Love Me Never - Sara Wolf - ebook + książka

Love Me Never ebook

Sara Wolf

4,3

Opis

Pierwszy tom serii Young Adult Lovely Vicious – bestsellera „New York Timesa”.

Piękna i trudna miłość jest walką!
Isis – wrażliwa dziewczyna – musi walczyć, by odzyskać poczucie własnej wartości i pewność siebie.
Jack – chłopak zimny i nieprzystępny – wydaje się zbyt pewny siebie…

Odlotowa powieść! Błyskotliwa, mroczna, romantyczna. I kompletnie inna. Amazon

Świeża, nieszablonowa, nieckliwa, okraszona humorem. Mroczna i prawdziwa. O miłości, ale i samotności, wyobcowaniu, podnoszeniu się z traumy. Goodreads

Isis Blake nie była zakochana od trzech lat, dziewięciu tygodni i pięciu dni… A biorąc pod uwagę, jak się to skończyło ostatnio, zamierza ten stan utrzymać. Od tamtej pory bardzo schudła, zrobiła sobie we włosach fioletowe pasemka i razem z mamą, która ucieka przed agresywnym partnerem, przeprowadziła się z Florydy na jakiś koniec świata w Ohio.

Wszystkie dziewczyny w nowej szkole chcą tylko jego: tajemniczego Jacka Huntera, nazywanego Lodowym Księciem liceum East Summit. Przystojny jak z reklamy Armaniego. Inteligentny tak, że mógłby bez trudu dostać się do Yale, i zimniejszy niż Arktyka. Jack nigdy się z nikim nie umawia. Widuje się go z pięknymi kobietami, ale na dziewczyny ze szkoły nie zwraca uwagi.
Aż, gdy pewnego dnia na imprezie, upokarza ich koleżankę ze szkoły, Isis daje mu w twarz...

Nagle wszystko staje się walką.
Cel: sprawić, żeby przeciwnik błagał o litość.
Pole bitwy: liceum East Summit.
Nagroda: coś, czego żadne z nich się nie spodziewa…

Ta powieść czyta się sama. Non stop coś się dzieje, tajemnica goni tajemnicę. Idealna dla tych, którzy kochają intrygi, skandale, piękną miłość i śmiech do łez. „Kirkus Reviews”

Polskie czytelniczki o Love Me Never:
Jedna z najlepszych książek, jakie czytałam. Zakręcona Isis i lodowaty Jack to najpiękniejsze i najbardziej wzruszające połączenie.

Zupełnie inna książka, takiej jeszcze nie czytałam. Emocje, których doświadczałam, zostaną ze mną długo.

Książka jest cudowna. Nie przedstawia cukierkowego świata zakochanych nastolatków i za to ją uwielbiam.

Sara Wolf popularność zdobyła trylogią Lovely Vicious: Love Me Never, Forget Me Always i Remember Me Forever. Książki trafiły do topki „Publishers Weekly”, „New York Timesa” i Amazonu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (307 ocen)
178
65
41
18
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Izabelafiedler

Z braku laku…

Nooo z braku laku może być ,dobra do przeczytania w jedną noc ale nic więcej. Fabuła jest tak prosta że asz miejsacami mdli🙃
00

Popularność




SeriaLovely Vicious

Love Me Never

Forget Me Always

Remember Me Forever

Korekta

Hanna Lachowska

Agnieszka Pyśk

Projekt graficzny okładki

Małgorzata Cebo-Foniok

Zdjęcie na okładce

© Blueastro/Shutterstock

Tytuł oryginału

Love Me Never

Copyright © 2016 by Sara Wolf

First published in the United States under the title LOVE ME NEVER

by Entangled Publishing. This translation published by arrangement

with Entangled Publishing, LLC through RightsMix.

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2023 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-5989-5

Warszawa 2023. Wydanie III

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

Rozdział 1

3 lata, 9 tygodni, 5 dni

Gdy miałam sześć lat, tata powiedział coś, co okazało się prawdą: każdy człowiek ma własną listę celów do osiągnięcia.

Stworzenie poniższej zajęło jedenaście lat, ale dzięki pewnemu dupkowi, który pojawił się w moim życiu, wreszcie jest ukończona:

1. Nie mówić o miłości.

2. Nie myśleć o miłości.

3. Myślenie i mówienie o miłości prowadzi do Miłości, która jest wrogiem. A z wrogiem nie należy się bratać. Nawet jeśli ciacha w filmach sprawiają, że miłość wydaje się czymś miłym, rozkosznym i kuszącym, nie dajcie się zwieść. To największe na świecie zło, najgroźniejszy wróg powołany do życia przez napompowanych hormonami dojrzewających kretynów. To Joker, Lex Luthor, ten spaślak, który zawsze zadziera z gangiem Scooby-Doo. Ostateczny wróg w tej głupiej grze komputerowej, którą nazywacie życiem.

Każdy gość na imprezie u Avery Brighton też ma swoją listę, ale większość tych list wygląda identycznie i przedstawia się następująco:

1. Nawalić się.

2. Nawalić się jeszcze bardziej.

3. Postarać się nie zwymiotować na kogoś, kto mi się podoba.

4. Spróbować zaliczyć kogoś, kto mi się podoba, czyli tego, na kogo staram się nie zwymiotować.

To niezawodna lista, którą jest w stanie zrealizować nawet kretyn. Dzięki niej podobają nam się wszyscy, więc nie wymiotujemy na nikogo, a potem próbujemy zaliczyć każdego. Idealna lista dla ludzi, którzy oglądają za dużo telewizji, lubią się schlać do nieprzytomności i obściskiwać z kimś, kogo potem nie będą pamiętać. Z jej powodu wszyscy tu są nieznośni. Zwłaszcza chłopcy. Jeden obejmuje mnie ramieniem, jest czerwony na twarzy i mruczy coś sugestywnie o tym, żebyśmy znaleźli spokojniejsze miejsce.

Nie ma pojęcia, kim jestem. I nie wie, przez co przeszłam.

Jest idiotą. Ale, żeby mu oddać sprawiedliwość, większość osób tutaj to idioci.

Sznuruję usta i odpycham go, a potem szybko znikam w kuchni. Wszyscy tutaj są zbyt zajęci piciem, żeby kręcić z dziewczynami. Nie, żeby często ktoś ze mną kręcił. To nadal coś całkiem nowego, bo mało kto podrywa grube laski, a ja taka właśnie byłam. Gruba.

Poprawiam koszulkę z Florence and the Machine i upewniam się, że zakrywa co trzeba. Oślepienie wszystkich „fajnych” w East Summit High nie jest najlepszym sposobem na zdobycie znaczących przyjaciół. Albo w ogóle jakichkolwiek. Wszystko mi jedno. Boże, prawda jest taka, że na tym etapie przystałabym nawet na wroga. Jak się nie ma kotwicy, liceum zdające się być bezkresnym morzem, jest najbardziej gównianym miejscem świata.

– Isis! – Sunie ku mnie pijana dziewczyna. Czarne włosy kleją jej się do spoconej twarzy. – Czeeeeść! Jak się… Co tu… Robisz?

– Brawo! – ryzykuję żart, a ona chichocze.

– Jestem Kayla. Poznałyśmy się na historii… planety.

