Magda. Pożegnanie z pokoleniem - J.B. Poznanski - ebook

Magda. Pożegnanie z pokoleniem ebook

J.B. Poznanski

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Magda, urodzona w Anglii z polskich rodziców, wychowana przez babcię Helenę - sanitariuszkę w Powstaniu Warszawskim - mieszka i maluje we wschodnim Londynie. Zbiegiem okoliczności zjawia się na kilka dni w Warszawie z nadzieją spotkania ze Stefanem Wolskim, dowódcą jej babci podczas obrony Starego Miasta i ewakuacji kanałami. Również w Warszawie są towarzysze broni Stefana Wolskiego: Michał Praga, Jeremi Lange i Karol Modelski. Obecność Magdy zmusza ich do powrotu w przeszłość.

Czytelnik książki Magda. Pożegnanie z pokoleniem staje się współuczestnikiem apokaliptycznych walk powstańczych i świadkiem tajemniczego wydarzenia, które miało miejsce w kanałach przed laty. Jest to zarówno wstrząsający, jak i intymny portret najlepszego pokolenia Polaków. To także portret młodej kobiety zagubionej we własnych dramatach - miłości i zdrady.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 306

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




My garstka, my wybrańcy losu, my banda braci...

W. Szekspir, Henryk V

LUX AETERNAŚWIATŁOŚĆ WIEKUISTA

Uniwersytet Duke Durham, 2004

Michał Praga siedział w wygodnym fotelu, słuchając melodyjnego głosu młodej dziennikarki. Zadał kilka drobnych pytań. Spojrzał na zegarek. U niego, w Północnej Karolinie, była dwunasta. Odliczył na palcach. Piąta …szósta. Siódma po południu w Warszawie? Próbował odgadnąć, skąd ona dzwoni. Odgłosy rozmowy, brzęk szkła, muzyka? Pisk hamulców i syk otwierających się drzwi autobusu? Uliczna kawiarnia. Pewno na Krakowskim Przedmieściu albo na Nowym Świecie. Zaśmiał się dobrodusznie. Jego chropowaty głos zadudnił po pokoju, odbijając się od gładkich, lazurowych ścian i zatrząsł drzwiczkami oszklonej biblioteki.

— No i co? Na pewno przyjeżdża? Jeśli będzie opóźnienie z mojej strony, to zadzwonię… Świetnie… Pani o mnie nie wspomniała?

Michał Praga zrobił krótką pauzę, czekając na reakcję Lucy; ona też zamilkła, szukając odpowiedzi. Odliczył sekundy, przerwał ciszę, dodając:

— Chcę, żeby to była niespodzianka. Znałem jej babcię, jeszcze z czasów wojny. Mogłem zadzwonić bezpośrednio, ale za dużo trzeba by było wtedy tłumaczyć. Mówi pani, że ona maluje coś o Powstaniu? To ciekawe.

Ktoś zapukał do gabinetu i ostrożnie uchylił drzwi. Janice, sekretarka profesora Pragi, zajrzała dyskretnie do środka i skinęła głową w stronę korytarza. Rozłożyła ręce błagalnym gestem i powiedziała szeptem:

— Ben Harris czeka, jest trochę zniecierpliwiony.

Michał Praga wzruszył ramionami. Jego ciężka głowa opadła na tył miękkiego fotela. Uśmiechnął się kwaśno. Podniósł rozpostarte palce lewej dłoni i wskazując dłonią na słuchawkę, wysylabizował bezgłośnie:

— Pięć minut, obiecuję.

Drzwi zamknęły się bezszelestnie. Michał Praga siedział z przymkniętymi oczami przez chwilę, słuchając cierpliwie dziewczęcych szczebiotów Lucy, wybijając palcami na mahoniowym blacie takt poloneza. Przerwał w połowie drugiej strofy, wziął do ręki ołówek i zrobił uwagę na rozłożonym przed nim maszynopisie. Wyprostował ustawiony na biurku portret w prostokątnej, srebrnej ramce. Końcem palca starł starannie kurz ze szkła. Przyjrzał się bacznie. Kto go dziś pamięta? Józef Beck, naszkicowany piórkiem, we fraku, z wstęgą Białego Orła i charakterystycznym profilem. Ciano, zięć tego pajaca Mussoliniego, nazwał go w swoich pamiętnikach degeneratem z lubieżnym uśmiechem stręczyciela dzieci. Głupi makaroniarz. Bez Becka zostałaby po Polsce tylko mokra plama. Wystarczy, pomyślał i przerwał Lucy ponownie w pół zdania:

— I proszę mi nie dziękować. Cieszę się, że mogę pani pomóc.

Odłożył słuchawkę powoli, nie słuchając ostatnich słów Lucy. Zastanowił się przez moment, otrząsnął ze skupienia i wykręcił numer do Warszawy. Hanka Orzechowska odebrała natychmiast.

— Gabinet Stefana Wolskiego.

— Dzień dobry, Michał Praga.

— Och, miło słyszeć pana profesora. My tu na pana czekamy.

— Przylatuję w sobotę. A jak się sprawy mają?

— Jeszcze tylko pana wizyta i będziemy się pakowali. Nie powiem, że będzie mi żal rozstać się z tym miejscem. Gdyby nie to, że ktoś musiał chronić Stefana przed tą hołotą, to nie spędziłabym tu ani jednej minuty. Jakiś koszmar…

Hanka była dawną studentką Stefana Wolskiego. Praga znał ją od lat. Kiedy na początku roku, podczas jednej z kolejnych afer rządowych, premier — dla odwrócenia uwagi od kilku ministrów, zaprosił uroczyście Wolskiego, żeby pomógł mu przygotować obchody rocznicy Powstania Warszawskiego, najpierw próbowała mu to wyperswadować, ale kiedy zrozumiała, że na próżno, wzięła urlop dziekański i wprowadziła się ze Stefanem Wolskim, jako szef jego gabinetu — ich dwoje i sekretarka.

— Współczuję. A Stefan? — Michał Praga zapytał wesoło: — Zastałem go?

— Tak, już łączę.

Michał Praga siedział przez dłuższą chwilę oparty swobodnie w fotelu. Z pobłażliwością słuchał radosnych fikołków Mozarta. Kiedy nagranie wróciło do początku, Stefan Wolski podniósł słuchawkę.

— Tak, słucham.

— Michał.

— Poczekaj, mam kogoś u siebie.

Połączenie przerwało się; włączył się Mozart, a po chwili wrócił Stefan Wolski.

— Już jestem.

— Cały czas zabiegany?

— Już nie. Przycichło. Główne uroczystości mam za sobą. Teraz tylko spotkania koleżeńskie i trochę młodzieży. Szkoda, że nie mogłeś przyjechać wcześniej. A co u ciebie?

— Nic właściwie. Porządkuję papiery. Nazbierało się tego sporo. Skończyłem też moje wspomnienia. Przywiozę ze sobą. Niewiele tego, ale chciałbym, żebyś przejrzał. — Praga przesunął ramkę z Józefem Beckiem na lewą stronę biurka.

— Wszyscy teraz piszą — drzewa będą płakały. Z Powstania czy później?

— Ani jedno, ani drugie. Ale nie przez telefon. Wróg czuwa! Połknąć przed przeczytaniem! — zaśmiał się ze starego, okupacyjnego dowcipu i dodał od niechcenia, z lekką kpiną: — Nic poważnego. Takie tam wynurzenia emerytowanego nudziarza. Sam powiedziałeś — dla młodego pokolenia. To tyle i nic więcej. Ale mam coś, co cię ucieszy. Przechodzę na emeryturę — uniwersytet nalega od dawna. Sprzedaję dom i przenoszę się do Warszawy. — Michał Praga zaśmiał się serdecznie w słuchawkę, zdjął okulary z ciężką, czarną oprawką i przetarł oczy dłonią.

— Nie żal ci będzie amerykańskich wygód?

— Skądże. W Warszawie będzie wygodniej i bliżej do cmentarza. Żal mi będzie tylko rozstać się ze studentami. Będzie brakowało mi tego zawirowania, tych wylęknionych twarzy, tej młodości, której nasz umysł już nie ogarnie. Tyle że… Wiesz, Stefan? — Michał Praga dodał rzewnie i ponownie założył okulary. — Ja ich już nie odróżniam. Zlewają mi się przed oczami jak szablon na tapecie. Patrzę na nich, i co rok są młodsi. Czasami łapię się na tym, że zwracam się do nich, jak do przedszkolaków. Co ci mam mówić, sam wiesz, jak to wygląda — my co rok starsi, a oni wciąż tacy sami. Odpływamy, Stefan, odpływamy…

Praga wolną ręką wysypał z metalowego pudełka garść spinaczy i zaczął ustawiać je w wężyk.

— Odpływamy, na łupinie orzecha… To Kamil. Pamiętasz Kamila?

— Tak, pamiętam. — Stefan Wolski odpowiedział ozięble. — Pioseneczka, kto by tego nie pamiętał…

— Próbowałem go kiedyś przetłumaczyć. Prosta metafora, ale mnie przerosła …zresztą nie o to chodzi… — Zgarnął spinacze, odsunął od siebie, sięgnął z powrotem i zaczął niezgrabnie nawlekać jeden po drugim w łańcuszek. — Męczyłem się tym strasznie — zaczął z trudem. — Zamykałem oczy i wszystko widziałem — proste i jasne. Patrzyłem na słowa i milczały. Myśmy za długo milczeli. Słowa już do nas nie należą. Słowa trzeba powtarzać, inaczej, najprostsze staną się zagadką. — Michał Praga gawędził spokojnym, koleżeńskim tonem: — Myślisz, że konfabuluję? To sam spróbuj. Powiedz kolegom w rządzie przy następnym spotkaniu — Honor albo Lojalność. Spojrzą na ciebie, jakbyś im narysował kwadratowe jajko!

— Michał, ty nie po to dzwonisz — Stefan był zirytowany.

— I po to i nie po to. Rozrzewniłem się. Wybacz… — Praga zerknął na zegarek. Wskazówka przeskoczyła minutę po dwunastej.

— Nadal planujesz się z nim spotkać?

— Czułem, że o to chodzi. — Michał Praga pochylił się nad słuchawką i dokończył pytanie ciepłym tonem, łagodnym i życzliwym na tyle, na ile pozwolił mu jego ciężki, szorstki głos. — Po co pomagać łobuzom?

— Nie perswaduj. Niczego nie zmienisz.

— Ja nie chcę niczego zmieniać. Pytam po prostu, po co mamy przykładać się do fałszu?

