Listy przyniosły śmierć. Najciekawsze kryminały PRL. Tom 4 - Kazimierz Kłoś - ebook + audiobook

Listy przyniosły śmierć. Najciekawsze kryminały PRL. Tom 4 ebook i audiobook

Kłoś Kazimierz

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Do miejscowości Noteczki przybywa Jan Bieżany. Poznaje Martę. Rychło okazuje się, że dziadek dziewczyny, Ambroży Tralla, został zamordowany. Bieżany niezwłocznie udaje się na posterunek i zawiadamia o wszystkim sierżanta Widalę. Sprawy komplikują się, gdy wychodzi na jaw, że Tralla zginął z broni służbowej… Widali. Miejscowość jest odcięta od świata przez roztopy. Wkrótce ginie kolejna osoba. Atmosfera grozy narasta … Zapraszamy do lata 60! Polecamy równiez kolejny tom w tej serii "Czarny koń zabija nocą".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 243

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 48 min

Lektor: Kazimierz Kłoś
Oceny
3,5 (4 oceny)
0
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kazimierz Kłoś

Listy przyniosły śmierć

Najlepsze kryminały PRL Lata 60.

I. W kundlowatym domu

Do Noteczek można przyjechać autobusem. Wysłużony niebieskoszary wehikuł, kierowany przez starego Dramałę, raz na dzień z rana wspina się pod górę, nie bardzo pilnując rozkładu. A jeżeli jest pretekst, ot, choćby taki, jak domniemany wylew potoku, zwykłe wiosny zjawisko, grożący podmyciem kilku mostów na trasie, do mieściny dostać się można tylko per pedes apostolorum. Zresztą nikomu się tam nie śpieszy. Chyba turystom.

Do takich właśnie ludzi, co z plecakiem na grzbiecie wędrują po Podgórzu nie wiadomo po co, należał Janio. Dokładniej – doktor Jan Bieżany. Daremnie szukano by w przyborach, które dźwigał na plecach, medycznych utensyliów. Doktor był chemikiem, a tytuł dostał za pracę, która wysoko została oceniona i przez Politechnikę, i przez władze gospodarcze. Zbieżność oceny, jako zjawisko raczej rzadkie, była często przedmiotem złośliwych uwag jego kolegów, lecz sprawiła, że doktor cieszył się niezależnością finansową, starannie zabezpieczoną na samochód w obiecujących książeczkach. Doktorowi, w gronie przyjaciół zwanym Janiem, zawsze się śpieszyło. W pośpiechu zdawał egzaminy, przeprowadzał jako asystent ćwiczenia ze studentami, dokonywał badań laboratoryjnych, pracował nader szybko w zakładach kauczukowych. I to może było przyczyną eksplozji, która nie tylko rozbiła kilka retort z rozpuszczalnikami, spaliła ileś tam metrów węży gumowych, ale do tego stopnia zatruła przewód oddechowy gorliwego doktora, że lekarze dali mu – po wyjściu ze szpitala – trzymiesięczny urlop z zaleceniem, by przez cały czas przebywał na Podgórzu. Noteczki leżały na Podgórzu. Ale ten fakt nie usprawiedliwiał decyzji podjętej dość nagle na wieść, że stary Dramała w drogę nie ruszy ani dziś, ani przez dwa następne dni – by iść pieszo kilkanaście kilometrów pod górę, ku dolinie jeszcze śniegiem przysypanej, ku drzemiącym z dala od przemian, które przeobrażały kraj, Noteczkom. W pośpiechu, w jakim zawierzył nogom ciężar pokonania drogi, kryło się wspomnienie z lat jego asystentury o oczach dziewczyny, wtedy widzianej, zapomnianej nawet z nazwiska dziewczyny, o której wiedział tylko, że mieszka w Noteczkach i jest – przynajmniej w jego ocenie urody kobiecej – śliczna.

Szedł szybko. Słońce kładło plamy złota i fioletu na pokrywie śniegu, gdy po raz pierwszy ujrzał Noteczki. Wypchany plecak nie ciążył na ramionach. A może i ciążył? Rzecz w tym, że mroźna pogoda marcowego ranka nie pozwalała myśleć o trudach, bądź co bądź odważnej włóczęgi, bezwiednie nakazywała podziwiać złoto-biało-niebieski pejzaż, ostry, wyraźny, bez półtonów, bez szarzyzny mgieł wymrożonych działaniem gwiaździstych nocy.

