświadomi, jak mało wie o żyjących wokół niego ludziach.

Autorka Małych historii z dużych miast zabiera nas w szczególną podróż – do brazylijskiej faweli, obozowiska bezdomnych w Paryżu czy do świata zamożnych kobiet w Teheranie. Opowiada o bólu, strachu, frustracji, ale też o tych chwilach szczęścia, które zawsze za krótko trwają.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 309

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (12 ocen)
1
7
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




text copyright © by Agnieszka Sarzyńska 2021

copyright © by Wydawnictwo Ezop sp. z o.o. 2021

projekt okładki i stron tytułowych / Rafał Kucharczuk

redakcja i korekta / Elżbieta Cichy, Dorota Koman

skład i łamanie / Mariola Cichy

Wydawca:

Wydawnictwo Wyszukane

Imprint Wydawnictwa Ezop sp. z o.o.

01-829 Warszawa, al. Zjednoczenia 1/226

tel. 22 834 17 56, e-mail: [email protected]

www.ezop.com.pl

ISBN 978-83-65230-84-3

Warszawa 2021

Zapraszamy do naszego sklepu internetowego www.ezop.com.pl

Od Autorki

W książce wykorzystałam fragment utworu Gusa Kahna My Baby Just Cares for Me (1930).

Le Petit Marseillais

Szósta pięćdziesiąt pięć. Philippe właśnie otworzył oczy. Pięć minut później zadzwonił budzik, wtedy odczekał pięć sekund, po czym przewrócił się na lewy bok i podpierając się lewą ręką, powoli usiadł na łóżku, jednocześnie opuszczając nogi na starannie wyczesany czerwony dywanik. Potem włożył czarne skórzane domowe pantofle, bezszelestnie wstał i poszedł do łazienki. Patrząc w lustro, najpierw umył ręce, po czym starannie wytarł je w biały ręcznik, który po użyciu delikatnie wygładził. Następnie wysikał się, umył ręce po raz drugi i powtórnie osuszywszy je białym ręcznikiem, przesunął po nim delikatnie dłonią. Przez kolejne dziesięć sekund odpinał guziki niebieskiej piżamy. Dwie sekundy na każdy guzik. Kiedy skończył, powiesił koszulę na specjalnie przeznaczonym do tego niebieskim wieszaku. Zdjęcie spodni zajęło mu piętnaście sekund. Najpierw zsunął ze stóp czarne pantofle. Dwie sekundy. Następnie rozwiązał sznurek. Trzy sekundy. Po czym opuścił spodnie do wysokości kolan, lekko ugiął i podniósł lewą nogę, i uwolniwszy ją z nogawki, postawił na nieskazitelnie białym dywaniku frotté. Pięć sekund. Tę samą czynność powtórzył z prawą nogą. Dodatkowe dwie sekundy na powieszenie spodni na niebieskim wieszaku. Stojąc nago, przez chwilę popatrzył nieśmiało w lustro, gdzie jak co rano zobaczył małego człowieczka, który gdyby nie zmarszczki, mógłby uchodzić za ucznia szkoły podstawowej. Potem odwrócił się i wszedł pod prysznic. Przekręcił kurek z gorącą wodą trzy razy, po czym dodał zimną, przekręcając drugi dwa razy. Z półki wziął waniliowy żel pod prysznic Le Petit Marseillais, wycisnął na dłoń niewielką ilość płynu, po czym odstawił butelkę na półkę. Delikatnie roztarł żel w dłoniach, a następnie, zamknąwszy oczy, namydlił twarz, szyję, ramiona i nogi, starając się ominąć okolice krocza, do którego używał specjalnie przeznaczonego do tego żelu do higieny intymnej dla mężczyzn. Po skończonym prysznicu Philippe wszedł na biały łazienkowy dywanik, sięgnął po wiszący na białym haczyku ręcznik, którym starannie się wytarł, a następnie odwiesił go z powrotem. Z półki wziął przygotowane poprzedniej nocy białe slipy, które włożył w przeciągu ośmiu sekund. Po włożeniu domowych pantofli skierował się w stronę kuchni. Z pojemnika na chleb wyjął dwie kromki, które położył na talerzu, obok nich za chwilę pojawiły się dwa plastry szynki i sera oraz masło. Postawiwszy talerz na stole, Philippe wyjął z szafki kawę i odsypawszy dwie łyżeczki do zaparzacza, postawił go na rozgrzewającej się powoli kuchence elektrycznej. Czekając na kawę, usiadł i zrobił dwie kanapki, z których jedną zjadł, zanim zaparzyła się kawa, a drugą już po jej wypiciu. Po śniadaniu, które z reguły zajmowało mu dwadzieścia minut, Philippe wziął brudne naczynia i starannie umył je w lśniącym zlewie. Później wrócił do łazienki, gdzie umył zęby i posmarował twarz kremem dla mężczyzn do cery wrażliwej. Potem podszedł do szafy, z której wyjął ubranie do pracy. Najpierw włożył białą koszulę, po niej niebieski krawat, granatowe spodnie, a na końcu marynarkę. Z korytarza przyniósł wypastowane poprzedniego wieczoru czarne buty. Włożywszy je, odstawił domowe pantofle i skierował się do salonu, z którego wziął skórzaną czarną aktówkę. Trzymając ją w ręku, spojrzał na czarno-białe zdjęcie Grety Garbo wiszące nad czerwoną kanapą. Jak co rano popatrzył na nią swoimi smutnymi oczami. Rozejrzawszy się po pokoju i sprawdziwszy, czy niczego nie zapomniał, wszedł jeszcze na chwilę do kuchni, aby upewnić się, że wyłączył kuchenkę.

Wziął głęboki oddech i otworzywszy drzwi, wyszedł na klatkę schodową. Włożył klucz do zamka i przekręcił go dwa razy, po czym poruszył klamką, upewniając się w ten sposób, że prawidłowo je zamknął, w końcu w Paryżu w sierpniu – kiedy większość mieszkańców była na wakacjach – aż roiło się od złodziei. O siódmej pięćdziesiąt spotkał na korytarzu sprzątaczkę, której ukłonił się, nie spojrzawszy nawet na nią, na co ona jak zwykle wzruszyła ramionami i burknęła coś nieprzyjemnego pod nosem. Philippe dobrze wiedział, że pani Salma go nie lubi. Unikał kontaktu wzrokowego, ponieważ podświadomie bał się tej wysokiej i tęgiej kobiety.