Wolski zakaszlał. Do Michała Pragi doszedł dźwięk otwieranej zapalniczki, a po sekundzie świst powolnego haustu dymu z papierosa. Poczekał moment i dodał wesoło:

— Mam nadzieję, że nie psuję ci humoru. Znasz mnie. Myśl się do mnie przyczepi i muszę się wygadać. A z kim, jak nie z tobą? Myślę tak… i myślę, i muszę to powiedzieć, nie gniewaj się, ale kłamstwo…

— Przestań…

— Kłamstwo! — Praga uderzył słowem jak biczem. Wyprostował się w fotelu i nabrał rozmachu: — Kłamstwo samo się karmi, samo się rozplenia bez niczyjej pomocy. Prawda — cherlawa, bezdomna — przemyka się ukradkiem w cieniach. Kłamstwo wystarczy powiedzieć raz i prosperuje. Prawdę trzeba codziennie namawiać do życia.

Wypowiedział to z początku w pośpiechu i dokończył powoli, słuchając z lubością własnego głosu, miarowej dykcji, dramatycznego rytmu, wznoszącego się do bolesnego protestu z początku, opadającego na koniec niemal do szeptu wyznania.

— Michał… — Wolski podniósł głos i zakaszlał ponownie, tym razem długo i boleśnie. — To nie ma nic wspólnego ze mną …ani z tobą — Wolski zamilkł i łapiąc oddech, dokończył z wysiłkiem: — Ja jestem tu tylko figurantem. Wszedłem do rządu tylko z racji rocznicy. Robię to z obowiązku.. Wiem, kim są ci ludzie. Oczy mam otwarte. Ale to jest ostatnia wielka rocznica. Następnej nie będzie. A jeśli będzie, to już bez nas. To jest więcej niż rocznica. To jest, choć na moment, zadośćuczynienie za lata poniewierki. A to, co ja myślę, nie ma znaczenia, i niech tak zostanie! — Wolski zamilkł na moment, dławiąc się kolejnym atakiem kaszlu. Praga czekał cierpliwie. Wiedział, że to nie tylko papierosy, ale i nerwy. Wolski odchrząknął kilka razy i znowu zaczął ze spokojem: — To były trzy dni w kanałach, byliśmy upaprani w gównie. Zostawmy to. Dość tego wszystkiego… Nie chcę o tym słyszeć… Zakończmy na dobrej myśli i otwórzmy na czystej stronie… Musimy zostawić po sobie ład, wysprzątać, wyrzucić śmieci do kubła, jak wyprowadzając się z domu. Tam będą za chwilę mieszkali inni. Po co im nasze brudy? Tak właśnie — brudy! Lepimy się od nich! On nie ma zresztą z tym nic wspólnego.

— Może nie on, ale jego ojciec. Znałem starego Harrisa przez lata. Pomógł mi nawet sporo na początku, przyjaźniliśmy się, można by nawet powiedzieć, ale nigdy nie przeprosił, nie spojrzał nawet prosto w oczy. Nic, jak ściana. Może to tak wtedy musiało być. Ale teraz, z jego synem odziewającym się w szaty bohatera, to chyba zaszło za daleko?

— Rozmawiałeś z nim o tym?

— Skądże. To mogło wyjść tylko od ciebie. Ty przy tym byłeś, nie ja. Ty, Artur, Helena, Jeremi i ranny żołnierz, którego Helena niosła z koleżanką. Może mówił coś synowi, ale wątpię. To nie w ich stylu. A Jeremi, co on o tym myśli? Rozmawiałeś z nim?

— Z nim się nie rozmawia. Jego się znosi. Wyście chyba obaj postanowili mnie umęczyć — Stefan Wolski podniósł głos, był zmęczony, miał znowu zadyszkę: — Był u mnie. Ciskał gromami. Nazwał mnie tchórzem. Chcesz z nim zamienić kilka słów? Zadzwoń do niego; byłbym ci wdzięczny.

— Lepiej nie. Poczekam, aż się ostudzi. — Michał Praga pokręcił głową, jakby usłyszał coś zabawnego, i spojrzał ponownie na zegarek.

— Obiecał, że się zachowa. Ty też, mam nadzieję.

— O mnie, Stefan, się nie martw. Zgodziłem się na to jedynie dlatego, że młody Harris o to mnie prosił. Pewnie dlatego, że byłem z jego ojcem w Powstaniu i pomogłem mu wydostać się wtedy z Warszawy. Myślałem z początku, że to będzie zdawkowa, sentymentalna wizyta. Ale nie to, co wyście wymyślili. I ty na to się zgadzasz?

— Daj spokój.

— To cyrk! Konferencja prasowa, wieńce, przypinanie medali? Nie mdli cię, że dzieci kanalii ustawiają się na baczność nad naszymi grobami? Chce rządzić, jego sprawa. Nie ten, to inny. Z fortuną po ojcu i tak dopnie swego bez naszej pomocy. Rozumiem, że obowiązek wobec kolegów, ale gdzie tu jest wzajemność, gdzie się to bilansuje?

Drzwi otworzyły się ponownie. Janice weszła do gabinetu, prowadząc za sobą wysokiego mężczyznę. Był wysportowany, przystojny, w dobrze skrojonej granatowej marynarce. Biała koszula z uniwersyteckim krawatem rozpięta była swobodnie pod szyją. Rozejrzał się familiarnie po gabinecie i podniósł dłoń w geście powitania.

— Ben Harris, profesorze — Janice przedstawiła gościa.

Michał Praga położył słuchawkę na kolana, spojrzał na parę zaskoczony ich najściem i odpowiedział niepewnym skłonieniem głowy.

— Pół sekundy.

Skupił się na moment, rozpromieniał, rozpoznając gościa, i szerokim gestem ręki zaprosił go do środka. Podniósł słuchawkę i zwrócił się do Stefana Wolskiego urzędowo, jakby kończył uciążliwą rozmowę:

— Muszę kończyć. Mam gości. Dokończymy później — przerwał i dodał roztargniony, z emocją: — Omal zapomniałbym. Helena zmarła. Dostałem list od jej wnuczki z Londynu. Pytała o stare sprawy. Jeśli chcesz, dam ci jej adres, kiedy wyląduję w Warszawie.

Michał Praga odłożył słuchawkę.

Janice skierowała Harrisa ku zielonej kanapie, poprawiła poduszki, uporządkowała pisma i papiery na niskim stoliku i poczekała, aż usiądzie wygodnie. Zwróciła się do Pragi starannie, zawieszając głos niepewna, czy pytała w odpowiednim momencie:

— Czy mam przynieść kawę?

Michał Praga wstał od biurka i bezradnie zadreptał w miejscu, spojrzał na Janice, jakby nie dosłyszał, i skierował pytanie do gościa:

— Co myślisz Ben, kawa czy idziemy prosto na obiad…? — i nie czekając na odpowiedź, dodał roztargniony, myślami nadal gdzie indziej: — Dziękuję, Janice, to wszystko.

Janice spojrzała przelotnie na Harrisa, odwróciła się wdzięcznie w stronę drzwi i ociągając się nieco, wyszła z pokoju.

— Ładne nogi — skomentował Harris.

Michał Praga podszedł do stolika, przyciągnął mozolnie fotel i usiadł naprzeciw Harrisa.

— Daj mi odsapnąć przez jedną chwilę, Ben. Niech się ci przypatrzę.

Oparł głowę głęboko w poduszkach fotela, zdjął okulary i przymknął oczy. Odpoczywał w ciszy przez dłuższy moment, oddychając miarowo. Westchnął głęboko, wyprostował się nieco, wygładził bezwiednie poły marynarki i spoglądając spod opuszczonych powiek z dobrodusznym, błogim wyrazem twarzy, zapytał:

— Jak idzie kampania?

— Lepiej nie wspominać. — Ben Harris machnął lekceważąco ręką.

— Problemy?

— Wstaję o piątej rano i jedyne, co pamiętam, to to, że się budzę każdego dnia w innym hotelu. Ubierają mnie, zanim jeszcze otworzę oczy, nakładają makijaż przy śniadaniu, wpychają do samochodu i po drodze mówią, z kim się spotykam.

— A opozycja?

Ben Harris spoważniał. Pochylił się nad stolikiem i oparł dłonie stanowczo. Michał Praga znał tę pozę. Nie zmieniła się w niczym od tamtego parnego wieczoru późną wiosną, kiedy Ben Harris przyszedł niespodziewanie do niego do domu. Był w potrzasku, groziło mu wyrzucenie ze studiów za blagę na egzaminie. Prosił, żeby Praga dał mu szansę. Drogi Ben. Te same nieruchome błękitne oczy, wpatrzone prosto w słuchacza, nieustępliwe, ale z obietnicą nadziei; ta sama determinacja i zarażający magnetyzm woli; to samo zaproszenie do zniewalającej ulgi, jaką daje uległość. Tak zjednywał sobie ludzi, tak wspinał się na śliski wierzchołek władzy i tak zmarnował dwa małżeństwa.

— To rozstrzygnie się kilkoma tysiącami głosów — Ben Harris odparł dobitnie. — Idzie dobrze, ale to będzie walka na punkty do ostatniej rundy. Tu nie będzie nokautu.

— A Warszawa pomoże? Na pewno masz na to czas? — Michał Praga zapytał niemrawo.

— Warszawa jest idealna. Samo słowo chwyta za gardło. Ben Harris na straży wolności! — Podkreślił zdanie, podnosząc głowę, ukazując silny profil twarzy. — Muszę ci kiedyś za to przyzwoicie podziękować.

Ben Harris rozparł się znowu swobodnie na kanapie i wrócił do swobodnego tonu:

— No to co, idziemy?

Michał Praga zignorował pytanie i zapytał:

— Może jeszcze raz rzucimy okiem na program? — Poklepał się po kieszeniach marynarki i pokręcił głową. — Starzeję się, Ben… Gubię wszystko nieustannie. — Praga rozejrzał się po gabinecie — Tam… na biurku. Bądź dobrym chłopcem, podaj mi tę stertę papierów.

Ben Harris wstał i podszedł szybko do biurka. Wrócił parę kroków, które ich dzieliło, zatrzymał się ostro za fotelem Pragi i podał mu przez ramię plik papierów. Praga położył je starannie przed sobą na stoliku, wyciągnął kilka spiętych kartek i zaczął czytać powoli, wiodąc końcem ołówka.

— Och, jest… Na lotnisku… w Warszawie — Michał Praga czytał dalej monotonnie półgłosem… Na lotnisku krótka rozmowa do kamery, kilka słów o rocznicy… o sojuszu, który przetrwał do dziś. W południe spotkanie w Muzeum Powstania — Michał Praga brnął dalej przez listę: — Wręczasz pamiątki po ojcu — jego kurtka lotnicza, fotografie i odznaczenia. Przypinasz do kurtki lotniczej Krzyż Powstańczy i zakładasz na ramię opaskę. Syn śladami ojca… powrót do lat dzieciństwa, do wydarzeń, o których ojciec opowiadał… Kolegami z mojego dzieciństwa byli chłopcy z walczącej Warszawy. „Moje serce… na gruzach tego miasta, do którego dziś wracam…”. Konferencja prasowa, drugie wystąpienie. „Braterstwo broni, sojusz pokoleń, wolności trzeba nieustannie strzec”. Wieniec pod Pomnikiem Powstania, pożegnanie i szus na lotnisko.

