Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Nie każda wojna toczy się mieczem. I nie każda miłość kończy się wybawieniem.
Cesarzowa ognia i kapłanka wód – dwa serca, które niegdyś biły jednym rytmem. Teraz każde z nich pulsuje odmienną magią i inną wizją przyszłości. Jedna urodziła się, by rządzić imperium. Druga, by je ocalić. Obie jednak wiedzą, że cena zwycięstwa może być wyższa niż cokolwiek, co kiedykolwiek poświęciły.
W świątyniach przebudzonej magii rozgrywają się losy świata. Dawne religie budzą się, domagając zemsty i miejsca, które zostało im odebrane. Cesarstwo chwieje się w posadach, a pod powierzchnią wód i ognia rośnie coś, co może pochłonąć wszystko, co przetrwało dotychczasowe burze.
To opowieść o dwóch kobietach, które kiedyś się ocaliły. I które teraz mogą się zniszczyć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 588
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 17 godz. 35 min
Lektor: Kamil Pruban
Nastettes:Paulowi, Sophie, Ellie & Carly.Dziękuję wam za przygody.
To była jej ostatnia nadzieja.
Lał monsunowy deszcz. Jechała na końskim grzbiecie bez osłony parasola, pozwalając, by woda przenikała ją do suchej nitki. Wokół niej majaczyły drzewa, czarne w zanikającym świetle.
Z szarpiącym serce żalem tęskniła za rozkwitającymi ogrodami rodzimej ziemi. Za jaśminami, igłokwiatami i swoimi ulubionymi bladymi różami. Nie było tam upiornych drzew, a stopy nie dotykały spierzchniętych pól bitewnych obsianych wyłącznie martwymi ciałami, do których zlatywały się padlinożerne ptaki.
Jedyne kwiaty, jakie widywała od miesięcy, wyrastały na skórze jej wrogów. Jakszini, która zabiła jej ojca, była kwiecistowłosa – rozpromieniona, uśmiechnięta, dziewczęca istota z pestkami w miejscu zębów i ramionami zakończonymi ostrymi cierniami. Przebiła go na wylot, śmiejąc się przy tym.
Kobieta wzdrygnęła się na to wspomnienie, a potem jeszcze raz – z zimna. Powinna raczej przemieszczać się rydwanem, ale nie cierpiała przebywać w zamknięciu.
Klasztor wyłonił się przed nią z mroku. Jego fasada z szarego kamienia lśniła w ostatnich promieniach światła przeciskających się między drzewami.
Jej armia zatrzymała się, gdy ze środka wyłonił się kapłan. Skłonił się i zaproponował, że zawiedzie ją do jeziora. Zsiadła z wierzchowca i podążyła za nim, czując, jak przemoczone buty lądują ciężko na wilgotnej glebie.
Pomyślała o swoich synach. O trzech najstarszych chłopcach, którzy pojechali na wojnę. O najmłodszym wciąż pod opieką mamki. Zastanawiała się, czy jeszcze kiedyś ich zobaczy. Sikander, najstarszy, obiecał, że spotka się z nią na drodze z Aloru i przyniesie wieści z domu. Na wszelki wypadek wiozła ze sobą słodycze dla niego – suszone mango. Najbardziej uwielbiał świeże, ale takiego nie zdołała zdobyć. Spalili wszystkie sady w Harsingharze, żeby powstrzymać jakszów.
Jezioro było czarne. Choć deszcz padał wściekle, powierzchnia pozostawała nietknięta, była niczym dysk szklistego bezruchu.
Uklęknęła przy kapłanie. Jej salwar kamiz przesiąkł na kolanach.
– Spójrz – powiedział kapłan. – Wejrzyj w wodę. Módl się do bezimiennego, żeby przemówił.
Spojrzała. Mrok niczego jej nie pokazywał. Długo niczego nie pokazywał, gdy ona drżała i zapadała ciemność.
Niemądrze postąpiła, przyjeżdżając tutaj. Co takiego mogłaby ujrzeć, czego nie widział kapłan bezimiennego? Dla tej wojny nie istniały żadne rozwiązania. Będą walczyć z jakszami aż do ostatniego tchu i poniosą klęskę. Zabrakło już nadziei.
Coś zamigotało w ciemności. Nachyliła się. Narastało. Z początku było jak bryłka żaru. Potem jak lampa. Następnie jak gorejący płomień, który pochłaniał wodę i wirował we wrzeszczącym blasku.
Wpuść mnie – mówił ogień. A kobieta odrzekła bez wahania: Tak.
Płomień zniknął. Jezioro znów stało się czarne.
– Moja pani – odezwał się kapłan z wahaniem – czy wróciłaś do siebie?
Niczego nie widział. Przycisnęła język do podniebienia. Poszukała w sobie głosu:
– Tak.
– Czy bezimienny przemówił? – zapytał kapłan z podekscytowaniem i trwogą.
Uniosła głowę. Jej pole widzenia pływało, złociste niczym ogień. Pomimo deszczu nagle zrobiło jej się ciepło – jakby lampa oświetlała ją od środka.
Nie bezimienny, pomyślała. Ale nie miało to znaczenia. Byli ocaleni.
– Wiem, jak zabić jakszów – powiedziała Diwjanśi.
Pierwszego dnia kazali jej klęknąć.
Osunęła się na ziemię właśnie tam, u podstawy Hirany, na glebę obsypaną kwiatami. Jej ubranie było brudne po długiej podróży. Nieważne, że jeszcze bardziej ubrudziło się od ziemi. Jaksza o twarzy jej brata kazał jej klęknąć, więc musiała to zrobić.
Pochylił się nad nią. Otoczyły ją liście. Miała wrażenie, że znalazła się pod konarami wielkiego drzewa.
– Prijo – powiedział – zaczekaj tu. Zaczekasz?
Co innego mogła zrobić? Przecież już tu przyszła. Jeśli jakszowie chcieli, żeby klęknęła, zrobi to. Jeśli chcieli, żeby znów szła – i szła, i szła, aż będą jej krwawić stopy i dotrze na skraj świata – to będzie szła. Co jej zostało poza podporządkowaniem się?
Była tak niewyobrażalnie zmęczona.
– Tak – odparła słabym głosem. – Zaczekam.
Cienie jego liści, plamki chłodnego mroku padające na jej skórę, poruszyły się. Odpłynęły, zostawiając ją w nagim słonecznym blasku.
Została teraz sama, w ciszy, ale zieleń krzyczała jej w uszach; słyszała szmer tego, co rośnie. Ostre, rozjarzone żywicą trzaski istot wyłaniających się spod gleby, domagających się słonecznego światła. Cała Ahiranja pod jej kolanami, wewnątrz niej, wokół niej.
Ktoś się zbliżał.
Znowu uniosła głowę. Jednak ta postać nie zawisła nad nią. Ta zjawa była mała, drobna – ledwie chłopiec. Srebrzyste, puste oczy. Miękkie płatki kwitnące na ramionach.
– Nandi? – Jej wargi uformowały to imię mimo woli. Jej mały świątynny brat. Wspomnienie uderzyło ją niczym czysty dźwięk dzwonu: Nandi śmiejący się z dołeczkami w policzkach. Nandi leżący martwy na ziemi w płonącej sali.