Po wyjściu z budynku skierował się w stronę metra Charonne, do którego dojście zajęło mu dziesięć minut. W pracy był dokładnie o ósmej trzydzieści, kiedy to podbił kartę i udał się do swojego pokoju w dziale księgowości, w którym pracował, od kiedy ukończył Sorbonę szesnaście lat temu.

Piątek po południu. Ostatnie chwile w pracy przed weekendem, na który większość ludzi czeka z utęsknieniem już od poniedziałku. Ale nie Philippe, dla którego dwa dni przerwy w pracy to niekończące się godziny w czterech ścianach. Kiedy jeszcze żyła jego matka, chodził do niej w każdą sobotę na śniadanie, obiad i kolację. Wieczorem wracał do domu, by w niedzielny poranek ze świeżą bagietką znowu się u niej pojawić. Nikt nigdy w życiu tak bardzo go nie kochał jak ona. Przez swoją nieśmiałość i zżerający go niczym rak brak wiary w siebie Philippe był przekonany, że nikt nie zastąpi mu pustki w sercu, odkąd pół roku temu odprowadził Madame Marie – bo tak kazała się do siebie zwracać rodzicielka – na Père-Lachaise. Nikt też nie będzie się do niego zwracał Mon Petit Marseillais.

O osiemnastej piętnaście Philippe przekręcił klucz w drzwiach i zaczął dwa dni izolacji.

Kończąc złożoną z bagietki z białym serem i dżemem truskawkowym kolację w salonie, od czasu do czasu spoglądał na wiszące na ścianie zdjęcie Grety Garbo, swoje nieosiągalne marzenie. Jak co piątek wieczór sprawdził telegazetę, żeby – przed pójściem spać o jedenastej wieczorem – obejrzeć jakiś film. Dzisiaj akurat trafiła się perełka, bo na kanale ARTE o dwudziestej pięćdziesiąt pięć wyświetlano Annę Kareninę z jego szwedzką boginią.

O dwudziestej pięćdziesiąt Philippe usiadł na czerwonej sofie, włączył telewizor i zaczął podróż do krainy miłości, bólu i rozpaczy, którą to odbył setki razy, gdyż Annę Kareninę praktycznie znał na pamięć i oglądając ją dzisiaj, powtarzał dialogi, ale tylko te Kareniny, bo do Wrońskiego czuł wrogość wywołaną zazdrością, za to starego Karenina na swój sposób szanował. Niechęć do tego pierwszego spowodowana była głównie faktem, że tamten odważył się walczyć o kobietę swojego życia. Tak naprawdę Philippe zazdrościł mu – mówiąc prostacko – jaj. Po filmie o jedenastej poszedł umyć zęby i po pięciu minutach był już w łóżku. Jutro sobota, więc nie musiał wstawać o siódmej, chociaż i tak pewnie z przyzwyczajenia się obudzi.

Jednak spokojny sen Philippe’a przerwał przeraźliwy kobiecy pisk, któremu towarzyszyło walenie do drzwi. Jego drzwi. W pierwszej chwili nie wiedział, czy nie śni, ale szybko okazało się, że to niestety dzieje się naprawdę. Myśli, co ma zrobić, uderzały o ściany sypialni, w której Le Petit Marseillais stał prawie na baczność. Właściwą reakcją zapewne byłoby otworzenie drzwi, ale trzeba pamiętać, że Philippe był mężczyzną niewysokim i wiecznie przestraszonym. Ośmielił się tylko podejść do drzwi, które jak na złość nie miały wizjera, dlatego nie mógł zobaczyć, kto tak histerycznie dobija się do jego mieszkania. Nawet kiedy wrzaski na korytarzu umilkły, Philippe nie miał odwagi otworzyć. Uczucie strachu połączone z wyrzutami sumienia, że być może przyczynił się, nie bezpośrednio oczywiście, do czyjejś śmierci, spowodowały, że całą noc przesiedział w przedpokoju, starając się oddychać tak cicho, jak to tylko możliwe. Gdyby można było, wstrzymałby oddech do rana, kiedy to w końcu ośmielił się otworzyć drzwi, za którymi zobaczył długą smugę krwi na korytarzu. Szybko je więc zatrzasnął, powoli osunął się na podłogę i głośno się rozpłakał, jak jeszcze nigdy w życiu, bo na tyle mógł sobie pozwolić w swoich czterech ścianach.

Oczywiście rano nie było mowy o wizycie w piekarni czy supermarkecie, zresztą Philippe i tak nie był głodny, bo ze stresu żołądek skurczył mu się do mikroskopijnych rozmiarów. Teraz już naprawdę mógł uchodzić za Le Petit Marseillais. Mimo strachu przed prawdą w południe odważył się zejść do sklepu, licząc skrycie na to, że nie spotka żadnego z sąsiadów i nie dowie się, co tak naprawdę wydarzyło się zeszłej nocy, bo czego jak czego, ale prawdy bał się najbardziej.

Jednak jak pech to pech, gdyż wracając z siatką z ryżem, makaronem i przez pomyłkę kupionymi dwoma deserami truskawkowymi, spotkał na schodach sąsiadów, którzy zrelacjonowali mu nocny horror. Fakt, że ofierze nic się nie stało, a rozmazana na korytarzu krew okazała się należeć do jednego ze sprawców, wcale nie zmyły z Philippe’a poczucia winy, że nie otworzył wtedy drzwi. Sąsiad, który teraz przed nim stał, okazał się tym, który jako jedyny nie bał się zareagować ubiegłej nocy. Dla francuskiego księgowego sąsiad był bohaterem, a on nawet już nie Le Petit Marseillais, a zwykłym nikim. Jakby jeszcze tego było mało, gdy sąsiad kończył kryminalną opowieść, na schodach pojawiła się Greta Garbo we własnej osobie, a raczej w ciele sąsiadki. Kiedy Philippe ją zobaczył, najzwyczajniej w świecie oniemiał, bo oto w jego kierunku szła kobieta ze zdjęcia, które wisiało u niego nad czerwoną kanapą. Kobieta, której okazję uratowania zmarnował zeszłej nocy.

– Dzień dobry, to ja tak krzyczałam w nocy. Przepraszam. Mam na imię Anna. Jestem nową sąsiadką. – Podała Philippe’owi rękę na przywitanie.