Michał Praga przerwał. Raz jeszcze przebiegł oczami przez tekst, pomrukując do siebie. Zwolnił tu i ówdzie, czytając na głos oderwane od siebie słowa. Zatrzymał się na dłużej i po chwili wahania wykrzyknął radośnie:

— Mam!… Poczekaj… Jest coś nowego! Po Muzeum, spacer po mieście! Godzina. Twoim przewodnikiem jest dziewczyna z Londynu. Jej babcia była z twoim ojcem w kanałach.

— To kapitalne!

Ben Harris uderzył dłonią o blat stolika. Żółty ołówek wypadł Michałowi Pradze z ręki, odbił się od stolika i terkocząc, potoczył się przez całą długość blatu, zatrzymał na krawędzi, szukając równowagi, i spadł bezgłośnie na dywan.

— Skąd ją wytrzasnąłeś?

— Zupełny przypadek. Koleżanka szkolna Lucy Ferraro.

— Ferraro?

— Organizuje nasz pobyt. Dziennikarka z Londynu.

— Ładna?

Michał Praga spojrzał badawczo na Harrisa i pogroził palcem:

— Tylko żadnych głupstw, Ben. Przynajmniej do wyborów.

Ben Harris wstał pospiesznie, podszedł do Michała Pragi z miną dziecka, niesłusznie oskarżonego o przewinienie. Na twarzy pojawił się wyraz skruchy. Pochylił się nad Michałem Pragą, spojrzał miękko w oczy i położył dłoń na ramieniu. Stary dureń, Ben Harris pomyślał i poklepał Michała Pragę serdecznie po plecach. Zatrzymał dłoń na ramieniu, ścisnął lekko i przygarnął go nieco ku sobie, starając się nie zauważyć stęchłego zapachu cygara.

— Mea culpa, profesorze, ja tylko żartuję. Obiad? Dziś ja zapraszam.

Michał Praga przycichł zmartwiony.

— Niepokoję się o ciebie czasami… Obiad… oczywiście. — Spojrzał na zegarek. — Jeszcze jeden drobiazg. Właśnie rozmawiałem o tym przez telefon, kiedy wszedłeś.

— Drobiazg? — Ben Harris zapytał badawczo.

— Nic takiego. Pewno niepotrzebnie zawracam ci głowę…

— Jaki to drobiazg? — Harris odezwał się ostro.

— Kolega z Krakowa, redaktor, tydzień temu przysyłał mi tekst. Dopiero co miałem wolny moment, żeby to porządnie przeczytać. Wspomnienia wiarusa. Oni teraz wszyscy piszą jak obłąkani. Redakcja nie była zainteresowana. Za długie. Przysłał do mnie, bo wie, że zbieram takie rzeczy. Jest tam coś… o twoim ojcu.

Ben Harris odszedł kilka kroków. Zatrzymał się wyprostowany, z założonymi rękoma za plecami, do okna. Michał Praga przymrużył oczy w ostrym świetle słońca, próbując odczytać wyraz jego twarzy.

— Mów — Ben Harris wycedził.

— Autor opowiada, że po upadku Powstania… wyszedł razem z cywilami i że widział, jak Niemcy wyciągali z kolumn akowców. Mówi, że amerykański lotnik był przy tym i pomagał im ich identyfikować.

— I ty mi dopiero teraz o tym mówisz? — Ben Harris z trudem pohamował złość.

— Nie unoś się. Usiądź na moment. Wytłumaczę. Jest tam tylko kilka zdań. Jest nazwisko, jest opis munduru; aliancki lotnik, ale nazwisko przekręcone. Daty zresztą się nie zgadzają.

— Pokaż mi to — Ben Harris wyciągnął rękę. — Sam przeczytam.

— To po polsku.

Ben Harris cofnął rękę, zmieszany, i zapytał ostrożnie: — A ten twój redaktor, czytał?

— Wątpię. Rzucił pewno okiem na pierwszą stronę, zważył w ręku, włożył do koperty z krótką notatką i wysłał. Poza tym, nawet jeśli, to cóż z tego wyniknie? Ludzie opowiadają przedziwne rzeczy. Po tylu latach? Któż to weźmie na serio?

— Ładny mi drobiazg… — Ben Harris zamilkł, zastanowił się przez chwilę i wyrzucił z siebie z wściekłością: — I taka rzecz wypływa tuż przed moją wizytą? Insynuacje, pomówienia? Ktoś tym manipuluje. Kto za tym stoi?!

— Uspokój się. To tylko wspomnienia. Na maszynie do pisania… Zresztą tego są teraz tuziny.

— Odwołać wizytę? Jest jeszcze czas. Pretekst się zawsze znajdzie! — Ben Harris warknął, kierując pytanie właściwie do siebie.

— To byłoby dopiero głupie — Michał Praga pokręcił głową z powątpiewaniem. — Wtedy dopiero zaczęłyby się pytania, węszenie i to nie w Warszawie, ale tu, u nas. Nie. To trzeba zamknąć w szufladzie, a klucz… połknąć. Sam o tym wiesz. Zamknąć sprawę od ręki.

Ben Harris spojrzał na Pragę z zainteresowaniem i kiwnął głową, wpierw niepewnie, a potem z aprobatą i dodał miękko:

— Mów dalej.

— Myślałem nad tym wcześniej — Michał Praga podjął wątek. — Myślałem i chyba znalazłem wyjście. Zadzwoniłem do autora. Był oszołomiony, że major Praga, że z Ameryki. Powiedziałem, że znajdę tu wydawcę, że sam przełożę na angielski i zamieszczę wstęp, jeśli on tylko wyrazi na to zgodę. Był zachwycony. Powiedziałem, że panują tu takie obyczaje, że nie mogę dalej działać bez praw autorskich. Przystał natychmiast i za całkiem sensowną kwotę. Z prawem autorskim w ręku, nawet jeśli ktoś coś piśnie, to zakneblujesz im usta listem od adwokata, a z adwokatami wejść w spór to zajęcie dla wariatów lub bogaczy. No i co ty na to? — Michał Praga dokończył kwieciście, z afektacją, jakby zamykał ciekawy wywód matematyczny, zawieszając głos pod koniec w oczekiwaniu na wyrazy uznania studentów. Zapytał przekornym głosem: — Co myślisz? Zgrabnie to ułożyłem?

— Ile?

— Dziesięć tysięcy.

— Dwa i pół.

— Dwa i pół, sto i pół? Cóż za różnica? I tak wszystko odpiszesz od podatków. Nie komplikuj. Dałem już słowo. Poza tym, on myśli teraz, że jest wielkim autorem. Jeśli zaczniemy kręcić, to on pójdzie z tym do kogoś innego.

— Czy są inne egzemplarze?

— Tylko ten. — Michał Praga skinął kciukiem na plik papierów, rzucony niedbale na stolik.

— Pewny jesteś?

— Sto procent. Prosił mnie, żebym zrobił kopię i wysłał mu z moimi uwagami.

— Nic nie wysyłaj. A to… — Harris wskazał na rękopis — spal od razu.

Ben Harris wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki książeczkę czekową i wieczne pióro, pochylił się nad stolikiem, opierając kolano na dywanie, i spojrzał na Pragę.

— Nie chcę widzieć żadnej umowy. To sprawa pomiędzy wami. — Wypisał czek, podał Michałowi Pradze i dodał: — Wystawisz mi rachunek za doradztwo z datą na trzy tygodnie wstecz. W porządku?

Michał Praga przytaknął głową i z trudem wstał z fotela. Zgarnął ze stolika papiery, zwinął w rulon i wsadził do kieszeni spodni. Kloszard, pomyślał z szyderstwem Ben Harris i zapiął marynarkę. Ujął Michała Pragę pod ramię i wyprowadził go powoli z gabinetu. Stary profesor i oddany uczeń. Świat był piękny i mądrze ułożony.

Zatrzymali się na końcu korytarza na progu szerokich, marmurowych schodów, zbiegających miękkim łukiem z lewej i prawej strony do wyjścia. Michał Praga stuknął się w czoło.

— Idź pierwszy, dogonię za chwilę i zamów dla mnie… Co jest dziś, piątek? Może coś prostego… i sałata… mniejsza o to, sam wiesz lepiej.

Michał Praga odszedł w pośpiechu w głąb korytarza. Doszedł do służbowych schodów i zszedł do suteryny. Zapukał do szarych, metalowych drzwi i nie czekając, wszedł do ascetycznie urządzonego, jaskrawo oświetlonego pomieszczenia.

— Jak się masz, Jack? Mam trochę papieru do przemiału. Stare egzaminy. — Michał Praga podał mu plik papieru drukiem do dołu.

— Po to tkwimy tu w podziemiach. — Jack wstał od stalowego biurka i obciągnął mundur.

Pallance — inwalida piechoty morskiej po Kuwejcie, podszedł do ściany, ciągnąc za sobą nieznacznie lewą nogę. Otworzył coś, co wyglądało na tył fotokopiarki. Wcisnął kod i serię guzików na małym panelu po prawej stronie i zaczął wkładać papiery między obracające się gumowe wałki, kartka po kartce.

— To pali się? — zapytał Praga.

— Pali? W tych czasach? Planeta dostałaby zadyszki. Drogi profesorze, pikietowaliby nas ze wszystkich Stanów. Młode życie zdeptane. Wyleciałbym z pracy bez odprawy! — Jack Pallance puścił oko porozumiewawczo i dodał: — To jest nadal piec, profesorze, ale żadnych, broń Boże, wyziewów. Podgrzewa się, aż do punktu zapalenia, potem zwęglony papier jest mielony w proch przez tytanowy młynek prosto do hermetycznego kanistra.

Kiwnął głową w stronę ustawionej obok na stoliku piramidki plastikowych kostek wypełnionych popiołem.

— Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz — dodał sentencjonalnie.

— Co oni potem z tym dalej robią?

— Naukowcy jeszcze nad tym pracują. Na razie walą, z innym barachłem, prosto do dołów.

Michał Praga pokręcił głową rozbawiony, poczekał do końca, podziękował. Wrócił na piętro i wyszedł na zewnątrz. Pod koniec sierpnia było pusto. Ukłonił się przechodzącemu koledze z historii i zamienił kilka żartobliwych słów z zaaferowaną grupą studentów wychodzących z porannej sesji egzaminów wstępnych. Oparł się o obrośniętą bluszczem kamienną balustradę tarasu i spojrzał na dziedziniec uniwersytetu.

