LOVE Line - Nina Reichter - ebook + książka

LOVE Line ebook

Nina Reichter

3,9

Opis

„Gdy spotkasz kogoś, w kim mógłbyś się zakochać, wiesz o tym od razu”

Matthew Hansen - przystojny młody psycholog - doradza kobietom, jak zbudować satysfakcjonujący je związek i nie pozwolić sobą manipulować.
Jest twórcą popularnej internetowej audycji LOVE Line, a jego charyzma i celne rady przyciągają miliony słuchaczek.
Zrządzeniem losu spotyka Bethany McCallum, będącą w trakcie rozwodu dziennikarkę luksusowego magazynu dla kobiet. Otrzymuje ona zlecenie napisania artykułu obnażającego metody stosowane przez hermetyczną grupę tak zwanych pick-up artists, czyli trenerów podrywu. Nieetycznych manipulantów, którzy szkolą mężczyzn, jak zaciągnąć kobiety do łóżka.

Ich drogi krzyżują się przy stoliku pewnej bardzo nietypowej restauracji. Wzajemne przyciąganie sprawia, że Matt postanawia zbliżyć się do Bethany. Aby to zrobić, będzie musiał podzielić się z nią swoją wiedzą.

Tymczasem napięcie między nimi staje się coraz silniejsze.
Ale oboje coś ukrywają.

Nowa powieść autorki bestsellerowej serii „Ostatnia Spowiedź”

„Inteligentna! Świetna!
Literatura kobieca na wysokim poziomie.
Polecam!"


Anna Dereszowska

Piękna i fascynująca powieść. Nina Reichter znów jest w szczytowej formie.

Krystyna Meszka, cyrysia.blogspot.com

LOVE Line sprawi, że kobieta zyska pewność siebie i zacznie patrzeć mniej krytycznym okiem na swoją osobę. Pozna manipulacyjne sztuczki mężczyzn i dowie się, jak na nie odpowiadać.

Natalia Ptaszyńska, dwiestronykultury.pl

Sensualna opowieść o spektakularnych błędach, wielkich namiętnościach oraz bezkompromisowych grach miłosnych. Absolutnie uzależniająca lektura!

Angelika Zdunkiewicz, lustrorzeczywistości.pl

Nie nastawiajcie się, że LOVE Line będzie podobna do Ostatniej Spowiedzi. To zupełnie inna powieść. Dojrzalsza, w pewnym sensie ambitniejsza, a na pewno bardziej wymagająca.

Małgorzata Chlipała, blaskksiazek.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 564

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (156 ocen)
58
45
32
17
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PaulaMach

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam ❤
00
amelianowak

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!
00

Popularność




CZĘŚĆ ISIEDEM LAT WCZEŚNIEJ

 

Zapytasz mnie, dlaczego nie opowiedziałam ci tego wcześniej. Ponieważ wiem, jaką siłę ma opowieść. Może zmienić bieg historii. Może ocalić życie. Ale można też w niej zatonąć na dobre.

 

Jodi Picoult

 

 

 

 

 

 

 

playlista na końcu książki

 

 

 

 

Piątek, 22 grudnia, Nowy Jork

 

 

Dla Matthew to była ostatnia szansa.

Niestety śnieg padał bez przerwy. Jak to przed świętami, Nowy Jork wibrował magiczną atmosferą, ale Matt, stercząc od dwóch godzin w Central Parku, wcale jej nie czuł. Stres i widmo rosnących długów ubijały mu nastrój, tak że w nosie miał świecące dekoracje. Ponadto zimno już dawno znalazło drogę pod płaszcz. Kawały zbitego śniegu, który zalegał chodniki, zmieniały się w maź i od dłuższej chwili czuł denerwującą wilgoć w butach.

Może i drzewa przystrojone migocącymi lampkami były czarujące, ale razem z Trevornem spędzili tu większość popołudnia, więc trudno było o entuzjazm.

Pieniądze się kończyły, a pech chciał, że egzaminator Jack Trevorn go nie lubił, więc jeśli teraz Matt jakoś nie błyśnie, to będzie musiał przełożyć robienie certyfikatu. A wtedy równie dobrze mógł pakować walizkę i wracać do Wielkiej Brytanii, bo po opłaceniu szkoleń i tak nie miał już złamanego grosza.

Nie przypuszczał, że wyprawa do Stanów będzie taką porażką. W Londynie mówili, że się do tego nadawał…

Że „miał warunki i był niezły, bo umiał improwizować i zwracał uwagę”.

– No dobra, panie Lloyd, ta w futrzanych butach, z gazetą w dłoni.

– Tylko numer?

– Zobaczymy. Ale tym razem nie ma zmiłuj, że weszła do metra. I żadnych zmian targetu. Albo ci się uda, albo nie nadajesz się do tej roboty. I pamiętaj… – Postukał palcem w swoje ucho. – Żadnych sztuczek.

Matt przełknął ślinę i kiwnął głową. A potem ruszył w kierunku parkowej alei.

I wtedy stało się najgorsze. Rzutki młody chłopak pojawił się znikąd i zajął mu cel.

*

Gdy spotkasz kogoś, w kim mógłbyś się zakochać, wiesz o tym od razu – kusił nagłówek wewnątrz czasopisma.

Beth przerzuciła wzrok z powrotem na okładkę.

„Galaxy”.

Piękny błyszczący papier. Ekskluzywny magazyn dla kobiet.

Wracała przez Central Park z uniesioną wysoko głową. Mokry śnieg na chodnikach sprawił, że wilgoć przesiąkła jej do butów, a elegancka garsonka i płaszcz były fatalnym strojem na tę pogodę, ale dziś niewiele ją to obchodziło. Klapiąc w futrzanych śniegowcach po chodniku pokrytym breją, ze szpilkami upchniętymi w wielkiej torbie, wizualizowała sobie ostatnie piętnaście minut, które spędziła w ciasnym pokoju na czterdziestym drugim piętrze przy Ósmej Alei.

I nie miała wątpliwości. W „Galaxy” chcieli ją przyjąć. Serce jej dudniło i gdy tylko wyfrunęła z budynku, poczuła dreszcz podniecenia.

Ale było coś jeszcze.

Oczywiście to mogły być nerwy. Starała się nie jeść tego ranka, bo z doświadczenia wiedziała, że gdy czekało ją coś stresującego, żołądek wpadał w spazmy. Przezornie przełknęła tylko parę biszkoptów; suchych, mdłych i niegroźnych. A jednak czuła dyskomfort i nie opuszczało jej wrażenie, że powinna się napić ciepłej herbaty. Dziwne uczucie mdłości pojawiało się i przechodziło.

Teraz chyba znowu nieco słabło.

Gdy oddaliła się na kilkanaście metrów od wejścia do Hearst Tower, niecierpliwie chwyciła za telefon.

Męski głos pojawił się w słuchawce już po drugim sygnale.

– To pilne? – rzucił Robert.

– No nie wiem – odparła zaczepnym tonem. – Ale co ty na to, że redaktorka czołowego miesięcznika dla kobiet zaprasza cię dziś na kolację? – zapytała entuzjastycznie.

Reakcja z drugiej strony brzmiała jak westchnięcia przeplatane zmęczonym pocieraniem twarzy.

– Beth…

Energicznym krokiem wskoczyła na chodnik.

– Zrobię sushi, a potem poświętujemy. Dostałam tę robotę!

– To fajnie. Naprawdę się cieszę.

– Ale? – Trafnie wyczuła jego rezerwę.

– Zrozum, mam dziś kupę pracy. Przed świętami w „New Jork Timesie” chodzą wszystkie tłoki.

Powstrzymała ręką człowieka, który chciał wcisnąć jej ulotkę, a potem jeszcze dwóch, którzy stali obok niego.

Po co nadal produkowano te świstki? Nikt ich nie chciał.

Ale nim zrobiła kolejne dwa kroki, przypomniało jej się, co zawsze powtarza ojciec: „Stoją na mrozie i pewnie dostają centa za każdą…”. Cofnęła się, wzięła po ulotce od wszystkich mężczyzn, a jeden z nich podziękował jej krzywym, lecz bardzo szczerym uśmiechem.

Na myśl o ojcu odruchowo sięgnęła do szyi, gdzie znajdował się pewien srebrny łańcuszek. Dotyk znajomego metalu zawsze ją uspokajał. Gdy wróci do domu, sprawdzi, która godzina jest w Palestynie. Być może teraz, gdy praktycznie już dostała tę pracę, ojciec spuści z tonu i będą mogli porozmawiać o „Galaxy” bez jego wyrzutów. Ta ostatnia kłótnia przed jego wyjazdem była naprawdę okropna.

– A w weekend? – zaczęła znowu. – Kupię szampana.

– Albo bitą śmietanę, a potem nakryjemy ręcznikami łóżko? – To był ten sam dwuznaczny sugestywny ton, na który Robert kiedyś ją poderwał.

Liceum jednak było dawno temu.

Poza tym teraz Beth już wiedziała na pewno, że poza miłym dreszczem, który ją przechodził, gdy Robert mówił tym tonem, nie czeka jej nic specjalnego. Odkąd pracował w „New York Timesie”, przychodził do mieszkania wypruty z entuzjazmu i zmęczony. Poza tym ostatnio zachowywał się tak, jakby normalny seks z nią już trochę go nudził. Stąd brały się pomysły, jak ta idiotyczna bita śmietana. A potem, w te dni, gdy miał więcej stresu w pracy, odstawiał jednoosobowy popis, jakby chciał udowodnić – przede wszystkim sobie – jakim to jest odpornym, sprawnym, osiągającym wyniki mężczyzną. Nie miało to nic wspólnego z wybuchem pożądania. W te dni najciekawszą częścią wieczoru była dla Beth leniwa rozmowa, gdy leżeli potem w łóżku, zmęczeni i nieco rozczarowani.

Jednak mimo to, żeby wydać się miłą, rzuciła do niego zabawnie:

– Przygotuj listę życzeń.

Nic nie odpowiedział.

A potem dodała melancholijnie:

– Prawdopodobnie będę miała swój boks w skrzydle B… pod starym gabinetem taty.

W tle usłyszała wysoki kobiecy śmiech, brzmiący, jak gdyby ktoś kogoś łaskotał. Najpierw wyraźny, potem stłumiony, a następnie zastąpił go odgłos, jakby słuchawka telefonu otarła się o sweter.

– To Sara? – zapytała Beth, starając się mówić z luzem, którego nie czuła.

– Taa, wiesz, jaka ona jest… Zwariowalibyśmy w tej pracy, gdyby nie drobne koleżeńskie żarty.

– Aha – bąknęła bez przekonania.