Nandi stojący obok niej uśmiechał się. Miał zbyt wiele ostrych zębów. Prija dotknęła ziemi pod nim; rośliny kiełkowały wokół jego bosych stóp. Świat widziany z tej perspektywy składał się wyłącznie z tętniącej życiem gleby i spadających liści barwy księżycowego blasku. Jaksza podwinął palce stóp i usłyszała trzask drewna.
– Nie jesteś Nandim. Przykro mi. – Skłoniła się, a przynajmniej próbowała się skłonić w taki sposób, jak zawsze to robiła przed figurkami jakszów, z czołem przyciśniętym do ziemi i dłońmi pod sobą. Ale jej ciało miało inne pomysły i wybrało akurat tę chwilę, żeby się przewrócić. Usta wypełniły się ziemią.
Dłonie na ramionach unoszące ją z powrotem na kolana. Podtrzymał ją jaksza o twarzy Aśoka.
– Jesteś zmęczona – powiedział Nandi. – Chodź z nami.
– Gdzie jest Bhumika?
– Chodź z nami – powtórzył i nie było to już delikatne ponaglanie, lecz rozkaz. A ponieważ był to rozkaz, jej ciało posłuchało. Podnosiła się, aż zdołała stanąć. A potem szła.
Podążyła za dwoma jakszami do Hirany. Widziała przed sobą znajome płaskorzeźby, znajomy zwietrzały i dawny kamień. Poczuła ból kojarzący się z tęsknotą za domem lub z powrotem do niego.
Nandi dotknął kamienia, a ten przesunął się, odsłaniając przed nimi drogę. Tunel był ciemny, ale przyzywał ją. Słyszała dobiegającą z jego głębi pieśń.
Moja sadzonko.
Wkroczyła w mrok. Szła i szła, a ciemność otwierała się, łagodzona niebieskim blaskiem. Ujrzała przed sobą bezśmiertne wody, a na ich brzegu trzy kolejne postacie. Gdy stały na tle światła, zdawały się pozbawione twarzy, pozbawione ciał. Jakby były jedynie cieniem.
Nagła groza ścisnęła jej serce. Za chwilę wystąpi jakszini o twarzy Bhumiki. Wydrążonej Bhumiki o kwitnących oczach i drewnianym uśmiechu. Bhumiki, która odeszła...
Wtedy jedna z postaci wystąpiła i była to Sandźana.
Tak było lepiej. Straszliwie, ale lepiej. I gdy Sandźana powiedziała jej, żeby znowu uklęknęła, Prija zrobiła to bez narzekania, niemal z wdzięcznością. Zaraz potem podeszli starsza Ćandni i starszy Sendhil. Przez krótką chwilę Prija zastanawiała się, czy umarła. Jak mogła spotykać się ze zmarłymi, jeśli wciąż była żywa?
– Prijo – rzekła cicho Sandźana. Przeszła za nią i ujęła jej włosy niemal z czułością. Zebrała je w dłonie. – Jesteś w domu.
Poczuła, jak palce Sandźany dotykają skóry jej głowy. Dziesięć ostrych punkcików, dziesięć ziarenek gotowych zapuścić korzenie.
– Dlaczego tu jestem? – zapytała Prija. – Jakszowie, pradawni... Dlaczego tutaj, przy bezśmiertnych wodach? Lepiej by mi było odpoczywać w łóżku.
Rozległo się coś w rodzaju śmiechu: szmer, szelest.
– Twoja dusza potrzebuje odpoczynku – powiedział jaksza, który nie był Sendhilem. – Bardziej niż twoje ciało.
Ten o twarzy Aśoka klęknął przed nią.
– Nosisz w sobie coś cennego – wyszeptał. Ujął jej dłonie, obrócił je wnętrzami do góry. Niebieskawy blask bezśmiertnych wód odbił się od jej skóry, przemieniając brąz jej dłoni w łagodną szarość. – Chcemy cię ochronić.
Poczuła, jak oblewa ją sangam – kosmiczny i falujący, splatający się ze światłem bezśmiertnych wód rozpościerających się przed nią. Odetchnęła, tylko na wpół rozpoznając swoje płuca, i poczuła, jak paznokcie Sandźany wbijają się głębiej w skórę jej głowy – punkciki bólu, punkciki uziemienia.
Czy to jest leczenie? – zastanawiała się Prija. Czy to odpoczynek? Na pewno nie sprawiało takiego wrażenia. Ale przecież wcześniej ugodziła Malini i obserwowała, jak w jej oczach pojawiają się groza oraz poczucie zdrady. Porzuciła Simę. Zaś Bhumika, gdziekolwiek była, nie mogła jej teraz pomóc.
– Odpoczywaj – ponaglił znowu Nandi.
A Prija...
Prija zamknęła oczy.
Drugiego dnia śniła.
Znalazła się w sangamie. Była kompletnie, głęboko zanurzona w rzekach zieleni, złota i krwistej czerwieni. I otaczali ją jakszowie. Wszystkich pięcioro, wszyscy całkowicie nieludzcy, o rybich łuskach, kwiecistych oczach, omszałej skórze. Woda spływała z ich ciał, a perłowa żywica zdobiła kościste palce. Kochała ich odrobinę, a może w pełni; ostatecznie czciła ich całe życie. Ale też obawiała się ich i ten strach tkwił jej pod językiem jak gorzki cierń.
Jesteś wydrążona? – spytali jakszowie. Czy jesteś nasza zupełnie i całkowicie?
Czy jesteś jej?
Tak – powiedziała im. Tak i tak. Przecież wycięła sobie serce. Jeśli widzieli jej duszę, to niewątpliwie widzieli również to – jej żebra z drewna, pomiędzy którymi nie było ludzkiego serca.
Ganili ją. Rozbierali na kawałki. Pytali znowu i znowu.
Czy można ci ufać?
Czy zostaniesz? Będziesz służyć?
Tak.
Ona nie wystarczy. Ona nie jest gotowa. Ona nie jest dość silna.
Słowa, które nie były przeznaczone dla niej, i tak przez nią przemykały niczym wbijające się w nią srebrzyste strzały.
Czy będziesz tym, czym powinnaś być? Czy odezwiesz się do niej? Odnajdziesz ją? Złamiesz swoje kości, swoje serce, swój umysł w jej służbie? Poddasz się?
Poddaj się temu, Prijo. Ukochana. Poddaj się.
Tak i tak i tak i tak...
Trzeciego dnia przestała liczyć.
Ktoś wycisnął jej wodę do ust. Wypiła.
Spała. Śniła o wojnie: o wirujących kołach rydwanu i o otaczających ją saketyjskich wojownikach gnających naprzód na koniach, o Simie trzymającej tarczę, żeby ją ochronić.
Więcej wody. Ukłucia głodu przeszywające żołądek.
Wkraczała na dwór cesarski. Wsuwała Malini nóż pomiędzy żebra. Całowała Malini – całowała ją, choć nie robiła tego, gdy wbijała jej nóż. Pocałunki smakowały krwią, solą. Przepraszam. Przepraszam. Nienawidź mnie, możesz mnie nienawidzić.
Nienawidź mnie i żyj.
Obudziła się. Była znów w swoim ciele, oddychającym i pełnym bólu, leżącym na ziemi. Z jej nadgarstków wyrastały kwiaty zagrzebujące swoje główki w glebie. Wciąż byli tam jakszowie. Wyczuła ich, zanim jeszcze ich dostrzegła. Klęczeli tak, jak wcześniej klęczała ona, zupełnie jakby się nią opiekowali, jakby ją czcili.
