Lustrzana Kraina - Carole Johnstone - ebook + książka

Lustrzana Kraina ebook

Johnstone Carole

3,8

Opis

Wciągający thriller psychologiczny opowiadający o siostrach bliźniaczkach, mężczyźnie, którego obiekochają, nawiedzonym domu i mrocznych tajemnicach z dzieciństwa

Pięknie opowiedziana i napisana z zegarmistrzowską precyzją książka.

Stephen King

Cat mieszka w Los Angeles, z dala od okazałego, gotyckiego domu w Edynburgu, w którym dorastała wraz z siostrą El. W dzieciństwie wymyśliły Lustrzaną Krainę – mroczne miejsce w spiżarni, zamieszkałe przez piratów, czarownice i klaunów. Teraz Cat rzadko wspomina o rodzinnym domu i o tym, że El mieszka tam teraz ze swoim mężem. Jednak kiedy El ginie w tajemniczych okolicznościach, Cat musi wrócić do Edynburga. Stary dom wciąż jest pełen ciemnych zakamarków, a Cat na każdym kroku napotyka dawne tajemnice i przerażające duchy z przeszłości – ktoś (El?) pozostawił jej wskazówki, które mają doprowadzić do Lustrzanej Krainy, gdzie pozna całą prawdę...

Lustrzana Kraina to mroczny i świetnie napisany thriller o miłości i zdradzie, odkupieniu i zemście, mocy wyobraźni i cenie wolności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 432

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (30 ocen)
10
10
6
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kaxbe1972

Dobrze spędzony czas

Znakomicie podana historia. Z początku myślałem, że to powieść obyczajowa (część pierwsza). Jednak w części drugiej mamy jazdę bez trzymanki.
KMyk85

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i mroczna, z całą mocą dziecięcych fantazji.
10
Maramido

Całkiem niezła

Historia ciekawa, ale styl pisania, język strasznie męczący. Kilka razy prawie zrezygnowałam z czytania.
00
wero1234

Dobrze spędzony czas

Mile spędzony czas.... Zaskakujące zakończenie... Polecam
00
mcmeanxo

Nie polecam

Przekombinowana fabuła. Ostatnie sto stron z każdym kolejnym plot twistem rozczarowuje. Popłuczyny po „Zaginionej dziewczynie”.
01

Popularność




Carole Johnstone Lustrzana Kraina Tytuł oryginału Mirrorland ISBN Copyright © Carole Johnstone 2021 All rights reserved including the rights of reproduction in whole or in part in any form. Copyright © for the Polish translation, by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2022 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2022All rights reserved Redakcja Magdalena Ciszewska Korekta Daria Kozierska, Julia Młodzińska Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak Projekt okładki Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN www.panczakiewicz.pl Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Lony

„Jeśli porównasz smutki prawdziwego życia z przyjemnościami wymyślonego, nie będziesz chciał więcej żyć, jedynie śnić bez końca”.

Alexandre Dumas, Hrabia Monte Christo

„Rzecz zawsze sprowadza się do dwóch możliwości. Zacząć żyć albo zacząć umierać”.

Stephen King, Skazani na Shawshank, tłum. Zbigniew A. Królicki

PROLOG

5 września 1998

Niebo było różowe. Czyli lepiej niż czerwone, skwitowała El, kiedy zaczęłyśmy znowu się bać. Dziadek ciągle powtarzał: Czerwone niebo nocą marynarza cieszy; czerwone niebo rankiem marynarza straszy. Kiedyś sam pływał. Wiał zimny wiatr, coraz zimniejszy. El miała twarz mokrą od łez, drżały jej palce. Ja nie mogłam przestać się trząść.

Trzymałyśmy się za ręce i podążałyśmy za zapachem, aż wszystkie ulice wysokich zatłoczonych czynszówek i szeregowców zlały się w jeden ponury, mroczny dom, w którym czaili się mordercy dzieci. Jednak nie zobaczyłyśmy nikogo. Nie usłyszałyśmy nikogo. Jakbyśmy znowu znalazły się w Lustrzanej Krainie. Bezpieczne i wystraszone. Jedyne, co się zmieniło, to zapach zatoki, który stawał się coraz silniejszy, bliższy.