Po chwili Robert znów się odezwał:

– Słuchaj, muszę kończyć. Nie czekaj dziś na mnie. Wyjdę pewnie po północy i nie chce mi się jechać do East Hills. Oblejemy to w weekend. Upichcę coś, jeśli zrobisz zakupy – powiedział, jakby oferował jej coś specjalnego. Ale zanim się rozłączył, rzucił jeszcze coś, co widocznie skojarzyło mu się z ojcem Beth: – Sajgon tu jak na wojnie.

„To było wyjątkowo delikatne…”

– Sajgon tu jak na wojnie… – powtórzyła Beth, wsuwając telefon do kurtki. – Zwariowalibyśmy… A świstak siedzi i zawija je w te sreberka… – mruknęła, mijając Wollman Rink, po którym w mroźnym powietrzu ludzie szusowali na łyżwach wśród wirujących płatków śniegu.

Zwolniła na chwilę. Zawsze lubiła to miejsce. Zimą tętniło życiem. Otoczone z jednej strony parkiem, a z drugiej światłami Nowego Jorku, skąpane w śniegu, o tej porze roku wyglądało niemal jak upudrowane.

W tej samej chwili doszły ją odgłosy wybuchającej awantury.

– Przecież nic jej nie napisałem! Możesz sobie przejrzeć!

– Jasne. Czyli esemesuje bez powodu!

Mieli może po szesnaście lat. Ona zamaszyście wyrywała się z jego objęć, by odejść, jednak gdy się odwróciła i ruszyła, on gwałtownie chwycił ją za kurtkę i obrócił do siebie.

„Pasja” – pomyślała Beth. „Jeszcze nie wiedzą, jakie to ulotne”.

Nim minęła chwila, para zaczęła się całować, a wirujące Wollman Rink za nimi wyglądało jak filmowe tło.

W tamte wieczory, kiedy Robert przyjeżdżał do East Hills i zostawał na noc, już się nie kłócili. Gdy się nie zgadzali, rozchodzili się po prostu w różne strony.

Właśnie w chwili, gdy Beth zastanawiała się, dlaczego nigdy nie przyszli tu na łyżwy, usłyszała młodzieńczy, nabrzmiały handlowym entuzjazmem głos.

– Dzień dobry! Obiecuję, że zajmę pani tylko chwilę! – zawołał młokos, przypominający domorosłego sprzedawcę polis ubezpieczeniowych. Utkwił w niej wzrok, zastąpił jej drogę i stanął idealnie na wprost.

Słyszała kiedyś, że tego właśnie uczą tych wyrostków. Gdy chcesz sprzedać coś mężczyźnie, nie powinieneś stawać na wprost niego, patrzyć mu w oczy ani zachodzić mu drogi. Prowokowało to jakiś atawizm. Teoria polecała stanąć z boku. Natomiast kobietę należało zdominować. Wykorzystywali to uliczni handlarze. Zachodzili drogę, patrzyli prosto w oczy – kobiety zatrzymywały się odruchowo.

Czytała kiedyś, że niektórzy dla lepszego efektu unosili także dłoń, jak policjanci kierujący ruchem. Idioci.

Irytacja rozmową z Robertem momentalnie ustąpiła, gdy silniejsza stała się ochota utemperowania wyrostka.

– To pani szczęśliwy dzień!

– Doprawdy?

Jednak Beth spojrzała na młokosa. Miał przekrzywiony krawat, a spod kurtki, stanowczo za cienkiej jak na ten mroźny wieczór, wystawał pomięty garnitur. Chłopak musiał zaczepiać tu ludzi już od dłuższego czasu. W rękach trzymał podkładkę z klipem, jak konferansjer prowadzący event. Jego wzrok, wyrazisty i skupiony, z nastoletnim skrępowaniem zlustrował ją z góry na dół.

– Czy dostała już pani prezent od naszej firmy?

Na razie wygrała litość. Póki nie przegiął, postanowiła oszczędzić mu lekcji.

– Nie biorę prezentów od nieznajomych. – Wyminęła go.

– To mądra zasada. W takim razie poznajmy się. – Wskoczył znów przed nią, tym razem z wyciągniętą ręką. – Jestem…

Spojrzała na jego dłoń.

– Twardy zawodnik, co?

Nabrał powietrza w pierś, najwyraźniej połechtany.

– Naprawdę się śpieszę… – To było ostatnie ostrzeżenie.

– Nasza firma organizuje promocję! Ten flakon perfum jest już pani! – Wepchnął jej pudełko do ręki. Opakowanie wyglądało na tandetną podróbkę zapachu od Naomi Campbell.

– Dziękuję. – Oddała mu kartonik.

– Nalegam. – Zwrócił jej go z uśmiechem.

– Jesteś natrętny – powiedziała stanowczo i ruszyła przed siebie.

– Ale przynajmniej nie nieelegancki… – ocenił śpiewnym tonem, gdy zostawiła go za plecami.

Zatrzymała się.

– Jest pani mądrą kobietą… – perorował dalej, niezrażony. – Na pewno pani wie, że prezentów się nie zwraca…

A jednak. Nie biedny studenciak, ale młoda akwizytorska żmija.

Gdy Beth się odwróciła, jej brew drapieżnie celowała w górę.

Chłopak triumfował z cwaniackim uśmiechem na ustach. Najwyraźniej niczego się nie spodziewał.

– Mały ten Nowy Jork… nie sądzisz? – powiedziała.

Zamrugał. Jego uśmiech jeszcze miał się dobrze.

– Czy moja uroda jest aż tak pospolita, że od popołudnia o mnie zapomniałeś?

Uśmiech na jego twarzy powoli zmieniał się w wyraz konsternacji.

Cyniczna kokieteria w jej głosie umknęła uwadze młokosa, ale i tak chyba instynktownie czuł, że grunt zaczął palić mu się pod nogami, bo się wyprostował.

– Słucham?

– Spotkaliśmy się już. Dziś. Przy metrze. Nie pamiętasz? – zmyśliła. – Zaczepiłeś mnie… Proponowałeś perfumy. Na pewno byłam tylko jedną z wielu. A ja… musiałam wtedy iść do pracy. Ale potem myślałam o tobie. Nie miałam wtedy nic pod płaszczem… – Miękko przekrzywiła głowę, patrząc mu cały czas w oczy i rozchylając usta niczym Marilyn Monroe.

Jego topniejący wzrok aż przyprawiał o litość.

– Ja mogę… to znaczy… – wybąkał, lecz wtedy z tyłu dobiegł niski głos:

– Jeremy, to nie będzie konieczne. – Z pewnością starszy od wyrostka, ale wciąż młody mężczyzna położył chłopakowi rękę na barku i odsunął go do tyłu. – Dziękuję, że zatrzymałeś tę panią, i wierzę, że robiłeś, co mogłeś, by sprzedać nasz produkt.

Mówił z nadętym brytyjskim akcentem i wyglądał niczym wczesny Gosling w tym swoim długim płaszczu.

Beth lekko się wyprostowała i poczuła się dziwnie skrępowana. Dawno jej się to nie zdarzyło. Ostatnim razem w szkole średniej, gdy Nathan Deeds, kapitan drużyny koszykarskiej, zderzył się z nią w stołówce zaraz po tym, jak wyobrażała sobie, że się całowali.

To był ten typ mężczyzny, który zdobywał serce dziewczyny jednym uśmiechem; mógłby grać w każdej reklamie i właśnie dla niego wymyślono kremowe wełniane golfy.

Momentalnie poczuła się świadoma wszystkich swoich niedoskonałości. Makijaż z rana z pewnością się starł, ukazując teraz poróżowiałą z zimna cerę, i miała fatalne buty, które włożyła, gdy ściągnęła szpilki po wyjściu z rozmowy kwalifikacyjnej.

Zerknęła na niego ukradkiem.

„Ile może mieć lat?” – pomyślała. „Dwadzieścia jeden? Dwadzieścia trzy?”

Starała się nie dać po sobie poznać, że poczuła się przy nim nieswojo.

– To teraz działacie dwójkami? – Po kolei spojrzała w twarz każdemu z nich. – To twój skrzydłowy? – Kiwnęła głową na blondyna. Mina młokosa mówiła, że spodziewa się zaraz odkryć, że jest w ukrytej kamerze. – Jeśli tak, powinieneś się lepiej wystroić, bo kolega sprzątnie ci chętnych sprzed nosa. – Oderwała wzrok od szczeniaka. – A ty…

– Matt.

– Matt. Powinieneś wpaść trochę później. Być może udać zadowolonego klienta lub kogoś w tym stylu. No i nie możesz mu przerywać. To niekoleżeńskie – pouczała.

– Najambitniejsza studentka na roku?

Cofnęła się trochę.

– Co to ma do rzeczy?

– W zasadzie nic. – Roześmiał się protekcjonalnie.

– W książkach dla handlowców piszą, żeby używać nadętego tonu?

Normalnie nigdy nie wdałaby się w tę dyskusję. Starała się zdusić myśl, która podsuwała powód tego zachowania. Z drugiej strony zawsze była zacięta. Matka powtarzała jej, że to dlatego, że wychowała się z Gemmą.

Facet uśmiechnął się i pokiwał głową, jakby przyjmował feedback, mimo że brwi miał kpiąco uniesione.

– Jak masz na imię?

Wahanie trwało tylko chwilę. Potem odparła:

– Bethany.

– Bethany. Kiepski dzień? – Uśmiechnął się, znów wyglądał jak ktoś, kto jest o krok do przodu.

A potem wyciągnął z portfela jakiś banknot, wcisnął go w rękę młokosowi, który dotąd ruszał głową, jakby oglądał mecz ping-ponga, i następnie poklepał go po ramieniu. Matthew nie uważał, że przekupstwo to dobra metoda. Ale ten przypadkowy uliczny sprzedawca mógł pokrzyżować mu plany. Najwyraźniej pech miał wiele odmian.

– Jeremy, nie przychodź jutro do pracy, widocznie to nie dla ciebie. Rozliczenie za zeszły tydzień prześlę ci po weekendzie. Przykro mi, wiem, że masz kiepską sytuację, ten chory pies i nieopłacony czynsz, ale pani poczuła się osaczona. – Posmutniał. – Nie każdy ma talent do pracy z ludźmi.

Beth drętwiała, stojąc bez słowa.

– Chociaż blef z płaszczem i niczym pod spodem był naprawdę świetny – powiedział teraz do niej, spoglądając spod długich rzęs.

Miał jasne włosy i ciemną oprawę oczu, jak członek boysbandu, w którym kochała się jako dziecko. Nagle przypomniała sobie, że wychodząc z biurowca „Galaxy”, nie spojrzała w lustro.

On natomiast wydawał się skupiony, jakby tłumił jakieś uczucie. Co to było? Rozbawienie?

– Chyba zaszła pomyłka… – bąknął w końcu młokos. – Nie nazywam się…

Tajemniczy Gosling wszedł mu w słowo.