Na szczycie, przez który wiodła droga, przystanął. Poprawił sprzączkę przy narciarkach, chwilę wodził wzrokiem po linii dalekich lasów, wśród których – wiedział, gdyż przedtem oglądał mapę okolic – biegła granica. Płuca zatrute w wypadku, o którym lekarze zakazali nawet myśleć, wdychały głęboko wspaniałe powietrze.

Przeszłości nie da się wymazać nawet poleceniem lekarzy. Nos złowił jakby zapach palonej gumy. Woń szła strużką nader nikłą od miasteczka; tak nikłą, że niemal wziąć ją trzeba było za złudzenie. Nie było jednak potrzeby, by poddawać analizie doznania powonienia. Droga biegła w dół, wprost do miasteczka. Przeskakiwała nad strumieniem, który zerwał już okowy lodu i skrzył się blaskami w wędrówce między kamykami.

Nie widać było ludzi ani na drodze, ani między dalekimi kamieniczkami. Nawet w tej ciszy – niosącej głos daleko – ucho nie złowiło żadnej krzątaniny; żadnych głosów pracy, rozmów, ruchu. A przecież pod dachami niewysokich domków, pokrytych czernią papy lub bielą śnieżnych topniejących nawisów, między smukłą sylwetką kościelnej dzwonnicy i pękatą nadbudówką historycznego – w przewodnikach turystycznych wymienianego – ratusza, powinni gromadzić się ludzie, musieli pracować: to zawsze jest połączone z dźwiękami; musieli mówić, bez tego trudno zdobywać pożywienie. Musieli się wreszcie radować słońcem, które stapiając śnieg przygotował o pole do popisu dla ich gospodarskich a odwiecznych praktyk. Nic z tego – Noteczki były pogrążone w milczeniu. Głuchy trzask, który stamtąd przypłynął, był wyjątkiem w regule tak nikłym, że choć zawadził o uszy, pogłębił martwotę uśpionego w południe miasteczka.

Doktor Janio – pozwólcie, że tak patetyczno-familiarnie będziemy zwać przymusowego z woli Dramały turystę – przeniósł wzrok na wzgórza spływające ze wszech stron ku Noteczkom. Były łagodnie pochylone, podzielone cieniami na dwie płaszczyzny, jedne unurzane w błękitnym półtonie, drugie skrzące się bielą nieskazitelnego śnieżnego pokrycia. Na stoku jednego z nich, w połowie drogi między szczytem, z którego doktor Janio podziwiał rozległy widok i gęstą zabudowę mieściny, stał dom większy od chałup mijanych w czasie marszu, lecz dość osobliwy, kundlowaty. Przybudówki, podcienie, wykusze, werandy i tarasy, różnymi czasy i z różnych materiałów zbudowane, porastając wokół aż po liczne spady dachu, zatarły jego pierwotną sylwetkę. Szpetoty nie kryły nagie drzewa okalającego dom sadu ani pokrzywiony starością płot. Lecz na wzgórzu obok niego dały się zauważyć pierwsze ślady ruchu, śnieżne koleiny nart wyżłobione w jodełkę. Goniąc wzrokiem ich trop doktor dojrzał czerwony wydłużony punkt, który właśnie zawracał, by szaleńczym szusem pomknąć w dół, by spłynąć w zręcznych skrętach ku drodze, by za chwilę – odpoczynek po sforsowaniu drogi z Nowych Skał do Noteczek pozwalał doktorowi na dłuższe przyglądanie się wyczynom narciarza – podjąć trud mozolnego wspinania się ku górze.

Liczne bruzdy wyryte na śniegu kazały przypuszczać, że sportowe ewolucje trwają już niemałą chwilę. A gracja, lekkość, no i czerwony skafander pozwalały snuć przypuszczenia o osobie narciarza. Musiała to być kobieta i to młoda.

Z praw topografii wynikało, że śnieżny tor i droga są ze sobą styczne. Doktor Janio kilka już dni przebywał na kuracji z dala od miasta, z dala od swych koleżanek i pracownic, co nierzadko pod białymi kitlami laborantek lub sióstr szpitalnych kryły wcale ponętne sylwetki. Wybrał przeto taki moment na dalszy marsz ku Noteczkom, by się znaleźć w miejscu przypuszczalnego finału następnego szusu narciarki w tej samej co ona chwili. Dobrze skalkulował czynniki czasu i przestrzeni, zestroił swój żółwi krok z pędem nart. Nie przewidział przypadku.