Na przystani było pełno oleju, benzyny, metalu, soli. Budziły się mewy, niczym koguty ogłaszały nadejście nowego dnia. Zatrzymałyśmy się przy drewnianym magazynie, ogołoconym, mokrym i ciemnym. Przed nim znajdował się dźwig, zwisał z niego hak na pordzewiałych łańcuchach, a niżej kamienny brzeg znikał pod wodą.

Przypływ. Jedyny moment, by wyruszyć na otwarte morze.

El chwyciła mocniej moją dłoń, patrzyłyśmy na wszystkie podskakujące na falach okrągłe boje, na długie pontony. Widziałyśmy jachty, białe i gładkie, z terkoczącymi metalowymi masztami. Zaś dalej, za ujściem rzeki, na horyzoncie majaczył tankowiec. Nie chciałyśmy żadnego z nich. Żaden nie był powodem tego, że się tutaj znalazłyśmy.

Przetrzepałam swój plecak, w końcu znalazłam puder mamy. Zaczęłam przyciskać gąbeczkę do policzków El.

– Twoje oczy są całe czerwone w środku – wyszeptałam, a ona udawała, że to nie boli.

– A tobie ciągle leci krew – odparła również szeptem, bardziej ochrypłym, chociaż to ja więcej krzyczałam.

– Co panienki robią tutaj o tej porze, hę?

Zamrugałam, gdy oślepił mnie blask jego latarki, ale kiedy już mogłam spojrzeć, wyglądał zupełnie tak, jak powiedziała mama: miał pomarszczoną skórę, brakowało mu zęba, jego broda była siwa i bujna. Stary Morski Wyga.

– Nazywam się Ellice – powiedziała El. Poczułam, jak wbija mi paznokcie w palce, jednak głos miała spokojny jak woda przystani. – A to jest moja siostra bliźniaczka Catriona.

– Ta?

Zatoczył się w naszą stronę i wyczułam zapach rumu. Serce zabiło mi szybciej. Skuliłam się.

– Chcemy się zaciągnąć na piracki statek.

Jego latarka rzucała świetliste okręgi, przez które mrużyły i łzawiły mi oczy. A potem rzucił przekleństwo – jedno z dziadkowych, ale nie jego ulubione – i zaczął się cofać, patrząc na nas wielkimi oczami jak maski Grebo z Wybrzeża Kości Słoniowej w encyklopediach dziadka.

– Zostańcie tutaj, dobrze? Nie ruszajcie się nigdzie. W porządku?

– Ale czy statek niedługo przypłynie?! – zawołała za nim El, jednak zniknął z powrotem w cieniu magazynu. Usłyszałyśmy, jak drzwi skrzypią i zatrzaskują się, a El odwróciła się do mnie, wydała stłumiony odgłos, puściła moją rękę. – O nie! Twój sweter. Zapomniałyśmy zdjąć twój sweter!

Nagle poczułam coś znacznie gorszego niż strach. Zupełnie jakbym pływała w zimnej, czarnej wodzie i ktoś wyciągnął mnie na brzeg, ale ja już zapomniałam, jak się oddycha. Zrzuciłam plecak, zdjęłam kurtkę i chociaż wszystko mnie bolało, chociaż palce El szczypały i drapały, ściągnęłam sweter przez głowę i rzuciłam na kamienie, jakby łaziły po nim pająki. Wtedy poczułam ten zapach, kwaśny i ciepły.

– Co z nim zrobimy? – zapytała El i jej głos już nie był spokojny. – On wróci. On wróci!

Obiegła magazyn i podniosła złamany, pokryty rdzą pierścień cumowniczy. Zawiązałyśmy wokół niego rękawy swetra węzłem kwantowym, ręce miałyśmy przemarznięte, zęby nam dzwoniły, a potem pobiegłyśmy z powrotem do wody za przystanią i wyrzuciłyśmy sweter najdalej, jak się dało. Rozległ się głośny plusk. Kiedy wróciłyśmy do wyłożonego kamieniami uskoku, brakowało nam tchu i obie tak bardzo starałyśmy się powstrzymać płacz, że aż się dusiłyśmy.