Z prawej strony po przekątnej i nieco w głąb, na piedestale spiętrzonych kamiennych schodów, stała uniwersytecka kaplica, wierna kopia katedry Salisbury, jakieś trzy czwarte jej wymiaru. Kaplica zamykała zachodnią stronę dziedzińca. Spiczasta wieża rzucała na gładką murawę ostry, niemal purpurowy cień, jak iglica słonecznego zegara. Po prawej i lewej stronie, okalając dwa pasy szerokich trawników i klombów ułożonych na planie rozległego krzyża, ciągnęły się trzypiętrowe budynki wydziałów z małymi oknami — wierna kopia średniowiecznej architektury w angielskim stylu, w szarym kamieniu, ze stromymi dachami pokrytymi lśniącym łupkiem. W skwarnym sercu starego Południa, wśród pulsującej, niemożliwie zielonej flory rozciągającej się, niczym dżungla, na mile we wszystkie strony, ten nienaganny obraz starej Europy był jak zmyślony, jak ze stron Józefa Conrada.

Świat był piękny. Michał Praga nie czuł dziś dławiącego, przesyconego wilgocią powietrza ani otępiającego żaru Południa. Niewidoczne, szklane niebo rozciągało się w nieskończoność. Czuły zefir szemrał kiściami klonów i przynosił słodkimi falami z uniwersyteckich ogrodów lepki, obezwładniający zapach mimozy. Drogi, kochany Durham, drogi, kochany Duke, przystań niepokonanych. Tu właśnie, niedaleko Durham, Sherman zakończył w 1864 wojnę, paląc i dewastując zbuntowane Południe. Tu obdarci rebelianci składali mu broń. Michał Praga westchnął: — A nas wtedy gnali na Sybir. Spojrzał na siedzącego w odlanym w brązie w klubowym fotelu, odlanego z brązu dostojnego mężczyznę w rozpiętym wygodnie surducie. „George Washington Duke — Filantrop”.

Pośrodku owalnego trawnika, tyłem do kaplicy na niskim cokole z białego marmuru, z głową opartą swobodnie o skórzane obicie i rękoma ułożonymi na oparciach fotela, patrzył przed siebie spokojnie na długą, szeroką aleję prowadzącą od bramy na Wschodnim Campusie. Oficer i Gentleman, syn rebeliantów, chluba dynastii, fundator uniwersytetu Duke, dziś drugiego po Harvardzie albo i lepszego, witał od stu lat przyjezdnych tym samym spiżowym, ironicznym, spojrzeniem.

Jeden z klanu Duke'ów, Anthony J. Biddel, ożeniony z Mary Lillian, był ambasadorem w Warszawie, gdy Niemcy napadli na Polskę w trzydziestym dziewiątym. To Biddel zaprosił Michała na uniwersytet i pomógł mu potem osiąść na stałe. Zmarł w sześćdziesiątym pierwszym. Wuj Michała Pragi, Julian, naczelnik, a na czas wojny major policji państwowej, asystował Biddelowi, kiedy ewakuowali ambasadę na wschód, jak wtedy sądzili, tymczasowo. Gdy zatrzymali się konwojem na rynku w Krzemieńcu koło Świętego Stanisława, żeby panie mogły trochę odpocząć, z bezchmurnego nieba zbombardowali ich Niemcy, a w kilka godzin później Sowieci. Poszarpali ich okropnie. Pod wieczór ruszyli na południe. Za Tarnopolem, na skrzyżowaniu drogi z Drohobycza, był zator. W tłumie uciekinierów wuj rozpoznał Witkacego. W długim sznurze ludzi brnących ciężko po piasku szedł wysoki, trochę zgarbiony; bez kapelusza i płaszcza. Szedł z młodą kobietą. Buty miał przewiązane sznurem. Nieśli kufer. Powiedział, że to rękopisy i rysunki. „Pożegnanie z jesienią, moi drodzy. Dwa obłąkane pomioty mają nas w kleszczach. Oni zamienią nas w bydło, a poczem, jak bydło wyrżną”. Wzruszył ramionami. „Eksperyment się nie udał”, dodał jeszcze. „To koniec naszej Europy”. Wyjął notes. Nie mógł otworzyć pióra. Trzęsły mu się ręce. Pisał coś przez dłuższą chwilę, przerywał często, żeby się zastanowić; kilka razy coś wymazał. Kiedy skończył, schował notes i zapytał wuja, czy jadą przez Drohobycz; miał list od Debory Vogel, chciał się pożegnać z Brunonem Schulzem. Nie chciał dalej rozmawiać. Zostawili im wodę i wiktuały. Gdy odjeżdżali, spał oparty plecami o drzewo. Później dowiedzieli się od uchodźców na Węgrzech, że podciął sobie żyły na skroniach.

Debora Vogel była filozofem. Niemcy zamordowali ją wraz z mężem i synem w Lwowie. Rok później, w czterdziestym drugim, jakieś bydlę zastrzeliło Schulza w Drohobyczu. Jego opowiadania powstały jako postscriptum w litach do niej. Poznali się przez Witkacego.

Późną nocą, tuż przed świtem dwa dni później, przeszli przez granicę. Kiedy w pierwszych poblaskach ostrego, porannego słońca ostatni samochód wjeżdżał na żelazny most na Stryju, z lasu, kilometr za nimi, wytaczali się z mgły na czołgach Moskale. Kanalie bez wstydu i wiary.

Michał Praga pamiętał, jak lata po wojnie, w sześćdziesiątym którymś roku, przyjechał z kraju do Duke'a kolega. W czarnej skórzanej kurtce à la Brecht ściągniętej żołnierskim pasem, z petem w zębach krzyczał u Michała w domu, pienił się, wymachiwał pięścią, jakby trzymał w garści naładowanego nagana, że on dla rewolucji własną matkę by zastrzelił. Przyjechał na premierę jednej ze swoich miniatur teatralnych. Delikatny umysł, wyrafinowany. Albo drugi, też kochanek Muz. Że on kłamał tuż po wojnie, to pal go licho. Ale że kłamał do końca, że nie wycofał ani słowa i robił na tym pieniądze, to była dla Michała Pragi brudna sprawa. Po Noblu przyjechał prywatnie na Duke'a, fetowali go dokoła. Na pożegnalnej kolacji w Chapel Hill, tuż koło Durham, w polskiej restauracji Cracovia, student matematyki z Duke'a, który milczał przez cały wieczór, zwrócił się do niego.

— Czy pan wie, że w Warszawie krążyła po naszej szkole pana książka, Zniewolony umysł, poszarpana, bez okładki, przechodziła z rąk do rąk. Czytaliśmy w pośpiechu, ukradkiem. Tłumaczył pan w niej, dlaczego tylu pisarzy po wojnie poszło na służbę reżimowi, że żyli w świecie estetyki i abstraktu, tłumaczył pan, że oczarował ich idealizm, że byli ukąszeni Heglem. Wspomniałem o tym mojemu ojcu. Pochwalił, że to ciekawa i cenna książka, ale że autor mógł był dać lepszy tytuł.

Ten przyjął laudację łaskawie, obiegł oczami wokół stołu i powiedział:

— I cóż takiego pana szanowny ojciec zasugerował? — zapytał pięknym głosem, skażonym lekko obcym akcentem.

— Ojciec sądził, że trafniejszy byłby „Zeszmacony charakter”.

Powiedział to spokojnie, wprost. Pozostał bez ruchu. Tylko z twarzy odpłynęła mu krew. Blade dłonie, rozłożone na stole, jakby gotowe do gry na fortepianie, lekko drgały, spięte i gotowe uderzyć w klawisze. Balicka, córka krytyka, siedząca obok laureata, wykrzyknęła:

— To niemożliwe, on tego nie powiedział. — Zasłoniła usta dłonią i powtarzała to samo w koło do siebie, coraz to ciszej.

— Pan pisał w Zdobyciu władzy o tym, jak porucznik AK walił z peemu w tłum kobiet i dzieci, gdy próbowały się przebić przez jego barykadę. Przecież to nieprawda.

— To licencja poetycka.

— A to, że był pan w konspiracji, to metafora?

— Wydałem tomik poezji w podziemiu.

— Pan był już wtedy poetą? — zapytał z ironią i dodał złośliwie: — Stare wino. Ten sam rocznik co Kamil Baczyński, czy inny?

Laureat zastygnął osłupiały, jak królik wyciągnięty z cylindra, z różowymi ślepkami wlepionymi w reflektor.

— A na łapankach salutowali panu i przepraszali za kłopot, bo okazywał im pan swój litewski, sojuszniczy paszport? Tak było, nieprawdaż?

Kilka uwag przy kawie i wódce; mała dywagacja o literaturze i trzy słowa spokojnie nawleczone na strunę. Jedno pociągnięcie pętli wokół grdyki i jedno pokraczne życie wyjaśnione. Kolega obraził się i nie odpowiadał na telefony od Michała Pragi przez pół roku.

Michał Praga stał na tarasie, słuchając rytmu własnego serca. Biło spokojnie, nie spiesząc się donikąd, jak zegar w starym domu. Spojrzał wokół, zagarniając powoli oczami horyzont, i wciągnął głęboko odurzające, wonne powietrze. Świat był piękny i mądrze urządzony, sprawiedliwy i zrównoważony.

Uśmiechnięte dziewczęta, pochłonięte sobą, przechadzały się grupkami wzdłuż klombów na dole. Zwrócone ku sobie oczami, aby nie utracić kontaktu choćby na chwilę, przytakując sobie nawzajem, wybuchały perlistym śmiechem jak spłoszone mewy zrywające się do lotu na opustoszałej plaży. Chłopcy przyglądali im się z ogrodowych ławek nienasyceni.

Każdy plus ma swój minus, każde pytanie — swoją odpowiedź, każdy początek ma koniec. Cierpliwości dzieci, cierpliwości, przyjdzie jeszcze czas chwały. Silne drzewa rosną powoli; im dłuższa wojna, tym większe zwycięstwo.

Barwy, odgłosy, zapachy głaskały mu zmysły. Och, choćby tylko raz jeszcze wchłonąć tę cudowność, raz jeszcze choćby, tylko przez chwilę, odczuć te ciepłe, leniwe podmuchy głaszczące skórę jak gąsienica pełznąca po łodydze kwiatu. Raz jeszcze i wystarczy. Nie bał się śmierci. To tylko zwrot długu zaciągniętego pochopnie przy narodzeniu.

Michał Praga sprężystym krokiem zbiegł ze schodów, skręcił w lewo i odszedł w stronę rektoratu. Ben Harris, zapewne jeszcze bardziej wściekły, czekał tam na niego w restauracji na parterze.

*

Warszawa

Stefan Wolski siedział w półmroku, pochylony ciężko nad biurkiem, podenerwowany i rozczarowany. Niepotrzebnie wdał się w scysję z Michałem Pragą. Wolski, skąpy w słowach, zawsze przegrywał te turnieje. Słuchał jeszcze przez chwilę sygnału urwanej rozmowy i odłożył powoli słuchawkę. Pokręcił głową z niedowierzaniem.