W głowie kręciło jej się z głodu. Czuła ból w całym ciele.
– Gdzie jest Bhumika? – Głos jej się załamywał. – Gdzie moja siostra?
Milczenie.
– W takim razie Padma – rzekła Prija, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Gdzie ona jest? – Uniosła się na łokciach, odrywając od siebie rośliny i czując, jak gleba pulsuje pod jej naciskiem. – Wróciłam po moją rodzinę – podjęła. – Po mój lud. Jeśli nie chcecie mówić o Bhumice, to przynajmniej powiedzcie, że jej dziecko jest bezpieczne.
– Uważasz, że skrzywdzilibyśmy dziecko? – spytał Aśok/nie-Aśok. W bezdennej głębi jego oczu widać było jakąś kalkulację, było ją słychać w szmerze liści w jego głosie.
– Chyba wiem, jak działa natura – odparła powoli Prija. Czym zaś byli jakszowie, jeśli nie naturą? – I wiem, jak zostałam wychowana. Wiem też... o co mnie proszono.
– Czy sądzisz – odezwała się Sandźana – że masz prawo pytać?
– Jestem starszą – odrzekła Prija. – Jestem trzykrotnie zrodzoną. Kto inny może pytać, jeśli nie ja?
Nic nie mówili, ale ich milczenie było doniosłe. Kryło się w nim pytanie. Kojarzyło jej się z dzieciństwem, z naukami udzielanymi przez starszych. Czekali wtedy, aż ona sama wypełni ciszę, aż poda WŁAŚCIWĄ odpowiedź.
– Właśnie tak powinni działać starsi – kontynuowała ze spierzchniętym gardłem. – Powinni być tymi, którzy mogą pytać. Nie tylko czcić. Jeśli się mylę, jakszowie, to przepraszam.
Starsza Ćandni – czy też naśladująca ją jakszini – wychyliła się naprzód. Jej ciemne włosy lśniły od wody.
– Twoja siostra uciekła od swoich obowiązków. Od swojego celu, tchórzliwie.
Kłamstwo. Bhumika nigdy by nie uciekła. Prija czuła się rozbita, ale wiedziała, że lepiej nie wypominać tego kłamstwa.
– Zabiliście ją za to? – zapytała. Nie potrafiła powstrzymać drżenia.
– Nie – odparł jaksza o twarzy Aśoka. Skupiał wzrok w oddali: na nicości i na wszystkim. – Nie zabiliśmy.
Czy to również było kłamstwem? Od tak dawna nie widziała Bhumiki w sangamie.
Znowu skłoniła się ku ziemi. Czuła kwiaty przy twarzy, a woń wilgotnej gleby muskała jej wargi.
– Jakszowie – zaczęła – jestem tylko śmiertelniczką. Puśćcie mnie. Przejrzeliście moją duszę na wskroś. Moje ciało też potrzebuje odpocząć. Jeść i odpocząć.
I muszę znaleźć siostrę, dodała w myślach.
– Jak myślisz, od jak dawna tu przebywasz? – spytał jaksza.
Obróciła głowę i spojrzała na niego, a potem przez niego, na strużki lśniącej niebieskiej wody spływające po kamiennej ścianie. Od jak dawna ta woda płynęła, wykrwawiając się niczym światło na tych samych ścieżkach, żeby kamień tak się pobliźnił?
– Nie wiem – odparła tępo.
– Gdybyś była po prostu człowiekiem, już byś nie żyła – mruknął Sendhil.
Przesunęła językiem po wargach. Wydawało się jej to niemal nienaturalne: smakowanie soli na skórze, wyczuwanie spierzchniętego, wysuszonego podniebienia. „Po prostu człowiekiem”. Co miała zrobić z tymi słowami? Wiedziała, że nie jest po prostu człowiekiem.
Ale była nim na tyle, żeby odczuwać pragnienie. Bolały ją kolana. I choć rozbierali ją na części, począwszy od duszy, rozplątywali ją na poszczególne cieniste nici spajające korzenie z duchem, była czymś więcej niż tylko własną duszą w sangamie. Czymś więcej niż żywicą pod skórą. Wciąż miała w sobie krew i mięśnie.
– Macie moje serce – powiedziała Prija. – Mani Ara ma moje serce. I widzieliście we mnie wszystko, co się liczy. Pozwólcie mi stąd wyjść. Pozwólcie, żebym odpowiednio wam służyła.
– A jaką służbę musisz nam zapewnić? – spytała starsza Ćandni.
Błysk wspomnienia. Wyraz zdrady w oczach Malini. Cierniowe ostrze. Wrażenie krwi i mięśni. Wiedziała, co Malini zrobi.
– Dojdzie do wojny – powiedziała. – Paridźatdwipańczycy przyjdą. A wy będziecie mnie potrzebować. Będę służyć. Tak jak starsi służyli w Epoce Kwiatów.
Uniosła głowę i ujrzała, że wargi Ćandni powoli uformowały się w uśmiech.
– Wypuśćcie mnie, jakszowie – rzekła Prija – żebym mogła wykonywać pracę, jakiej ode mnie potrzebujecie.
Niemal powtórzyła tę prośbę, ale zamiast tego ugryzła się w język. Błaganie donikąd by jej nie doprowadziło. Jakszowie nie reagowali na nie. W czasie, gdy grzebali jej pod skórą, nauczyła się o nich nieco więcej. Czekała.
– Odpoczynek ukształtował cię w coś użytecznego – stwierdziła Ćandni pobłażliwie. – Idź zatem, starsza Prijo. Zaopiekuj się swoim ciałem. A później przygotujemy się do wojny.
Każdej nocy wracała do sali tronowej w cesarskim mahalu. Nie potrafiła nic na to poradzić. Niosły ją tam sny.
Każda noc była taka sama. Poniżej niej niebieski kamień, w górze blask niewidocznego księżyca otulający ciemnymi odcieniami biały marmur i jasny piaskowiec. Przed nią złoto ognia rozkwitającego w pąki. Nagietki, aśoki i krwistoczerwone róże wytaczające się z płomieni do jej stóp. A tam, jak zawsze, czekała na nią Prija.
Prija o liściach spadających łagodnie ze splątanych włosów. Prija płacząca, ze smużkami ognia lśniącymi na policzkach.
Prija wbijająca jej nóż między żebra.
Malini obudziła się, jak zawsze, z gwałtownym bólem wdzierającym się w pierś. Przez długą chwilę trzymała zamknięte oczy, po czym podniosła się. Ostrożnie zdjęła bluzkę. Przycisnęła opuszki palców do skóry.
Najpierw gładka powierzchnia, a później blizny, ich chropowatość, ich brzydota pod palcami, sznur skrzywdzonego ciała zrośniętego na nowo.
Dotykanie blizn przypomniało jej, że nóż zniknął. Prija zniknęła. Nie istniał powód dla całego tego bólu.
Położyła się z powrotem. Czuła pulsowanie w piersi. W jej czaszce stały otworem drzwi, za którymi znajdowały się ogień i nóż.
W dniu pogrzebu Aditji wstało słońce. Po części spodziewała się, że nie wstanie.