Kiedy wiatr nagle się zmienił, odpychając nas od brzegu, pomyślałam, że znowu czuję zapach krwi: kwaśny i ciemny. Jednak zapach słonego morza, niczym uścisk dłoni El, był silniejszy.

– Mądry marynarz nigdy nie opuszcza portu w piątek – wyszeptałam.

El zaczęła zaciskać palce tak mocno, że aż bolało.

– Mamy już sobotę, idiotko.

Mimo wszystko wiedziałam, że boi się tak samo jak ja. Wiedziałam, że tak samo zastanawia się, czy już za późno, by wrócić.

– Będzie dobrze, El?

Popatrzyłyśmy na zatokę, na zieloną wysepkę Inchkeith i tankowiec na horyzoncie. Drżące, wciąż trzymając się za ręce, stałyśmy tak blisko, że jedna słyszała bicie serca drugiej, a czerwone niebo nadchodziło z Morza Północnego, rozlewając się niczym siniak. El nie spojrzała na mnie, dopóki nie dotarło do falochronu.

A potem się uśmiechnęła. Szerokim, okropnym uśmiechem, który, wiem o tym, chciała pokazać nawet na tych niekończących się, pustych ulicach. Nie przestawała się uśmiechać, kiedy usłyszałyśmy pierwszy silnik, pierwszą syrenę. Ani kiedy zaskrzypiały drzwi magazynu i znowu się zatrzasnęły. Uśmiechała się i uśmiechała.

– Ty nie zostawisz mnie, a ja ciebie. Powiedz to.

Zbliżały się do nas czyjeś kroki. Ktoś znowu przeklął, tym razem głośniej. Oślepiło nas tyle świateł, że nie widziałyśmy już w ogóle zatoki. Tylko siebie nawzajem.

– Ty nie zostawisz mnie, a ja ciebie – wyszeptałam.

Ścisnęła moją dłoń jeszcze mocniej, a ja przełknęłam ślinę, patrząc, jak jej uśmiech się wyostrza, ciemnieje, po czym znika.

– Aż po życia kres.

– Będzie dobrze – powiedział mężczyzna, który nie był Starym Morskim Wygą.

Podeszła do nas kobieta o sympatycznych oczach, świecąca łagodniejszym blaskiem latarki i wyciągnęła do nas wolną rękę.

– Teraz już wszystko będzie dobrze.

* * *

Tamtego dnia zaczęło się nasze drugie życie.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 1

Nie było mnie przy tym, gdy moja siostra umarła.

Ross zadzwonił. Zdążył zostawić mi chyba dziesięć wiadomości, zanim którąś odebrałam, każda następna była bardziej rozpaczliwa od poprzedniej. Ze wstydem przyznaję, że zawsze najpierw słyszałam jego głos – znajomy i zapomniany, prawie niezmieniony – a dopiero potem słowa.

Oglądam wiadomości z Terminala 4 na lotnisku JFK w czasie siedmiogodzinnego oczekiwania na drugi samolot, które powoli pozbawia mnie resztek poczytalności, aż w końcu muszę otworzyć laptop i to zobaczyć. Siedzę na stołku w głośnej, zbyt jasnej sali Shake Shacka, ignorując cheeseburgera i przeglądając pierwsze trzy artykuły na stronie BBC News poświęconej Edynburgowi, Fife i wschodniej Szkocji. Pewnie powinnam się wstydzić tego, że znowu to jego pierwszego widzę. Jeszcze zanim zdążę przeczytać nagłówek:

Coraz więcej obaw o losy zaginionej z Leith.