– Istotnie! Zaszła! Nie ubrałeś się tak, jak kazałem. – Surowo zmierzył go wzrokiem. – To nie jest krawat, który dostałeś od firmy, zgadza się? Oczywiście zdasz służbowe ubranie, ale możesz wysłać je pocztą. – Spojrzał na niego ponownie. Zamilkł i w końcu machnął ręką. – Nie powinienem darować ci garnituru, choćby był wart pięćdziesiąt dolców, ale specjalnie skracaliśmy nogawki, więc weź go, trudno. Służbowy telefon oddasz…

– Chwileczkę! – wcięła się Beth, zanim zdążyła pomyśleć. – Nie może pan… – zreflektowała się, że najprawdopodobniej rozmawia z równolatkiem. – Nie możesz tak po prostu go zwolnić!

Trudno było uwierzyć, że go zatrudniał. Kierować firmą w jego wieku? A może to taka piramida? Jak Avon albo Mary Kay?

– Obawiam się, że mogę, i właśnie to zrobiłem. – Uśmiechnął się z pobłażaniem.

Oczywiście zastanawiała się, czy to nie jakaś… taktyka handlowa.

Ale jeżeli istniała szansa, że ten gość się nie zgrywa, nie chciała nikomu zaszkodzić. Jasne, uliczni handlowcy byli zmorą, ale dziś sama czuła się oceniana. I mimo kilku potknięć przy pytaniach o historię prasy drukowanej udało się! A teraz miałaby jak hipokrytka zostawić to tak i pójść dalej?

„Pamiętaj, karma wraca” – zagrzmiał jej w głowie głos Nathalie, zakręconej na punkcie New Age dziewczyny, z którą siedziała na warsztatach z technik nowych mediów. Beth uznała, że nie chce pogrążać młokosa z fatalnym krawatem.

– A gdybym tak wzięła te perfumy?

Matt powstrzymał ją uniesieniem ręki. A potem zwrócił się do niej najbardziej rzeczowym tonem, na jaki mógł się zdobyć, aby nie wpaść w dołek, który sam wykopał.

– Musimy jakoś testować pracowników. Jeremy trafił na ciebie… Miał pecha, czasem tak się zdarza. Poza tym wybrał kiepskie miejsce. Przy Columbus każdy się śpieszy. – Zrobił szeroki gest ręką. – Niewiele to lepsze od wejścia do metra. – Zamilkł na chwilę, a potem wypuścił powietrze. – Chodźmy, przyjacielu. – Chwycił młokosa lekko za bark i poprowadził kilka metrów, a w tej samej chwili powiedział półgłosem: – Zmyj się stąd, tylko dyskretnie, a jak przejdziesz za róg, to sięgniesz do kieszeni, gdzie oprócz forsy masz moją wizytówkę. Zmyjesz się, a jutro, jak się odezwiesz, dostaniesz następny taki banknot, stoi?

Młokos kiwnął głową.

Puścił się przed siebie szybkim krokiem, a Matt, idąc noga za nogą, w myśli odliczył: „trzy, dwa, jeden”.

– Chwileczkę! – zawołała Beth, na co Matt zatrzymał się z uśmiechem. Uśmiech ten oczywiście zniknął, gdy aktorskim piwotem odwrócił się do kobiety.

Ostatni raz krzyknął za chłopakiem:

– Rozliczenie przyjdzie koło wtorku.

– Tak nie można. Poczekaj! – zawołała Beth za tamtym, ale młokos nie zwolnił, za to Matt uczynił krok w jej stronę.

– Proszę natychmiast zawołać to dziecko. Nie zrobił nic złego. Żądam…

– Jedynaczka?

Zamrugała.

– Słucham?

– Albo problemy z uznaniem autorytetów. Jedno z dwóch. – Potarł dłonie w rękawiczkach. – W grę wchodzi jeszcze córeczka tatusia, ale tu nie zaryzykuję. Nie mówiłabyś wtedy o skrzydłowych. – Zrobił cyniczną minę.

Mogłaby przysiąc, że się bawił. W przerwach, gdy nie hipnotyzował jej wzrokiem.

Nagle spojrzał na jej buty.

– Planowałaś dzisiaj ciężki dzień?

Naraz zatęskniła za ładnymi szpilkami, które tuż po wyjściu z redakcji „Galaxy” zmieniła na zniszczone futrzaste kozaki. Śniegowce wydały jej się tandetne przy jego eleganckim płaszczu ze stójką. Po raz drugi dziś poczuła, że tęskni za przedmieściami i że Nowy Jork ją przytłacza. Tu wszystko musiało być piękne, wyjątkowe.

– A co to ma do rzeczy? – obruszyła się.

– Zaiste niewiele – odparł z nonszalancją, która uchodziła jedynie Anglikom. – Powiedz, to był czynsz czy pies?

– Słucham?

– Co zadziałało? Zaczęłaś go bronić.

Milczała. A potem zmarszczyła brwi.

– No więc? – dopytywał.

W jednej chwili odzyskała rezon, a potem założyła ręce przed sobą.

– Nie jesteś jego szefem.

– Nie jestem – przyznał. – Ale tak jakbym był, bo właśnie zarobił dwadzieścia baksów, myślisz, że mogę to odliczyć od podatku?

Wydawał się zaprawiony w tego typu potyczkach.

Nagle puzzel trafił w odpowiednie miejsce układanki. Młody bóg, ubrany w elegancki płaszcz, zaczepia dziewczynę u wyjścia z parku, a gdy już zagadają się na amen i odejdą razem w stronę metra, on odwróci jej uwagę rozmową, podczas gdy jego kumple, tworząc sztuczny tłok na schodach, rozetną od spodu jej torebkę i… Nagle zorientowała się, że w głowie zamiast racjonalnych myśli słyszy gderanie własnej matki.

Miała wrażenie, że milczy zbyt długo.

– Czego chcesz, Houdini? – zapytała, ale zaraz się zreflektowała. – Nie. – Podniosła ręce. – Wcale mnie to nie interesuje. A teraz przepraszam.

Ruszyła w stronę, którą powinna podążać już dziesięć minut temu. Do stacji metra przy Columbus Circle.

– Nie jesteś zainteresowana? – zawołał.

– Tobą?

– Tym, dlaczego to zrobiłem!

Odwróciła się, zaczęła maszerować tyłem i zobaczyła, że za nią nie idzie. Stał pewny siebie, z rękami w kieszeniach, unosząc brodę.

Wzruszyła ramionami.

– Nie wiem… Z kimś się założyłeś? – odparła obojętnie.

A potem znów się odwróciła i Matt zrozumiał, że jeśli zaraz czegoś nie wymyśli, obleje egzamin.

Powiedzenie jej prawdy oczywiście nie wchodziło w grę. Musiał coś wykombinować, naprędce posklejać wiarygodną historię. Miejsce było idealne, więc nie wydało mu się to trudne.

Z drugiej strony wiedział, że musi wyłączyć mikrofon, bo jeśli Trevorn usłyszy, że zaczął coś kręcić, bez żadnych skrupułów w sekundę go udupi. Pada śnieg, najwyżej powie mu, że urządzenie zamokło.

„Może bycie PUA to nie jest twoje przeznaczenie” – usłyszał w myślach głos ojca. W sytuacjach stresowych „tatuś” często tak mu pomagał. Dodatkowo uroda Beth trochę go rozpraszała. Musiał przyznać, że chętnie umówiłby się z nią nawet bez staruszka Trevorna sapiącego mu w uchu. Lekko zadarty nos, drobna twarz. W głosie próżniacza maniera wyższej klasy średniej – częsta u osób, które wychowały się w otoczeniu stwierdzeń, że są „no cóż, w tych uprzywilejowanych trzech procentach społeczeństwa”.

Miała subtelny rodzaj urody, bezpretensjonalną fryzurę do ramion i cienki kolorowy szalik, przełamujący spokojny strój, który dyskretnie obiecywał, że nie jest banalna. No i to figlarne spojrzenie, którym trochę uciekała od rozmówcy. Zdradzało pewność siebie, którą ktoś musiał za młodu tłamsić. Stąd uniki.

Był ciekawy, co wynikłoby z jego analiz, gdyby mógł obserwować ją dłużej. Szczerze mówiąc, był więcej niż ciekawy…

Ale teraz oddalała się, idąc ośnieżoną alejką pośród migoczących świateł. Stawiając krok za krokiem, wyglądała naprawdę uroczo. I poza „powodem”, który nie pozwalał mu po prostu dać jej odejść, Matt zyskał kolejny.

– Bethany!

Udawała, że go nie słyszy.

– Beth!

Najpierw celowo nie zwolniła kroku, lecz potem, w końcu, zatrzymała się. Rozłożone ręce wskazywały, że sytuacja zaczyna ją irytować. Z ociąganiem obróciła się w jego stronę.

– Czego chcesz?

Nie lubiła takich pokręconych akcji.

Powolnym krokiem zbliżał się w jej stronę. Patrzył wprawdzie w chodnik, lecz policzki miał uniesione w uśmiechu. Jak ktoś, kto ma plan.

„Wygląda, jakby miał przećwiczony każdy krok” – pomyślała. „Jakby był pewien, że jego następny ruch zrobi na niej wrażenie”.

Gdy przed nią stanął, tylko czekała, aż przesadnie wolno otrze kciukiem wargi lub zrobi inny z tych telewizyjnych gestów, które uchodzą w telenoweli, ale w normalnym życiu wyglądają idiotycznie.

– Skoro już się go pozbyliśmy… – Kiwnął głową w stronę zaułka, w którym przed chwilą zniknął „Jeremy”. – To może uprośćmy sytuację – powiedział z pewnością w głosie. – Chcę dostać twój numer. Jak myślisz – co powinienem zrobić?

Odniosła wrażenie, że sposób wypowiadania tych zdań był dopieszczony niczym w teatrze.

Poczuła się nagle jak na studenckiej imprezie. Choć tam chłopak pytał dziewczynę wprost, czy się z nim umówi, wyłącznie wtedy, gdy już się chwiał… Zaśmiała się gromko, choć z przesadą właściwą tak sztucznym momentom.

„To najtrudniejszy etap” – myślał. Niekomfortowy dla każdej dziewczyny, bo wymaga określenia się. Jeśli za łatwo się zgodzi, wyjdzie na zbajerowaną nieporadną kozę. Dlatego każda udawała twardą. Każda.

– I po tym wszystkim serwujesz taki banał?

Wywrócił oczy ku niebu.

– A czy to nie prostsze? – oznajmił, jakby rozwiązywał problem. – Kobiety fantazjują o idealnych randkach. O romantycznych kwestiach, które facet mógłby powiedzieć, żeby z humorem je zdobyć. Na Boga, stworzył się nawet wokół tego biznes! – Rozłożył ręce, ale nie wchodził w szczegóły. – Jesteśmy w Central Parku, świąteczny nastrój leje się zewsząd jak z fontanny. Spławiłem jakiegoś podrostka, żeby cię zagadnąć, a teraz sterczę tu jak kołek, w cholernie niewygodnych butach, w których jest mi zimno.