– Dzień dobry. – Philippe drżącą ręką uścisnął jej dłoń.

Patrząc na nią, widział piękną i w jakiś niewytłumaczalny sposób silną osobę. Tak, silną, bo trudno inaczej określić kogoś, kto dał radę dwóm włamywaczom w środku nocy. Nie dość, że nic Annie się nie stało i prawie nic nie zginęło, to jeszcze udało jej się zranić jednego ze złodziei, choć sama tłumaczyła, że nie wie, jak to się stało.

– Przepraszam, słyszałem panią, ale nie mam wizjera i nie byłem pewien, co się dzieje. Bałem się otworzyć. Teraz bardzo źle się przez to czuję, naprawdę, proszę mi wierzyć. Bardzo panią przepraszam, powinienem był coś zrobić. – Philippe patrzył na Annę prawie ze łzami w oczach.

Ją najwidoczniej szczerość Philippe’a ujęła, bo zaczęła go niemal pocieszać:

– Nie ma za co, ja na pana miejscu pewnie postąpiłabym tak samo. Proszę się nie przejmować, najważniejsze, że nic mi się nie stało.

– Jeszcze raz przepraszam. – Le Petit Marseillais skurczył się do niezauważalnych rozmiarów.

– Naprawdę, proszę się nie przejmować. Przepraszam, muszę iść. Za chwilę ma przyjść policja, żeby zdjąć odciski palców i pobrać próbki krwi z podłogi i kołdry. Do widzenia.

Boska Greta Garbo zniknęła za drzwiami pechowego apartamentu, a Philippe poczuł, że kręci mu się w głowie. Nie pamiętał, jak wszedł do domu.

Przez cały weekend starał się nie patrzeć na zdjęcie szwedzkiej gwiazdy ze strachu, że zobaczy tam sąsiadkę, a to tylko spotęgowałoby poczucie winy, które zamiast powoli znikać, bo w końcu kobieta wyszła z całej historii bez szwanku, złośliwie powiększało się do przerażających Philippe’a rozmiarów.

W niedzielę nie wystawił nosa za drzwi i cały weekend modlił się, żeby nie spotkać w poniedziałek rano pani Salmy, bo kto jak kto, ale ona przy całej niechęci do – jak go określała – tego małego Francuzika na pewno nie omieszkałaby powiedzieć, zmuszając go, żeby patrzył jej prosto w oczy, co sądzi o jego tchórzostwie. Tak! Pani Salma nazwałaby rzeczy po imieniu! Głośno i bez zbędnej dyplomacji.

Jego prośby nie zostały wysłuchane i o siódmej pięćdziesiąt w poniedziałek spotkał sprzątaczkę na klatce schodowej, czyszczącą mopem ślady krwi na podłodze. Jej wzrok mówił wszystko, nie musiała nawet otwierać ust, a Philippe starał się nie dać jej ku temu okazji i po zdawkowym „dzień dobry” prawie że wybiegł na ulicę. Zyskał dzięki temu dodatkowe pięć sekund, które wykorzystał na głęboki oddech, kiedy w końcu udało mu się schować za rogiem. Przystanął, zaczerpnął łyk świeżego powietrza tak, że klatka piersiowa zaczęła przypominać wielki balon, po czym z nieznaną sobie dotąd siłą wypuścił z siebie cały stres spowodowany spotkaniem pani Salmy.

Wieczorem wrócił do domu, nie zjadł kolacji, nie obejrzał filmu, tylko przez cały wieczór chodził po mieszkaniu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. O jedenastej pośpiesznie włożył wymiętą piżamę, co było do niego niepodobne, bo wszystko, nawet skarpetki, miał zawsze uprasowane. Dzisiaj nie miało to żadnego znaczenia. Jedyne, czego teraz pragnął, to zasnąć. I wcale nie chodziło mu o spokojny sen, mógł być byle jaki, byleby tylko zasnął, co nie udawało mu się od feralnej piątkowej nocy. Gdyby matka teraz przy nim była! Mogłaby go przytulić, pocieszyć i głaszcząc po głowie, powiedzieć, że jest jej ukochanym Le Petit Marseillais. Jeszcze nigdy nie czuł się aż tak samotny, mimo że uczucie pustki, odkąd umarła Madame Marie, towarzyszyło mu niemalże codziennie. Chwilę później otworzył oczy i pierwszy raz od pamiętnego piątku spojrzał na wiszące nad sofą zdjęcie Grety Garbo, która dzisiaj uśmiechała się do niego jak Karenina do ukochanego Sierioży.

Dziwne, na tym zdjęciu zawsze była poważna.

– Alex! Alex! – Kobiecy głos na dole wyrwał go z zamyślenia, gdy próbował rozwiązać zagadkę uśmiechu swojej szwedzkiej miłości.

W pierwszej chwili odruchowo chciał wstać i podejść do otwartego okna, jednak w ostatnim momencie coś kazało mu pozostać na miejscu. Czyżby znowu się przestraszył? Któż to tym razem? Na szczęście głos po chwili ucichł i Philippe mógł wrócić do wpatrywania się w twarz Grety. Patrząc na jej pełen czułości uśmiech, nagle zobaczył w aktorce swoją sąsiadkę. Tak, to była Anna! To przecież ona się do niego w ten sposób uśmiechnęła, kiedy przepraszał ją za brak pomocy w tamtą piątkową noc.

Pisk przerażonej sąsiadki towarzyszył mu cały czas. Kiedy kładł się spać, kiedy próbował zasnąć, przez cały dzień w pracy. Krzyk, który zamieszkał w jego głowie, nie dawał mu spokoju ani na chwilę, jakby za karę, że wtedy nie otworzył.

Nie opuszczę cię do końca życia

– zdawał się mówić do niego jego głośny prześladowca. Philippe zasłonił uszy swoimi delikatnymi dłońmi i zaczął naciskać z obu stron tak, że miał wrażenie, iż zaraz zmiażdży sobie głowę. Myśl, że ten głos nie da mu spokoju, przerażała go tak bardzo, że miał ochotę wziąć młotek i zacząć walić nim w głowę. Marzył, żeby zniknąć, nigdy się już nie obudzić, po prostu umrzeć. Z jednej strony atakował go strach, a z drugiej przeogromny wstyd wywołany własnym tchórzostwem. Był nikim i było mu z tym bardzo źle.