– Na historii powszechnej? – podsuwam.

– Tak! – klaszcze, a potem wskazuje na mnie palcem. – Jesteś naprawdę bystra.

– Jak nie przestaniesz, zaraz będę mokra. – Subtelnie stabilizuję jej rękę, w której niepokojąco huśta się czerwona szklanka z piwem. Ostrzegawczo zrosiła już podłogę i moje dżinsy.

– Będziesz mokra? – Zaciska powieki i uśmiecha się. Gdy nie reaguję, powtarza.

– Co robisz?

– Mrugam!

– Tam, skąd pochodzę, mówi się na to: upijam się.

– Pijana? – Zaczyna się śmiać i spada na mnie kilka kropli piwnej śliny. – Ani odrobinę!

– Słuchaj, jesteś naprawdę… – milknę, bo Kayla beka. – Super, że pogadałaś z dziwną nową dziewczyną, ale chyba powinnaś się położyć. Albo najlepiej cofnąć w czasie. Do epoki sprzed wynalezienia alkoholu.

– Śmieszna jesteś! Kto cię zaprosił?

– Avery.

– Czyli znów to robi. – Kayla wybucha śmiechem. – Nie pij ponczu!

– Co robi?

– Zaprasza na imprezy nowych. Jeśli przez cały wieczór się nie popłaczą ani nie zsikają w majtki, akceptujemy ich.

Super. Siedem godzin picia paskudnego piwa, kupionego przez czyjegoś starszego brata, żeby rozstrzygnąć, kto się nadaje do zaakceptowania, a kto nie. Powinnam była się tego spodziewać po nudnym, grzecznym przedmieściu w Ohio.

– A co jest nie tak z ponczem? – Zerkam przez ramię na gigantyczną plastikową misę wypełnioną rubinową cieczą.

– Jest tam sproszkowany środek prze… przecze… proszek na kupę! – kończy Kayla. Kilku chłopców krąży wokół niej jak sępy. Czekają, aż przekroczy granicę między byciem pijaną a byciem zbyt pijaną, żeby protestować. Łypię na nich złowrogo ponad jej ramieniem, ciągnę ją za rękę na górę i prowadzę na półpiętro, gdzie jest ciszej i nie roi się od napalonych hien. Opieramy się o poręcz i patrzymy na chaos pod nami.

– Skąd jesteś, bo nie pamiętam? – pyta Kayla. Teraz, kiedy już się nie chwieje jak wariatka, mogę się jej przyjrzeć. Ze swoimi ciemnymi włosami i ciemnymi oczami jest jedną z kilku kolorowych osób w szkole. Ma bursztynową skórę w odcieniu plastra miodu. Ładna jest, naprawdę. Znacznie ładniejsza niż większość dziewczyn tutaj i na pewno ładniejsza od mnie.

– Z Florydy – mówię. – Z Good Falls. Mała, nudna dziura. Pełno komarów i kolesi grających w futbol.

– Czyli podobnie jak tutaj – chichocze i dopija piwo. Ktoś na dole otwiera puszkę z koktajlowymi parówkami i wszyscy zaczynają nimi rzucać. Dziewczyny piszczą, uchylają się albo wyjmują je z włosów, a chłopaki rzucają w siebie nawzajem albo próbują wsadzić je dziewczynom za bluzkę. Gdy jedna z parówek leci w górę i zatrzymuje się na żyrandolu, Kayla niespokojnie piszczy.

– Mama Avery nie będzie zachwycona.

– Jej rodzice to pewnie bogate snoby.

– Skąd wiedziałaś? Są CAO czy kimś tam.

– CEO. Prezesami.

– Właśnie! Najpierw myślałam, że to bardzo ważna funkcja, ale potem uznałam, że jak może być ważna, skoro ma tylko trzy litery.

– To zaczątek ciekawej teorii. Pijackiej, fakt, ale coś jest na rzeczy.

Patrzy na mnie, a potem wyciąga rękę i łapie pasmo moich włosów.

– Super kolor.

– Fioletowe szaleństwo – informuję. – W każdym razie tak było napisane na opakowaniu.

– Sama farbowałaś? Czad!

To był element mojej umowy z samą sobą: schudnąć, ufarbować włosy i kupić ubrania, które będą na mnie pasować. Ogólnie zostać lepszym człowiekiem. Z którym ktoś będzie się chciał umówić. Ale nie mówię tego Kayli, bo to dotyczy dawnej mnie. Tej, która nie wiedziała, że miłość jest głupia. Która zrobiłaby dla chłopaka wszystko, nawet schudła trzydzieści osiem kilo, katując się dietami i pocąc jak świnia. Tej, która chodziła do małych, paskudnych klubów, żeby pić, palić i spotykać się z jego przyjaciółmi. Nawet nie z nim. Tylko z jego znajomymi. Kombinowałam, że jeśli oni mnie zaakceptują, on mnie polubi bardziej.

Ale to już przeszłość. Nie jestem w Good Falls na Florydzie. Znalazłam się w Northplains w Ohio. Nikt tu nie zna dawnej mnie, więc nie będę jej wyciągać na światło dzienne, żeby kompromitowała tę nową. Chcę zyskać znajomych, a nie popełnić towarzyskie samobójstwo. Jedno od drugiego dzieli cienka granica, a ja balansuję na niej jak balerina w czasie pierwszego recitalu.

– O cholera – syczy nagle Kayla. – Nie wiedziałam, że on będzie.

Patrzę tam, gdzie wskazuje jej wzrok. Nie mam wątpliwości, o kim mówi.

Pośród latających parówek i pijackiego młócenia rękami do muzyki Skrillexa jawi się niczym oaza spokoju. Może mieć nawet metr osiemdziesiąt pięć. Szerokie bary, ale wszystko poza tym ma smukłe i wyrzeźbione: talię, nogi, niesamowicie ostre kości policzkowe. Rozczochrane włosy nie są do końca jasne, ale brązowe też nie, raczej coś w stylu trawy wyschniętej na słońcu. Stojąca obok mnie Kayla pożera go wzrokiem i nie ona jedna. Gdy wszedł, dziewczyny zamarły, a chłopcy zaczęli na niego łypać z nienawiścią. Nie wiem, kto zacz, ale czuję, że znany jest ze złych rzeczy.

Wchodzi w głąb domu, ale na nikogo nie zwraca uwagi. Zwykle w takich sytuacjach ludzie przynajmniej kiwają do innych głowami albo wypatrują znajomych twarzy. Ale nie on. On tylko idzie. Nie musi się przepychać, bo tłum sam się przed nim rozstępuje. Ma znudzoną minę, jakby wszystko wkoło było totalnie nieciekawe.

– To Jack. Jack Hunter – szepcze Kayla. – Nigdy nie przychodzi na takie imprezy. Jest ponad to.

– Ponad to? To uczeń liceum, a nie pieprzony książę William!

– Wszyscy go nazywają Lodowy Książę. W pewnym sensie jest arystokratą.

Wybucham śmiechem, ale mina Kayli się nie zmienia, więc milknę.

– Czekaj. Ty nie żartowałaś? Naprawdę tak na niego mówicie?

Rumieni się.