— Niech mu tak będzie — powiedział półgłosem. Twarz mu złagodniała, ale na moment, i po chwili znów zastygła.

Biały owal światła lampy stołowej odbijał się od ciepłego mahoniu blatu. Przez uchylone okno letni wiatr od Wisły zatrzepotał zaciągniętymi kotarami i zawirował kłębami tytoniowego dymu. Stefan Wolski odchrząknął i zakaszlał, zakrywając usta dłonią. Nie chciał, żeby Hanka go usłyszała. Martwiła się ciąg le o niego. Tydzień temu, po długich naleganiach, dał się namówić na wizytę u lekarza. Dwa razy już pytała o wyniki. Na pewno znów zapyta. Będzie jej musiał coś powiedzieć.

Ostatnie, wzniosłe frazy etiudy Szopena z Łazienek wzbiły się ponad drzewa i zatrzęsły lekko szybami okna, a za chwilę usłyszał oklaski. Popołudniowy koncert na Wyspie dobiegał końca.

Stefan Wolski wstał, zakręcił odruchowo koniuszek wąsa i podszedł do okna; wyprostował plecy. Powiewające kotary jak w iluzjonie: raz ukazywały, raz zakrywały i znowu odkrywały powolną procesję różowo-bławatnych poszarpanych obłoków, obramowanych z lewej strony złotem, wysoko, jak na sklepieniu, na tle nieskazitelnie bladoniebieskiego nieba. Wiatr znad Wisły niósł zapach wilgotnej wikliny. Stefan Wolski wciągnął w płuca powietrze. Założył na tył głowy splecione dłonie i zastygł w bezruchu. Stał tak przez dłuższą chwilę, obracając w myślach rozmowę z Michałem Pragą. Ma rację, za długo milczałem, pomyślał. Jego ostro zarysowana twarz, wyrzeźbiona z surowego białego marmuru, oparta na linii silnego nosa i ciężkich, splecionych brwi, blada z cieniem opalenizny i melancholijna, nosiła echa bólu.

Poczuł się bezradny, osamotniony, jakby na pustej drodze dochodził do końca długiej podróży i wiedział, że tym razem, ponad wątpliwość, nikt na niego już nie czekał. Wysokie, przecięte trzema poziomymi bruzdami czoło potęgowało wyraz żalu, nadając mu fizjonomię teatralną, tragiczną. Słowa Pragi wracały natrętnie: „Wnuczka Heleny pisała z Londynu”.

Potrząsnął głową, odpędzając myśl, i przymknął oczy. Wrócił do niego znów obraz z Powstania. Była znów cisza. Znów stał sam w ciemnościach, oparty o gorący kadłub wypalonego czołgu, czekając na sygnał, by dobiec do włazu. Sylwetki powstańców wyłaniały się z mroku jak korowód cieni i zanurzały się bezszelestnie w czarnym jeziorze miarowo, po kolei, bez końca, bez dźwięku; bez gestu. Próbował jeszcze raz wydobyć z pamięci twarz Heleny. Nie opis, nie słowa… Nie obraz z fotografii, której nie pozwolił sobie wyrwać z ręki, gdy go wywlekli z kanału i pod kopniakami czołgał się po ziemi, skamląc, i wiedział, że zaraz go zastrzelą… Chciał przypomnieć sobie twarz Heleny taką, jaką widział po raz ostatni, kiedy zawisła na wpół we włazie do kanału, kiedy nagle Niemcy wystrzelili racę. Miał znów przed sobą tę samą białą, wypaloną plamę jej twarzy. Wczoraj słuchałem szumu wiatru… Zdawało mi się, że niesie uśmiech Heleny… Jej dźwięczny głos… Jej szept…, pomyślał ze smutkiem. Z kanałów pamiętał tylko majaki i błądzenie bez końca. To było jak na dzień przed stworzeniem, kiedy światło znów zlało się z ciemnością i rechot rozlegał się nad otchłanią. Gdzieś, nie pamiętał już dokładnie gdzie… dołączył do nich Artur. Szukał ich w kanałach godzinami. Był wtedy jeszcze Jeremi, Helena z koleżanką i ranny kolega. Artur mówił, że nie ma co iść na Warecką, że tam zator, że poprowadzi ich pustym kanałem na Okopową. Skręcili w złą stronę. Artur zasłabł po drodze. Osunął się. Nikt tego nie zauważył. Kiedy wrócili po niego, nie więcej niż dziesięć, dwadzieścia minut później, już nie żył. Leżał wdeptany twarzą w szlam. Po wojnie, kiedy reperowano ścieki, przeszukiwali zwłoki dla kosztowności i wyrzucali trupy do jednego dołu. Jeśli nikt z rodziny nie zgłosił się, wywozili za miasto, do lasów.

Ileż to razy Stefan Wolski chciał wyrwać mikrofon z poły marynarki i powiedzieć tym pięknym dzieciom z telewizji, żeby przestały go nazywać bohaterem. I powiedzieć im, jak to naprawdę było… że nie umierało się w słońcu, a w odbytnicy świata, że obślizgłe jelita, chciwe jak macki ośmiornicy, przetrawiły ich i wydaliły jak kał…

Pamiętał też te obsesyjnie powracające obrazy, też z kanału… Wyraziste, precyzyjne, namalowane jakby przez dawnych holenderskich mistrzów. Obrazy Heleny w zwiewnej błękitnej sukni klęczącej przed nim, omywającej mu stopy. Obrazy śnieżnobiałego anioła z potężną głową drapieżnego orła, rozpostartego jak baldachim nad nimi, osłaniającego ich rozłożonymi skrzydłami od prażącego słońca. Obrazy komnaty wykutej z białego kamienia z wysokim jak katedra stropem i płynącym środkiem strumieniem spienionej różowej wody. I żółtego psa, mastiffa, warującego przy drzwiach z łapami wyciągniętymi przed siebie.

Wielokrotnie próbował to spisać, ale porzucał za każdym razem. Kiedyś spędził miesiąc na letnisku, pisząc wspomnienia. Zbliżała się dwudziesta rocznica Powstania. Dokończył, miał nawet wydawcę. Kiedy zamknął brulion, późną nocą tuż nad ranem, poszedł na tył ogrodu w kąt ukryty od widoku gałęziami niskiej, opadającej do ziemi wierzby.

Wyrwał pierwszą stronę rękopisu, przyłożył do niej płomień zapalniczki i kiedy w pełni chwyciła, wypuścił z palców pod nogi. Wyrywał metodycznie stronę po stronie, dorzucając do ognia. Na koniec, podarł okładkę i rzucił w płomienie. Czekał cierpliwie, aż ognisko przygasało. Czubkiem buta rozsypał żarzące się popioły, szukając niedopalonych strzępów. Zmieszał je z grudkami ziemi, przyklepał. Poczuł, że spadł z niego ciężar. Pomyślał znów o Michale. Prawda przemyka się w cieniach? Durny Michał. Cóż w tym złego. Tam jest jej miejsce.

Gdy wracał przez ogród do domku letniskowego, usłyszał odgłos zbliżających się kroków. Okrągły księżyc zszedł nisko i wisiał tuż nad dachem. Było jasno jak w dzień. Od strony wsi szedł Artur… Chciał do niego podbiec, powitać go. Ale Artur przeszedł, zajęty swoimi sprawami, nie zwracając na niego uwagi. Stefan stał, patrząc ze zdumieniem, jak Artur wspinał się miarowym krokiem po promieniu księżyca, aż jego sylwetka rozpłynęła się w woskowej tarczy. „Po jej twarzy sznury pereł się toczą”.

Wolski pamiętał dźwięczny głos Heleny, kiedy obłąkani, już tylko we dwoje, umierali z pragnienia, zagubieni gdzieś pod gruzami Getta. Dźwięczny, czysty, rezolutny, jak moneta rzucona na kontuar baru. Miała gorączkę. Powtarzała te same słowa, w delirium, w koło. Była bliska szaleństwa.

— Proszę mnie nie bić. Nazywam się… Helena Ojrzyńska. To jakaś pomyłka…

I pamiętał swój dziki krzyk, kiedy uderzył ją wtedy w twarz dwa razy. Pamiętał też, kiedy, na początku Starówki, wyjęła z kieszeni spódnicy zeszyt i przeczytała wiersz, nieśmiało z początku. Miał zapisaną w pamięci każdą sylabę, każdą modulację jej głosu.

Wolski pochylił się w stronę uchylonego okna w swoim gabinecie, pomiędzy falujące kotary, jakby się zwracał do kogoś na zewnątrz, w zaufaniu. Oparł dłonie na parapecie. Po cichu wyrecytował na głos:

I czyż prawda to, że Sandały tePo piaskach lekko tu stąpały?I czyż prawda to, że Oczy teŁaskawie na nas tu patrzały?

Stefan stał wtedy przed Heleną odurzony.

I czyż prawda to, że Obecność TaBlaskiem swym nas Oświecała?I czyż prawda to, że Jerozolima tuWśród Szatańskich Młynów stała?

Czuł, jak omdlenie zalewało mu piersi.

Dajże mi rozpalony złoty Łuk,Dajże mi Strzały Pożądania,Dajże mi Lancę; O, otwórz się niebo!Dajże mi Rydwan Nieopamiętania!

Jej głos wznosił się. Przerwała wtedy i spojrzała na niego. Była zmieszana. Stefan nie mógł wykrztusić jednego słowa.

I nie oddal nas od Upiornych Dni,I niech Miecz nasz nie uśnie w dłoni,Aż gdy Jeruzalem odbudujemy tu,Na okrutnej czarnej wypalonej błoni.

Helena wypowiedziała ostatnią strofę w pośpiechu; wyrwała stronę z zeszytu, złożyła w pół, podała Stefanowi i powiedziała:

— William Blake. Jerusalem. Moje tłumaczenie. Pamiątka zza trzydrzwiowej szafy na Żoliborzu.

Stał wtedy, jak dziś, obezwładniony jej głosem i jej lokami zlepionymi potem, jej dziewczęcością ukrytą pod polową bluzą. Nic po tym nie zostało. Nic, tylko kukły przed pomnikami. Przedwczoraj, kiedy jak co roku w każdą ostatnią środę sierpnia spotkali się prywatnie z kolegami na Długiej i złożyli kwiaty pod włazem, było ich, poza Stefanem Wolskim, czterech. Nie mieli nic sobie do powiedzenia. Jednego, przysiągłby, widział po raz pierwszy w życiu.

Łzy spłynęły mu po twarzy, gorzko, jak z roztrzaskanego nagrobka. Stefan Wolski wyjął z kieszeni marynarki chustkę i przetarł oczy. Niech mu tak będzie, pomyślał. Wyjął z drugiej kieszeni poszarpany notes w brązowej twardej okładce. Wrócił do biurka. Przeglądał powoli notes strona po stronie, zatrzymując się na dłużej nad słowem czy zdaniem. Zastygał wtedy w zadumaniu i kręcił głową, jakby nie dowierzając temu, co widzi. Zawahał się przez moment, czy nie oddzwonić do Michała Pragi i żachnął się. — Jedna rozmowa z Michałem na dzień wystarczy. Wyjaśnię mu w Warszawie. Położył przed sobą czystą kartkę papieru i wziął pióro do ręki.