Parsknęła śmiechem.

– Pada śnieg, jest romantycznie. W całym parku porozstawiano świecące sarenki…

– Renifery – wtrąciła, ale zbył ją machnięciem ręki.

– Drzewa przyozdobione mrugającymi światłami wyglądają jak marzenie. Czego jeszcze chcesz, by ten moment był bardziej perfekcyjny?

– Wyczuwam sarkazm.

– I słusznie!

– Nie interesuje mnie, co powiesz, tylko co byłbyś gotów zrobić… – Nagle usłyszała swój kokieteryjny ton.

Z jakiegoś powodu wydawało jej się, że ma kilka lat mniej. Znów szła tyłem, a on powoli kroczył w jej stronę. Próbowała ignorować skupione na niej piękne szaroniebieskie oczy. Poczuła wiatr na swojej twarzy. Przystanęła i teraz dzieliło ich tylko kilkadziesiąt centymetrów, w których szalały płatki śniegu.

– Lubisz, gdy mężczyzna udowadnia zainteresowanie?

– Znasz jakiś inny powód waszej egzystencji?

Nadal kryjąc dłonie w kieszeniach, rozłożył ręce na boki, co spowodowało, że płaszcz uniósł mu się śmiesznie.

– Pomyłka ewolucji?

Roześmiała się.

Gdy to zrobiła, powtórzył gest, jednak tym razem z wyrazem twarzy mówiącym: Jak chcesz, mogę robić z siebie idiotę. Nie ma problemu.

– Jesteś zdesperowany.

– Mówi to kobieta w butach, które wyglądają, jakby miały stąd odlecieć – odpowiedział bez wahania. – Więc jak?

Wtedy para nastolatków, która kwadrans wcześniej kłóciła się przy Wollman Rink, minęła ich, trzymając się za ręce.

Na widok tej dwójki uśmiech Beth nagle zastygł na twarzy. Może między nią i Robertem nie było pasji, ale w zasadzie tworzyli zgodną parę. Jasne, płomienne uczucie dawno wygasło, coraz częściej myślała o tym, że łączy ich tylko przywiązanie, ale miała dwadzieścia jeden lat… przestała już wierzyć w szaleńcze zauroczenia i w to, że poza chwilowym hajem, związanym z eksplozją hormonów, takie emocje prowadzą do czegoś dobrego.

– Więc jak? – zapytał znowu.

Spojrzała na niego. Kilka zabłąkanych płatków śniegu usiadło mu na nosie.

„Bardzo prostym nosie” – dodała w duchu. Osadzonym na przystojnej twarzy filmowego amanta, ze staranną fryzurą ułożoną z włosów w jasnym odcieniu blondu, który rzadko występował naturalnie u mężczyzn. Jeżeli tylko kobieta miała trochę rozumu, orientowała się, że wyglądał jak jedno wielkie ostrzeżenie, by się do niego nie zbliżać.

– Nie mogę ponieść takiej ofiary… – odrzekła, choć nie miała pojęcia, skąd jej się to wzięło.

– I tak już każde z nas ponosi ofiarę. – Nie tracił rezonu.

– Tak?

– Oczywiście. Oboje jeszcze tu stoimy. A ty nie uciekłaś, chociaż już raz próbowałaś.

Nie odpowiedziała.

Po chwili ciszy cmoknął.

– Ona milczy. Co powinienem zrobić? – Uśmiech miał taki, że rozświetlał nim mrok w połowie parku.

Westchnęła. Powiedziała prawdę. Chociaż naciąganą.

– Wziąć mój numer od chłopaka. W zasadzie narzeczonego. Z którym mam trójkę dzieci. Dwa psy. I kieszonkową małpkę.

Popatrzył na nią z ujmującym spokojem. Tak jakby wiedział lepiej.

– Nie masz małpki.

W duchu natomiast siarczyście zaklął. Rozmowa szła w zupełnie innym kierunku, niż założył.

– Skąd wiesz?

Matt nie mógł się powstrzymać, by kątem oka nie spojrzeć na Trevorna.

– Są w Stanach nielegalne. Będę z tobą szczery.

Zaplotła ręce na piersi. Gdy matka mówiła, że „będzie z nią szczera”, zwykle kończyło się to reprymendą usianą przytykami o jej kiepsko wybranych studiach, oczekiwaniach ojca i o tym, że powinna dopilnować, by Robert znalazł wreszcie czas na ustalenie daty ślubu.

– Ach! Więc ty teraz chcesz mi coś sprzedać. – Wyrozumiale pokiwała głową. – OK.

– Akurat dziś chcę sprzedać tylko siebie.

Nadal milczała.

– Ale nie tobie. Tamtemu panu. – Wskazał na postać stojącą niepewnie w głębi parku.

Spojrzała. Facet rzeczywiście tkwił w miejscu, lecz nie wyglądał, jakby podziwiał panoramę miasta.

– To zabrzmiało jak ostatni tekst, który kobieta słyszy, zanim zadzwoni po gliny. Wiesz o tym?

– Lubisz swoją pracę?

Zbił ją z tropu.

– Słucham?

– Czy lubisz swoją pracę?

Nie wiedziała, dlaczego stanęła jej przed oczami kobieta, która dziś ją przyjmowała, tylko z jej własną, ale postarzałą twarzą. Jeśli się sprawdzi, skończy tak jak ona. W najlepszym wypadku. W końcu pójdzie wyżej. Oczywiście pod warunkiem, że się wybije. I jeszcze przez kilkanaście lat będzie pisała… o czym właściwie? Tym razem przed oczami stanął jej nagłówek, który widziała wcześniej na okładce – Gdy spotkasz kogoś, w kim mógłbyś się zakochać, wiesz o tym od razu. Poczuła niepokój.

Przywołała następny. Ten wydawał się bezpieczny. Brzmiał: Jak ujędrnić pośladki na dziesięć sposobów.

– Lubisz?

– Jeszcze nie wiem – przyznała szczerze. W zasadzie pisanie o takich banałach wydawało jej się prymitywne, ale z drugiej strony na co mogła liczyć na stażu? I tak miała szczęście, że dostanie pensję, jej znajomi w większości okupowali staże za frajer.

– Bo widzisz. Ja uwielbiam – powiedział.

Nagle zmieniło się coś w jego twarzy.

– Tamten facet za mną… Tylko się nie gap – powiedział.

Zerknęła.

– To mój szef. A ja… w tej chwili jestem oceniany.

Tania gra na emocjach; poza tym nie trawił tej taktyki. Jego zdaniem stawiała go w złym świetle przed kobietą, bez znaczenia, czy owym szefem był, jak dziś, trener, czy – w przyszłości – klient. Ale skoro wyłączył mikrofon, Trevorn zażąda na dowód czegoś więcej niż numer telefonu. Ten w końcu przecież sam mógł sobie naskrobać.

I jeszcze ta jej niewinna szczerość, którą tak niefortunnie mu zaserwowała.

To było jak gol do własnej bramki. Za każdym razem, gdy kobieta wyskakiwała z „mam kogoś”, wiedział, że sprawa robiła się głupia i przegrana. Mógł zastosować jeszcze sto technik, żeby ją sobą zainteresować, ale nawet gdyby zmieniła zdanie i chciała się z nim umówić, co z pewnością by nastąpiło, to po takiej deklaracji nie mogła się do tego przyznać. Szach-mat.

Co powodowało, że Matthew z reguły odpuszczał. Oczywiście nie wtedy, kiedy na szali były jego długi.

Inna sprawa, że niewiele kobiet przy spotkaniu z nim wyskakiwało z „mam chłopaka”. Z reguły wolały najpierw dwa razy przemyśleć ten temat.

– Jestem psychologiem w korporacji. Ten bubek to szef HR w mojej firmie. Wybraliśmy się na pogawędkę po pracowniczej Wigilii, wypiliśmy po dwa drinki, upatrzył sobie ciebie, jak szłaś… powiedział, że skoro mam podejście do ludzi… to będę potrafił zgarnąć cię z ulicy i się ze mną umówisz. Od niego zależy mój awans. Dlatego chciałbym mu zaimponować – powiedział, aktorsko wypuszczając powietrze, by sprawić wrażenie, że właśnie mu ulżyło.

W tej samej chwili mógł zaobserwować, jak kąciki jej oczu delikatnie opadają, a kąciki ust trzymają się w górze już tylko siłą mięśni.

To był właśnie drugi powód, dlaczego nie lubił tej taktyki. Raniła. A tę dziewczynę w dodatku niesprawiedliwie, bo chętnie wyciągnąłby ją gdzieś w innych okolicznościach. Dziś jednak co innego miało priorytet.

– Mogę się za to odwdzięczyć. Któregoś dnia zabiorę cię na łyżwy. O tam.

Odwróciła głowę. Robiło się coraz ciemniej, lecz wtedy podświetlone Wollman Rink wyglądało jeszcze piękniej.

Z powrotem spojrzała na Matthew.

Rozłożył ręce.

– To test. Przepraszam, że stawiam cię w głupiej sytuacji.

– Byłeś przynajmniej szczery – powiedziała bezbarwnym głosem. A potem dodała: – Kiedy dotrzesz do krańca liny, zawiąż węzeł i trzymaj się go.

– Słucham?

– Adekwatne, prawda? To cytat. Jeśli zgadniesz czyj, wybawię cię z opresji.

– A jeśli nie? – Grał na czas.

– Wtedy, Houdini, przykro mi.

Popatrzył na nią jeszcze raz. Na stonowany strój, dyskretny makijaż. Przeanalizował lekko wyniosły ton, którym to powiedziała, i uśmiech, który sugerował, że jest z siebie dumna. Nie wymyśliła tej zagadki teraz. Nawet przy lekkim stresie, jakim jest konwersacja z nieznajomym, skłonność do ryzyka mocno się ogranicza. Człowiek powtarza wtedy wcześniej zasłyszane żarty, opowiada sprawdzone anegdoty… Przypomina mu się coś, co słyszał wiele razy. Ale od kogo mogła to usłyszeć? W jakim celu zostało to powiedziane? Co pytający chciał osiągnąć?

– Któryś z amerykańskich prezydentów – zaryzykował.

Na jej twarzy ujrzał poważne zaskoczenie. Uśmiechnął się.

– Jefferson. Interesujesz się polityką? – zapytała po chwili, już innym tonem.

– Tylko trochę.

„Ale któreś z jej rodziców interesowało się z pewnością” – pomyślał.

*

Nie był to jego dzień.