– No! Tak jak na Carlosa, tego Meksykanina, rozgrywającego, mówimy Tortilla Na Ostro, a na świra, co ma tyle noży i kręci się koło biblioteki, Zboko Loko. Jack to Lodowy Książę, bo taki po prostu jest.

Znów nie mogę powstrzymać śmiechu, ale tym razem wychodzi chyba za głośno, bo Jack podnosi wzrok. Zbliżył się, więc lepiej widzę jego twarz. Znudzona mina nie psuje ogólnego efektu.

– Jest słodki! – szepcze mi nad uchem Kayla, ale to złe słowo. Właśnie nie jest słodki, nie ma dziecinnej, rozkosznej buźki chłopca z sąsiedztwa, o którym dziewczyny szepczą w czasie wspólnych nocowanek albo na przerwach. Jest przystojny, ma kocie oczy, ostry nos i pełne usta. Jest przystojny przystojnością włoskiego modela. Już wiem, czemu go nazywają Lodowy Książę. Pomijając gęstą aurę banału, która go otacza, ma oczy koloru zamarzniętego jeziora, tak jasnoniebieskie, że wydają się przezroczyste.

I spoglądają prosto na mnie.

Kayla wydaje odgłos, który przypomina pisk małej małpki i chowa mi się za plecami.

– Patrzy na nas! – syczy.

– Czemu się chowasz? – Mamrocze coś w moją koszulkę. Wywracam oczami. – On ci się podoba!

– Ciszej! – Łapie mnie za szyję i miażdży.

– Auć, auć! Nie możesz mi zgnieść kręgów!

– To nie wygaduj głupot na cały głos!

– Ale przecież ci się podoba!

Wykręca mi skórę, a ja piszczę. To nam nie pomaga w uniknięciu wzroku Jacka ani w ogóle niczyjego wzroku. Udaje mi się odczepić jej palce od tej części rdzenia kręgowego, która sprawia, że oddycham i uciekam do łazienki, żeby się wysikać. Na takiej imprezie żadne miejsce nie oferuje tyle spokoju co łazienka i korzystając z okazji, zdaję sobie sprawę, że Kayla jest pierwszą osobą, która ze mną rozmawiała. Odkąd przyjechałam, wszyscy inni się gapili i szeptali, ale nikt się nie odezwał. Już zaczynałam myśleć, że mam objawy jakiejś paskudnej choroby, jestem obrzydliwa albo w ogóle martwa. Więc albo Kayla umie rozmawiać z duchami, albo jest po prostu miła. Zbyt miła.

Ja kiedyś też taka byłam.

Sedes wygląda tragicznie i wychodząc, klepię go współczująco po spłuczce. Trzymaj się, chłopie. Tak czy inaczej niedługo będzie po wszystkim. Chyba, że padniemy tu trupem zatruci alkoholem, albo twoja muszla zardzewieje od kwasu, jakim przesycone będą litry wymiocin, które będziesz musiał wziąć na klatę. Dają wam jakieś dodatki za pracę w trudnych warunkach? Nie? A powinni. Trzeba by urządzić protest. Pikietę. Założyć Unię Zjednoczonych Toalet.

Gdy kończę całkiem na poważnie rozmawiać z kiblem, wychodzę i trafiam dokładnie na to, czego nie chciałam widzieć. Kayla znów jest na dole. Chłopaki dają jej spokój, dzięki Bogu. Z wyjątkiem jednego. A może raczej: ona jemu nie daje spokoju.

– N-nie w-widuję cię na takich imprezach – bełkocze do nikogo innego, jak do Jacka Huntera we własnej osobie.

– Bo nie lubię się tarzać w błocie. Dziś zrobiłem wyjątek. – Zwija usta w dzióbek i rozgląda się po pokoju. – Ale domyślam się, że ty lubisz.

– C-co? Nie. Ale przyjaźnię się z Avery. Zmusiła mnie, żebym przyszła. Ja też nie lubię takich imprez…

– Bełkoczesz i zataczasz się. Z trudem panujesz nad ciałem. Jeśli musiałaś wypić aż tyle, żeby zdzierżyć imprezę, do której zmusili cię przyjaciele, to znaczy, że wybrałaś złych przyjaciół.

Kayla ma minę, jakby dostała w twarz, a do oczu napływają jej łzy. We mnie zaczyna się gotować krew. Za kogo on się ma, do cholery?

– N-nie o to chodziło… – zaczyna Kayla.

– Zresztą, wyglądasz dokładnie jak laska trzymająca się z ludźmi, których nienawidzi. Ale oni pewnie też cię nienawidzą. Po prostu łatwiej wam to ukrywać po pijaku i nadając wszystkim te wasze głupie ksywki.

Łzy płyną Kayli po policzkach. Jack wzdycha.

– Aż tak nie masz charakteru, że wybuchasz płaczem, gdy tylko ktoś powie prawdę?

Serce dudni mi w piersi. Zaciskam pięści tak mocno, że prawie nie czuję palców. Jego okrucieństwo zostawia mi w ustach smak goryczy i bardzo przypomina kogoś z przeszłości.

Kogoś, kto na zawsze zrujnował mi życie.

Odpycham chłopaka z czerwoną twarzą, który po raz kolejny na mnie szarżuje i sunę przez tłum. Kayla nie jest moją przyjaciółką. Nie mam tutaj przyjaciół. Ale przez jakieś cztery sekundy była dla mnie miła. Tak naprawdę. Nie częstowała mnie słodką trucizną jak Avery, która zaprosiła mnie na tę imprezę, żeby poddać jeździe próbnej. Te cztery sekundy to i tak więcej, niż się spodziewałam. Więcej niż dostałam od długiego czasu. Usta Jacka drżą i układają się w szyderczy uśmiech. Powiedz to. Powiedz jeszcze słowo, chłopczyku. Śmiało.

– Jesteś żałosna – mówi.

Wtedy po raz pierwszy walę Jacka Huntera w twarz.

A gdy kostki moich palców zderzają się z jego głupimi, wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi, a on chwieje się z furią buzującą w lodowatych oczach, mam przeczucie, że nie ostatni.

– Przeproś ją – żądam, a w całym domu zapada cisza. Milczenie rozchodzi się jak fala. Zaczyna się od tych najbliżej mnie, Kayli i Jacka. Potem zatacza coraz większe kręgi, skacze jak pchła, roznosi się jak choroba, cicha i złowieszcza, rozprzestrzenia się szybciej niż zdjęcie słodkiego kociaka udostępniane przez ciotki na Facebooku. Cała impreza zatrzymała się, zamarła w oczekiwaniu na to, co teraz zrobi Jack. Chcą przedstawienia. Są jak bezwzględne stado hien, a ja właśnie zaatakowałam lwa. Jack chyba to wyczuwa, bo kiedy już otrząsa się z szoku, rozgląda się nieśpiesznie, jakby planował następny ruch, a potem zatrzymuje na mnie wzrok. Tak lodowaty, że mógłby zmrozić potok lawy.

– Sądząc po twojej minie – krzyżuję ramiona i patrzę na niego z wściekłością – jeszcze nie oberwałeś za bycie dupkiem.

Ociera nos, a potem leniwie zlizuje z kciuka strużkę krwi. Kayla jest blada jak ściana i nieruchoma, wygląda jak manekin. W tle słychać bezmyślną muzykę i dudniące basy. To jedyne, co ośmiela się przerwać pełną napięcia ciszę, w której pogrążył się pokój.