Pierwsze zdjęcie jest podpisane dzień pierwszy, 3 kwietnia, ale już nastała noc. Ross maszeruje wzdłuż niskiego kamiennego muru przy zatoce, między dwiema latarniami, które rzucają na ziemię płaskie kręgi światła. Chociaż Ross nie patrzy w obiektyw, nie da się nie poznać, jak jest zdenerwowany: ramiona ma skulone, dłonie zaciśnięte w pięści. Fotograf uchwycił jaskrawy blask reflektorów powracającej pomarańczowo-niebieskiej łodzi ratunkowej, a twarz Rossa jest odwrócona w stronę zarówno tej łodzi, jak i lodowatej, wściekłej fali rozbijającej się o granicę pomostu. Krótko po zaginięciu El był sztorm, tak mi napisał w którejś wiadomości, jakby to nieznajomość tego dodatkowego szczegółu powstrzymywała mnie przed odpowiedzią.

Dopiero prawie dwa kieliszki merlota w ciemniejszym, bardziej stonowanym barze, z Shake Shackiem daleko poza zasięgiem słuchu, pozwalają mi włączyć pierwsze nagranie. Dzień drugi, 4 kwietnia. Jednak nawet wtedy, kiedy zdjęcie El pojawia się na ekranie – roześmianej, z głową odrzuconą do tyłu w jej pozie, jak to nazywała, „na pieprzoną dziewicę”, w przezroczystej jedwabnej bluzce, z popielatym bobem – wzdrygam się i pauzuję, zamykam oczy. Przeciągam nerwowo palce przez poplątane, zbyt długie włosy. Kończę wino, zamawiam trzecie, a kelner przynosi mi je i patrzy w ekran mojego komputera tak długo i intensywnie, że zastanawiam się, czy nie ma udaru. A potem to do mnie dociera, oczywiście. Niesamowite, że można o czymś takim zapomnieć; o czymś niegdyś tak naturalnym jak oddychanie. On myśli, że patrzy na moje zdjęcie. A pod nim słowa: Czy Ellice MacAuley jeszcze żyje?

Wyjmuję słuchawki z uszu.

– To moja siostra bliźniaczka.

– Przepraszam panią – mówi z promiennym uśmiechem, nawet udaje mu się zabrzmieć tak, jakby nigdy wcześniej nie było mu tak przykro jak teraz.

Te nieustanne uśmiechy i paniowanie męczy, wzbudza we mnie irracjonalną wściekłość. Fakt, że to jedyna rzecz z Ameryki, której nie będzie mi brakować, wywołuje jeszcze większe zmęczenie, jeszcze większą irytację. Myślę o swoim mieszkaniu przy Pacific Avenue. Rozpalony, szalony cyrk nadmorskiego deptaku i Muscle Beach. Rozpalone, szalone noce spędzane na tańczeniu w piwnicznych klubach, gdzie ściany spływają potem. Chłodny turkusowy spokój oceanu. Oceanu, który uwielbiam.

Upijam kolejny duży łyk wina, wkładam słuchawki do uszu, naciskam przycisk odtwarzania. Zdjęcie El znika, pojawia się dziennikarka: młoda i pełna zapału, pewnie przed trzydziestką, z włosami targanymi przez wiatr.

– Rankiem trzeciego kwietnia mieszkanka Leith, Ellice MacAuley, trzydziestojednolatka, wypłynęła z klubu jachtowego przy przystani Granton nad zatoką Firth of Forth i od tamtej pory słuch po niej zaginął.

Wzdrygam się, kiedy kamera robi odjazd, żeby zamiast klubu jachtowego pokazać odległe mosty samochodowe i kolejowe Queensferry na zachodzie, po czym wraca na wschód, do wychodni Earlsferry i North Berwick. Między nimi widać szare wody zatoki i niskie wzgórza Kinghorn oraz Burntisland na przeciwległym brzegu. Potem wraca do przystani, do podskakujących okrągłych boi i długich pontonów, do białych żagli z terkoczącymi masztami. Niskiego kamiennego uskoku prowadzącego do wody. Innego dźwigu. Bez magazynu.