Jednak miał nadzieję, że przynajmniej wsunął stopę między drzwi…

Certyfikowani trenerzy podrywu zarabiali krocie. Może przeniósłby rodzinę na któreś z bezpieczniejszych przedmieść?

Konkurencja w gronie PUA była spora, ale on był niezły.

On. „Mystery”. Skuteczny, ulotny. Niczym duch.

Duch, który już nigdy nie chciał wracać do Harlesden pod Londynem.

Ale na plany było jeszcze za wcześnie.

Na razie więc liczył, że Olaf zrobił dobre zdjęcia. I że Trevorn tego nie zauważył.

*

Beth McCallum siedziała w czterdziestodwumetrowym mieszkaniu przy Weirfield Street, które od niedawna zajmowali z Robertem. Trzymając w dłoniach kubek herbaty pachnącej cynamonem i rozczarowaniem, samotnie wpatrywała się w trójkątny bożonarodzeniowy świecznik z małymi lampkami, który postawili w oknie.

Nie mogła uwierzyć w to, co zrobiła.

Robert nie przyjechał. Ani do East Hills, ani tutaj. Mimo że było już po trzeciej w nocy, nadal siedziała, trzymając nogi na elektrycznym grzejniku, i zastanawiała się, co właściwie ta noc oznacza dla jej związku.

Do niedawna ich życie, ruchliwe i hektyczne, wypełnione było znajomymi. Studentami w campusie, imprezami i kontrolowanymi szaleństwami z zawsze nowymi, ciekawymi ludźmi.

Odkąd Robert zaczął pracować w „New York Timesie”, coraz częściej przychodziło jej do głowy to, co powtarzała matka. Że „dorosłość to żadna wolność, tylko marazm i rachunki”.

„Gdybyś miała więcej ikry, nie nudziłabyś się tak straszliwie” – myślała wcześniej Beth o matce. „Czy to takie trudne – wziąć się w garść i po prostu zrobić coś ze swoim życiem?”

Zadziwiające, jak szybko minęła euforia związana z wyprowadzeniem się na swoje. Ni stąd, ni zowąd okazało się, że trzeba myśleć o czymś tak dotychczas nierealnym jak opłata za wywóz śmieci.

Dorosłość była również inna, niż obiecywały reklamy i romantyczne filmy fabularne. Po poznaniu się, młodzieńczym związku i zaręczynach powinno, według scenariusza, nastąpić emocjonujące wspólne życie.

Jednak już od jakiegoś czasu nachodziła Beth myśl, że to nieszczęsne „żyli długo i szczęśliwie”, które rysowało się przed nią, mogłoby wyglądać lepiej. Jasne, byli dopiero u progu nowych wyzwań. Lecz idea pokonywania tych wyzwań z Robertem i spędzenie z nim kolejnych dziesięciu, a może nawet dwudziestu lat wydawała się przygnębiająca.

Teraz w ogóle wydawała się nieco absurdalna.

Komórka leżała na stole jak zdechłe zwierzątko, a Beth myślała o tym, co powiedziałby Robert, gdyby dziś zobaczył ją z Mattem przy tym samotnym stoliku w restauracji L’Adrienne.

Zastanawiała się, czy w ogóle by go to obeszło. I czy naprawdę chciałaby, aby ich zobaczył. Chyba tak.

Dawno nie spędziła tak miło kilku godzin. Dawno nikt tak jawnie jej nie adorował. A potem stamtąd wyszli. I wszystko, co stało się później, było jedną z tych historii, które kobieta zamyka głęboko w sobie i tylko czasami przypomina je sobie przed snem.

Oczywiście, że miała wyrzuty sumienia.

Zagalopowała się tak mocno, że nawet nie znała na to słów.

W zasadzie powinna czuć się okropnie. Złamała reguły. Te niepisane oraz te dość oczywiste. Ale czuła jedynie pustkę, przyjmując mętne założenie, że skoro wyrzuty sumienia nie były aż tak dotkliwe, to może wcale nie powinno ich być. Może tylko wyszła z od dawna za ciasnej skorupy, której pęknięcia wcześniej ignorowała.

Nie usprawiedliwiała się ani nie rozgrzeszała.

Lecz jeśli istniał cień szansy, że codziennie mogłaby patrzeć w oczy w kolorze burzy…

Przymknęła własne. Nie zakochuj się. Na Boga, nie zakochuj się.

Zamek w drzwiach szczęknął dopiero koło czwartej, a potem w mieszkaniu rozległ się cichy odgłos otrzepywania zimowych butów. Beth odwróciła się na drugi bok, nie miała zamiaru wstawać. Robert znał przecież drogę do ich wspólnego łóżka. Jeszcze zanim zasnęła, podjęła decyzję. Nie dała mu numeru, bo nie chciała, by dzwonił, ale umówili się jutro o szóstej wieczorem przy Wollman Rink. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że „podziękowanie” to tylko pretekst. Ale – wiedząc, co robi – podjęła decyzję i postanowiła iść.

*

Gdy wstała, Roberta już znowu nie było. Został tylko kubek na blacie w łazience, odkręcona pasta i wieszak po koszuli, którą wyciągnął dzisiaj rano z szafy. Często, szczególnie na początku, gdy zaczęli razem mieszkać, zostawiała mu miłe wiadomości na samoprzylepnych kartkach. Umieszczała je na lustrze albo na jabłkach, które zabierał do pracy, by przegryźć coś jeszcze przed lunchem. Nigdy się nie odwdzięczył.

Licealne uczucie, niewinne i urocze jak letnie wspomnienie, przerodziło się nie wiadomo kiedy w uniwersytecki związek z przytłaczająco długim stażem.

Robert się zmienił, stał się spięty i z chłopaka, który kiedyś wykradł ojcu cadillaca, żeby zawieźć ją na koncert, stał się tym hiperpoważnym studentem z nosem wiecznie wciśniętym w „The Independent”, prowadzącym dyskusje w stołówce takim tonem, jakby co najmniej miały zmienić losy świata.

Dawno już nie poprawiała dla niego włosów, gdy przychodził do domu. Nie przebierała się trzy razy, zastanawiając się, jaki kolor rajstop lubi. Nie spędzała piętnastu minut przed lustrem, by podjąć decyzję – ze szminką czy bez.

Gdy wczoraj przypatrywała się Matthew, jej myśli gwałtownie przeskakiwały naprzód. Dzień, w którym obchodzą pierwszy wspólny miesiąc bycia razem. Dzień, w którym przy wrzawie i śmiechu opowiadają w pubie grupie jej znajomych, w jak pokręcony sposób się poznali, i wszyscy klaszczą, Nath zielenieje z zazdrości, a Cal ją pociesza.

Mówią, że gdy coś się zaczyna, nie potrzeba czasu. Zawsze o tym wiesz.

Więc może artykuły w „Galaxy” nie były aż tak prymitywne?

Nie wahała się, gdy w sobotę po południu przywdziała kolorowy szalik, futrzane buty, przejechała usta błyszczykiem i zabierając tylko komórkę oraz klucze, z podekscytowaniem pofrunęła do drzwi.

Telefon zadzwonił kwadrans po piątej. Odebrała, stojąc już po drugiej stronie drzwi i przekręcając klucz w zamku.

Głos matki był przepełniony przerażeniem. Szlochała tak mocno, że niemal nie mogła złapać tchu.

– Włącz telewizor.

Beth zmarszczyła brwi, lecz posłuchała. Weszła z powrotem do środka i chwyciła pilota. W ich mieszkaniu, podobnie jak w domu rodzinnym, najczęściej oglądanym kanałem był oczywiście informacyjny subkanał CBS. Na ekranie pojawił się smutny korespondent, z kamienną twarzą powtarzający słowo „zniszczenia”. Przy dyskretnych dźwiękach hymnu Stanów Zjednoczonych kamera pokazywała teraz tylko maszerujący kordon żołnierzy, ich buty i pustynny piach. Głos płynący z tła mówił o tragedii; konwój wjechał na niestrzeżone terytorium, saperzy niedokładnie zbadali to miejsce. Ale zanim Beth zdążyła uchwycić sedno wypowiedzi, oddał głos do studia. Relacja musiała trwać już jakiś czas.

Tam, w eleganckiej ramie podwyższonej na trójnogu, za stołem, przy którym siedzieli jacyś eksperci, wyświetlało się duże czarno-białe zdjęcie jej ojca. Dopiero teraz zwróciła uwagę na przewijający się czerwony pasek u dołu ekranu: KORESPONDENT WOJENNY OFIARĄ EKSPLOZJI NIEDALEKO BAZY W DEIR AL-BALAH.

Nagle ogarnęło ją odczucie zimna na skórze, jakby ktoś otworzył na oścież okno. Miała wrażenie, że stoi na zewnątrz pośród śniegu zamiast w ciepłym, przytulnym pokoju.

– Beth, jesteś tam? – załkała jej matka.

Odjęła od ucha telefon i opuściła rękę.

Tego dnia ani razu nie pomyślała już o mężczyźnie czekającym na nią przy Wollman Rink.

Nigdy tam nie dotarła.

CZĘŚĆ IISIEDEM LAT PÓŹNIEJ

 

Przyszłość jest zawsze trochę chwiejna. Dowolny drobiazg, jak upadek płatka śniegu albo upuszczenie niewłaściwego rodzaju łyżki, może pchnąć przyszłość na całkiem inną ścieżkę. Albo nie.

 

Terry Pratchett

ROZDZIAŁ 1

Ponad pachnącym pomarańczami sorbetem rozległ się odgłos stukania sztućcem o kieliszek.

Olaf wstał. Przytrzymał się oparcia krzesła.

– Kochani, wiem, że wszyscy macie już nieźle w czubie, ale nie urońcie ani kropli, bo to jest naprawdę dobry szampan – ogłosił i chwiejnym gestem wzniósł toast nad stołem, podczas gdy inni goście zaśmiali się serdecznie.

– A wszystko fundnięte przez tego pana! – Wskazał młodego mężczyznę w garniturze, na którego barku spokojnie opierała brodę efektowna blondynka. Miała prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, pociągłą twarz i elegancką urodę kobiety z klubu jachtowego, która wygląda dobrze nawet w prostym swetrze. Rzecz jasna koszmarnie drogim, choć logo jest bardzo dyskretne.

– Ale jeśli ten pan chce nas upić moët&chandon, no cóż, nie mam nic przeciwko.

Śmiech.

– W każdym razie… – Uniósł kieliszek wyżej. Za plecami Olafa, przez ścianę z wielkich szyb, błyszczał nocny Nowy Jork. – Liczę, że jako twój PR-owiec dorobię się kiedyś takiego widoku!

Wśród zgromadzonych zapanowało jeszcze większe rozbawienie. Gwar rozmów podniósł się na tyle, że podchmielony Olaf zdyscyplinował przyjaciół ponownym stuknięciem w kieliszek.