Jack się nie odzywa. Kontynuuję więc:

– Użyję prostych słów, tak, żebyś zrozumiał – zaczynam powoli, demonstracyjnie. – Przeproś Kaylę za to, co powiedziałeś albo poleje się więcej krwi.

Ktoś w tłumie parska śmiechem. Rozlegają się szepty, wylewają się z kolejnych ust i trafiają do kolejnych uszu. Nie obchodzi mnie, co myślą, ani czy oblałam ten idiotyczny imprezowy test. Chcę tylko, żeby przeprosił Kaylę. Skrzywdził ją bardziej, niż potrafi sobie wyobrazić.

– Czemu bronisz dziewczyny, której nawet nie znasz? – odzywa się w końcu głębokim głosem pełnym śmiertelnej groźby. – Popraw mnie, jeśli się mylę, ale chyba jesteś tu nowa? To by wyjaśniało ignorancję godną debila. Na Florydzie mają w ogóle szkoły? Czy uczycie się od krokodyli i kmiotów?

Oczywiście wie, skąd pochodzę, w takim mieście wieści szybko się roznoszą. Pokój wypełnia zbiorowe westchnienie. Czuję, że robię się czerwona, ale nie pozwolę zbić się z tropu. Słyszałam gorsze wyzwiska. To jeszcze nic. Parskam cynicznym śmiechem.

– Po prostu nie mogę znieść, jak jakiś nadęty dupek depcze po sercu dziewczyny. To nie w moim stylu…

Słyszę głośniejsze westchnienie. Duma rozpiera mi pierś. Dłonie i twarz mam gorące, cała się trzęsę, ale nie pokażę tego. Nie dam mu wygrać. Nie wycofam się. W dawnej szkole, na Florydzie, takich maminsynków jak on zjadałam na śniadanie. Każda konfrontacja wygląda tak samo: ubliżamy sobie, aż on zostaje tak upokorzony na oczach innych, że już nie umie się bronić. Takiego finału oczekuję. Kayla dostanie to, co jej się należy.

Ale dzieje się inaczej. On nie odpowiada na głos. Nachyla się do mnie, tak blisko, że czuję na uchu gorące powietrze z jego ust i mówi:

– Bo ciebie też to spotkało, prawda?

Zatyka mnie. Staram się stłumić dreszcz, ale się nie udaje, a kiedy Jack to widzi, wybucha śmiechem. To zimny, czysty dźwięk, jak pękający lód. Śmieje się. Udaje, że nic się nie stało. Czuję, jakbym to ja oberwała. Przez moment patrzymy na siebie w napięciu, a potem on podnosi rękę, żegna się ze zgromadzonymi w pokoju i wychodzi. Połyka go mrok spowijający trawnik, na którym stoją krzywo zaparkowane samochody.

Dom ożywa. Ludzie się śmieją, tańczą, piją i całują się pod ścianami, jakby wstąpiło w nich nowe życie. W moich żyłach zderzają się jednocześnie ogień i fala lodu. Ciężkie stalowe kleszcze ściskają mi serce i nie mogę oddychać.

Kayla kładzie mi rękę na ramieniu.

– Wszystko dobrze?

Skąd on wiedział? Rzeczywiście mnie przejrzał? Tak, mnie spotkało to samo. Chłopak złamał mi serce. Nie, nawet więcej. Połamał oprócz tego moją duszę i tożsamość. Po trzech latach, dziewięciu tygodniach i pięciu dniach powinnam umieć lepiej to zamaskować. Byłam przekonana, że dobrze mi idzie. Więc skąd do cholery wiedział o tym Jack?

Wszyscy na mnie patrzą, więc nie mogę wybiec tymi samymi drzwiami co on, bo zaczną coś podejrzewać. Nie mogę iść na górę, żeby posiedzieć w samotności, bo domyślą się, że wygrał. Ale co w zasadzie? Nie jestem pewna, ale wrogość, która między nami urosła, przypomina gorączkę, nieznośnie rozgrzaną i niemożliwą do zlekceważenia. Najbardziej na świecie chciałam wczołgać się w jakieś spokojne miejsce i zająć się pielęgnowaniem gorejącej rany, z której Jack zerwał mi strup, ale nie mogłam. Może i wszyscy wrócili do imprezowania, ale wiedziałam, że bacznie mnie obserwują i oczekują wyjaśnienia, co się właściwie stało. Mój następny krok miał zadecydować o wszystkim.

Jack zaatakował mnie w najbardziej intymnym miejscu.

Otworzył ranę, o której chciałam zapomnieć. Przed którą tutaj uciekłam.

Tę, która mnie pokonała.

Nie mogę dopuścić, żeby ktokolwiek to zauważył. Tutaj jestem kimś innym. Nie słabą, załamaną dziewczyną, tą, co kiedyś.

Czas zacząć moją ulubioną grę, w udawanie.

– Pocałował mnie – poinformowałam niby Kaylę, ale bardzo głośno. – Coś obrzydliwego! Pełno języka, zero umiejętności.

Kayla szeroko otwiera oczy. Echo moich słów rozlega się ponad muzyką, w strzępach głosów innych ludzi. Pocałował. Nową dziewczynę. Jack Hunter. Lodowy Książę pocałował tę nową. Wieści się roznoszą, a tymczasem ja łapię Kaylę za rękę i ciągnę ją do kuchni. Cała się trzęsie. Kładę jej ręce na ramionach i patrzę głęboko w oczy.

– Ty… Ty i on… – zaczęła.

– Nic się nie wydarzyło – mruczę. – Przysięgam. Powiedziałam tak, żeby wyszedł na głupka.

Oczy na chwilę jej się rozpromieniają, ale zaraz na nowo ciemnieją i bardziej mnie to smuci niż złości. Wciąż jej się podoba, mimo że przed tłumem ludzi powiedział, że jest żałosna. Żal mi jej. Kiedyś też taka byłam i właśnie dlatego jest mi jej tak cholernie żal.

– Nie wierzę, że go walnęłaś! – mówi Kayla. – Chyba oszalałaś!

– Ty oszalałaś, że podoba ci się ktoś taki – wzdycham. – Mama ci nie mówiła, żeby trzymać się z dala od wściekłych psów?

– On nie jest psem – protestuje. – Nigdy się do mnie nie zbliża.

– Bo jest gejem.

– Ma dziewczyny! Dorosłe, z college’u! Co tydzień nową.

– Zamawia je w Rosji. Albo na Saturnie. W każdym razie tam, gdzie mają dużo dziewczyn desperacko potrzebujących kasy.

Kayla aż się chwieje, więc pomagam jej usiąść na wypolerowanej podłodze. Opiera się plecami o wielki kredens, a potem otwiera drzwi, wczołguje się do środka i zamyka je za sobą. Jestem ucieleśnieniem cierpliwości i zrozumienia. Przez jakieś dziesięć sekund. Potem pukam. Ze środka dochodzi stłumiony pomruk:

– Idź sobie.

– Proszę cię. Ja wcale nie żałuję. Zasłużył, tak?