Niebo wciąż było bladoróżowe, gdy pokojówki targały wiadra podgrzanej na ogniu wody do marmurowej łaźni i wlewały ją do wanny. Malini weszła tam za nimi powolnym krokiem i z ciężkim sercem.
Opuściła się w głęboką studnię wanny, zanurzając się w wodzie tak gorącej, że piekła ją od niej skóra. Zamknęła oczy i wdychała parę, podczas gdy jedna z pokojówek wlewała olejek do wody, a inna upinała Malini włosy, przeczesując splątane loki kościanym grzebieniem i wmasowując w nie jaśminowy olejek.
Służące działały w milczeniu. Woń kwiatowego attaru, nawet rozcieńczonego, była niemal przytłaczająca. Mimo to gdy Malini podniosła się już z kąpieli, wsunęła dłoń do słoja wciąż trzymanego przez pokojówkę w nadstawionych dłoniach i posmarowała się za uszami wonną substancją.
Wiedziała, jak mocno pachnie stos. Jeśli miała wybór, wolała wąchać kwiaty niż ogień.
Owinięto ją ręcznikiem, starannie osuszono włosy, a później zapleciono je w warkocz. Tego dnia nie wsunięto w nie kwiatów. Nie zawieszono klejnotów na jej nadgarstkach ani przy nosie, uszach czy na gardle. Sari, którym okręciły ją służące, miało kolor czystej żałobnej bieli.
Bolała ją pierś, gdy poddawała się delikatnym dłoniom pokojówek. Skóra na ściągniętej bliźnie opierała się jej ruchom.
Malini nie zamierzała odcinać się od bólu, przez co stawał się jeszcze silniejszy. Zamiast tego z determinacją skupiała się na tym, co mówiło jej ciało: pot już niemal występował na skórę, gorąco wody gasło, pachniało jaśminem, a pomiędzy żebrami pulsował nieustępujący ból.
Pogrzeby należało przeprowadzać jak najszybciej po śmierci: spalić ciało, odprawić modły, rozpocząć żałobę. Ale pogrzeb Aditji nie był czymś zwykłym. Jej brat poświęcił się dla cesarstwa. Zdecydował się umrzeć w sercu fortu w Sakecie.
Aditja spłonął tak, jak spłonęły matki. Uśmiechnął się, a przynajmniej tak mówili ludzie, i kazał otaczającym go wojownikom, żeby przysięgli jej służyć, zanim płomienie pochłonęły go w całości.
„Cesarzowo Malini – powiedział jeden z tych wojowników, skłoniwszy głowę – w chwili śmierci dał ci wiekuistą koronę”.
Odetchnęła drżąco, czując łzy podchodzące do oczu. Jedna z pokojówek wydała z siebie wysoki odgłos, w którym wyraźnie brzmiało współczucie, a jej dłonie zatrzepotały. Zaraz potem zabrała się do poprawiania pallu Malini.
Dziwnie było płakać, gdy serce wydawało się ciężkie jak ołów. Czasami smutek objawiał się jako ból, a czasami po prostu jako brak – pusty kontur w kształcie czegoś, czego nie dało się dotknąć ani zrozumieć.
Weszła jakaś postać. Malini obróciła się i ujrzała stojącą w drzwiach Latę, ubraną na biało i poważną.
– Już czas – rzekła Lata.
W pierwszej sali czekały Dipa, Razija i cały tłum szlachcianek odzianych w jednolitą biel. Niektóre już płakały, ale Razija miała suche oczy. Na chwilę napotkała wzrok Malini, po czym skłoniła się – płynnym ruchem powtórzonym jak fala przez otaczające ją kobiety.
Malini odczekała, aż podniosą się po ukłonie. Doznanie ciężkości rozlało się z jej serca na resztę ciała. Nie była pewna, czy zdoła poruszyć nogami. Ale musiała. Nie było wyboru.
Jeden krok, a potem kolejny. I jeszcze jeden. Kobiety podążyły za nią w szepcie tkanin, szeleście kojarzącym się z ptakami chcącymi zerwać się do lotu.
Wyszła ze swoich komnat. Dalej czekało na nią morze szlachetnie urodzonych mężczyzn. Jej lordów i królów, władców jej cesarstwa.
Oni również się ukłonili.
Spośród ich grona wystąpił najwyższy kapłan. Hemanth stał na czele zakonu oddanego matkom płomienia, a zatem służył też Malini. Z racji swojej pozycji i stanowiska miał być jej duchowym doradcą.
Ale był również człowiekiem, przez którego Ćandra stał się tym, kim był. Oraz człowiekiem, który palił kobiety. Człowiekiem, który niemal spalił ją samą.
– Cesarzowo – powiedział Hemanth. Nie potrafiła odczytać wyrazu jego twarzy, ale dostrzegała nowe zmarszczki smutku i napięcia wokół jego ust. Zauważała czerwień jego oczu. Wreszcie cierpiał i to dawało jej satysfakcję. – Dusza księcia Aditji czeka na nasze modły.
Przez wysokie okna i z odległych korytarzy dobiegały odgłosy płaczu i śpiewu. Modlitwy, muzyka i bicie żałobnych bębnów. Czy uroczystości byłyby tak ostentacyjne, gdyby butwienie nie rozprzestrzeniało się po cesarstwie, gdyby nie zaczęły się pojawiać plotki, że jakszowie wrócili i znowu kroczą po ziemi? Ludzie potrzebowali czegoś, w co mogliby wierzyć.
– Najwyższy kapłanie – przemówiła na tyle głośno, żeby czekający mężczyźni ją usłyszeli. Jej głos był czysty niczym dzwon. – Pokaż nam, jak go czcić.
Pogrzeb Ćandry tak nie wyglądał. Odbył się szybko i bez szczególnego ceremoniału. Haniebny. Nikt nie chciał spalić jego zwłok, gdy chorowała, a zanim doszła do siebie po otrzymanej ranie, jego ciało już zgniło. Nawet kwiaty złożone na stosie i perfumy, którymi go nasączono, nawet różany attar, którym kapłani skrapiali szczątki Ćandry z małych srebrnych dzbanuszków zdobionych filigranem, nie wystarczyły, żeby przykryć smród. Nie zorganizowano zatem publicznych uroczystości żałobnych, podczas których mieszkańcy Harsingharu mogliby wyrażać swój smutek lub radość. W pogrzebie wzięli udział tylko członkowie jej rady, kapłani oraz sama Malini. Oraz oczywiście zwłoki owinięte w białą tkaninę, żeby ukryć ich rozkład.
Aditję żegnano natomiast płaczem i żałosnymi krzykami. Lud Harsingharu zostawił wiązanki kwiatów pod murami mahalu. Zaś stos pogrzebowy – pozbawiony ciała – był obwieszony girlandami: różowymi, czerwonymi, wyrazistym złotem nagietków oraz delikatną bielą igłokwiatów.
Przyklęknęła, a potem przycisnęła czoło do ziemi. Wszyscy otaczający ją ludzie poszli w jej ślady, a ich modły były dla jej uszu niczym huczące fale, niczym wzbierająca burza. Ich smutek był tak ostentacyjny, że bardziej kojarzył się z celebracją: śmierci, złożonej ofiary, wiary w matki.