…dziękując serdecznie za zaszczyt pracy z Panem, a szczególnie za honor reprezentowania Rządu RP podczas obchodów 60-ej rocznicy Powstania Warszawskiego, zmuszony jestem poinformować, że powodowany sprawami natury osobistej, składam w ręce Pana rezygnację ze stanowiska…

Dokończył list, podpisał, dodał datę, podmuchał w papier i poczekał, aż wyschnie atrament. Rzucił raz jeszcze wzrokiem na list, włożył do koperty, zakleił i zaadresował. Poczuł ulgę ostatniego kroku.

Na początku, po nominacji, Stefan Wolski dał się w to zupełnie wciągnąć. Był ujęty uprzejmością, gdy zwracali się do niego per profesorze. Profesorem oczywiście nie był, tylko zwykłym doktorem. Ale czuł się uhonorowany. Z czasem zaczął odczytywać ich twarze, ich uśmieszki, ich drobne gesty. Oni z niego kpili.

Dla nich profesor, jak hrabia, było wyrazem politowania. Dla nich Stefan Wolski był durniem, który poświęcił całe życie dla sprawy i wyszedł na zero. Oni żyli dla procentów, a rząd był parkietem giełdy, na którym obracali wpływami. Każdy ich dzień zawsze się bilansował.

Otworzył powoli drzwi do sekretariatu, poczekał przez moment, by uporządkować myśli, wychylił zabawnie głowę i rozejrzał się wesoło. Hanka, skupiona, siedziała za biurkiem pochylona przed ekranem komputera.

Dziewczyna, przydzielona z personelu, przy swoim biurku koło drzwi do sekretariatu udawała, że porządkuje korespondencję. Wszedł ceremonialnie, pomachując kopertą w uniesionej dłoni, i położył ją uroczyście przed Hanną.

— Mam dla nas niespodziankę — powiedział podniosłym głosem.

— Następny memoriał? — Hanka patrzyła na kopertę.

— Libertas est optimus… — Nie dokończył sentencji i poczuł się błaznem.

Hanka skłoniła głową w stronę dziewczyny i położyła palec na ustach.

— Pani Aniu. Robi się późno. Dokończymy jutro. Dziewczyna wzdrygnęła się, niezgrabnie zgarnęła do szuflady papiery, zebrała pospiesznie swoje rzeczy, uśmiechnęła się mechanicznie i wyszła. Wolski odczekał chwilę i powiedział do Hanki:

— Moja dymisja. Wygrałaś. Wracamy do cywila. Ale zostaw to do piątku. Choć nie… zostawię w jego gabinecie po drodze. Powiem, że lekarze wysyłają mnie na kurację.

— Jaka kuracja? — Hanka zapytała, spoglądając na Stefana Wolskiego, zaskoczona.

— Nic. Obiecuję. Potrzebuję tylko kilka dni spokoju. Michał przygotowuje jakąś burdę… Jeremi… ciągle trzeba go tonować… Zadzwoń tylko i odwołaj obiad z Leszczyńskim. Przeproś… Powiedz, że skontaktuję się na początku tygodnia.

Stefan Wolski mówił w pośpiechu, starając się zabrzmieć niefrasobliwie. Przerwał z ulgą, gdy Hanka bez zastanowienia wystukała numer telefonu. Stał, patrząc z podziwem, jak rozmawia, gestykulując swobodnie, na przemian to przekazywała sekretarce Leszczyńskiego przeprosiny, to potakiwała na odpowiedzi. Obie wiedziały, że to tylko gra, ale gra konieczna. Tego Wolski nigdy się nie nauczył.

Hanka kończyła rozmowę:

— Tak. Oczywiście… Na pewno przekażę… Koniecznie musimy się spotkać na kawę…

Tadeusz Leszczyński był ministrem rolnictwa w trzecim z kolei rządzie. Młodszy od Wolskiego o dwa pokolenia. Zaprzyjaźnili się niemal natychmiast. Leszczyński mówił mało i często za ostro. Wygrywał na punkty. Z czarną grzywą i śniadą cerą wyglądał jak właściciel cyrku, kiedy czekał, jak to miał w zwyczaju, oparty o ścianę przy wejściu do sali obrad, aż reszta ministrów zasiądzie wokół okrągłego, ogromnego jak arena stołu. Wyglądał tak, jakby miał lada moment wkroczyć ze szpicrutą w ręku, by anonsować następny numer programu. Kiedyś, podczas przerwy w obradach, Stefan Wolski zapytał go:

— No i co pan o tym myśli?

— Dawno przestałem myśleć.

— Ale co chciałby pan zrobić?

— Z tymi dziwkami i hochsztaplerami nic się nie da zrobić.

— A gdyby miał pan wolną rękę, jako minister?

— Nie jestem ministrem, ale psem na łańcuchu. Pilnuję zagrody.

— Nic więcej? — zapytał Wolski.

— Bogata wieś to tkanka, z której wyrasta prawy naród. Bez tego będziemy narodem podwórkowych kundli.

— Jest pan pesymistą.

— Wręcz odwrotnie. Będziemy kiedyś znów wielkim narodem. To tkwi w glebie.

— Więc co należy robić?

— Patrzeć i czekać.

— Czy życie jest na to wystarczająco długie?

— Nie, ale po to mamy dzieci.

— A jeśli nie mamy?

— To już ponad mój rozum. Kto umiera bez dzieci, ten umiera dwa razy.

Hanka szarpnęła go za rękaw.

— Chodźmy stąd, Stefan, bo za chwilę zupełnie już zwariuję.

NIL INULTUMNIC UKRYTE NIE ZOSTANIE

Telefon zabrzęczał po raz trzeci. Magda oderwała wzrok od sztalugi i rozejrzała się po studio. Otrzeźwiała na moment. Podbiegła do łóżka, zahaczając o rozrzucone na podłodze ubrania. Odepchnęła je stopą i przysiadła na kolanach. Wcisnęła pędzel miedzy zęby, wytarła dłonie o koszulę i odsunęła łokciem poduszkę. Niebieski ekran czarnej komórki pulsował natrętnie. Durny babsztyl.

Rzuciła wzrokiem na niedokończony portret półnagiej kobiety, oparty na sztaludze. Blondynka, z prawą ręką założoną za głowę, lewą, poziomo na linii talii, z tomikiem poezji w dłoni, patrzyła na nią jasnymi oczami, wypinając półnagie piersi. „Pani musi koniecznie zobaczyć — blondynka powiedziała Magdzie przy pierwszym pozowaniu i zaczęła rozpinać jedwabną bluzkę. — One są naprawdę…”. Magda pokryła się rumieńcem. „Nie, to nie jest konieczne. Widzę przez bluzkę…” — wykrztusiła. Chwyciła brulion i szybko naszkicowała. Blondynka nie była do końca przekonana i patrząc na Magdę, dodała: „Trochę wyżej po prawej i chyba bardziej okrągłe”. Od kilku miesięcy Magda malowała na zamówienie portrety dla nowobogackiej klienteli. Gdzie one to wieszały? W sypialni, w salonie? Podpisywała pseudonimem.

Magda wypluła pędzel i skrzywiła się, oblizując z warg terpentynę. Z zewnątrz, przez szeroko otwarte okno dochodził hałas demonstracji. Syrena policyjna zawyła i jakby zawstydzona intruzją, przygasła natychmiast. Magda wciągnęła długi łyk chłodnego powietrza i wypuściła je powoli, jak przed egzaminem. Ułożyła na ustach uśmiech, wyprostowała plecy, skłoniła lekko głowę, tak jakby miała lada moment wysłuchać dąsów uciążliwego dziecka, i przełączyła wewnętrznie głos na beztroski ton, zabarwiony lekką nonszalancją, ton osoby zadowolonej z losu, ale też otwartej i gotowej iść z pomocą bliźnim. Włączyła telefon, odczekała moment i odpowiedziała, przedłużając sylaby.

— Magda. Czym mogę służyć?

— Magda? Co to za rwetes u ciebie? Złapałam cię przy gościach?

— Ach, to ty, Lucy? Skądże. Samiusieńka. Maluję twoją znajomą. Myślałam, że to ona znów dzwoni.

Lucy Ferraro była jej dawną koleżanką szkolną, trzy klasy wyżej. Córka emerytowanego pułkownika piechoty i jak Magda, jedynaczka. Po szkole szybko wyszła za mąż, rozwiodła się równie szybko, zaręczyła ponownie i rozstała. Jest teraz, jak to mówi, w stanie oczekiwania, na progu niemożliwie rozkosznej miłości. Śliczna jak cukierek i komiczna wbrew sobie, wpadała w życie Magdy radośnie, bez uprzedzenia i znikała równie niezapowiedziana, przesłaniając na moment świat jakby garścią konfetti rzuconych w oczy przez wiosenny wiatr.

Poznały się i zaprzyjaźniły pewnego roku, chyba w dwa lata przed Lucy maturą, kiedy musiały obie spędzić długie, gorące lato w opustoszałym internacie Szkoły dla Dziewcząt w Stamford, starym miasteczku, osiemdziesiąt mil na północ od Londynu. Tak naprawdę zżyły się ze sobą dopiero w szkolnym kółku dramatycznym. Magda jako do końca nie wiadomo kto, a Lucy jako gwiazda.

— Możesz ją przestać malować — Lucy odpowiedziała. — Plotki donoszą, że zabarykadowała się w domu cała w bandażach. Prosto spod noża. Nowy nos, broda, nogi, tyłek… nie wiem sama do końca, ale będziesz na pewno musiała zacząć portret od nowa. Sama pewno siebie nie poznaje. Prościej by było, gdybyście skontaktowały się z jej chirurgiem. Dałby ci jej twarz z gwarancją na pół roku z wyprzedzeniem.

Lucy parsknęła śmiechem.

— Nie myślisz, że jestem okropna?

— Jesteś. Ja też, ale następnym razem znajdź mi normalną. Czy wiesz, że ona tu na powitanie zaczęła się rozbierać?

— Magda, ty musisz koniecznie wrócić między ludzi. To ona jest normalna. Rozpinanie bluzek to dziś jest szyk. One przy kolacji pokazują sobie nowe piersi, porównują zabiegi, a mężowie potakują z uznaniem. Co ta za krzyki u ciebie? Sąsiedzi znowu wysłali synka, żeby pożyczył szczyptę kokainy?

— To z ulicy. Poczekaj, zamknę okno.