Jak mogłam nie zdać sobie wcześniej sprawy, że to ta sama przystań – miejsce, o którym nie myślałam od wielu lat, a które wciąż istnieje, niemal niezmienione. Przechodzi mnie dreszcz. Czuję strach, któremu nie chcę się bliżej przyglądać, tak jak nie chciałam się przyglądać żadnej myśli kołaczącej mi po głowie, odkąd moją pocztę głosową zaczęły wypełniać wszystkie te wiadomości. Sięgam znowu po kieliszek wina, z ulgą przyjmując zmianę ujęcia z przystani na archiwalne materiały z łodziami ratunkowymi i helikopterami.

– Alarm wszczęto, kiedy MacAuley nie wróciła do klubu jachtowego Royal Forth. Później ustalono, że kobieta nie dotarła do swojego celu w Anstruther. Straż przybrzeżna i RNLI* rozpoczęły poszukiwania, jednak zła pogoda bardzo utrudnia im pracę.

Mężczyzna: jowialny, prawie całkiem łysy, równie poważny jak dziennikarka, lecz z błyskiem w oku, jakby tylko udawał, spogląda prosto w obiektyw kamery. Pod rękami skrzyżowanymi na piersi widać zbyt duży brzuch. To James Paton ze straży przybrzeżnej, koordynator misji ratunkowej z Aberdeen.

– Wiemy, że pani MacAuley zna się na żeglowaniu…

Czyżby? Zastanawiam się.

– …jednak zważywszy na wiejący nad ranem trzeciego kwietnia wiatr nad zatoką, zakładamy, że zaginęła jakieś sześć godzin przed tym, jak wszczęto alarm. – Robi przerwę na oddech i chociaż filmują go od pasa w górę, orientuję się, że rozstawia szerzej nogi niczym rewolwerowiec. Ledwo powstrzymuje się, żeby nie wzruszyć ramionami. – Przez ostatnie siedemdziesiąt dwie godziny temperatura w zatoce nie przekraczała siedmiu stopniu Celsjusza. W takich warunkach nie można się spodziewać, by człowiek przetrwał w wodzie dłużej niż trzy godziny.

Sukinsyn, myślę. Głosem El.

Kamera wraca do dziennikarki, która wciąż udaje, że nie przejmuje się potarganymi włosami.

– W tej chwili, na koniec drugiego dnia poszukiwań, w pogarszających się warunkach pogodowych nadzieja na bezpieczny powrót Ellice MacAuley znika szybko.

Pojawia się zdjęcie El i Rossa z wakacji – są opaleni, pokazują w uśmiechu białe zęby, on obejmuje ją ramieniem, a ona unosi brodę, żeby się roześmiać. Już rozumiem, dlaczego tak dużo mówi się o tej sprawie. Są piękni. Patrzą na siebie, jakby jednocześnie umierali z głodu i byli najedzeni. Łącząca ich intymność wzbudza we mnie dyskomfort, wino kwaśnieje mi w żołądku.

Sięgam po telefon, sprawdzam aplikację z prognozą pogody. Edynburg wciąż jest drugą lokalizacją zaraz po Venice Beach. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Sześć stopni i silny deszcz. Wyglądam przez okno na panującą tam ciemność i długie, białe linie świateł pasa startowego.

W Wielkiej Brytanii w tej chwili jest ledwo szósta rano, a jednak pojawia się nowe nagranie: Dzień trzeci, 5 kwietnia. Nie oglądam. Już wiem, że nic się nie zmieniło. Wiem, że nadal nie została odnaleziona. Wiem też, że teraz spodziewają się tego jeszcze mniej niż wczoraj. Pod filmikiem pojawia się inne zdjęcie, sprzed niecałych dwóch godzin. Mąż zaginionej z Leith traci nadzieję.

Na jego widok tracę dech. Boli mnie, gdy na niego patrzę. Każdy by czuł ból. Ross kuca przy niskim murku, kolana ma podciągnięte pod brodę, dłonie splecione na karku, a łokcie trzyma przed sobą niczym tarczę. Obok niego stoi mężczyzna w długim anoraku, patrzy w dół i coś do niego mówi, lecz Ross nie zwraca na to uwagi. Zamiast tego patrzy na zatokę, usta ma otwarte, zęby obnażone w grymasie żałosnego, pełnego przerażenia lamentu, który niemal słyszę.