Z celebracją Aditji. Nie takiego, jakim ona go znała – brata o irytujących wadach, łagodnym wzroku i nieugiętej moralności – lecz nieśmiertelnej istoty, jaką się stał. Nie matki płomienia, lecz syna płomienia, który umarł za cesarstwo Malini, tron Malini, los Malini.
Nie mogła chyba narzekać? Zanim wygrzebała się z łóżka, jego opowieść stopiła się już z jej opowieścią, wlała w nią moc, choć choroba powinna pozbawić ją autorytetu. Zatem nadal była cesarzową, ukoronowaną na nowo płomieniami jego śmierci.
Zamknęła oczy, gdy Hemanth wypowiadał jego imię.
Książę Aditja.
Nie potrafiła sobie przypomnieć swoich ostatnich słów do niego. Przeszukiwała pamięć, im jednak dłużej o tym myślała, tym mniej do niej wracało, a tym bardziej wspomnienie wiło się i szarpało, wymykając się. Umysł albo ją w ten sposób karał, albo okazywał litość.
Malini otworzyła oczy i zamrugała, gdy twarz Aditji zafalowała pod jej rozmytym spojrzeniem.
Hemanth zamilkł. Wystąpił naprzód i z szacunkiem podpalił stos. W miarę jak płomienie rozprzestrzeniały się i wzrastały, mocy nabierał również szmer modlitw.
Olejek jaśminowy okazał się pomyłką. Teraz to sobie uświadomiła. Nie czuła niczego oprócz kwiatów: gnijących, płonących, zamieniających się w dym i klejących się do jej skóry, a brak płonącego ciała okazał się niemal straszniejszy niż jego obecność. Kotłowało się jej w żołądku. Zachwiała się w pozycji siedzącej, niemal osunęła, zupełnie jakby jej kości rozpuściły się i nie zostało nic oprócz więdnącego mięsa. Czuła je w podobny sposób jak mdłości i zawroty głowy. Jakimś sposobem je powstrzymywała.
Może rzeczywiście zsuwała się w otchłań. Traciła kontrolę nad sobą, nad władzą. Może się rozpadała.
Zgarbiła się. Wymknęła się jej łza. To nic złego – odrobina okazanego smutku, w szanowanej mierze. Smutku będącego niczym oddawanie czci. Na to można było pozwolić. Być może było to nawet konieczne.
Gdy modlitwy dobiegły końca, poczuła na jednym barku dłoń Laty, a na drugim Razii. Podniosły ją. Odnalazła kontrolę nad stopami i poruszyła się, a tłum poruszył się wraz z nią. Przeszła z sali tronowej na taras wychodzący na miasto. Ponad nią wisiało boleśnie błękitne niebo, a jej sari zaczęło się wydymać, pochwycone lekkim wietrzykiem.
Popatrzyła na miasto. Na jego mieszkańców, tak licznych, że nie potrafiła rozróżnić poszczególnych twarzy; widziała jedynie ruch i falowanie ciał jednolicie ubranych w jasne kolory, rozradowanych, pogrążonych w żałobie i cieszących się pod wznoszącym się, prażącym słońcem.
Cesarzowa Malini. Matka Malini. Cesarzowa, cesarzowa, cesarzowa.
Poczuła, jak wokół niej osadza się opowieść zapisana dymem i śmiercią.
A jej żebra wciąż bolały, bolały, bolały.
Oczywiście dojdzie do wojny.
Trzaśnięcie wyciąganego korka. Woń nalewanego płynu była ostra, z silną nutą żelaza, tak zbliżona do krwi, że Rao mógł jedynie odwrócić twarz i wbić spojrzenie w jedną z lamp wiszących na ścianie. Płomień w jej wnętrzu migotał na pomarańczowo i żółto.
Płomień mógł stać się niebieski, jeśli palił się wystarczająco gorąco. Rao teraz to wiedział.
Milczał, gdy rozlegał się pomruk jednego głosu, a później następnego. Wojna, tak. Będzie wojna. Ahiranyjczycy wysłali przecież skrytobójczynię, żeby zamordowała świętą cesarzową Paridźatdwipy. Należało dokonać zemsty. Nie – należało wymierzyć sprawiedliwość. Ahiranyjczycy znowu poznają siłę Paridźatdwipy.
Skrytobójczyni. To słowo dziwnie grzechotało w głowie Rao.
Prija ocaliła ich wszystkich nad rzeką Weri. Walczyła dla nich, niemal zginęła dla nich. Osobiście wywlókł jej przerośnięte kwiatami ciało z wody. Bez niej cesarzowa nie zdobyłaby tronu.
Ale nie można było zaprzeczać, że ostatecznie to ona pchnęła Malini nożem.
– ...nieprzeniknione granice – pomrukiwał inny mężczyzna. Rao obrócił głowę, podążając za głosem. Jeden ze Srugnytów. Rao nie rozpoznawał go i nie zależało mu na tym, ale bez zainteresowania rejestrował pot na jego czole i napięte szczęki, bo chciał czymś zająć głowę, żeby nie myśleć nieustannie o płomieniu. – Posłaliśmy wojowników do Ahiranji, ale pożarły ich drzewa. Zupełnie jakby były zębami w paszczy bestii. Nie uwierzycie mi, bracia, ale gdyby kazano mi wybierać pomiędzy szczękami tygrysa i ahiranyjskim lasem... – Pokręcił głową. – Wybrałbym tygrysa – zakończył ciężko.
Wierzę, pomyślał Rao. Na własne oczy widział, jak wygląda ahiranyjski las. Widział, co butwienie potrafi zrobić z ciałem.
Nie odezwał się. Otaczający go szlachcice wiercili się niespokojnie na poduszkach. Znowu rozległo się puknięcie korka, gdy otwierano i rozlewano kolejny trunek.
Żałoba oznaczała brak alkoholu, hazardu i seksu aż do zakończenia obrzędu. Cesarzowa i jej dwór lojalnych kobiet wciąż modliły się przy dymiących kwiatowych popiołach. Nie poszedł na pogrzeb, bo wolałby wyłupić sobie oczy, niż patrzeć na pusty stos płonący na cześć Aditji, ale słyszał bujne opisy szlachetnego nieszczęścia Malini, gdy klęczała przy kwiatach, jej poszarzałej twarzy, białego żałobnego stroju o barwie kości wyblakłych na słońcu. Idealna żałobniczka. Trzeba było ją przekonywać, żeby cokolwiek zjadła.
A jednak jej mężczyźni siedzieli właśnie w ciemnej sali z zasłoniętymi okiennicami, z zaciągniętymi kotarami i płonącymi świecami, wychlewali najwspanialsze trunki w Paridźacie i nażerali się do syta, rozważając czekającą ich zgubę.
– Kapłani twierdzą, że jakszowie wrócą – rzekł młody paridźacki szlachcic. Głos mu lekko drżał.
Rozległ się szmer niepokoju. Jeden z mężczyzn roześmiał się.
– Niemożliwe – stwierdził.
– Jeśli kapłani tak mówią, to musi się tak stać – powiedział inny. Rozległa się fala sprzeciwów.
Jakszowie wracają, pomyślał Rao. Sam widział, jak odcięta ręka jakszy, relikt z Epoki Kwiatów, rozkwitła nowym życiem. Ujrzał w sadzawce wizję zesłaną przez bezimiennego boga. Nadejście. Nieuniknione nadejście.