Kiedy tak siedział, marząc o śmierci, usłyszał nieśmiałe pukanie do drzwi. Co powinien zrobić? To pytanie przerażało go tak samo jak wrzask w jego głowie. Na szczęście pukanie szybko ustało, co zwolniło Philippe’a z uciążliwej czynności, jaką byłoby podjęcie decyzji. Przestraszony podszedł do drzwi i przystawił do nich ucho. Usłyszał stukot wysokich obcasów, który stopniowo cichł, aby w końcu zniknąć całkowicie. I wtedy nagle ktoś zaczął walić w drzwi na końcu korytarza. Zdawało mu się, że hałas dochodzi z mieszkania Anny.

– Alex! Jesteś tam? Alex, otwórz! – Głos był teraz dużo wyraźniejszy.

W tej chwili już był pewien, że to głos Anny. Wbrew sobie przekręcił klucz i nieśmiało uchylił drzwi, nie wychodząc oczywiście na korytarz. Tego byłoby za wiele. Kiedy tak stał w wymiętej niebieskiej piżamie, usłyszał znajomy stukot szpilek i po chwili zobaczył w drzwiach swoją nową sąsiadkę. Wyglądała na zdenerwowaną.

– Dobry wieczór. Przepraszam, że pana niepokoję, ale nie mogę dostać się do mieszkania. Mój znajomy ma klucze, a ja nie mam jak się z nim skontaktować, bo tej feralnej nocy ukradziono mi telefon.

– Tak, tak, oczywiście. Ukradziono pani telefon. – Philippe nie wiedział, co powinien zrobić, jak zareagować, co powiedzieć.

– Czy mogłabym od pana zadzwonić? – Anna trzęsła się coraz bardziej.

– Zadzwonić? Tak, tak, oczywiście. – Philippe podbiegł szybko do półki, na której leżał telefon, i podał go zdenerwowanej sąsiadce. Tak szybka reakcja była zupełnie niepodobna do jego flegmatycznego usposobienia.

– Dziękuję i jeszcze raz bardzo przepraszam, że pana niepokoję o tak późnej porze. – Anna, mówiąc to, jednocześnie wystukiwała numer.

– Nie, nie, oczywiście. Nie ma problemu.

– Nikt nie odbiera. Nie wiem, co mam robić. Mogę usiąść? – Anna skierowała wzrok na czerwoną sofę, nad którą wisiało zdjęcie Grety Garbo.

– Tak, oczywiście. Proszę usiąść.

Philippe’a ogarnęło nieznane dotąd uczucie. Trudno mu było opisać, co to może być, nie wiedział nawet, czy to coś dobrego, czy złego. Patrzył to na zdjęcie Garbo, to na Annę siedzącą na kanapie i nie pojmował, co się z nim dzieje. Zdawało mu się, że na sofie siedzi nie jego sąsiadka, tylko aktorka, w której kochał się, odkąd z Madame Marie po raz pierwszy obejrzał Annę Kareninę. Patrzył na nią, starając się zrozumieć tę przedziwną sytuację. Czy był szczęśliwy? Smutny? Po raz pierwszy odczuwał coś, czego nie był w stanie nazwać. Jedyne, czego był pewien, to to, że chciał, aby ta chwila trwała. Jak najdłużej.

Z magicznej krainy wyrwało go pukanie do drzwi, ale Philippe nie był w stanie się ruszyć.

– Ktoś puka. – Siedząca na sofie Greta Garbo nagle przemówiła. – Nie otworzy pan? – Miała teraz ten sam uśmiech, co w sobotnie popołudnie, kiedy wybaczała mu, że nie zareagował.

– A tak, tak, oczywiście. – Nieco zmieszany, szybko, co trzeba po raz kolejny podkreślić, bo szybka reakcja nie leżała w naturze Philippe’a, podszedł do drzwi, otworzył je i zobaczył sobowtóra Michaela Jordana.

To pewnie ten Alex

– pomyślał Philippe i zrobił się nagle zły. Dwie sekundy, bo tyle patrzył na mężczyznę stojącego na korytarzu, wystarczyły Philippe’owi, by znienawidzić intruza, który zburzył nowe i trudne do zdefiniowania uczucie, jakie go ogarnęło, gdy patrzył na siedzącą na sofie Annę.

– Dobry wieczór. Jestem... – Mężczyzna przed drzwiami pewnie chciał wytłumaczyć tę wizytę o dość późnej porze, kiedy z pokoju wyskoczyła Anna.

– Do jasnej cholery, Alex! Gdzie ty się podziewałeś?!

– Przepraszam, przepraszam, Anno, naprawdę zaraz ci wszystko wytłumaczę. – Sięgający prawie do sufitu facet w czasie wypowiadania tych kilku słów skurczył się tak, że Philippe’owi zaczęło się wydawać, że on sam jest od niego wyższy, co racjonalnie rzecz biorąc, nie mogło być możliwe.

– Czy ty nie masz poczucia czasu?! – Kobieta była bliska wybuchu. Najwidoczniej nie zważała, że awanturuje się na oczach zdezorientowanego sąsiada.

– OK, wytłumaczę ci wszystko w domu. – Zbesztany publicznie Alex energicznie odwrócił się i odszedł, nie powiedziawszy nawet Philippe’owi „do widzenia”.

Ale on przejmował się tym najmniej, bo tak naprawdę był mu wdzięczny, że sobie poszedł. Dzięki temu znowu był z Anną sam na sam. Mająca trwać wieczność chwila właśnie zaczynała mieć ciąg dalszy. Tak się przynajmniej Philippe’owi wydawało. Stał teraz w korytarzu, patrząc na swoją sąsiadkę, która szukała czegoś w torbie. Po chwili wyjęła z niej butelkę wina.

– Proszę, to dla pana. Przepraszam za to nocne najście, ale od piątkowej nocy nie jestem do końca sobą. – Anna trzymała w ręku butelkę Chinon.

– Nie, naprawdę nie trzeba. Naprawdę dziękuję. – Philippe był najwyraźniej zmieszany.

– Proszę wziąć. Przychodzę do pana w środku nocy, pan pewnie musi rano wstać. To w ramach podziękowania. – Kobieta wyciągnęła rękę w stronę Philippe’a.

– Bardzo dziękuję, to miło z pani strony.

– To ja dziękuję. I dobranoc. – Anna zniknęła za drzwiami, a w pokoju zrobiło się wyjątkowo cicho.