Zamykam laptop, trochę zbyt głośno. Ludzie odwracają się w moją stronę, dopijam wino na ich oczach. Ręce mi się trzęsą, oczy szczypią. Godziny dzielące Nowy Jork i Edynburg wydają się zbyt długie i niewystarczające jednocześnie. Nie chcę wracać. Dałabym wszystko – wszystko – żeby nigdy, przenigdy tam nie wracać.

Wstaję i idę do innego baru. Nie wyobrażam sobie ponownego kontaktu z tamtym paniującym mi kelnerem. Zabieram laptop, torbę, rzucam dwadzieścia dolarów na stolik. Przechodzę między stolikami na więcej niż trochę niepewnych nogach. Nieważne. To wszystko jest nieważne. Ludzie nadal mi się przyglądają i zastanawiam się, czy przypadkiem nie powiedziałam tego na głos, ale zaraz dociera do mnie, że zamiast tego kręcę głową. Bo muszę w to wierzyć. Muszę wierzyć, że nic się nie zmieniło. Że cały ten strach, cały ten lęk, o niczym nie świadczy. Myślę o Edynburgu, o Leith, o tamtym domu z szarych płaskich kamieni z georgiańskimi oknami przy Westeryk Road. Myślę o szczerbatym uśmiechu dziadka. Część mojej paniki gdzieś wyparowuje. Funta kłaków to wszystko warte, mała.

Nie było mnie w Edynburgu, kiedy zmarła moja siostra. Nie było mnie na lotnisku LAX czy JFK. Nie byłam nawet na kutym balkonie mojego kalifornijskiego mieszkania, skąd wyglądałam na Pacyfik i popijałam zinfandel, udając, że jestem dokładnie tam, gdzie zawsze chciałam być.

Nigdzie nie byłam, gdy zmarła moja siostra.

Bo moja siostra wciąż żyje.

Rozdział 2

Stoję na chodniku, póki mój autobus nie zniknie z pola widzenia. Albo aplikacja w moim telefonie się zepsuła, albo pogoda wreszcie się poprawiła: jest zimno, słonecznie i bezchmurnie. Wiatr od miasta – pełnego dymu, piętrowych autobusów, browarów i palonego węgla – wieje słaby i mroźny. Czuję zapach morza. Wszystko jest takie samo i zupełnie inne. Domy są tymi samymi domami, ulica jest tą samą ulicą, wciąż działa minimarket na parterze: Colquhoun’s przy Westeryk. Nagły zimniejszy powiew unosi mi włosy na karku, przynosząc ze sobą znowu słono-kwaśny posmak morza. Ono też musi być zimne. Staram się nie myśleć o zadowolonym z siebie rewolwerowcu. O wiele zimniejszym.

Spoglądam na dom numer 36 przy Westeryk Road. Metalowa furtka jest taka sama. Plac otacza wysoki żywopłot z żółtymi plamami, a płaski trawnik przecina ścieżka. Nie muszę podnosić wzroku, żeby wiedzieć, że poważna symetria szarych cegieł i wysokich, wąskich okien również się nie zmieniła. Dwa kamienne mury z tralkami z białej gliny ogniotrwałej i czerwone drewniane drzwi prowadzące do alejki obok domu.

Nagle się zatrzymuję i odwracam. Nikogo nie ma. Jednak poczucie, że ktoś był, jest na tyle silne, że kiedy ruszam do przodu, serce bije mi zbyt szybko. Patrzę na drugą stronę ulicy na czerwony taras z piaskowca, który razem z El nazywałyśmy Piernikowym Kurnikiem. Tutejsze wąskie domy, ich białe nadproża, skrzynki pełne bratków i petunii tak bardzo się różnią od ponurego szarego budynku, przed którym zawsze stały. To poczucie bycia obserwowanym – badanym – narasta. Nie tylko dostaję gęsiej skórki, ale i dreszczy. Uspokój się.