Widział też oczy Aditji, gdy pokazał mu odciętą rękę. Widział chwilę, w której Aditja dokonał wyboru, gdy zdecydował, że bezimienny ma dla niego cel, że nadeszła pora spłonąć...
Rao wstał nagle, przewracając przy tym kubek z winem. Mężczyzna obok niego zaklął, gdy trunek rozlał mu się na kolana.
– Przepraszam – rzucił krótko Rao. Mężczyzna otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale gdy napotkał wzrok Rao, gwałtownie zamknął je z powrotem.
Rao odwrócił się i opuścił salę. Nikt nie próbował go powstrzymać.
Przez wiele dni Rao był opętany przez mglistą, lecz palącą potrzebę, żeby zniknąć w anonimowości domu uciech i zatonąć w kadzi taniego wina w otoczeniu nieznajomych. Jednak czas, który spędził wśród innych szlachciców, pokazał mu wyraźnie, że nie nadaje się do przebywania wśród ludzi.
Nie przeszkadzało mu to. Zadowoli się własnym towarzystwem. Przekupił jednego ze strażników, żeby ten dał mu trunek, i poszedł dalej.
Kilka pawilonów nakrytych niskimi dachami wychodziło na ogród z lotosowymi sadzawkami. Wspiął się na najniższy z nich, podciągając się jedną ręką, bo drugą przyciskał do ciała trzy butelki arraku – swojego najmniej ulubionego napitku. Gdy tylko jego nogi spoczęły na solidnych łupkowych płytkach, otworzył flaszkę i przyłożył szyjkę do ust. Palący, gorzki płyn uderzył go w podniebienie. Przełknął szybko, pozwalając, żeby rozlał się po nim płomień.
Miał ochotę pić, aż przestanie czuć swoje ciało, aż stanie się pustą, szumiącą, targaną mdłościami skorupą człowieka, z której wybrano cały smutek.
Kolejny łyk. I drugi, i trzeci. Odchylił się, oparł na łokciach i wpatrywał w Harsinghar.
Z tego miejsca miasto zdawało się niczym nocne niebo ułożone na ziemi, ciemne i bezkształtne, tu i ówdzie upstrzone światełkami. Wyglądało niemal spokojnie. Nie widział stąd żałobników, wciąż płaczących i modlących się pod murami mahalu. Nie docierały też do niego ich odgłosy. Ulgą było nie słyszeć niczego oprócz wiatru, nie czuć niczego poza alkoholem i ostrymi uszczypnięciami nocnego powietrza na twarzy obróconej ku niebu.
No ale skoro wciąż czuł twarz, to czekało go dalsze picie.
Zatem pił więcej, aż nawet mrok złagodniał. Kiedy usłyszał stukot i poczuł kamień uderzający go mocno w nogę, zaklął w zaskoczeniu i butelka wyślizgnęła mu się z osłabionego pijaństwem chwytu. Przekręciła się, rozlewając arrak, jaki w niej pozostał, a nie było go wiele.
– Rao? – zawołał ktoś. – To ja.
– Lata? – Podniósł się do pozycji siedzącej. – Dlaczego we mnie rzucasz? Właź tu.
– Nie zdołam się tam wspiąć – odparła głosem, który w ciemności wydawał się cichy i odległy. – Już próbowałam. Nie słyszałeś mnie?
– Nie – odrzekł, czy raczej wybełkotał. – Ale już sporo wypiłem. Zszedłbym do ciebie, ale pewnie skręciłbym sobie kark.
Nie musiał jej słyszeć, by wiedzieć, że westchnęła i pokręciła głową, że jej czoło przecięły lekkie zmarszczki, bo właśnie tak wyglądała, gdy zatracała się w myślach lub była rozdrażniona.
– Nie widziałam cię na pogrzebie – powiedziała.
Ukłucie bólu rozdarło mu pierś. Pogrzeb.
– Malini zauważyła? – spytał.
– Nie. Cesarzowa miała... myśli pochłonięte czymś innym.
Słyszał w głosie Laty nutę troski. Malini nie zdarzało się czegokolwiek przegapiać, ale śmierć Aditji i działania Prii zmieniły ją. „Jest zraniona” – powiedziała kiedyś do niego Lata. „Nie tylko na ciele. Gdzieś w głębi siebie, gdzie nie zdoła jej uleczyć żaden lekarz”.
Rao zrozumiał wtedy. Wiedział, jak to jest.
– Dobrze – powiedział. Pomyślał, żeby otworzyć kolejną butelkę, ale wezbrało w nim coś na kształt paniki. Drżały mu ręce. – Powinienem był przyjść. Ale ja... Lato, nie musiałem patrzeć, jak Aditja płonie. Ja już...
– Rao – odparła niewyraźnie – wiem.
Nagle poczuł znużenie, że nie widzi jej twarzy, że tkwi sam na tym dachu z ohydnym trunkiem, którego nawet nie lubił. Zsunął się na skraj i zeskoczył. Przewrócił się, lądując łokciami na kamieniu, z twarzą przyciśniętą do ziemi. Patrzył, jak Lata spieszy ku niemu, jak jej sari muska trawę niebieskim cieniem. Chwyciła go za ramię.
– Wstawaj – rzekła. – Co piłeś?
– Arrak.
Kolejne westchnienie.
– Zdołasz wstać czy muszę szukać strażników, żeby mi pomogli?
Nalegał, że sam się podniesie, i wspólnie udało im się postawić go na nogi. Oparł się na jej ramieniu i we dwoje ruszyli chwiejnie przez lotosowy ogród w kierunku korytarzy mahalu.
– Jesteś dla mnie za ciężki – stwierdziła po kilku minutach. – Oprzyj się raczej o ścianę.
– Powinnaś była wrzucić mnie do sadzawki – mruknął, puszczając ją i chwytając się kinkietu. – Wtedy bym się obudził.
– Albo utopił.
To nie byłoby takie złe, pomyślał. Ale, dzięki bezimiennemu, miał dość rozsądku, żeby nie powiedzieć tego na głos.
Drzwi prowadzące do korytarzy mahalu były zwykle zasłonięte kosztownymi jedwabnymi kotarami w kolorach pawiej zieleni i lśniącego błękitu, ponaszywanymi klejnotami i haftowanymi srebrną nicią. Jego otumanione oczy potrzebowały chwili, żeby zarejestrować, że teraz wszystkie zostały zastąpione prostymi białymi tkaninami, które zwisały ciężko, zbyt grube, żeby wydymać się pod łagodnym nocnym wietrzykiem. Chwycił jedną z nich. Poczuł jej wagę.
– Czy myślisz – usłyszał swój głos, jakby dobiegał z oddali – że ktokolwiek naprawdę go opłakuje?
– Oczywiście – odparła Lata gdzieś za nim. – Cesarzowa na pewno.
Przełknął ślinę, czując w gardle niewyjaśniony ból. Mocniej ścisnął tkaninę.
– Tak. Ona na pewno.
Poczuł dłoń Laty na swoim barku. Lekki dotyk. A później z mroku przed nimi dobiegł męski głos:
– Książę Rao. – Rozległ się odgłos ciężkich kroków. – Ja...