– Cisza! Cisza! – powiedział z rękami w górze, a w tej samej chwili efektowna blondynka nachyliła się do Matthew i poufale wyszeptała:

– Jak myślisz, ile wypił?

– Za dużo – odparł pobłażliwie, a potem gwizdnął i uniósł nad głowę klaszczące dłonie.

Olaf skinął na znak, że nie potrzeba mu gestów otuchy.

– A to wszystko dlatego – zaczął znów podniosłym tonem – że ojciec tej miłej pani… O pardon! – Huśtając kieliszkiem, chlapnął szampanem na pozostałości po deserze. Bree ukryła uśmiech w dłoni. – Postanowił kupić pewną prowincjonalną, lokalną stację telewizyjną. Nie przejmujcie się, jeżeli jej nie znacie, nazywa się NCC! – Z dzikością w oczach przejechał wzrokiem po znajomych, którzy unieśli klaszczące ręce i zaczęli wiwatować. – I być może! – Uniósł palec. – Być może przyszłej wiosny LOVE Line z podrzędnej audycji radiowej, której słucha tylko… trzysta tysięcy kobiet w całym kraju, stanie się jedyną audycją datingową, która, oprócz zabójczo przystojnego PR-owca, zyska także własny show w prime timie! Wow! Wow! – ogłosił, boksując pięścią powietrze.

– Nie powinien był tego mówić… – rzekł Matt, pochylając się do Bree, choć dyskretnie nie przerywał oklasków.

– Daj spokój, to Olaf. Poza tym ojciec nie miałby nic przeciwko.

– Teraz pomyślą, że mam protekcję.

– Przestań, musiałbyś spać z całą radą nadzorczą. – Wstała. – A nie jedynie z córką wodza. – Posłała mu perskie oko, po czym nachyliła się nad stołem po talerze. – Dobra, kto nie dokończył, niech się pośpieszy, bo chcemy was wszystkich wyprosić – powiedziała żartem, w planie mając jeszcze dalszą część kulinarnej uczty.

*

Dwie godziny później stali przy drzwiach.

– Tylko pamiętaj o piątku. – Ubrany w płaszcz Olaf ściskał Matta za ramiona już dłuższą chwilę.

– Będę pamiętał – uspokoił go Matthew i uniósł rękę na pożegnanie innych wychodzących gości.

– I dobrze się wyśpij – powtórzył Olaf ze śmiertelną powagą podpitego.

Matt kiwnął głową.

– Najpierw wizyta w Kiss FM, potem Greenwood.

Założył Olafowi na szyję pepitkowy szal, którego ten byłby zapomniał.

– Tylko się nie spóźnij.

– Nigdy się nie spóźniam. Idź już. – Poklepał Olafa po ramieniu.

Ten ruszył w stronę drzwi, po czym odwrócił się z powrotem, ujął twarz Matta w rozwarte palce i z uśmiechem na twarzy oraz obłędem w oczach przyciągnął go do siebie. A potem zasadził mu mlaszczącego buziaka na policzku.

– Jesteś piękny!

– A ty jesteś pijany. – Matt otworzył drzwi. – Do jutra.

– Uważaj na niego! Kiedyś był PUA – wrzasnął jeszcze zza progu do Bree, która stała przy wyspie i wkładała naczynia do zlewu.

– Będę! A ty weź przed snem aspirynę!

Matt zamknął drzwi na zasuwę.

– Pomóc ci? – Wszedł po paru schodach oddzielających jadalnię i kuchnię.

Bree wycierała ręce.

– Nie, myję tylko te ze złocieniem. Na jutro zamówiłam panią Gutierez. – Uśmiechnęła się.

Z westchnieniem objął palcami jej twarz.

– Zobaczymy się jeszcze przed twoim odlotem?

Znów miała lecieć do Bostonu, a parę tygodni później do Paryża. Podróżowała zbyt często. Większość jej wyjazdów wiązała się z pracą. Gdy koncern jej ojca zaczął przejmować kolejne spółki, konsultowanie umów handlowych stało się zajęciem, które rzucało ją po świecie kilka razy w miesiącu. Zdarzało się, że więcej czasu w tygodniu spędzała na wyjazdach niż w domu.

I teraz, gdy od niespełna pół roku mieszkała z Matthew, zastanawiała się, co wywoływało u niej większe zmartwienie – to, że musiała tak często za nim tęsknić, czy też to, że tak często zastanawiała się, czy on w ogóle tęskni za nią.

– Pewnie tak – odparła.

Ułożył usta na czubku jej głowy, a potem sięgnął do tyłu w poszukiwaniu klamry do włosów i rozpiął jej wytworny kok. Proste, jasne pasma rozsypały się po barkach.

– A może chcesz dzisiaj zostać? – zapytał.

Oczy w kolorze burzowego nieba błysnęły, gdy zetknął czoło z jej czołem. Rękawy koszuli ładnie opięły mu się na ramionach.

Odsunęła mu blond kosmyk z czoła.

– Chciałabym.

– Tak?

Pocałowała go, a on zrobił krok w przód, tak że nie miała wyboru i oparła się pupą o wyspę. Roześmiała się. Uwielbiała, gdy był właśnie taki.

– Ale nie powinnam. Obiecałam ojcu, że jeszcze dziś przejrzę papiery jednej spółki związanej z NCC. I tak będę siedzieć po nocy.

– W takim razie nie mogę cię zatrzymywać. – Chwycił w dwa palce jej brodę i uśmiechnął się, ale nie zrobiły tego jego oczy.

Był dyskretny w swojej obojętności. A Bree jedynie zamrugała, po czym w milczeniu się uśmiechnęła.

Gdy idąc do sypialni, rozpinał mankiety koszuli, śledziła wzrokiem jego oddalającą się sylwetkę.

A uśmiech efektownej kobiety na jej twarzy powoli gasł.

*

Znużona czarnoskóra sędzia spojrzała znad łódkowych okularów w kierunku stron w tej samej chwili, kiedy poproszona o powstanie Beth McCallum po raz trzeci poczuła wibracje telefonu w marynarce.

Zapowiadała w redakcji, że pojawi się w biurze po lunchu – w końcu ta „śmieszna sprawa” nie wymagała brania wolnego na cały dzień.

A jednak gdy spojrzała na zegarek, była już prawie druga, natomiast ona nadal tkwiła w salce konferencyjnej, przy podłużnym stole, naprzeciwko Roberta i jego wyfiokowanej adwokatki o nachalnie podkreślonych ustach. Świadkami tego cyrku byli ponadto: mecenas Bronson, elegancki, choć nieśmiały mężczyzna, którego wynajęła za radą Benjiego dwa miesiące temu, oraz przywiędła paprotka na parapecie. Paprotce się nie dziwiła. Sama miała ochotę zwiędnąć w tej duchocie. Czuła strużkę potu, która spływała jej pod sztywną białą bluzką i biegła powoli w dół pleców.

Skoro wina Roba – przynajmniej dla niej – była ewidentna, Beth myślała, że rozwód to formalność. Tymczasem okazało się, że ciągnęły się już pierwsze mediacje!

– Nie jestem pewna, czy mnie pani rozumie. – Sędzia ściągnęła okulary, z miną belferki zwracającej się do niekumatego dziecka. – Będzie pani musiała spłacić mężowi koszty remontów, które poniósł podczas trwania małżeństwa. Zdaje sobie pani sprawę, jak były duże? I że właśnie z powodu ich wysokości roszczenia pana Forleya uważam za przynajmniej częściowo uzasadnione. – Wlepiała w Beth wzrok.

– Nie widzę powodu do spłacania czegokolwiek. Dom formalnie jest mój, a małżeństwo przestało funkcjonować z winy męża. – Starała się zachować zimną krew, choć Bronson uprzedzał ją przed prawdopodobieństwem takiego obrotu sprawy.

Okulary sędzi dyndały pomiędzy dwoma palcami. Chwilę milczała, słuchając długiego i brzmiącego dość niepewnie wywodu Beth, aż w końcu, zniecierpliwiona, przekrzywiła głowę i weszła jej w słowo:

– Mówimy o spornych czterystu tysiącach dolarów, a pani przytacza argumenty, jakbyście się spierali o plastikowe wiaderko. Nieruchomości w East Hills są wyceniane na około półtora miliona dolarów, ale dokładną wartość domu pani matki oszacuje rzeczoznawca. W pani sytuacji o wiele rozsądniej byłoby po prostu oddać prawo do części tej nieruchomości. W ten sposób, bez konieczności sprzedaży domu, zadośćuczyniłaby pani roszczeniu męża. Pani Forley… – ciągnęła.

– McCallum – poprawiła ją Beth.

– Słucham?

– Nie nazywam się Forley. Tylko McCallum.

Sędzia utkwiła w niej wzrok.

– Jeszcze nie – oznajmiła protekcjonalnie, a kiedy Beth nadal wytrzymywała jej spojrzenie, z westchnieniem się poddała.

– Pani McCallum. Proszę zrozumieć, że ta ugoda to dla pani szansa. Być może nie ma potrzeby, żebyśmy spotykali się tu i kolejny raz omawiali te same szczegóły. Aby spłacić część kosztów remontu należną panu Forleyowi, musiałaby pani wziąć potężny kredyt, którego, o ile mnie pamięć nie myli – zerknęła teatralnie w dół do papierów, a potem znów na Beth – pani pensja nie udźwignie. Nie czytam „Galaxy”, ale zdaje się, że to nie opiniotwórczy miesięcznik polityczny?

Ten przytyk nawet nie był zawoalowany.

– Nie.

– Aha. W takim razie nawet na wyższych stanowiskach, zakładając, że dostałaby pani awans – tu ton głosu złośliwie fluktuował – płaca nie jest z pewnością oszałamiająca.

Beth zauważyła, że adwokatka Roberta przytknęła zwiniętą dłoń do ust, tłumiąc śmiech.

– Na Boga, w przeciwnym razie będziecie państwo musieli wystawić dom na sprzedaż! A przecież zamieszkuje go pani matka – skonstatowała sędzia i wymownie zawiesiła głos.

Beth przesunęła wzrok w stronę spuszczającego psie oczy Roberta. Było mu wstyd za to, co się tu działo, to jasne. Gdyby nie ta harpia siedząca obok, nigdy by na coś takiego nie wpadł. Tego Beth była pewna. Znała go w końcu dość długo – na długo przed tym, zanim wyprzystojniał i zanim ta mała blizna na górnej wardze zaczęła dodawać mu charakteru.

– Wysoki sądzie, mam wrażenie, że moja klientka rozumie stanowisko sądu – wciął się Bronson. – Ma jednak prawo do własnej oceny.

Sędzia niecierpliwie zamrugała oczami.

– Dobrze, ale to nie godzina medytacji. Więc jak będzie? – Z jej miny można było wyczytać, co myśli na temat uporu w tej sprawie.