Odwracam się z powrotem do numeru 36, otwieram furtkę, idę ścieżką, wspinam się po czterech stopniach schodów i natrafiam na czerwoną metalową skrobaczkę do butów, czerwony ostatni stopień i duże czerwone drzwi frontowe. Są uchylone. Kiedyś zapytałam mamę, dlaczego nie nazywamy go Czerwonym Domem, a ona zamrugała zaskoczona i popatrzyła na mnie jak na głuptaskę. To spojrzenie jest czasami jedyną rzeczą, którą pamiętam, gdy teraz o niej myślę.

To jest Lustrzany Dom. Tak jak ty i Ellice. Zupełnie jak Lustrzana Kraina.

Może niegdyś miałyśmy z El taką samą twardą symetrię, jak ten dom – nie ma żadnego może, na pewno tak było – ale nic nie pozostaje niezmienne na zawsze. Otwieram szerzej drzwi, wchodzę do holu. Biało-czarne kafelki. Boazeria z ciemnego dębu i karmazynowe ściany. Zupełnie jakby chciał od razu pokazać, że nie mam racji. Zamykam oczy i w jednej chwili słyszę ciężki zgrzyt i szczęk zasuwy. Przebłysk czerni. Uciekaj. Lecz kiedy się odwracam, drzwi są wciąż otwarte, wpuszczają do środka ciepłe promienie słońca. Uspokój się.

Przekręcam mosiężną gałkę drugich drzwi, kątem oka widzę odbicie swojej wystraszonej twarzy, po czym wchodzę do właściwego korytarza, widzę cień schodów. Starego dywanu już nie ma, w jego miejscu błyszczy parkiet. Słońce przebija się przez szybkę półkolistego okienka nad drzwiami i nagle moim oczom ukazuje się obraz mnie samej, siedzącej po turecku w plamie światła, czytającej encyklopedie dziadka. Dywan drapał mi skórę jak igiełki.

Ściany korytarza zdobią znajome talerze, duże i małe, z brzegami złoconymi albo wyciętymi w półokrągłe ząbki. A na nich: ziarnojady, jaskółki, rudziki na liściastych gałązkach, gołych gałązkach, ośnieżonych gałązkach. Wysoki stolik na telefon i zegar podłogowy również są dokładnie tam, gdzie kiedyś, po obu stronach drzwi prowadzących do bawialni. I chociaż wydaje się to nieprawdopodobne – zbyt dziwaczne, skoro minęło niemal dwadzieścia lat – i tak stoją tutaj jak dwaj wartownicy. Zapach też jest taki sam, zupełnie niezmieniony: stare drewno, starość, stare wspomnienie. Moje niedowierzanie studzi poczucie ulgi, której się nie spodziewałam. Coś w głębi mnie puszcza i uwalnia się. To wciąż jakby strach – kruchy, z ostrymi krawędziami. Ale też ciepły. Głęboki jak ocean. Ma swoje oczekiwania. Zbyt duża część mnie się cieszy, że jednak w końcu wróciłam. Cieszy się, że wszystko jest dokładnie, niesamowicie, niewytłumaczalnie takie samo jak kiedyś.

Skręcam do kuchni, jakby to wciąż był mój dom. Na niebiesko-białych kafelkach znajduję Rossa na czworakach. Podnosi wzrok. Mruga. Wzdryga się.

Jestem zbyt zajęta myśleniem o tych wszystkich rzeczach, których nie mogę mu powiedzieć, żeby rzucić coś lepszego niż:

– Dziękuję za to gorące powitanie. Większość ludzi podaje rękę.

– Cat. – Głos mu się łamie, jakby moje imię miało dwie sylaby. Gdy wstaje, zdaję sobie sprawę, że na podłodze między nami leżą odłamki i okruchy białej porcelany.

– Mogę pomóc?

– Później posprzątam. – Przechodzi nad bałaganem i staje dwa kroki przede mną. Uśmiecha się krzywo, ja chyba mam taki sam grymas. – Jak tam w Los Angeles?

– Gorąco.

Ma zbielałe knykcie.

– A jak podróż?

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

* Royal National Lifeboat Institution (RNLI) to organizacja zajmująca się ratownictwem wodnym w Wielkiej Brytanii i Irlandii, podobnie jak polskie Wodne Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).