Philippe w wymiętej piżamie i z butelką czerwonego wina w ręku stał na środku korytarza i nie do końca zdawał sobie sprawę, czy mu się to czasami wszystko nie śni. Powoli wszedł do pokoju, usiadł na czerwonej sofie, tej samej, na której jeszcze niedawno siedziała Anna. W głowie miał tylko jedno zdanie:

Nie jestem do końca sobą.

Nie jestem do końca sobą.

Nie jestem do końca sobą.

Powtarzał je w myślach niczym mantrę.

Anna Karenina

Kiedy Anna pakowała walizkę, czuła, że nigdy już nie wróci do miasta swoich niespełnionych nadziei. Po dziesięciu latach nieudanych prób zabłyśnięcia na miejskich scenach uznała, że primabaleriną raczej nie zostanie. Ba, w jej wieku nie mogła liczyć nawet na sceniczny etat w podrzędnym domu kultury. Wprawdzie dostała ofertę pracy w prywatnej szkole tańca dla dzieci u pewnej amerykańskiej Żydówki, ale przyjęcie tej posady oznaczałoby, że wszyscy dowiedzieliby się, że Anna się poddała. W związku z czym postanowiła spakować swoje życie do jednej walizki i poddać się anonimowo w innym kraju. Los jednak z niej zakpił, bo ze stosu CV, jakie wysłała do szkół tańca, pozytywną odpowiedź dostała jedynie z Paryża. Topniejące oszczędności nie dały jej innego wyboru, jak tylko bilet w jedną stronę do Francji, kolebki baletu. Nie do końca wiedziała, czego chce, ale wiedziała, czego na pewno nie chce i przed czym ucieka. Bała się tylko głośno o tym powiedzieć. Przede wszystkim sobie, więc na wszelki wypadek nie wymawiała tego słowa nawet w myślach.

Miasto, które poniekąd los wybrał za nią, okazało się kalką tego, w którym zmarnowała parę lat, co zniechęciło ją do wychodzenia z domu. Swoją aktywność pozadomową ograniczała do zakupów w pobliskim supermarkecie, najrzadziej jak to tylko było możliwe. Jedyne, co podobało jej się w nowym miejscu, to chłód, jaki bił od ludzi. Po tylu latach uśmiechania się, całowania nieznajomych na powitanie, przyjacielskiego poklepywania i obejmowania Anna w końcu uwolniła się od naruszających jej granice uciążliwych gestów. I to właśnie spowodowało, że postanowiła tu zostać na dłużej. Bardzo szybko uwinęła się ze znalezieniem mieszkania, prawdę powiedziawszy wzięła pierwsze, które obejrzała, głównie dlatego, że na zakręcie życia, na którym od jakiegoś czasu tkwiła, stała się osobą leniwą. Szukanie nowego lokum wymagało sporo energii, a ona w każdy ruch, jaki wykonywała, starała się włożyć jak najmniej wysiłku. Nowe miejsce było takie jak Anna. Kiedyś z pewnością był to bardzo ładny apartament, widać to było po stylowych meblach i wystroju, ale właściciel pewnie uznał, że nie warto inwestować w miejsce, które zajmują głównie studenci, i tak długo, jak nie przeszkadza to nowym mieszkańcom, nie zamierzał kiwnąć palcem i renowację wnętrza ograniczał do pomalowania ścian co jakiś czas. Taka prowizorka jak u Anny, która nakładała puder na twarz, a wewnątrz powoli się sypała. Na szczęście niewiele ją to obchodziło. Miała swój kąt, w którym mogła robić, co chce i kiedy chce, bez zbędnego tłumaczenia się i rozliczania z kimkolwiek, a przede wszystkim nie musiała być dla nikogo miła. Czasy, kiedy szczerze uśmiechała się do ludzi, już dawno się skończyły. Poza tym nikogo w Paryżu nie znała, co eliminowało szukanie pokrętnych wymówek na wypadek zaproszeń na urodziny, chrzciny czy proszone kolacje. Zwiedzanie miasta również nie interesowało Anny i gdyby ktoś zapytał ją, co do tej pory widziała, okazałoby się, że głównie programy telewizyjne. Wiadomości, seriale, rozmaite talk-show i inne zwalniające z myślenia wypełniacze czasu. Rozmowy ograniczała do zamawiania kawy w pobliskich barach, przy czym starała się w miarę często je zmieniać, tak żeby kelnerzy nie przyzwyczaili się do jej osoby i – broń Boże – nie zaczęli jej o coś pytać. W okolicy nie było z tym żadnego problemu, ponieważ ulica Charonne, przy której mieszkała, była ciągiem kawiarń, restauracji i małych bistro. Gdyby chciała wypić jedną kawę w każdej z nich, spokojnie zapełniłaby grafik na najbliższe dwa miesiące. A gdyby jeszcze doliczyć boczne uliczki, nie musiałaby się martwić o anonimowość aż do Bożego Narodzenia. Z pełnego zabawy i spotkań towarzyskich byłego już miasta Anna przeniosła się do samotności, którą z premedytacją wybrała, i jak na razie czuła się z tym bardzo dobrze. Czy była szczęśliwa? Chyba nie, ale o to najmniej jej chodziło, bo tym, czego teraz potrzebowała najbardziej, był tak zwany święty spokój.

W piątkowy poranek obudziły ją promienie słoneczne wpadające do pokoju.

Kolejny cholerny słoneczny dzień.

Anna nienawidziła słońca, bo kojarzyło jej się z poprzednim miastem, a o nim chciała jak najszybciej zapomnieć. Na szczęście było cicho, więc opuściwszy żaluzje, mogła jeszcze przez chwilę poleżeć na złożonej sofie, której nigdy wieczorem nie rozkładała, bo to wymagałoby od niej wysiłku, który po paru wieczornych kieliszkach wina był ponad jej siły.

Mogłaby tak leżeć przez cały dzień, ale głód wygonił ją do Franprixu, bo zrobione ponad dwa tygodnie temu zakupy w końcu się wyczerpały. Aby ograniczyć interakcje z ludźmi, postanowiła zrezygnować z kawy w barze, zatem jedyne pytania, na które będzie musiała udzielić odpowiedzi, to te, czy płaci visą, czy gotówką oraz czy ma kartę stałego klienta. Nie miała.