Gdy patrzyła na Beth, twarz miała obwisłą ze znudzenia i z rozczarowania, a Beth mimowolnie przeszło przez myśl, czy białemu sędziemu uchodziłoby tak jaskrawe okazywanie poglądów w orzekanej sprawie.

Gdy sędzia ponaglająco chrząknęła, Beth poczuła, że cynizm kobiety tylko wzmaga w niej zacietrzewienie.

– Wiem, że tata chciałby, aby posiadłość została w rodzinie – poinformowała.

Sędzia wbiła w nią wzrok.

– Jak pani chce. – Zatrzasnęła teczkę. – Dokładną wartość nieruchomości określi rzeczoznawca. – Uśmiechnęła się, lecz nie z sympatią. – Idę na lunch. Jack? – zwróciła się do aplikanta, który dotąd nie wychylał się znad laptopa.

Kiwnął głową.

Bethany McCallum powoli wstała z fotela. Jej mąż zerknął na nią kilkakrotnie z ukosa, pakując swoje papiery. Bronson rzucił na nich okiem, a potem uprzejmie odszedł, dając im przestrzeń. Robert jeszcze trochę się grzebał. W końcu zaczął znad teczek:

– Nie chciałem tego. To okropne, że tak się to skończyło. – Przerzucał je jedna na drugą, jak pierwszoklasista podręczniki szkolne.

Beth zrozumiała, że potrzebował pretekstu, aby nadal stać z nią przy konferencyjnym stole.

– No cóż, wnioskowałeś o dom.

– Nie mówię teraz o domu.

Podniósł na nią udręczony wzrok. Jego ciemne oczy zdawały się przeszywać ją smutkiem na wylot. Dla Bethany to również było trudne.

Po krótkiej chwili jej ruchy spowolniły. Przestała się pakować i westchnęła.

– Naprawdę uważasz, że to najlepszy czas na przeprosiny? – powiedziała i milcząco wpatrywała się w niego, aż w końcu opuścił wzrok.

Ktoś z tyłu upuścił długopis i szybko przeprosił, a potem wyszedł.

Beth wiedziała, że Robert się starał. Lecz czasem bywa po prostu za późno.

– Gdybyś tylko się zastanowiła…

– Nad czym?! – Rozłożyła ręce. – Dwa lata temu, kiedy jeszcze było co ratować, nie byłeś taki skłonny do…

– Przepraszam, za dziesięć minut będziemy potrzebowali tej sali. – Młoda asystentka wetknęła głowę przez drzwi.

Gdy na nich spojrzała, milczeli, wstrzymawszy powietrze.

Obrzuciła ich znaczącym wzrokiem, po czym wyszła.

Robert westchnął.

– Po prostu nie chcę, żeby Faith wychowywała się bez ojca – powiedział cichszym głosem i ponownie zabrał się do wrzucania papierów do teczki.

– Spisałeś mnie już na straty? – odparła Beth ze śmiechem. Ale jedynie z przekory. Nie miała ochoty na randki.

Spojrzał na nią, a w jego wzroku zobaczyła podobne zwątpienie, jak u sędzi przed chwilą. Była nieprzyjemnie świadoma, co myślał.

Z szuraniem zabrał teczkę ze stołu.

– Będę w piątek po dziewiętnastej. Zadzwoń, jeśli coś się zmieni.

Kiwnęła głową. Przynajmniej kwestie opieki mieli dogadane.

Odchodząc, wskazał jeszcze na jej kieszeń.

– Coś ci dzwoni. – Telefon świecił się w marynarce, co – niczym kuriozalna reklama wyświetlacza Retina – przebijało się nawet przez podszewkę.

Znowu Martha. Trudno, oddzwoni.

Gdy odrzucała połączenie, chciała jeszcze coś powiedzieć, ale Robert już zamykał za sobą drzwi.

Musiała przyznać, że jego obwisłe ramiona i smutny wzrok wcale jej nie cieszyły. Nie czerpała satysfakcji z tego, że teraz to ona utrudniła mu życie i wniosła o rozwód, mimo że wiele kobiet w jej sytuacji lepiej porównałoby odważniki na szali.

W końcu zdrada się zdarza. Jest niczym fala przetaczająca się przez małżeństwa z pewnym stażem. Jednych przykrywa, lecz potem spod niej wypływają – choć Beth nigdy nie wierzyła w bajki, że silniejsi – a drugich zmiata jak tsunami. Bethany powątpiewała, że końcowy rezultat zależał tu od świadomego wyboru dwojga ludzi.

W gruncie rzeczy nie sama zdrada była problemem. Ot, piętnaście minut kiepsko skoordynowanych ruchów i ciężkich posapywań. W znacznie większym stopniu chodziło o oszustwo.

Piętrowe oszustwo, jakim jest stała relacja, długotrwały romans. Chodziło o nieodebrane telefony, późniejsze krętackie wymówki, rzucane z irytacją „chcesz mnie sprawdzać?”, tak jakby była obsesyjnie nachalna. O chwile, gdy był zbyt zmęczony, ale wzbudzał w niej poczucie winy; o momenty, kiedy zmuszał ją do starań, których nie miał zamiaru docenić.

Nie umiała sobie wyobrazić, by mogła mu znowu zaufać, gdy twierdził, że musi zostać dłużej w pracy, ani zrozumieć, dlaczego to ona miała ukrywać swoje bolesne zwątpienie. Zdawało jej się, że gdy psycholog (mężczyzna) na ich wspólnych sesjach radził: „Jeśli wybaczasz, nie możesz dalej wypominać”, chodziło mu w istocie o „Gdy nadal go podejrzewasz, łamiesz waszą umowę. Po prostu trochę się postaraj. No i, na Boga, nie gderaj”.

– To była dobra decyzja – powiedział niespodziewanie Bronson, gdy wychodziła na korytarz.

Niewątpliwie zaszła pewna zmiana, bo wcześniej się nie spoufalał. Ustalili wprawdzie kierunek działań, ale nie pozwalał sobie na opiniowanie jej decyzji.

Beth chciała jak najszybciej biec do metra, ale Bronson stanął naprzeciwko niej i najwyraźniej liczył na kilkuminutową rozmowę.

– Z domem to oczywiście taka taktyka. Powinni odpuścić.

– Oby.

– Mecenas McKay może na to nie wygląda, ale jest profesjonalistką. W odpowiednim momencie doradzi klientowi, aby skupił się na odzyskaniu tego, na czym naprawdę mu zależy.

Beth spojrzała na niego. Patrzył nieruchomym wzrokiem. A potem odchrząknął i powiedział:

– Jednym słowem, proszę się nie obawiać.

Mam drogiego adwokata – chciała powiedzieć, ale odparła jedynie:

– Dziękuję, będę o tym pamiętać.

Słowa Bronsona to była tylko kurtuazja. Robert mógł mieć różne wady, ale żyli ze sobą wystarczająco długo, by miała świadomość, że nie zażądałby pieniędzy, gdyby miał inne wyjście.

Trzy lata temu, gdy odkryła jego romans, wyprowadził się z East Hills.

Trochę z tym zwlekał, ale gdy złożyła papiery rozwodowe, zrozumiał, że musi kupić nowe mieszkanie. I nagle jego pensja finansowała już dwa kredyty. Jeden na własne lokum; a drugi na spłatę hipoteki domu rodzinnego Beth, którego remont swego czasu pochłonął niebotyczne środki. Do tego dochodziły alimenty na Faith – wtedy jeszcze nieformalne, ale trzeba było przyznać, że wraz z opuszczeniem domu Robert nie zapomniał – jak niektórzy – że ma dziecko. W dodatku od chwili podjęcia decyzji o rozstaniu Beth nie mogła dogadać się z matką. Helen McCallum, typowa baptystka, uważała, że rozwód „nie jest najlepszym wyjściem dla wszystkich w rodzinie”, toteż Bethany powinna zacisnąć zęby.

Wyprowadzka Beth i Faith z East Hills odebrała im ostatni bastion pasywnego dochodu, jakim było wynajmowanie mieszkania, które mieli jeszcze z czasów studiów. I wtedy okazało się, że nawet pensja dziennikarza „New York Timesa” to ograniczona suma, a potem czuć już tylko filc w sakiewce.

Wyjścia z sytuacji, które Beth miała dziś do wyboru, przedstawiały się następująco: wrócić do mężczyzny, który przez trzy lata ją zdradzał, i z powrotem zamieszkać pod dachem matki w ogromnym domu w East Hills, ku uciesze części zainteresowanych, albo sprzedać dom w East Hills, spłacić męża, rozwieść się i mieć spokój; lecz jednocześnie stracić posiadłość, którą jej zmarły ojciec uważał za dorobek swojego życia. Była jeszcze trzecia możliwość. Wygrana w New York Lottery. Albo skłonienie Marthy Walsh lub Jaspara, aby dali jej podwyżkę – oba warianty równie prawdopodobne.

Ale Benji mówił, że Bronson jest dobry. Podobno rozwiódł parę znajomych gejów, którzy musieli podzielić między sobą sporą firmę projektującą dekoracje wnętrz. „Jest genialny. Choć dość dziwny. Wycofany. Specjalizuje się w beznadziejnych sprawach” – dorzucił.

Beth już chciała odejść, ale mężczyzna specjalizujący się w beznadziejnych sprawach, trzymając teczkę za plecami, cicho chrząknął. Potem, patrząc na Beth z grymasem, jakby bezskutecznie próbował się uśmiechnąć, zaczął:

– Czy byłaby pani skłonna…

– Tak?

– Zjeść ze mną lunch? – powiedział nieco zbyt sztywnym, tubalnym tonem.

A potem spuścił wzrok i prawie natychmiast dodał:

– Oczywiście w celu ustalenia dalszej strategii działania… – wyrzucił z siebie w takim tempie, jakby miał się udusić.

Miała wrażenie, że się przesłyszała. Gdy odparła, że przykro jej, lecz musi wracać do pracy, powiedział tylko „oczywiście”, zignorował grzecznościowo rzucone „może innym razem”, a Beth w tej samej chwili znów poczuła wibracje telefonu ukrytego w marynarce.

– Przepraszam. – Wskazała na aparat, łapiąc się na tym, że robi usprawiedliwiające gesty i pewnie wygląda przy tym jak idiotka, a ponieważ się nie pożegnali, Bronson nadal sterczał jak kołek, wyglądając coraz bardziej jak osoba, która chce stamtąd uciec.

W końcu, na moment przykładając dłoń do aparatu, pożegnała się z nim, on skłonił się i czym prędzej odszedł.

*

Spodziewała się pretensji, więc gdy ton Marthy okazał się dziwnie łagodny, uznała to za cyniczne podchody.

– Moje gratulacje. Będziesz dziś świętować?