Magda podbiegła do okna, oparła dłonie o parapet i wyjrzała na ulicę. Środkiem asfaltowej jezdni szedł pochód chłopców z sąsiedniego meczetu. Krzyczeli, wymachując Koranem. Kilka kroków za nimi podążał czworobok milczących dziewcząt w czarnych burkach do ziemi. „Zielona flaga Islamu, od Anglii do Iranu!”, „Europa to rak, Islam to znak!”. Przechodnie mijali ich obojętnie. Jeden czy dwóch tylko, na wszelki wypadek, machnęło przyjaźnie ręką. Pełznące powoli, zakratowane furgonetki policji z czarnymi szybami otwierały i zamykały procesję jak dwa pogrzebowe karawany. Niebieskie światła na dachach furgonetek odbijały się od białych kaftanów i twarzy chłopców, nadając im wygląd mechanicznych kukiełek. Jedna z dziewcząt szarpnęła lekko za rękaw idącą obok niej koleżankę i wskazała ruchem głowy Magdę. Dwie pary oczu zwróciły się ku Magdzie. Znam je skądś? Magda zatrzasnęła okno. Chwyciła ponownie za telefon.

— Londynistan. Manifestacja. Mamy to co tydzień.

Magda powiedziała to w pośpiechu, zdając sobie w moment sprawę, że słowa jej nie miały żadnego sensu. Dla Lucy dzielnica Hackney we wschodnim Londynie była anonimową plamą szkaradnej szpetoty, wypchniętą poza obręb uznanego świata — rezerwatem ludzi, których nie łączyło nic poza wzajemną antypatią i zamiłowaniem do brudu.

— Jak ty możesz wytrzymać wśród tej hołoty?

Magda uśmiechnęła się, widząc przed sobą pięknie zarysowaną, otoczoną burzą włosów, twarz Lucy, z podniesionymi brwiami, dłonią zasłaniającą usta skrzywione teatralnym grymasem wstrętu, zastygłą w pozie oszołomienia, jak wtedy, gdy moknąc w deszczu przed teatrem na Strand, wyczekiwały na taksówkę i Magda zaproponowała, że złapią miejski autobus.

— Tu się dobrze pracuje.

— Jesteś męczennicą — Lucy stwierdziła z żalem. — Zatrzymaj się u mnie — dodała po kilku sekundach ciszy. — Dom stoi pusty. Jeśli chcesz, poszukamy później czegoś na stałe. Zaczęłaś sprzedawać, po co ci to? Rozumiem, folklor, to może nawet ciekawe, ale to nie jest życie dla ciebie. Zobaczysz, to się źle skończy. Złapiesz jakąś obrzydliwą chorobę albo sąsiedzi zadźgają cię nożem.

Lucy poczekała przez chwilę na odpowiedź i dodała z entuzjazmem:

— W ogrodzie stoi opuszczona szopa. Trzymali tam kiedyś powozy. Znajdę ludzi, żeby wymalowali. Wstawię ogrzewanie i prysznic. Dokończysz swój tryptyk w spokoju.

Magda słuchała, czekając cierpliwie na koniec paplaniny.

— Masz rację.

— Widzisz, wiedziałam. — Głos Lucy rozjaśniał i nabrał tempa. — A jak ci idzie z tym obrazem?

— Skończę za sto lat. A skąd wiesz, że to tryptyk?

— Sławna jesteś, moja droga. Ludzie mówią o tobie — Magda to, Magda tamto…

— Jacy ludzie?

— Jacy ludzie? Jacy ludzie? Moi ludzie. Rozstawieni po mieście. Wszystko, co trzeba, w mig mi donoszą

— Nie pleć, Lucy. Kto taki?

— Pamiętasz kwerendę w Muzeum Wojny… po drugiej stronie Tamizy? — Lucy wymówiła cztery ostatnie słowa z obrzydzeniem, cedząc je, jakby została zmuszona przez Magdę do wypowiedzenia pospolitego plugastwa. — Mniejsza o to, gdzie nawiązujesz znajomości. Twoja sprawa. Szukałaś niepublikowanych dokumentów? Zgadza się? A pamiętasz archiwistę, który wyszperał dla ciebie fotografie z Warszawy? Zgadza się?

— Tak. Dał mi nawet jedną w prezencie.

— Spodobał ci się?

— Strasznie, ale może nie teraz.

— Zbzikował kompletnie. Jesteś boginią, filozofem, artystą i amforą rozkoszy. Kiedy usłyszał, że znamy się ze szkoły, zidiociał zupełnie. Mówi, że zaangażuje prywatnego nauczyciela i będzie się uczyć polskiego…

Magda przypomniała sobie chłopaka. Rzeczywiście był ładny. Zaczęła go nawet wtedy szkicować na marginesie gazety, kiedy przy kawie obok muzeum rozwodził się o katastrofalnym stężeniu dwutlenku węgla, ale do niczego jej w końcu nie pasował. Kilka lat starszy, miły, dobrze ułożony, z masą prostych miedziano-brąz włosów spadających na ciekawe oczy. Nienawidził Ameryki i ratował planetę. Próbował flirtować. Spotkali się jeszcze dwa czy trzy razy. Raz, nawet za długo. Na ostatnie spotkanie przyniósł, bez wiedzy zwierzchników, teczkę dokumentów, dumny ze swego zuchwalstwa.

— Powiedz, że dziękuję za pomoc, że też jest aniołem i że zadzwonię niedługo.

— Koniecznie. Ale to może poczekać. Ja dzwonię z własną misją miłosierdzia. Jestem w Warszawie. Przygotowuję wizytę dla jakichś Amerykanów. Nic z tego nie rozumiem. Musisz mnie wyratować…

Zaabsorbowana nagle swoimi myślami, Magda zastygła, nie słuchając dalej Lucy. Wcisnęła telefon pod brodę, podniosła z podłogi pędzel i lawirując pomiędzy stosami książek i porozkładanymi po podłodze szkicami węglem, przeszła na drugi koniec studio do rozpostartego od podłogi po sufit, szerokiego na całą ścianę płótna.

— Jacy Amerykanie…?

— Senator. Przyjeżdża jutro do Warszawy.

Magda stała, patrząc w skupieniu na twarz powstańca na pierwszym planie obrazu. Resztkami sił wyczołgał się do pasa z kanałowego włazu i leżał, dokładnie w geometrycznym centrum płótna, z rękoma rozpostartymi w bok, jakby powalony u stóp krzyża. Strumyk zakrzepłej krwi przecinał mu skroń. Z przymkniętymi oczami, z policzkiem przyłożonym do asfaltu, spał. Głowa dotykała krawędzi obrazu. Trzy kroki w prawo od niego, przylgnięta plecami do poszarpanej kulami ściany kamienicy, tuż obok jamy podwórkowej bramy, stała dziewczyna. Zawieszony na szyi pistolet maszynowy wcinał się w szyję. Jasne włosy zakrywały połowę twarzy i spadały na fałdy bluzy. Zielona, pokryta szlamem, lśniąca wilgocią spódnica oblepiała smukłe, białe nogi. Łapiąc łapczywie oddech w usta, otwarte w krzyk, patrzyła na chłopca, gotowa oderwać się od ściany i biec. Żeliwna przykrywa włazu u jej stóp, rzucona jak ogromny siny grosz, gorzała odblaskiem płonącego w głębi ulicy stosu nagich ciał.

Kilkoma lekkimi pociągnięciami suchego niemal pędzla, pieszcząc śpiącą twarz, Magda dodała na policzku powiewną, jak cień przelatującego motyla, warstwę ultramaryny. Odstąpiła i spojrzała z niepokojem. Chłopak spoważniał. Jego twarz pokryła się bólem. Magda pochyliła się nad nim ponownie. Jednym dotknięciem pędzla dodała do różowo-bladych chłopięcych ust cień. Uśmiechnął się. Niech ma szczęśliwy sen.

Wyrwał ją z zamyślenia zniecierpliwiony głos Lucy, pełen rozczarowania i rezygnacji, jak reprymenda Miss Tomlinson, która przez trzy semestry próbowała uczyć Magdę równań różniczkowych pierwszego stopnia czy czegoś podobnego.

— Magda K.! Czy ty w ogóle słuchasz, co mówi się do ciebie?

— Tak, tak — Magda odpowiedziała bezwiednie. — Amerykanin, przylatuje… w grudniu. A co takiego zagnało go aż do Warszawy?

Sięgnęła po kawałek węgla. Wspinając się lekko na palce, naszkicowała na pustym białym prostokącie prawego skrzydła tryptyku nisko pochylone drzewo, uginające się pod ciężarem owoców. Dodała linię horyzontu i pierwszy zarys nieba. Błękitne, jarzące; czerwone, soczyste jabłka; szmaragdowa trawa… Spojrzała na przylepione obok do ściany powiększenie fotografii z Warszawy. W rozmytej grze światłocieni, na opustoszałej ulicy, przed bramą obskurnej kamienicy stała spokojnie naga Afrodyta, czekając na śmierć. Gloria Victis… Zrobię cię piękną jak z Botticellego.

Lewa strona tryptyku była nadal pusta. Magda miała pomysł od dawna, ale brakowało jej twarzy, twarzy proroka i jego oczu — pomostu między bólem a odkupieniem. Twarz i oczy definiowały obraz. Reszta malowała się sama.

— Magda! Jesteś niemożliwa! Czy ty w ogóle słuchasz, co mówi się do ciebie, czy znów zabłądziłaś w obłokach? Nie w grudniu, a jutro. Jego ojciec był jakimś bohaterem. Ratował w Warszawie ludzi. Syn przylatuje na dwa dni uhonorować weteranów Powstania.

Magda cofnęła się od obrazu, usiadła przy stole.

— A ty, Lucy, jak się masz do tego?

— Aranżuję spotkania.

— A jak ja się mam do tego?

— Po pierwsze — ratuj mnie, ja umieram tu z nudów. Stan krytyczny, przedzgonny. Będziesz mnie miała na sumieniu. Po drugie, mam wyborny pomysł na całą sprawę. Będziesz jego przewodnikiem. Pokażesz mu miasto — flagi, pomniki, wiesz, atmosfera wielkiej rocznicy. Na koniec, spotkanie z ostatnim powstańcem. Trzy pokolenia. Weteran, Amerykanin, i ty, dziewczyna z polskiego Londynu. Potem dokręcimy resztę filmu u ciebie w studio, kiedy pod wrażeniem wizyty malujesz swój obraz… To pójdzie na całą Amerykę!

— Znów pleciesz. Co za ostatni powstaniec?

— Stefan Wolski — Lucy przekręciła nazwisko.

— To on jeszcze żyje?

— Znasz go?

— Ze słyszenia.

— Masz rezerwację na British Airways. Odbierz na lotnisku. Weź taksówkę, oni za wszystko płacą. Lecisz jako moja asystentka.

— O której?

— Są jeszcze dwa loty: dziś po południu albo jutro o szóstej rano.