Piątkowy późny poranek to dobry czas na wizytę w supermarkecie, ponieważ większość ludzi pracowała i nie trzeba było przeciskać się między półkami czy wystawać w kolejce, lustrując ze znudzoną miną koszyki innych klientów. Zakupy w przypadku Anny były uciążliwą koniecznością, zresztą widać to było po zawartości wózka, do którego wrzucała co popadnie, ponieważ było jej wszystko jedno, co je, ważne, żeby dostarczała organizmowi niezbędnych kalorii, które były gwarancją tego, że się nie przewróci. Zawirowań w głowie dostarczało jej francuskie wino, przy półkach którego zatrzymywała się dłużej niż przy innych artykułach niezbędnych do przetrwania kolejnego dnia.

Kiedy zapełniła koszyk tak, że przydałby się tir, który zawiózłby te zapasy jedzenia do domu, okazało się, że zapomniała portfela, tak więc rozmowa z kasjerem wymagała bardziej zaawansowanych umiejętności językowych i nie obyło się bez nieplanowanego spaceru po pieniądze. Anna zawsze była osobą zapominalską i ogólnie źle zorganizowaną, ale apogeum chaosu zaczynało święcić triumfy właśnie w Paryżu. To pewnie przez te ciągnące się jak guma do żucia programy w telewizji człowiek nie może się skoncentrować. Tak przynajmniej to sobie tłumaczyła.

Poranna wydłużona dzisiaj ścieżka zdrowia zabrała jej sporo energii, co przełożyło się z kolei na dalszą aktywność, a raczej jej brak. Los chyba zaczął sprzyjać Annie, bo gdy tylko wróciła, zaczęło padać, co przypieczętowało decyzję o spędzeniu kolejnego dnia w domu. Deszcz w zasadzie niczego nie zmieniał, bo bez względu na pogodę pewnie spędziłaby cały piątek przed telewizorem, ale zawsze przyjemniej było pomyśleć, że coś za nią zadecydowało o planach. Jedyne, z czym się teraz zmagała, to wybór programu. Na szczęście słabo znała francuski, więc i tak było jej obojętne, co ogląda, ważne, żeby coś mówili.

Na śniadanie zjadła francuski wynalazek w postaci jogurtu z kasztanów i kawałek bułki z dżemem, którego smaku nie udało jej się zidentyfikować; taka była niestety tania żywność z supermarketu, nawet jeśli był to supermarket francuski. Obejrzała reality show o małżeństwie, któremu urodziło się czarne dziecko, choć oboje rodzice byli biali. Ojciec oskarżył matkę o niewierność, a ona nie pozostając dłużna, zarzuciła mu egoizm i brak wiary w szczerość jej zapewnień, że z nikim się nie przespała, bo przecież bardzo go kocha. Potem okazało się, że rodzice niedowiarka adoptowali go w RPA, kiedy dawno temu byli tam na kontrakcie. Ważny szczegół o adopcji postanowili zataić przed synem, pokrętnie tłumacząc się opinią rodziny. Złość młodego ojca na oszukujących go rodziców szybko zmieniła się w miłość do czarnego potomka i cała historia skończyła się happy endem. Trzydzieści minut nikomu niepotrzebnej sieczki.

Po afrykańskim dramacie Anna na chwilę zasnęła. Obudził ją hałas piły tarczowej, co przypomniało jej o robotnikach, którzy w ubiegłym tygodniu zaczęli wakacyjne prace remontowe budynku, w którym właśnie wynajęła mieszkanie. O zamknięciu okna nie było mowy, bo sierpień w Paryżu był niemiłosiernie upalny, i z dwoja złego Anna wolała hałas niż saunę w domu. Po prostu podgłośniła telewizor. Wiadomości, potem program o młodych mężczyznach, którzy wolą spotykać się z kobietami w wieku swoich matek. Przy okazji Anna dowiedziała się, że takie hobby ma nawet nazwę. Couguar!1 To zaskakujące, jak wszystko można w ładny sposób nazwać, tak że zwykła, mało kogo interesująca rzecz osiąga rangę niemalże zjawiska nadprzyrodzonego, a jego bohaterowie stają się na tyle wyjątkowi, że zaczyna się ich zapraszać do telewizji. Po programie o kuguarzycach i ich kochankach Anna przez jakiś czas tępo wpatrywała się w postaci na ekranie, ale nie za bardzo wiedziała, o co chodzi w i tak niewiele interesującym ją filmie. Potem niczym Dulski przeszła się parę razy po pokoju, jednak na dwudziestu trzech metrach kwadratowych trudno było się rozpędzić, więc po paru minutach brudzenia stóp ponownie zaległa na sofie. Razem z winem, które codziennie towarzyszyło jej w tej paryskiej przygodzie. Zajęcia w szkole zaczynała dopiero we wrześniu, miała więc parę tygodni na przetestowanie francuskich wyrobów alkoholowych bez zbędnego stresu związanego z trzeźwym wstawaniem.

Wino, film, drzemka. Każdy dzień był taki sam, ale Anny to nie martwiło, bo wiedziała, że nikt nie będzie jej z niczego rozliczał. Piątek zupełnie nie różnił się od wtorku czy niedzieli, może poza godzinami otwarcia sklepów, ale jej to absolutnie nie zakłócało rytmu dnia. Dzisiejszy dzień miał być kolejną nic nieznaczącą datą w kalendarzu, gdyby nie wydarzenia, które nastąpiły parę godzin później, a zapowiadające je znaki Anna lekkomyślnie zignorowała. Pierwszym był robotnik bezczelnie zaglądający przez okno, a drugim fakt, że na kolację zjadła pasztet z gęsich wątróbek, z czego zdała sobie sprawę dopiero przy trzecim kęsie. Po prostu jedząc, nie zastanawiała się nad smakiem naprędce przygotowanego posiłku. Anna mięsa nie jadła od dość dawna i gorzki smak pasztetu zmusił ją do wypicia dodatkowego kieliszka wina, co z kolei przyśpieszyło zaśnięcie. Przed pójściem, a raczej doczołganiem się do łóżka Anna, będąc w łazience, spojrzała w lustro i zobaczyła w nim zupełnie inną osobę. Odbicie było dużo starsze, miało fioletowe cienie pod oczami i siatkę zmarszczek na twarzy. To nie mogła być ona! Kiedy tak patrzyła na tego potwora, po policzkach spłynęły jej dwie ogromne łzy. Wyłączyła światło i poszła do pokoju, na ostatni dzisiejszej nocy seans filmowy. Tego wieczoru francuska telewizja zafundowała jej ucieczkę z Auschwitz z dużą dawką przemocy, krwi i nienawiści, ale za to z iście hollywoodzkim happy endem, bo determinacja głównych bohaterów pokonała chłód, głód i nazistów. Przed snem Anna pomyślała, że jej życie w porównaniu z filmowymi bohaterami jest nikomu niepotrzebną szarą egzystencją, w której nic się nie dzieje. Nie przypuszczała, że za parę godzin przyjdzie jej grać podobną rolę jak Esther w obozowej historii.