– Podoba mi się od siódmej klasy! – rozpacza z kredensu Kayla. – Dzisiaj pierwszy raz w życiu się do niego odezwałam! A ty… przyszłaś i wszystko zepsułaś! Już koniec! Moje życie jest skończone!

– Na pewno dobrze je przeżyłaś – zapewniam.

– Ale ja wcale nie umrę! – Otwiera drzwi kredensu i jęczy.

– Umrzesz! Za jakieś siedemdziesiąt lat. Ale na razie jesteś bardzo żywa i bardzo pijana, więc chyba odwiozę cię do domu.

– Nie! Mogę jechać sama. – Wyłazi i od razu ślizga się na rozsypanych chrupkach. Łapię ją i stawiam na nogi, a potem udaje nam się wyjść z kuchni.

– Możesz jechać sama, jasne, aż wystartujesz z klifu i odlecisz.

– Trudno – zawodzi. – Jack mnie nienawidzi.

– Błagam cię. On cię nawet nie odróżnia od czterystu trzydziestu sześciu innych dziewczyn, które doprowadził do łez.

Jak na zawołanie Kayla wybucha płaczem, a ja częściowo ją ciągnę, a częściowo pcham przez trawnik do mojego volkswagena beetle. Jest jasnozielony, przerdzewiały i zasypany pustymi puszkami po napojach, ale dzięki temu wszyscy wiedzą, że jestem biedna, a to w zupełności wystarczy, jeśli chodzi o samochód.

– Isis! – woła ktoś.

Kayla chce uciekać, ale jest tak pijana, że tylko zatacza się w miejscu i beka. Pomagam jej wsiąść i zamykam za nią drzwi, a następnie odwracam się w stronę głosu. Zmierza ku mnie Avery Brighton, jej rude loki podskakują w rytm kroków, a zielone oczy jaśnieją. Jest ideałem irlandzkiej laleczki, z porcelanową skórą, idealnymi proporcjami i rozkoszną porcją piegów obsypujących jej malutki nosek. Wygląda, jakby Bóg zużył na nią całą photoshopową licencję, a następnie spojrzał na resztę dzieci, które miał razem z nią wysłać na ziemię i powiedział coś w stylu: „Cha cha cha, ups! Ale przynajmniej ta jedna będzie działem sztuki”.

– Czy ty porywasz Kaylę? – pyta Avery i obdarza mnie uśmiechem porcelanowej lalki.

– Zupełnie nie jestem typem osoby, która by kogokolwiek porywała, ale teoretycznie, gdybym w zeszłym roku w czasie ferii zimowych nudziła się aż tak, żeby szukać w internecie instrukcji porywania ludzi, zakładam, że, teoretycznie, byłoby tu więcej taśmy klejącej i chloroformu. Teoretycznie.

– To bardzo ciekawe, ale muszę cię poprosić, żebyś ją oddała. Potrzebuję jej. Żeby zrobiła dla mnie pewne rzeczy.

– Nie wygląda ci na trochę nie w formie? Jest też lekko podłamana wydarzeniami, które miały miejsce. Nie wiem, czy widziałaś?

– Widziałam. Fascynujące. Prawdopodobnie było to najciekawsze, co się wydarzyło od zeszłego roku, nie licząc próby samobójczej Eriki. – Avery uśmiecha się z rozkoszą. Przygląda mi się od stóp do głów, tak jakby widziała mnie w zupełnie nowym świetle. – To jednak nie zwalnia jej z pewnych obowiązków, które musi dzisiaj wypełnić.

– Czy to nie dziwne? Nie brzmi trochę złowieszczo i jakby nawet groźnie? Poza tym zdaje mi się, że ona nie jest twoją własnością, a teraz najbardziej jej się przyda odpoczynek w łóżku, więc chyba zabiorę ją do domu?

Zbliżam się do drzwi od strony kierowcy, a twarz Avery ciemnieje i zaczyna wyglądać jak wampirzyca.

– Czemu ciągle mówisz pytaniami?

– A ty? Czemu mówisz pytaniami? – Wykręcam szyję ponad maską, żeby podtrzymać kontakt wzrokowy. Ona jest jak niedźwiedź. Wielki i bogaty. Nie mogę odwrócić wzroku, bo zrobi z moich wnętrzności podszewkę do torebki Louisa Vuittona.

– Jeśli teraz wyjdziesz, nie zaproszę cię więcej na żadną imprezę.

– Tak? Nie szkodzi, bo raczej nie mam ochoty bawić się z ludźmi, którzy uważają próbę samobójczą za coś ciekawego? I dosypują do ponczu proszku na przeczyszczenie? To chyba niemal tak samo żałosne jak zapętlanie Skrillexa na odtwarzaczu?

Szybko wskakuję do auta, odpalam i ruszam. Avery obserwuje mnie z pozornie obojętną miną, ale zmarszczone czoło sugeruje jednak pewną irytację. Odkręcam szybę i podjeżdżam do niej.

– Jesteś chyba dosyć popularna, więc powinnam podziękować ci za zaproszenie? Albo za zastraszenie? Może tak: impreza była beznadziejna, ale groźba pierwsza klasa? Daję dwie gwiazdki za dobre chęci? Gadam za dużo? – Milknę. – Widzimy się w szkole?

– Chodzisz do mojej szkoły, idiotko.

Zrobiła to. Nazwała mnie słowem na i. Najpopularniejsza dziewczyna w szkole rzuciła słowo na i. Muszę się albo zabić, albo wrócić na Florydę, albo szybko odjechać i mieć to gdzieś. Dodaję gazu i okrążam posąg lwa, stojący na podjeździe, tyle tylko, że nie do końca wyrabiam się na zakręcie i jedno z lwich jąder wylatuje w powietrze, zostawiając za sobą betonową smugę. Zostawiam stado nowych wrogów oraz lwa z jednym jajem i odwożę do domu może przyjaciółkę, która myśli, że zrujnowałam jej szansę na miłość. I nawet, jeśli brzmi to masakrycznie, jest i tak lepsze niż to, z czym przyjechałam, czyli z trzema latami, dziewięcioma tygodniami i pięcioma dniami złych wspomnień.

Rozdział 2

3 lata, 9 tygodni, 6 dni

Wyrzucam odrobinę bardziej trzeźwą Kaylę przed jej ładnym domem w spokojnym zaułku. Patrzy na mnie załzawionymi oczami, makijaż ma rozmazany i cicho mamrocze słowa podziękowania.

– Słuchaj, okropnie mi przykro – wzdycham. – Naprawdę.

Wzrusza ramionami.

– Nieważne. Do zobaczenia w poniedziałek.

Ale właśnie ważne. Ludzie zawsze mówią, że nieważne, kiedy sytuacja robi się zbyt skomplikowana, żeby szukać odpowiednich słów, albo gdy po prostu nie chcą nic mówić. Jeśli w poniedziałek zauważy moją obecność i da mi to do zrozumienia, będę szczęśliwa jak jasna cholera.

Potem jadę do domu krętą drogą opasającą pastwiska i pola kukurydzy, a wizja lodowatoniebieskich oczu Jacka i jego straszliwe słowa odbijają mi się w głowie echem.

„Bo ciebie też to spotkało, prawda?”.

Zaciskam dłonie na kierownicy. Nie ma pojęcia, co mnie spotkało.