Gdy znalazł się na drodze właśnie w tym miejscu, do którego pędem zdążała dziewczyna w czerwonym skafandrze, narty zawadziły o coś, co leżało tuż pod śniegiem – może kamień, może kłoda drzewa. Rozległ się trzask i stłumiony okrzyk. Zgrabny, oszałamiający pęd urwał się na kupie topniejącego śniegu.

W górach takie upadki wzniecają raczej wesołe błyski oczu i figlarne powiedzonka. Doktor Janio przystanął oceniając typowe dla gór błahe zdarzenie. Zawsze to miło widzieć powalony kształt niewieści, zbierający do kupy rozbiegane na boki narty. Lecz od razu zmieniły się blaski w oczach, z wesołych na poważne.

Czerwony skafander usiłował wstać. Już się wspiął na kolana, już podparł kijkami. Opadł na śnieg. Lewa noga tkwiąca jeszcze w szczątkach drewna, przed chwilą zwanego nartą, leżała bezwładnie w nienaturalnej pozycji.

Doktor śpiesząc na pomoc narciarce poprzez rów oddzielający zbocze od drogi, wiedział już, co się stało. Zaciśnięte wargi i zwilgotniałe źrenice informowały, że nie tylko nartom stała się krzywda.

Pochylił się. Zwolnił sprężyny kandaharu… Chciał coś mówić. Nie znalazł sensownych słów. Czyżby te oczy, teraz rozszerzone cierpieniem, były tymi, których szukając przybył do Noteczek? Znajomy ich kształt, oprawa, kolor, blask, tylko inna wymowa. Może to wynik zmian podyktowanych bólem? A może tylko odmiana spowodowana biegiem lat? Oczy te, choć spoglądały na niego, nie notował y zaciekawienia. Ani skry w nich, świadczącej o trudzie przypomnienia sobie jego postaci. Więc to pomyłka? A może udanie?

– To nic – usłyszał głos. – Puchnie. Tylko zwichnięcie.

– Pozwoli pani? Podniosę – zwalił swój plecak na ziemię, podał rękę. Ból jednak musiał być zbyt silny, by jego ramię mogło liczyć na wysiłek mięśni narciarki. Objął ramieniem i nie bez trudu podniósł zwiotczałe ciało.

– Mieszkam blisko. Tam – ruch głowy wskazał kierunek, odpowiadając na nieme, jeszcze niezadane pytanie.

– Jakoś dojdę. Na schodach to już dziadek pomoże.

– Wykluczone – podparł ramieniem dziewczynę – proszę się oprzeć.

A myśl znowu zanotowała: „Głos brzmi podobnie, lecz jakby bardziej sztucznie, władczo…”.

Posuwali się krok po kroku ku kundlowatemu z kształtu domostwu, zbyt zajęci, by mówić – dziewczyna bólem, który z każdym krokiem powinien ogromnieć, doktor niespodziewanym dylematem oczu znanych i nieznanych zarazem, głosu słyszanego chyba kiedyś, lecz brzmiącego obco. Nie śmiał o nic pytać. W takich sprawach zawsze mu brakło odwagi. Przy kobietach tracił swą sławną niecierpliwość.

Przebycie schodów we dwójkę na trzech nogach stworzyło nowe problemy; pomogła zmurszała wilgotna poręcz. Drzwi, masywne choć wąskie, oznaczały kres przypadkowego spotkania. Myślał właśnie, jaki by tu pretekst zastosować, by choć o minutę odwlec swe odejście, gdy narciarka przejęła inicjatywę.

– Pan pewnie spragniony? Zaraz zaparzę herbatę.

– Ależ pani ledwie chodzi. Lepiej sprowadzę lekarza.

Nikły uśmiech był jedyną odpowiedzią, którym skwitowała dziewczyna troskę o swą nogę. Jakby ze zdziwieniem, że niezamknięte, uchyliła drzwi. Weszła w głąb czerniawej sieni trzymając się ścian. Doktor nie wiedział – czekać czy nie czekać? Uśmiech, którego blask wyłowił przed chwilą, przechylał szalę dylematu w stronę pewności: to były te oczy. Lecz czemu ich piękna właścicielka udaje, że nie dostrzega kogoś, z kim się już w życiu spotkała? Śledził uchem jej kroki. Powolne kuśtykanie rozległo się chyba w jakimś korytarzyku. Potem skrzyp otwierających się drzwi, trzask podłogi, znów drzwi. Nagle okrzyk:

– O Boże! Dziadzio!