Głos urwał się, gdy mężczyzna wkroczył w światło lampy. Romesz był jednym z ludzi niskiego księcia Aśutosza. Wysoki kołnierz i długie rękawy tuniki ozdobionej znakami lennymi Aśutosza skrywały liście butwienia wyrastające na jego rękach i szyi. Przesunął wzrok od Laty do Rao – od doradczyni cesarzowej do jednego z jej generałów – po czym skłonił się.
– Odejdę – rzekł.
– Nie – odparła Lata. – Proszę, przejmij go. Obawiam się, że zbyt wiele wypił. – Odsunęła się od Rao i szybko przeszła na bok. – Zabierz go do jego komnat – ponagliła. – Książę Rao musi odpocząć. Cesarzowa wkrótce będzie go potrzebowała. Jest wiele do zrobienia.
Do zrobienia. Pomyślał, że wojna rzeczywiście sporo wymaga.
Romesz skinął głową i z szacunkiem wziął Rao pod rękę. Szli długą chwilę w milczeniu.
Wprawdzie Rao jeszcze nie zaczęło się przejaśniać w myślach, ale najgorsze zawroty głowy już ustępowały.
– Szukałeś mnie – powiedział w końcu.
– Może gdy będziesz mniej zamroczony, mój lordzie – rzekł opryskliwie Romesz.
– Chcesz ze mną rozmawiać? Lepszej chwili nie znajdziesz. Teraz jesteśmy sami. – Cisza. Jedynie ich kroki i trzask płomieni w lampach. – Jesteś nerwowy – zauważył Rao. – Odszukałeś mnie. Więc mów. Powiedz mi, czego chcesz.
Obrócił głowę i światła wokół zamgliły się. Romesz miał napięte szczęki, a na jego twarzy widniała wewnętrzna walka.
– Ta Ahiranyjka – odezwał się. – Ta dobra. Jest twoją więźniarką?
Rao potrzebował długiej chwili, żeby zrozumieć, o co chodzi. Ta dobra.
– Sima?
Romesz skinął krótko głową.
– Ja i inni... Chcemy wiedzieć, co z nią.
– Nie sprawiała problemów.
Istotnie nie sprawiała. Przez całą wojnę była stanowcza i zdeterminowana. Weszła w głęboką, pełną trupów wodę, żeby uratować Priję. Ale od tamtego czasu, od tamtego wszystkiego, była przygaszona i milcząca. Gdy Rao zorganizował jej bezpieczną kwaterę i obiecał, że nic się jej nie stanie, jedynie przytaknęła i wymamrotała podziękowania, po czym obróciła się twarzą do ściany.
A Rao... po prostu jej pozwolił.
– Dowiodła, że jest godna zaufania – mruknął Romesz. – Dobrze spisywała się na wojnie. Walczyła dzielnie. Mój lordzie, jeśli mogę mówić otwarcie... Ona nie jest odpowiedzialna za działania tamtej drugiej. – Zamilkł na chwilę, po czym dodał niemal z wahaniem: – Lubiłem je obie. Ale tamta... dokonała wyboru.
Wszyscy wiedzieli, co uczyniła Prija. Ciernisty nóż. Martwy kapłan. Kamień pokruszony przez kwiaty i Malini ściskająca się za zakrwawioną pierś, łkająca, gdy krew przesączała jej się przez palce.
– Sima jest bezpieczna – powiedział Rao. – Bezpieczna i dobrze traktowana. Przysiągłem ją chronić. Trwam przy tym. Możesz powiedzieć swoim ludziom, że złożyłem obietnicę, której nie złamię.
Gdy znalazł się w swoich komnatach, zmusił się do wypicia odrobiny wody. Zdołał przełknąć tylko kilka łyków.
Miał spierzchnięty język i w ustach czuł paskudny smak. Zaczęły go piec oczy. Potarł je, ale pieczenie stało się tylko silniejsze.
Nie zdoła tej nocy wypocząć. Nie po pogrzebie Aditji. Nie po tym, jak spłonął pusty stos. Nie, gdy jedynym, co potrafił pamiętać, był Aditja spoglądający na niego ze łzami lśniącymi w oczach.
„Czym jest gwiazda?”
Aditja, po którego skórze wspinają się płomienie. Aditja w rękach Rao, a później już poza nimi.
„Odległym ogniem...”
Szedł, zanim jeszcze świadomie się na to zdecydował. Kroczył teraz pewniej. Przynajmniej na tyle, by posuwać się względnie po prostej. Korytarze, migoczące światła, twarze pokojówek pochylających się w pokłonie, a potem...
– Wpuśćcie mnie – polecił, a żołnierze pilnujący kwater Simy odsunęli się na bok i otworzyli drzwi.
Sima zerwała się na równe nogi, gdy wkroczył. Wcześniej siedziała na rozrzuconych na podłodze poduszkach, ale wyprostowała się szybko, ściskając coś w dłoniach. Za jej plecami wisiało wielkie srebrzyste lustro, w którym dostrzegał własne odbicie – chwiejną, niematerialną postać – oraz linie jej pleców napięte w gotowości do działania.
Napotkała jego wzrok. Upuściła to, co trzymała.
– Przepraszam – powiedział. – Nie wiem, dlaczego zjawiam się tu tak... późno. Powinienem był wiedzieć, żeby nie przychodzić. Nie robić tego. To był nóż?
Nie powinna mieć dostępu do broni. Choć Lata poprosiła go, żeby zatroszczył się o cudzoziemkę, musiał negocjować z innymi doradcami Malini, żeby przydzielili mu opiekę nad nią. „Ahiranyjska więźniarka nie może posiadać broni. Ahiranyjska więźniarka nie może opuszczać swoich komnat. Jeśli ahiranyjska więźniarka zdecyduje się złamać zasady swojego uwięzienia, wówczas karą musi być śmierć”.
– Nie – odparła po chwili chrapliwie. – To tylko gliniana miska.
Rao spuścił wzrok. Odłamek był ostry. Na tyle ostry, żeby dało się nim ciąć.
– Tylko miska – zgodził się powoli.
Sima nie przestawała się w niego wpatrywać. Nie pytała go, dlaczego przyszedł, ale potrafił odczytać to pytanie z jej twarzy.
– Przepraszam – powiedział nagle – że nie dopilnowałem, by warunki twojego uwięzienia były znośniejsze. I przepraszam... – Urwał, nie znajdując odpowiednich słów.
– To nie twoja wina – odparła cicho. – Prija podjęła decyzję. Ja również.
Wciąż nie umiał do końca uwierzyć, że właśnie to wybrała Sima: rozstanie z Priją. Że stanęła po stronie Paridźatdwipy, nawet jeśli oznaczało to uwięzienie i podejrzenia. Gdyby nie Lata, Sima mogłaby zginąć. Zresztą sam widział Simę i Priję razem. Walczyły za siebie nawzajem. Niemal umarły za siebie. Jak zdołałyby rozerwać więź tak gwałtownie, tak całkowicie?
Potarł bolące, piekące oczy.
– Postaram się bardziej – obiecał. – Tu, w Harsingharze, są ludzie, którzy się o ciebie troszczą, Simo. Nie jesteś otoczona przez wrogów. Czy też... nie tylko przez wrogów. A jeśli... chcesz towarzystwa przyjaciół... Albo jeśli...
Chwiał się. Kiedy to się zaczęło?