„Nie umawiam się z brzydkimi dziewczynami”.

To echo kolejnego głosu. Należy do Bezimiennego. Chłopaka, którego kiedyś lubiłam. Kochałam? Lubiłam. Już sama nie wiem. Wiem tylko, że mnie zranił.

Nazywam go w myślach Bezimiennym, bo dźwięk jego imienia wciąż wywołuje fizyczny ból w piersi. A ja mam to za sobą. Naprawdę. Po trzech latach, dziewięciu tygodniach i sześciu dniach mam to głęboko, głęboko gdzieś.

Zatrzymuję się przed domem i gaszę silnik. Siedzę w ciemności, wyrzucam z głowy część myśli, a upycham w niej nowe. W pewnym sensie chyba się z kimś dzisiaj zakumplowałam. Mama jest tu szczęśliwsza. Nie widziałam Bezimiennego od ponad dwóch miesięcy. To dobrze. Same dobre myśli, zdatne do załatania dziur w zbutwiałych ścianach umysłu. Są co prawda bardzo liche, ale póki co nie wpuszczają zimnego wiatru.

Uśmiecham się do siebie w lusterku. Przy mamie trzeba być ostatnio wyłącznie szczęśliwym. Będę więc udawać z całych sił, a w każdym razie dość długo, żeby bezpiecznie dotrzeć do mojego pokoju.

Dom jest piętrowy, z białymi drzwiami i ścianami oraz niebieskimi szczegółami. Zardzewiały dzwonek wietrzny cicho podzwania nad patio, a ogród to tylko parę łat nędznej, pożółkłej trawy. Popsuty grill stoi porzucony w kącie pod rynną, a z konającego krzaka oddzielającego nasz ogródek od ulicy wyziera kilkanaście więdnących róż w kolorze może-czerwieni-a-może-kupy. W ciągu dnia dom wygląda okropnie, ale teraz, po zmroku, kiedy światło prześwituje przez zasłonięte okna, znacznie łatwiej udawać, że to nie ruina. Tylko na coś takiego było stać mamę, ale nijak ma się to do ślicznego domku na Florydzie, w którym się wychowałam.

– Wróciłam! – Wchodzę, a za mną chłodne wrześniowe powietrze. Nasz kot, Szatańskie Nasienie, zwany też Coco albo Wyjdź-z-Lodówki-Ty-Głąbie, podchodzi powoli i ociera się o moje kostki, gdy zdejmuję kurtkę i wrzucam klucze do misy. Za kotem przychodzi mama, ciasno owinięta szlafrokiem i żądna wszystkich szczegółów dotyczących wieczoru. Jest piękna, podobnie jak stare obrazy, we włosach ma siwe pasma, a na twarzy zmarszczki od uśmiechu. Jej ciemne oczy są przytomne.

– Jak się bawiłaś? Z iloma chłopakami się całowałaś?

– Z siedemdziesięcioma. Co najmniej.

– A ile szotów wypiłaś?

– Czternaście. W połowie drogi do domu puściłam kierownicę i dalej prowadził Chrystus.

Śmieje się i głaszcze mnie po głowie.

– Cieszę się, że się dobrze bawiłaś.

Obie wiemy, że nie piję (dużo) i z nikim się nie całuję, więc to raczej ponury żarcik. Wraca do kuchni, gdzie czeka na nią gazeta i herbata. Szatańskie Nasienie wskakuje na krzesło naprzeciwko i zaczyna się lizać po jądrach.

– Wzięłaś leki? – pytam. Mama wzdycha i patrzy na mnie karcąco.

– Nie martw się o mnie. Jestem dorosła. Umiem o siebie zadbać.

Rozglądam się po kuchni. Na blacie leży stos zaschniętych patelni i garnków. Podłoga jest brudna, zasłon nikt nie odsłonił przez cały dzień, widzę to. Ale to nie jej wina.

Czasem bywa lepiej, a czasem gorzej. Winny jest ten dupek, który ją stłukł. Gdyby był tu tata, zrobiłby dla niej coś więcej, a przynajmniej wywołał uśmiech. Ale go nie ma. Żyje ze swoją nową rodziną. Jestem tylko ja. Mogę pozmywać i nie przysparzać zmartwień. Robię, co mogę.

Podciągam rękawy bluzy, odkręcam gorącą wodę i wyciskam na patelnię płyn do naczyń.

– Jutro po szkole umyję okna, dobrze? Są koszmarnie brudne. Poprzedni mieszkańcy chyba budowali maszyny do sztucznej mgły.

Mama uśmiecha się słabo, ale to nie jest prawdziwy uśmiech.

– Dziękuję. Jutro pracuję, ale wrócę przed zmierzchem.

Zajmuje się konserwacją dzieł sztuki: odnawia dla muzeów stare obrazy czy wazony. Jednak po zerwaniu z Leo ma problem ze znalezieniem – i utrzymaniem – pracy. Aktualnie jest zatrudniona w miejscowym muzeum pociągów.

– Zrobię jutro kolację – oferuję.

– Poświętujmy! Przygotuję pizzę.

– Super! – uśmiecham się. Ale wiem, że zapomni. To nie jej wina, pochłonie ją praca albo mroki przeszłości i zapomni, że musi coś jeść, a przy okazji, że i ja muszę. Ale już się przyzwyczaiłam. Nauczyłam się zawsze mieć plan rezerwowy. Kiedy mama nie patrzy, wyjmuję z zamrażalnika kurczaka.

– Jestem trochę zmęczona – mówi. Nachyla się i całuje mnie w czubek głowy. Pachnie lawendą i smutkiem. Smutek ma zapach podartych chusteczek i wyschniętej na słońcu soli.

– Dobrze. Śpij spokojnie. – Ściskam jej dłoń, a ona odpowiada uściskiem i powoli wchodzi na schody. Porusza się ostrożnie, jakby za każdym rogiem czaił się ktoś, kto może jej zrobić krzywdę. Ale jeśli faktycznie wzięła leki, dzisiaj wieczorem wszystko może być w porządku.

Ale powinna w ogóle nie potrzebować leków.

Krzywię się i energiczniej szoruję garnki. Wyładowuję w ten sposób wściekłość i wkładam w mycie naczyń tyle wysiłku, że mogłabym wypolerować niewielki samochód. Blaty lśnią, podłogi też, a zlew jest nieskazitelny jak policyjne akta gwiazdy Disney Channel. Rozbieram się i wchodzę pod prysznic, żeby spłukać z siebie resztki alkoholu, dymu z papierosów oraz brokat. Kostki palców mam czerwone i zdarte. Cóż, trzeba się z tym liczyć, gdy atakuje się taką górę lodową jak Jack Hunter.