Trzecia w nocy. Anna po czterech kieliszkach wina spała jak zabita, zresztą nawet bez procentów miała mocny sen, eksplozja bomby nie wyrwałaby jej z łóżka, nie zdziwił jej zatem fakt, że złodzieje przeszli dosłownie obok jej nosa, a ona nic nie usłyszała. Kiedy kilka dobrych chwil później zobaczyła mężczyznę idącego w kierunku jej łóżka, w pierwszym momencie pomyślała, że to sen. Jakieś dwie sekundy zajęła jej pobudka. I tyle wystarczyło, żeby szybko przeanalizować sytuację i obmyślić plan obrony.

Może „myślenie” to zbyt górnolotne określenie tego, co działo się w głowie Anny. Powodował nią raczej instynkt samozachowawczy niż wyrafinowana strategia działania. Kiedy na dobre dotarło do niej, co się dzieje, jak oparzona skoczyła na sofę i zaczęła piszczeć. Teraz już wiedziała, że przed pójściem spać powinna zamknąć okno, ale w tej chwili nie było czasu na analizowanie błędów, tylko na szybką reakcję. Anna uzmysłowiła sobie jedno: jest sama i musi się bronić. Nie pomyślała, że złodzieje przyszli po pieniądze, a nie po nią, ale wtedy w środku nocy nie myślała racjonalnie. Poza tym spała jedynie w majtkach i skąpej koszulce, zatem była przekonana, że w grę wchodzi na pewno gwałt, ewentualnie morderstwo. Stojąc na sofie, zasłonięta kołdrą, piszczała, mając nadzieję, że obudzi sąsiadów, i chyba pierwszy raz w życiu jej niecierpliwość przyniosła jakąś korzyść. Może nawet uratowała życie? Zamiast czekać na pomoc lub cud, zasłoniła się kołdrą, nomen omen w serduszka, i rzuciła się na jednego ze złodziei. „Nie wiem, co ja sobie myślałam” – tak powie potem policji, ale w tamtej chwili na myślenie nie było czasu. Wyglądała jak nadpobudliwy toreador, który rzuca się na zdezorientowanego byka. Co robił w tym czasie drugi złodziej, Anna nie była w stanie później powiedzieć przesłuchującemu ją policjantowi. Może stał jak wryty i nie bardzo wiedział, jak zareagować? Po dwóch, może trzech minutach przepychanki Annie udało się wyswobodzić z ramion nieproszonego gościa i wybiec na klatkę schodową. Teraz, już bez kołdry, którą zostawiła na progu, waliła pięściami do drzwi najbliższego sąsiada. Jej pisk zamienił się w krzyk, który zakłócał nocną ciszę w dzielnicy, w której w listopadzie ubiegłego roku wybuchło kilka bomb. Ta chwila trwała całą wieczność, nikt nie otwierał, choć hałas, jaki robiła Anna, obudziłby nawet umarłego. Sama na środku korytarza rozpaczliwie wołała o pomoc, ale ta nie nadchodziła. Była pewna, że zaraz przybiegną złodzieje, zaciągną ją do mieszkania i tam zgwałcą, po czym zabiją. Kiedy jej głos zaczynał się łamać, nagle na końcu korytarza zobaczyła jednego z sąsiadów, jej ostatnią deskę ratunku. Zdążyła tylko krzyknąć, żeby zadzwonił po policję, po czym oparta plecami o ścianę, powoli osunęła się na podłogę. Jedyny odważny sąsiad chyba coś do niej mówił, ale niewiele z tego później pamiętała.

Ostatnio jej życie zdawało się być pasmem porażek i nieszczęść. Była w finansowej ruinie, jej ambicje zawodowe legły w gruzach, a na koniec umarła jej matka, która była przykładem rosyjskiej silnej kobiety. Anna była do niej bardzo podobna, choć ostatnie miesiące zdawały się temu przeczyć, bo powoli zaczynała się poddawać. Już nie walczyła o swoje marzenia, bo wiedziała, że nie ma na nie szans, a jej upór i determinacja złożyły broń. Wtedy, siedząc na podłodze, poczuła się jak matka, która całe życie toczyła walkę. O szczęście, które cały czas przed nią uciekało. Z chorobą, która w różnych formach stale jej towarzyszyła. Z córką, która wiecznie przysparzała jej zmartwień.

Kiedy przybyła policja, Anna nie była w stanie wydobyć słowa. Nie, nie bała się, nie była też w szoku. Po prostu w ciągu tych paru chwil, kiedy przestraszona piszczała, zdarła sobie głos. Trzeba wiedzieć, że Anna była osobą z natury cichą. Nigdy nie krzyczała, ba, rzadko zdarzało jej się podnieść głos. Tej nocy jej gardło musiało zmierzyć się z czymś, na co nie była przygotowana i czym nie umiała pokierować. Kilka chwil uwalniania strachu skończyło się prawie że zerwaniem strun głosowych, które jeszcze przez parę kolejnych dni musiała leczyć.