– Rao! – zawołała Sima. Gdy załamywały się pod nim kolana, ledwo był świadom, że jej wargi się poruszają.
Zanim pochłonął go mrok, usłyszał odgłos gwałtownie otwierających się drzwi.
Sen.
Nie. Nie sen. Wiedział to. Dostrzegał to już wcześniej w ciemnej wodzie. W oczach Aditji.
Wizja.
Otaczała go pustka. Ciemna, rozległa i ciekła. Która potem rozkwitła.
Góry. Biały śnieg. Rozcięcie w skale, rana brocząca krwią barwy wodnej głębiny.
Nadejście. Nieuniknione nadejście.
Mężczyzna trzymający jego dłoń. Aditja uśmiechający się, choć płakał.
Rao, Rao...
Otworzył oczy.
Obraz przez chwilę kołysał mu się przed oczyma, a potem uspokoił się. Dwaj żołnierze mocno trzymali Simę za ramiona.
– Puśćcie ją – wykrztusił. Jego słowa były chrapliwe i niewyraźne, ale żołnierze zrozumieli i uwolnili kobietę. Zmusił się do podparcia na dłoniach, na kolanach. Całe jego ciało drżało od boskiej fali. – Nie pomyśleliście... że lekarz... bardziej by mi się przydał. Niż... – Wskazał w kierunku Simy, która ze ściągniętą twarzą rozmasowywała sobie ramiona.
– Przepraszam, lordzie – mruknął jeden z żołnierzy, wyglądając na właściwie zażenowanego. Drugi wymykał się już z pokoju, zapewne po to, by poszukać jakiejś rzeczywistej pomocy. Rao niemal zawołał, żeby wezwać go z powrotem. Wizja nie była chorobą. Żadne lekarstwo nie mogło jej wyleczyć.
Ale gdy zdołał stanąć na kolanach, usłyszał, jak Sima szepcze jego imię.
Popatrzył na jej poszarzałą twarz, w jej przerażone oczy. Nie mogąc już dłużej znieść jej spojrzenia, przesunął wzrok dalej.
Napotkał własne spojrzenie w lustrze.
Jego oczy, widoczne w srebrzystym szkle, były splamione płomiennym złotem.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
O rany. No to dotarliśmy tu. Udało nam się.
Udało się!
Chcę podziękować tak wielu osobom za wsparcie, jakie otrzymałam.
Moim wspaniałym starym i nowym redaktorkom: Tianie Coven, Priyance Krishnan, Jenni Hill i Hillary Sames. Mojej nieustannej czempionce i agentce Laurze Crockett. Promocji w składzie: Nazia Khatun, Angela Man i Ellen Wright. Mojemu fantastycznemu artyście okładkowemu Micahowi Epsteinowi i Lauren Panepinto za jej wyśmienite kierownictwo graficzne. Shiromi Arserio za to, że ożywiła moje książki swoim głosem. Moim zagranicznym wydawcom i tłumaczom za wszystko, co zrobili przy tych powieściach.
Mojej rodzinie. Carly jak zawsze. Mojej matce Anicie Suri. Rajeshowi i Ritu Suri. Ritice, Nishantowi i Arjunowi Mendiratta. Dziękuję wam za całe wsparcie.
Chcę też podziękować tak wielu przyjaciołom! Wspaniałym Bunker, Daphne, Tori i Kat za tamte wczesne dni poczytalności, jakie dałyście mi podczas lockdownu (i za wszystko to, co później). Harveen, Hannah, Cherae i Alice – za życzliwość i przyjaźń. Karin, Samantha i Saara – jesteście dla mnie rodziną. Dziękuję za wszystkie zawijane naany i za to, że jesteście najlepszymi znanymi mi ludźmi.
Kate, Sophie, Ellie i Paul – być może zauważycie, że ta książka jest wam zadedykowana. To dlatego, że zmieniliście moje życie na lepsze. Życzę wam już na zawsze samych wyrzucanych dwudziestek.
Teraz podziękuję moim zwierzakom, bo nikt nie może mnie przed tym powstrzymać. Merlin, Galahad, Lan Zhan i Wei Ying – dziękuję, że nie okazaliście żadnej pomocy. Dziękuję również Asami, której nie było przy tej książce, ale przeprowadziła mnie przez ogień przy pierwszej części trylogii, zatem zasługuje na ostateczne podziękowania i pożegnanie.
I wreszcie dziękuję moim czytelniczkom i czytelnikom. Ależ to była jazda i jakim zaszczytem jest dla mnie to, że mogłam odbyć ją wspólnie z Wami! Dziękuję za to, że przeczytaliście tę trylogię. Jestem Wam niezwykle wdzięczna. Teraz ten cykl jest i już zawsze będzie Wasz.
Tasha Suri jest wielokrotnie nagradzaną autorką dylogii „Księgi Ambhy” („Cesarstwo piasku” i „Kraina popiołu”) oraz epickiego fantasy „Jaśminowy tron”, którego kontynuacją są „Oleandrowy miecz” i „Lotosowe cesarstwo”.
Dawniej była bibliotekarką, teraz po godzinach uczy pisarstwa i na pełen etat użera się z kotami oraz królikami.
Zdobyła nagrodę imienia Sydneya J. Boundsa dla najlepszej debiutantki przyznawaną przez British Fantasy Society oraz World Fantasy Award za „Jaśminowy tron”, została też nominowana do nagród Astounding Award i Locus Award za najlepszy debiut powieściowy.
Jej pierwszą książkę, „Cesarstwo piasku”, magazyn „Time” umieścił na liście 100 najlepszych powieści fantasy.
Gdy nie pisze, Tasha lubi płakać przy serialach telewizyjnych, kupuje zbyt wiele notatników i zaspokaja swoje geekowskie pasje, czytając o historii Azji Południowej. Mieszka wraz z rodziną w przeciętnie nawiedzonym domu w Londynie.
COPYRIGHT © 2024 by Natasha SuriCOPYRIGHT © 2025 by Fabryka Słów sp. z o.o.
WYDANIE I
ISBN 978-83-8375-120-7
Kod produktu: 4000620
Tytuł oryginału: The Lotus Empire
Wszelkie prawa zastrzeżoneAll rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
REDAKTORKA PROWADZĄCAJoanna Orłowska
TŁUMACZENIEPiotr Kucharski
REDAKCJAMagdalena Stonawska
KOREKTAAgnieszka Pawlikowska
ILUSTRACJA NA OKŁADCE, PROJEKT OKŁADKI ORAZ MAPASzymon Wójciak
ILUSTRACJEPaweł Zaręba
SKŁAD WERSJI [email protected]
PRODUCENTFabryka Słów sp. z o.o.ul. Poznańska 9105-850 Ożarów [email protected]
DANE DO KONTAKTUFabryka Słów sp. z o.o.ul. Chmielna 28B/400-020 Warszawawww.fabrykaslow.com.plbiuro@fabrykaslow.com.plwww.facebook.com/fabrykainstagram.com/fabrykaslow/
WYDAWCARobert Łakuta
DYREKTORKA WYDAWNICZAIzabela Milanowska
MARKETINGLuiza Kwiatkowska Urszula Słonecka
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
ZAMÓWIENIA HURTOWEDressler Dublin sp. z o.o.ul. Poznańska 9105-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32www.dressler.com.pl [email protected]