Wychodzę spod strumienia wody pachnąca mniej młodzieńczym buntem, a bardziej szamponem migdałowym nietestowanym na zwierzętach. Bandażuję palce, a potem staję przed lustrem, żeby oszacować obrażenia duszy doznane dzisiejszego wieczoru. Mam brązowe kręcone włosy jak mama (tyle, że teraz podrasowane purpurą), a w odbiciu widzę ciepłe oczy taty, w kolorze cynamonu. Wyglądają, jakby pośrodku były złoto-czerwone. Tata mówił, że to okruchy rubinu i topazu, ale ludzie o brązowych oczach zawsze wypatrują każdej odrobiny koloru, żeby dodać swojemu odcieniowi wyjątkowości. Ja z dumą nazywam swoje cynamonowymi, ale elegancko ubrana babka w wydziale komunikacji odmówiła wpisania mi koloru cynamonowego do prawa jazdy, więc do dzisiaj staram się nadać nową jakość brązowi. I jeszcze o mnie usłyszą! Powstanę z popiołów i rozpocznę nową batalię z tą kobietą, jej różowymi paznokciami i okrągłymi kolczykami w uszach.

Wciąż się dziwię, gdy patrzę w lustro na szczupłą twarz. Kiedyś miałam wielkie, pucułowate policzki i ogromne nawisy pod brodą i na powiekach. I zwały tłuszczu na szyi. Nawet płatki uszu miałam otyłe. Tata co lato wysyłał mnie na obozy dla odchudzających się, ale to nigdy nie skutkowało, bo w czasie treningów chowałam się w piecu – taktyka tyleż ryzykowna, co skuteczna. Wolałam spalić się na bekon, niż się kompromitować, trzęsąc podskakującymi fałdami tłuszczu i demonstrując żenujący brak kondycji. W autobusie zajmowałam dwa miejsca. Cały czas muszę sobie przypominać, że już tyle nie potrzebuję.

Gdybym była bogata jak Gin, moja dawna przyjaciółka, na szesnaste urodziny oprócz BMW, czy czegoś w tym stylu, dostałabym liposukcję. Swoją drogą tłuszczem, który zrzuciłam, przetopionym na olej napędowy, można by to BMW napędzać przez wiele miesięcy. W końcu zaczęłam się odpowiednio ubierać, pilnowałam kalorii i biegałam rano i wieczorem, więc stopniowo budowałam mięśnie i obeszło się bez chirurgicznego usuwania tłuszczu. Wciąż pamiętam, jak nienawidziłam każdej sekundy diety i ćwiczeń, ale teraz to już odległe, choć wciąż bolesne wspomnienie. W przeciwieństwie do tego żywego i wyrazistego, od którego wszystko się zaczęło.

„Nie umawiam się z brzydkimi dziewczynami”.

Brzydkimi.

Dotykam swojej twarzy, a dziewczyna w zaparowanym lustrze robi to samo.

Brzydka.

Brzydka, brzydka, brzydka, brzydka. Nie wyładniałam od purpurowych pasemek. Od schudnięcia też nie. Mam tę samą twarz, co zawsze. Trochę szczuplejszą, fakt, ale tę samą. Nos jest nadal spłaszczony, broda za szeroka. Kreska eyelinera, którą maluję codziennie, została pod prysznicem, więc wyglądam na bladą i zmęczoną. Codziennie, gdy suszę przed snem włosy, wkładam bokserki i wygodną koszulkę, prześladuje mnie głos Bezimiennego.

Moje rozstępy – są brzydkie.

Pryszcze – brzydkie.

Obwisłe uda – brzydkie.

Jestem brzydka. I pogodziłam się z tym. Taka po prostu jestem. Aktualnie w East Summit High mówią o mnie Ta Nowa, ale gdy blask nowości zblaknie, dostanę nową ksywkę. Brzydka. To będzie najbardziej oczywiste, najlogiczniejsze. Bezimienny był okrutny, kiedy to mówił, ale miał rację. Pokazał mi prawdę i w zasadzie jestem mu za to wdzięczna. Tak jak artysta byłby wdzięczny za pokazanie mu, że lewa ręka trochę się trzęsie i nieco słabiej jej idzie gra. Dzięki temu poznałam swoje słabości, a tym samym i mocne strony.

Miłość do nich nie należy. Umawianie się na randki zdecydowanie też nie. Lubię myśleć, że do moich zalet należy za to bycie szczerze miłą, jeśli nie liczyć bicia chłopaków, którzy na to zasłużyli. Więc będę miła. Postaram się trzymać z dala od innych. Nikt nie chce brzydoty w towarzystwie. A nawet gdyby chciał, źle by na tym wyszedł. Jestem głośna, wściekła i sarkastyczna. Nikt tego nie lubi. Bezimienny nauczył mnie i tego. Że mam się nie zbliżać. To prawdziwa życzliwość.

Wzdycham i kładę się do łóżka. Czeka tam na mnie Panna Muffin, trochę wyblakła, ale wciąż cudownie miękka panda. Przytulam ją i chowam twarz w jej brzuszku made in China.

– Panno Muffin… Walnęłam dzisiaj kogoś. Chyba spieprzyłam sprawę.

Patrzy świdrującymi oczami, jakby chciała powiedzieć: „Wiem, skarbie. Taka już jesteś. Ale kocham cię mimo wszystko”.

Udaje mi się przespać cztery godziny, gdy nagle zapalają się wszystkie światła. Podrywam się do pozycji siedzącej i przecieram oczy, żeby widzieć wyraźniej. Na zewnątrz jest ciemno. Mama stoi w progu i trzęsie się jak osika. Zrzucam kołdrę i podbiegam do niej.

– Znowu? – Kiwa głową, a oczy ma szkliste i utkwione w jakimś punkcie w oddali. Obejmuję ją i prowadzę z powrotem do sypialni.

– Przepraszam – szepcze i wchodzi do łóżka. Nakrywam ją kołdrą i się uśmiecham.

– Nic nie szkodzi. Pójdę po materac i położę się z tobą.

Gdy wracam ze strychu, mamy nie ma.

– Mamo? Mamo!

Okno jest otwarte. Wychylam się patrzę w dół. Proszę, nie. Proszę, tylko nie to.

– Tu jestem.

Mówi cicho, a jej głos dochodzi z oddali. Idąc jego śladem, docieram do łóżka. Leży pod nim, na podłodze, z kolanami przyciśniętymi do piersi.

– Mamo, co ty…

– Tu jest bezpieczniej – mówi. – Wejdziesz do mnie?

– W łóżku będzie ci znacznie wygodniej…

– Nie! – piszczy i zatyka uszy. – Nie, nie, nie mogę! Nie zmusisz mnie!

– Dobrze, już dobrze – uspokajam ją i kładę się na płask. Przywieram do brudnego dywanu, sprężyny materaca wbijają mi się w żebra, ale łapię ją za rękę. – Nic nie szkodzi, jestem tu. Zostanę z tobą.

Atak paniki przechodzi, powoli kiwa głową i lodowatymi palcami ściska moją dłoń. Czasem wypowiada przez sen jakieś słowa, których nie rozumiem albo nie chcę rozumieć i myślę, że gdybym tam była, zabiłabym go. Powinnam była być. Z nią, a nie z ciocią Beth. Powinnam była ją chronić, zauważyć sygnały ostrzegawcze, gdy przyjeżdżałam na święta, powinnam…

– Przepraszam – szepcze przez sen, cichutko jak dziecko. Obejmuję ją, przyciskam do piersi i zapadam w niespokojny sen, otoczona zapachem lawendy i smutku.