Magda zawahała się.

— Na jak długo?

— Do wtorku, może dzień dłużej.

Magda usiadła z telefonem w opuszczonej dłoni. Rozejrzała się powoli po studio. Zatrzymała w końcu wzrok na poplamionych farbą spodniach. Spojrzała na fotografię przyczepioną na ścianie.

— Nie mów już nic więcej — odezwała się raptownie po chwili. — A gdzie mam cię szukać w Warszawie?

— Hotel Bristol. Tylko nie zjaw się w drelichach.

Magda wyłączyła telefon. Zerwała się na nogi. Zrzuciła z siebie ubranie. Wyjęła z szafy szarą sukienkę i żakiet. Ubrała się szybko i spojrzała przelotnie w lustro. Zapięła żakiet i powoli wygładziła brzuch. Złożyła do torby sukienkę, parę pantofli i jedwabne pończochy — trzy pary — białe, zielone i czarne. Kupiła je kiedyś u Maurice'a. Powojenne w oryginalnych opakowaniach. Zgarnęła z okna kosmetyki. Wybrała z pudełka srebrną broszkę i przypięła do poły żakietu. Wcisnęła w boczną kieszeń torby kopertę z dokumentami i tomik poezji Gallimarda. Przykryła ręcznikiem farby i pędzle, zasunęła firanki, wyłączyła kontakty, wyszła do holu i przekręciła klucz. Na schodach minęła ją w pędzie koleżanka z piętra wyżej. Biegła zziajana na górę. Pracowała nocami za barem w dawnej bibliotece miejskiej w Shoreditch przerobionej na nocny klub pederastów. Studiowała w metrze i autobusach. Magda pomyślała z ulgą o legacie po babci, która pokrywała rachunki i horrendalne komorne.

Wyszła przed dom. Demonstranci przeformowali się z procesji w wiec. Przysadzisty muła krzyczał przez ręczny megafon. Dwa oddzielone od siebie martwym polem półkręgi, czarny i biały, odpowiadały jednogłosem jak gniewny chór. Wyglądało na to, że ktoś znowu obraził Proroka. Armagedon, pomyślała Magda, Sodoma, Gomora i Republika Weimarska. Zła jak osa myśl podniosła ją dziwnie na duchu. Lekkim krokiem weszła do sklepu na parterze.

— Komorne za następy miesiąc — zwróciła się do dziewczyny za ladą, przechodząc na uliczny ton ze spłaszczonym akcentem i posmakiem drwiny. — Pan Khan jest osiągalny?

— Ojciec jest na zapleczu. Dostawa.

— Mogę?

Magda położyła na kontuarze kopertę z czekiem. Dziewczyna uśmiechnęła się zdawkowo i skinęła głową, nie odrywając oczu od telewizora. Magda rozejrzała się po półkach. Wzięła czerwoną szczoteczkę do zębów i zapłaciła bilonem. Pobrzękując monetami w dłoni, wyszła ze sklepu, nucąc przypadkową melodię.

Skręciła w prawo, w stronę głównej ulicy. Po paru krokach zeszła z chodnika na asfalt, ustępując parze kobiet z wózkami — jednym, podwójnym. Przeszły zajęte rozmową, nie zauważając drobnej uprzejmości. Kulturkampf. Rozumiem. Eko-faszysta wyminął ją w pędzie na rowerze, przekręcił się na siodełku do tyłu, zsunął tym samym płynnym ruchem maskę z twarzy i wygrażając jej pięścią, wyzwał ją ordynarnie. Kochany człowiek, pewno nauczyciel albo opiekun społeczny, samotnie ratujący świat od zagłady. Nie dziw, że jest podirytowany. Pomachała mu ręką. Kochała to miasto. Kochała ten obłąkany kalejdoskop, obracający się miarowo w kurczowo zaciśniętych palcach furiata.

Na rogu zajrzała do sklepu z rupieciami. Znalazła właściciela na tyłach za stosem krzeseł biurowych. Zdzierał farbę z sosnowego stołu. Przywitał ją uśmiechem oczu. Odłożył puszkę jakiejś trucizny i wytarł ręce o szmatę.

— Maurice, dzień dobry… bardzo zajęty? — Magda zapytała wdzięcznie, pozwalając słowom rozejść się swobodnie po sklepie jak gościom na popołudniowym przyjęciu w ogrodzie.

— Ta chusta, koronkowa, którą masz odłożoną dla kogoś, czy mogłabym ją pożyczyć do środy?

— Bez problemu. Zamykam na tydzień. Przynieś w następny poniedziałek.

Przeszli na front sklepu. Maurice sięgnął pod kasę po chustę i podał Magdzie. Magda zarzuciła ją na włosy, przytrzymując palcami na skroniach, zadreptała w miejscu kilka kroków tańca, zdjęła, złożyła starannie, wepchnęła do torby i pocałowała Maurice'a w policzek.

— Jesteś aniołem.

— Impreza w dzielnicy?

— Nie, wyjeżdżam na kilka dni. Chcę być ładna.

Wyszła ze sklepu, przebiegła w poprzek ulicy do banku i ustawiła się w kolejce przed automatem. Chłopak tuż przed nią odwrócił głowę do tyłu i wlepił w nią martwy wzrok. Miał bladą, podrapaną twarz i włosy ostrzyżone do skóry. Blady. Dawno nie widział słońca. Kolejka ruszyła. Chłopak, z głową nadal zwróconą do tyłu, też ruszył o krok, nie spuszczając z Magdy wzroku.

— Co się gapisz? — warknął.

Magda milczała, wpatrzona w punkt nad jego lewym ramieniem.

— Pewno myślisz, że jestem na prochach?

Oczy chłopaka poruszyły się z boku na bok. Odżył. Cofnął się o krok. Ktoś odepchnął go gwałtownie z powrotem. Zderzył się niemal z Magdą. Zarechotał. Oblizał wargi. Raz… dwa… trzy, pomyślała. Jeszcze sekunda… i wybuchnie.

Chłopak wyskoczył z kolejki, zatrzymał się na środku chodnika i wymachując rękoma, zwrócił się do ludzi w kolejce, krzycząc:

— Gdzie nie pójdę, to mnie zaczepiają! Niech ktoś coś zrobi! Ja jestem chory! Mnie trzeba pomocy!

Jego głos, niski i szorstki z początku, zamienił się w skowyt. Brakowało mu oddechu. Krzyczał histerycznie, kręcąc się w miejscu i rozglądając błagalnie. Bezładny z początku tłum przechodniów nabrał kształtu, opływając chłopca w dwu strumieniach, jak potok wymijający przeszkodę.

Syrena policyjna zawyła w dole ulicy. Chłopak znieruchomiał. Jego oczy były teraz szeroko otwarte i rozpalone gorączką. Ze zgiętymi w łokciach rękoma zastygł w pozie sprintera w blokach startowych. Spojrzał na Magdę, szukając ratunku. Cóż ja ci pomogę, Magda odpowiedziała bezgłośnie. Gdzie jest twój tata? Gdzie jest twoja mama? Wzruszyła ramionami, rozłożyła dłonie bezradnie i wymazała tym prostym gestem pokusę winy, wkradającą się do jej serca.

Chłopak, osaczony na swojej wysepce, przeklął i wyjąc, odbiegł, potrącając przechodniów. Patrol policji podjechał i zatrzymał się o kilka kroków za bankiem. Policjant wysiadł i wszedł do bistro. Wyszedł za chwilę z dwoma torbami — za szybko, aby zdążył zapłacić. Wsiadł do samochodu, włączył syrenę i odjechał.

Magda wcisnęła kartę do automatu. „Kredyt? Debet? Inne?” …Ple, ple. Dokończyła rytuał i zamknęła oczy. Maszyna zamilkła, wróciła do życia, zamilkła ponownie, zaszemrała i jednym mlaśnięciem wypluła banknoty prosto do Magdy dłoni. Magda otworzyła oczy i poklepała ekran automatu z koleżeńską komitywą.

Schyliła się i podniosła z chodnika dwie miedziane monety. Dmuchnęła w nie i włożyła do lewej kieszeni, tej, w której trzymała przypadkowe drobiazgi, z którymi nie chciała się rozstać. Prawa kieszeń, port przeładunkowy, żyła rytmem miasta.

Weszła do drogerii. „Mirabile visu!”. Ktoś potrącił ją, cofnął się, przeprosił i przytrzymał drzwi. Magda podeszła do stoiska z kosmetykami, wskazała palcem złoty cylinder, ułożony w aksamitnym pudełku pod szkłem kontuaru, i powiedziała proszę. Ekspedientka podała jej szminkę, niechętnie, jakby zmuszona do udziału w cudzym szczęściu. Magda nachyliła się do lustra w szklanej gablocie i namalowała różowo perliste usta.

Dwuletnia dziewczynka z głową zadartą do góry, w niebieskim nylonowym futerku, czerwonej koszulce i żółtych spodenkach w poziome zielone paski, przyglądała się Magdzie bezmyślnie przez grube, okrągłe okulary. Futerko na lato, pomyślała Magda. A w zimie biegają po ulicach w baletkach. Powąchała szminkę, zamknęła ceremonialnie, włożyła do torby i zrobiła minę do dziewczynki, zamykając tym przedstawienie. Odebrała rachunek i drobne. Uśmiechnęła się do wszystkich dookoła. Była ładna.

Doszła do świateł, bez pośpiechu, z uczuciem przyjemnie układającego się popołudnia. Było gorąco. Na niebieskim niebie biały puch chmur, spiętych jedwabnymi nićmi słońca, gęstniał i zapowiadał deszcz. Nagły wiatr zatrzepotał porzuconą gazetą i potoczył przez chodnik puszkę po piwie. Żebrak odlepił się apatycznie od witryny sklepu, by zagrodzić jej drogę, ale o ułamek sekundy za późno i bez przekonania. Wyminęła go i przeszła na drugą stronę ulicy.

Zatrzymała się na krawędzi chodnika. Koło śmietnika leżały owinięte w celofan, przewiązane wstążką, pożółkłe kwiaty. Spojrzała na przylepiony do słupa anons policji — wypadek drogowy, proszą o świadków. Tydzień temu, kiedy wracała późną nocą autobusem do domu, widziała tu, pod ostrym światłem ulicznej latarni, jak dwie półnagie, pijane dziewczyny katowały skulonego na chodniku przechodnia. Kierowca zatrzymał autobus, wyłączył światła i na wstecznym biegu wycofał się w ciemny dół ulicy. Koniec kursu, powiedział. Kiedy Magda wysiadała z autobusu z resztą pasażerów, dwie dziewczyny, rechocząc jak obłąkane, ciągnęły ofiarę za nogi na środek skrzyżowania, a trzecia, która dobiegła, kopała go w głowę jak w piłkę. Czwarta, nie starsza niż dwanaście lat, fotografowała ich komórką.