Mając dwa na koncie, Martha wiedziała, jak długo ciągną się rozwody.

Chciała po prostu podkreślić, że ma sprawy Beth za błahe, i przed podniesieniem słuchawki nie poświęciła im ani jednej myśli. Zresztą, nie czekała wcale na odpowiedź, tylko zrobiła kosmetyczną pauzę, a potem nawijała dalej, jakby po przecinku:

– Na otarcie łez zaproponowałabym ci podwyżkę, bo niezamężne mają ostrzejsze pióro, ale sama rozumiesz, cięcia! – stwierdziła i wyglądało na to, że uznała temat okazjonalnej premii za zamknięty. Przeszła do narzekań:

– W dodatku ten ostatni rok był taaaki fatalny! Dasz wiarę, że aby mieć przyzwoity zasięg, Blanka musiała ostatnio namawiać do współpracy blogerki modowe? Dobrze słyszałaś. Namawiać! – perorowała, gdy Beth gnała do metra na złamanie karku. – Nie uwierzysz, jak się teraz cenią! Ile żądają za jeden promocyjny post! Co się stało z tym światem? Gdzie jest czwarta władza?

Po trzech latach z Marthą jako przełożoną Beth wiedziała, że ten small talk był prawdopodobnie przedsionkiem do prośby.

– Jeśli chcesz kawę ze Starbucksa, to nie będę go mijać, jadę metrem – uprzedziła kierowana doświadczeniem.

– Nie. Ale kup mi „The View”. Jak Blanka szła do pracy, jeszcze nie mieli. Ale teraz? – powiedziała, chcąc wytknąć Beth spóźnienie.

Aby zmienić temat, Beth spytała:

– W „The View” ma być coś konkretnego?

– Nie otwierałaś dziś social mediów? – odrzekła oskarżycielskim tonem Martha. Beth mogła się założyć, że zrobiła to z paskudnym uśmieszkiem. – À propos, założyłaś Snapchata?

A potem zaczęła wykład na temat tego, że Bethany z tym swoim „staroświeckim podejściem” nigdzie dziś nie zajdzie, nawet jako dziennikarka. Ale zakończyła ciekawie. Beth odniosła wrażenie, że wcześniejsze przytyki miały złagodzić ból, którego Martha doznała podczas przekazywania zasadniczej wiadomości:

– Mam dla ciebie pewną propozycję. – Westchnęła. – Oczywiście do tej fuchy zasugerował cię Jaspar. Ale to nie na telefon. Widzę cię w Hearst Tower przed piętnastą, uzbrojoną w dobre nastawienie.

*

Gdy kwadrans później siedziała w wagoniku odjeżdżającym ze stacji Yankee Stadium, poczuła zobojętnienie. Dawno temu obiecała sobie, że zapamięta ten moment, gdy oboje z Robertem zostaną poproszeni o powstanie, a sędzia będzie wygłaszała ostatnie zdania.

Zastanawiała się, co będzie wtedy czuła. Złość? Rozgoryczenie? Ból?

Czy może dopiero wtedy dotrze do niej, co się stało? Zapragnie krzyczeć, wymazać wszystko i rzuci się Robertowi na szyję?

Gdy podjęła decyzję o rozwodzie, matka mówiła bez przerwy: „Jeszcze pożałujesz. Masz dziecko i nie młodniejesz. Nie masz pojęcia, jak trudna jest samotna starość”. A potem dodawała z patosem: „Nikt tego nie wie, dopóki takiej nie dożyje”.

Jednak gdy sędzia kończyła posiedzenie mediacyjne, Beth wypełniała obojętność. Serce nie kołatało, nie poczuła nawet ścisku w dole brzucha. Nie przeszył ją strach ani zimno. W zasadzie było jej nawet trochę przykro i zastanawiała się, czy nastąpi to, o czym w liście do redakcji napisała kiedyś jedna z czytelniczek – że patrzy na facebookowe zdjęcie męża, z którym rozwiodła się dziesięć lat temu, jakby był obcym człowiekiem. Próbuje przypomnieć sobie, jak głaskała tę twarz, jak koło niej zasypiała, i niby potrafi przywołać ten obraz. Ale on nic nie znaczy. Jest sztuczny jak wyobrażenie i tak daleki, jakby to się nigdy nie wydarzyło.

Z własnych myśli i wsłuchiwania się w jednostajny, rytmiczny stukot wagonów wyrwał ją młodzieńczy śmiech.

Była już przy Union City, metro w tym miejscu wyjeżdżało na powierzchnię i przez szyby wpadło trochę słońca.

Dwie roześmiane twarze, dwie czternastolatki w kolorowych czapkach siedziały przytulone do siebie barkami i trzymając za okładkę, każda jedną ręką, z ekscytacją tak żywą, jaka zdarza się tylko w tym wieku, czytały „Teen Vogue”, raz po raz chichocząc albo zasłaniając twarz. Pochylały głowy, robiły długopisem ptaszki, a potem żywo komentowały wyniki psychotestu i miało się wrażenie, że odkrywały jakąś tajemnicę, tak bardzo były pochłonięte ich treścią i skupione.

Tego skupienia i entuzjazmu od dawna Beth brakowało. One też za nim zatęsknią, gdy skończą dwadzieścia osiem lat. Na mur-beton.

A potem odwróciły stronę i wzrok Beth, którym głaskała okładkę, padł na nagłówek: 10 SPOSOBÓW NA TO, BY OSZALAŁ NA TWOIM PUNKCIE (i 15 błędów, które być może nieświadomie popełniałaś w związku).

Wtedy cichy śmiech wyrwał jej się z płuc jak dawno niewidziany gość i w końcu zamaskowała go kaszlnięciem.

– Przewaga „A”, „seksowna kocica”. Pasuje do niej „romantyczny drapieżca” – powiedziała z dumą jedna z nastolatek.

– Bullshit. Ściemniłaś przy eksperymentach. Inaczej wyszedłby ci „biurowy łajdak”, bo w czternastym miałabyś „B”.

Z pozoru wydawało się, że tego typu treści tworzone są z myślą o dorosłych kobietach. Tyle jest przecież czasopism dla wyzwolonych singielek. Piszą o tym, co interesuje niezależną, pracującą kobietę. Dwanaście uniwersalnych ciuchów, z których stworzysz sześć modnych kompletów do biura, wszystko z H&M. Szybka kawa przed pracą? Co jest bardziej cool – Macchiato Inc czy Starbucks? Test tuszów do rzęs – produkty do dziesięciu dolarów! Dwanaście ukrytych znaków, po których poznasz, że on ma na ciebie ochotę. I w końcu – tajemnice bycia popularną. Chcesz brylować? Poznaj porady eksperta i pożegnaj nieśmiałość!

W rzeczywistości docelowy odbiorca tych gazet był inny.

Mniej niezależny niż ilustrujące artykuły bizneswoman w garsonkach i młodszy niż modelki z wyższością uśmiechające się z okładki.

To były właśnie te dziewczynki. Dokładnie takie.

Dorosłe kobiety dawno się przekonały, że dobrych ubrań do biura nie kupisz w H&M, dzięki kawie ze Starbucksa nie staniesz się cool i że nie ma ukrytych oznak zainteresowania – są tylko jawne. A jeśli ich brak, nie pomogą nawet porady eksperta, często kolegi z redakcji autorki pseudoartykułu, samej będącej ledwo po dwudziestce i trzęsącej dupą na bezpłatnym stażu. Niestety droga do dorosłości dziewczynek z Zachodu biegła torem wytyczonym przez te magazyny. Schudnij. Zyskaj. Zdobądź. Porzuć.

Ale przede wszystkim KUP.

Gazetę za kilka dolarów.

A gdy wypierze ci mózg i zainstaluje w głowie górę bezwartościowych przekonań, kup sesję terapeutyczną, aby się ich wszystkich pozbyć. Może ktoś zdoła ci pomóc, zanim dopadnie cię klimakterium.

Pociąg zbliżał się do Columbus Circle. Wsiadło więcej ludzi, zrobiło się tłoczno.

Beth wstała i chwyciła się rurki przy drzwiach. Dziewczynki nadal chichotały, pokazując sobie coś wzajemnie.

„Hej, chcecie zarobić?” – miała ochotę rzucić, a wtedy pewnie spojrzałyby na nią, jakby nie wiedziały, czy się roześmiać, czy uciec. „Dam dwadzieścia dolarów za tego «Vogue’a». To niezły deal” – chciała powiedzieć. Ale mówiła to do siebie tylko w myślach.

Gdyby tak postąpiła, pewnie wzruszyłyby ramionami i po wyjściu z podziemi kupiły to samo pismo za ułamek swego łupu, pytając jedna drugą: „Może wyprzedali?” i wymieniając uwagi o totalnych naiwniarach, a w dodatku zyskując pewność, że szmatławiec jest coś wart. „No jak nie, jak tak? Skoro stara dała za niego tyle kasy?”

Dlatego Beth nie zrobiła nic.

Gdy hamulce zapiszczały, po prostu wysiadła przy Columbus Circle.

One nie mogły rozumieć, że życie trzydziestolatki w ołówkowej spódnicy wcale nie jest fajne ani proste. Że ich życie jest lepsze. Barwniejsze. Emocjonujące. Że ona kupuje kawę w Starbucksie, bo się śpieszy, a nie dlatego, że latte z zielonym logo zapewnia jej chwilowy prestiż.

Dotarła na róg Ósmej Alei i Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy i znalazła się przed redakcją „Galaxy”. Miesięcznika spod znaku kiczu, kultu wizerunku, promowania lansu.

I niebywałej hipokryzji.

Pisma dokładnie z tej samej półki, co to, które chciała kupić dziś w metrze za dwadzieścia dolarów.

Tylko że idealizm to jedno, a zobowiązania i rachunki dorosłego człowieka – drugie.

Z poczuciem zobojętnienia, jakie cechuje ludzi w korporacjach, przyłożyła przepustkę do czytnika w windzie.

„Elastyczność – cecha warunkująca sukces w dwudziestym pierwszym wieku” – perorowała na ostatnim zebraniu Martha. „Nie jakieś tam zasady czy kręgosłup moralny…”

„Elastyczność” – zapisała w personalizowanym notesie Moleskine Beth.

Miała ich masę, kolejną wersję notatnika dostawała na każdą pracowniczą Wigilię; stos z ubiegłych lat zalegał w szufladzie. Może przemyci tę puentę w jednym z tych wyliczeniowych artykułów?

Dziesięć sposobów na…, piętnaście cech, dzięki którym…

Gdy dotarła na właściwe piętro, a przed oczami stanął jej zabiegany tłumek, przez myśli przebiegło pytanie: na którym zakręcie w życiu się zgubiłam? Siedem lat temu?

Tak, chyba dokładnie wtedy – podpowiedział jej wewnętrzny głos.