Po imprezie w poniedziałek w szkole jest dziwnie. Wiele osób coś wie i czegoś się wstydzi, ale nikt nie pamięta, czego konkretnie. Może ktoś zaangażował zbyt wiele zębów w całowanie cudzej dziewczyny, może zapomniał powiedzieć o zerwaniu, może jakaś panna wrzuciła mentosa do rumu z colą swojego byłego chłopaka? Albo jakaś para się ze sobą przespała, a on miał małego ptaszka. Zawsze się okazuje, że ktoś ma za małego.

– Właśnie, tak zrobię! – wykrzykuję w trakcie spożywania wprost obrzydliwej kanapki z tuńczykiem. – Rozpuszczę plotkę, że ma małego. To jedyne, czym się przejmują kolesie, swoimi ptaszkami. Uderzę tam, gdzie boli najbardziej, w przenośni i dosłownie.

Kayla unosi brwi i skubie miniaturowe marchewki.

– Aż tak go nienawidzisz?

Gdy dzisiaj parkowałam przed szkołą, czekała na mnie, niepewna i cała w uśmiechach. A teraz je ze mną lunch! To cud wart odnotowania w Księdze Objawienia. W każdym razie będzie to na pewno pierwszy wpis w mojej księdze Masakr-Z-Połowicznie-Szczęśliwymi-Zakończeniami. Kayla jest miękka jak króliczek, lojalna jak pies i bardzo, bardzo zapatrzona w pewnego lodowatego wieprza, ale z tym sobie poradzimy. Jak dobrze pójdzie, to bez broni palnej.

– Isis! – Podbiega do mnie dziewczyna, której nigdy wcześniej nie widziałam. – To prawda? – Całowałaś się z Jackiem u Avery, a potem go walnęłaś?

– Nie całowałam się z nim. On się do mnie przychrzanił – poprawiam ją. – Ślinił się wszędzie. To nie był pocałunek, tylko katastrofa. Zrobiło się tak koszmarnie, że musiałam go walnąć. Tak koszmarnie, że moja ręka sama zacisnęła się w pięść, a mięsień drgnął i uruchomił mechanizm obronny przed jego żałosnością. Wszystkie dziewczyny powinny być wyposażone w taką zdolność. Przekaż dalej.

Dziewczyna kiwa głową radośnie i pędzi do przyjaciółek. Kayla krzyżuje ramiona na piersi i chrząka.

– No co? – Robię minę, jakbym była ucieleśnieniem niewinności.

– Po co rozsiewasz takie plotki?

– Jak wszyscy się dowiedzą, że on się nie umie całować, śliczne i dobre dziewczęta, takie jak ty, przestaną wychodzić z siebie, żeby się z nim umówić. Moc plotki dosięgnie zwierza głęboko w legowisku, tam, gdzie nie sięgają miecze.

Ona kręci głową.

– Strasznie jesteś dziwna.

– A także bardzo rozemocjonowana na myśl o zatopieniu w bursztynie wyrazu jego twarzy, gdy się zorientuje, co wszyscy o nim mówią. Będę go nosiła na szyi. Zemsta jest słodka.

– Co ci powiedział, że tak go znienawidziłaś?

Odchrząkuję, bo nie mam zamiaru opowiadać o swojej paskudnej przeszłości dopiero co poznanej, potencjalnej prawie-być-może-przyjaciółce.

– Dobrze, powiem ci. Obraził ciebie. A potem obraził mnie, co w ogóle nie było fajne, bo obiektywnie rzecz biorąc, nie ma we mnie nic, do czego można by się przyczepić. Gdybym była choć odrobinę mniej idealna, pewnie bym się przejmowała. Ale jestem doskonała. A jednak udało mu się odrobinę mi dopiec, a prawo stanowi, że nawet minimalne dopieczenie bywa przykre. Więc musiałam się odpłacić. Oko za oko i tak dalej.

Przechyla głowę, a marchewka zwisa jej z ust. Precyzuję więc:

– Tak powiedział Szekspir. Zdaje się, że koleś handlował gałkami ocznymi.

Wtedy nadchodzi Avery, obstawiona dwiema dziewczynami, których imion nie pamiętam, ale które bardzo, i na darmo, starają się wyglądać równie szczupło i bezwzględnie stylowo jak ona. Kayla natychmiast się podrywa, łapie tacę z jedzeniem i zaczyna się jąkać:

– P-przepraszam, ale muszę lecieć.

– Aha? Tak?

Podbiega do Avery, a po drodze rozsiewa wkoło marchewkę wyglądającą jak krople krwi. Stojący w kącie woźny robi minę tylko odrobinę różniącą się od jego zwyczajnej, komunikującej coś w stylu dajcie-mi-powód-a-zostanę-seryjnym-mordercą. Kayla widocznie nie chce, żeby Avery się dowiedziała, że ze mną rozmawia, co mi nie przeszkadza, bo mnie Avery nie lubi, a Kayla przyjaźniła się z nią wcześniej. To oczywiste, że wybiera ją, a nie mnie i mówię to z minimalną porcją goryczy. Wszystko trzyma się kupy. Przez chwilę tylko zabawiam się myślą, że Jack miał tamtego wieczoru rację, mówiąc, że Kayli tak naprawdę nie podoba się to, co robią jej przyjaciółki, a jednak zmusza się do tego samego.

Kręcę głową i śmieję się w kanapkę, rozsiewając po blacie gustowny wzorek z tuńczyka. Nie. Ktoś tak pretensjonalny i pochłonięty sobą nie ma pojęcia o związkach międzyludzkich. Jack nie wie, przez co przechodzi Kayla ani ktokolwiek inny. Łącznie ze mną.

Wstaję, odstawiam tacę i wcześniej idę na lekcję. Nie ma sensu siedzieć samej w stołówce i jeszcze ostentacyjniej niż dotąd dawać wszystkim do zrozumienia, że jestem ćwokiem, który nie ma znajomych.

Wrześniowy dzień jest chłodny i już jesienny, ale słońce jeszcze przygrzewa. Liceum East Summit High School wygląda jak wszystkie inne: biały budynek z przeszklonymi korytarzami. Na zewnątrz jest wielki teren rekreacyjny, z trawą, choinkami, fontannami z wodą pitną i ławkami, a budynki są ustawione wkoło. Przed wejściem wisi flaga, a z tyłu jest stadion sportowy, na którym zdaje się częściej przegrywamy niż wygrywamy. Ucieleśnienie Ameryki Środkowej i jej nudy. W mojej starej szkole rosły przynajmniej baniany, a co jakiś czas zdarzała się inwazja szopów, które wprowadzały trochę emocji. Tutaj mogę sobie najwyżej powspominać, chodząc samotnie z klasy do klasy i w pojedynkę odrabiając lekcje. Choć aktualnie mknę na fali fałszywej popularności, która się długo nie utrzyma.

Dostrzegam go w połowie drogi na lekcję z panią Gregory.

Rozmawia z dyrektorem Evansem, łysiejącym mężczyzną w garniturze śmierdzącym trochę kulkami na mole, a trochę nieświeżą rybą. Kiedy stoi obok wymuskanego, wyluzowanego Jacka, wygląda jak bełkoczący krasnal. Z tej odległości nos Jacka prezentuje się nienagannie, co mnie rozwściecza. Przydałby się choćby strupek czy jakiekolwiek znamię. Nie widzą mnie, bo stoję za drzewem, ale słyszę ich doskonale.