Kiedy później, już sama w domu, analizowała całe zajście, nie była w stanie racjonalnie wytłumaczyć sobie, jak dała radę dwóm facetom, w dodatku kalecząc jednego z nich. Prawie trzydzieści lat baletu wprawdzie wzmocniło jej siłę, ale głównie psychiczną, nikt jej w końcu nie uczył, jak się bić, tylko jak robić piruety aż do utraty tchu. Anna pamiętała, że kiedy na korytarzu osuwała się na podłogę, pomyślała o Natalii, swojej niedawno zmarłej matce. Nikt tak jak ona nie potrafił się porządnie wydrzeć. Jej krzyk przenikał ściany domu, w którym Anna wśród wrzasku spędziła dzieciństwo. Hałasu, którego nienawidziła i którego panicznie się bała. Wtedy w nocy poczuła, że to nie ona krzyczy, że to nie jest jej głos. Tak naprawdę krzyczała Natalia. Tak, to była ona! Annie wydawało się, że w jej ciele siedzi matka i tym krzykiem, który zawsze Annę paraliżował, odstrasza złodziei. Kiedy po przesłuchaniu wróciła do domu, czekała na policjantów, którzy mieli przyjść po odciski palców i próbki krwi, leżąc na sofie i myśląc o Natalii, za którą bardzo tęskniła. Brakowało jej siły i stanowczości matki, które ostatnio jakby zapadły się pod ziemię. Była bardzo do Natalii podobna, a jedyne, co ją od niej różniło, to skłonność do histerii i krzyku, które to cechy uaktywniły się tej feralnej nocy. Myśląc o matce i tym larum, nagle poczuła się dobrze, może nawet bezpiecznie. Pomyślała, że chyba Natalia nad nią czuwa i dlatego nocne włamanie skończyło się jedynie kradzieżą telefonu. Anna spojrzała na niebo i uśmiechnęła się, wierząc, że tamta na nią teraz patrzy. Było jej obojętne, gdzie jest, kim jest, co robi. Ważne było to, że nie jest sama. I nie obchodziło jej, że tylko ona w to wierzy.

Przed wizytą policji postanowiła pójść na kawę do pobliskiego baru. Nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co robi, przed wyjściem wystroiła się prawie jak na rozdanie Oscarów i, co więcej, umalowała się, a to ostatnio rzadko jej się zdarzało. Jej matka zawsze była elegancka i nigdy nie wychodziła z domu bez makijażu, nawet aby wyrzucić śmieci, nakładała róż. Siedząc przy stoliku, cały czas myślała o Natalii. Przypomniały jej się wakacje, jakie całą rodziną spędzali nad jeziorem. Wspomnienie beztroskiego dzieciństwa wywołało uśmiech na jej twarzy. Pierwszy od długiego czasu. Ile by teraz dała, żeby cofnąć się w czasie! W drodze do domu na korytarzu spotkała sąsiadów, w tym tego, który uratował jej życie. Obok niego stała kobieta, która okazała się jego żoną. Na rękach trzymała ich dziesięciodniowe dziecko. Anna nigdy jeszcze nie widziała aż tak małego człowieczka. Kiedy patrzyła na całą rodzinę, uświadomiła sobie, że sąsiad sporo zaryzykował, otwierając tamtej nocy drzwi. Już miała po raz kolejny podziękować mu za uratowanie życia, gdy zobaczyła niskiego mężczyznę, który stał obok jedynego odważnego sąsiada, a którego obecności wcześniej nie zauważyła.

– Dzień dobry, to ja tak krzyczałam w nocy. Przepraszam. Mam na imię Anna. Jestem nową sąsiadką. – Podała mężczyźnie rękę na przywitanie.

– Dzień dobry. – Drżącą ręką uścisnął jej dłoń.

Mężczyzna patrzył na nią przez dłuższą chwilę i sytuacja stawała się niezręczna, więc Anna postanowiła przerwać to krępujące milczenie i uwolniwszy swoją dłoń z jego delikatnego uścisku, zaczęła wygładzać i tak już wystarczająco starannie wyprasowaną sukienkę. Kiedy już miała coś powiedzieć, uprzedził ją.

– Przepraszam, słyszałem panią, ale nie mam wizjera i nie byłem pewien, co się dzieje. Bałem się otworzyć. Teraz bardzo źle się przez to czuję, naprawdę, proszę mi wierzyć. Bardzo panią przepraszam, powinienem coś zrobić. – Patrzył na Annę prawie ze łzami w oczach.

– Nie ma za co, ja na pana miejscu pewnie postąpiłabym tak samo. Proszę się nie przejmować, najważniejsze, że nic mi się nie stało. – Anna była lekko zniecierpliwiona, chciała już iść do domu, a miała wrażenie, że mężczyzna zaraz zacznie się publicznie biczować.

– Jeszcze raz przepraszam.

Annie wydawało się, że ten mały Francuz coraz bardziej się kurczy.

– Naprawdę, proszę się nie przejmować. Przepraszam, muszę iść. Za chwilę ma przyjść policja, żeby zdjąć odciski palców i pobrać próbki krwi z podłogi i kołdry. Do widzenia.

Anna zniknęła za drzwiami swojego apartamentu.

Dziwny człowiek

– pomyślała. Nawet trochę było jej go żal, bo kiedy tak ją przepraszał, miała wrażenie, że zaraz się rozpłacze. Nie zaprzątała sobie jednak nim głowy, ponieważ ciągle myślała o matce.

Wizytę policjantów potraktowała jak zło konieczne. Poza tym było jej obojętne, czy złapią złodziei, czy nie, a o telefonie prawie zapomniała. Jeden z policjantów, który mógłby być jej młodszym bratem, stwierdził głosem inspektora Clouseau: You weh vehy lucky! Przy okazji doradził jej, żeby dla własnego spokoju poszukała sobie innego lokum, bo dzielnica, w której mieszka, nie należy do najszczęśliwszych. W ubiegłym roku w listopadzie parę knajp w tej okolicy zostało zaatakowanych przez terrorystów. Dopiero teraz Anna zorientowała się, że tydzień temu była na kawie w Belle Equipe, jednym z tych pechowych miejsc. Przypomniała sobie, że nie najlepiej się tam czuła, ale wtedy winę zrzucała na niezbyt miłą kelnerkę, która ją obsługiwała. Nie za bardzo uśmiechała jej się zmiana mieszkania, nie to w końcu planowała na ostatnie tygodnie przed pracą w szkole tańca. Fakt, bała się teraz w nim zostać sama, ale jeszcze bardziej przerażało ją, że musiałaby włożyć w szukanie nowego lokum sporo wysiłku. Niczym Scarlett O’Hara machnęła ręką i postanowiła dać sobie dzień do namysłu. Myślała o Natalii, licząc, że ta i tym razem jej pomoże. Cały dzień spędziła na oglądaniu telewizji, omijając thrillery, seriale policyjne i programy interwencyjne. Mimo starannej selekcji i tak nie udało jej się zasnąć i po drugiej nieprzespanej nocy postanowiła pomyśleć o nowym apartamencie.

Pijąc kawę w jednym z barów, mozolnie