I coś jakby rumor odsuwanego stołu, i coś jak szloch, jak spazm trwogi i rozpaczy…

Doktor pobiegł w głąb domostwa. Na progu stanął. Głęboki cień przedsionka zamroczył źrenice. Po chwili dostrzegł zarysy przedmiotów, jakieś mebelki. Stały na środku, w kącie szafa. Po bokach i obok schodów wiodących na górę – czarne otwory korytarzy. Głos dziewczyny dobiegł jednak z bliska. Dopadł wreszcie przesłoniętego kotarą kwadratu drzwi i stanął przerażony.

W pomroczniałym – choć to słoneczne południe – pokoju na środku stał fotel, a na nim leżało z rękami rozrzuconymi na boki długie, wyprostowane ciało starca. Nogi wyciągnięte, głowa zwisająca w tył odsłaniała chudą, starczą szyję. Z czarnej rany na skroni, tuż u podstawy siwej czupryny, zwisały nikłe krople stężałej krwi…

Na kolanach, z głową ukrytą w mankietach skafandra, skamieniała z bólu i rozpaczy dziewczyna.

Doktor nie bardzo wiedział, co ma teraz uczynić. Myśli notowały jeden rozkaz: „Wezwać milicję i zawiadomić doktora”. Ale nogi nie ruszały się, za to oczy, zdziwione oczy badacza przywykłego do obserwowania najdrobniejszych szczegółów doświadczenia, lustrowały pokój.

Sądząc po meblach, był to gabinet. Kilka foteli, biurko. Regały z papierami, biblioteka, nad nią rogi jelenia. Kilka przeciętnych obrazów na ścianach.

Obok starca, a raczej jego zwłok, udrapowanych w teatralny gest śmierci, czarny, oksydowany przedmiot: duży policyjny pistolet. Obok, również na ziemi, budzik. Staroświecki, duży, z dzwonkiem. I coś, co się nigdy nie powinno znajdować na kowadełku wzniecającym dźwięk godziny. Spory kikut tasiemki przyczepiony nie wiadomo po co. Za biurkiem pod ścianą uchylone drzwiczki ściennej kasetki, obok sterta listów. Pieczołowicie je widać zbierano. Niektóre owinięte paskiem spłowiałej wstążki. Inne rozsypane…

Coś trzeba było robić, działać, gdzieś biec, kogoś wołać. Nawet w teatrze krwawe widowisko kończy się ruchem. Nawet tam śmierć ma swój epilog, jeśli nie w przewodzie sądowym, to w woli autora.

– Gdzie tu telefon? – doktor całym wysiłkiem opanował podniecenie, udzielające się łatwo słowom. – Trzeba wezwać doktora, milicję…

– Telefon? – zdziwienie zdało się wyrywać dziewczynę z osłupienia. – Nie mamy. Dziadek był przeciwny…

I znowu trwożny skurcz strachu. Dziadek. Ach, tu…

– Zamordowany… – oczy dziewczyny zmatowiałe błądzą gdzieś pod stropem, twarz nurza się w pajęczynie drgawek. Nie rozróżnisz: z bólu nogi czy serca płynących.

– Czy poza panią i dziadkiem mieszka tu ktoś więcej?

– Wikta – usłyszał szept. – Od rana jest na targu…

– I nikt więcej? Sami mieszkacie w tak rozległym domu?

– Nikt! – słowa te zabrzmiały inaczej niż szept. Z mocą.

– Doktor mniej potrzebny dziadkowi niż pani. Nogę trzeba zagipsować. Wiem coś o tym. Zaraz po niego pójdę. Po drodze zawiadomię milicję. Niech pani powie, którędy droga do komisariatu.

Podniosła się z klęczek.

– Posterunek milicji jest koło apteki, na rynku. Niech pan odszuka sierżanta Widalę i powie mu, że Ambroży Tralla nie żyje… Niech pan idzie – zawahała się – i wraca. Proszę. Choć tym samym naraża się pan na przykrości śledztwa, panie…

– Jan Bieżany – przedstawił się.

Bez uśmiechu, nie patrząc w oczy, podała mu rękę.

– Mnie na imię Marta, nazywam się Trallówna, jak dziadek.

Nic nie mówiło to nazwisko. I choć poszedł dróżką wydeptaną w śniegu, wiodącą do rynku z domu, w którym popełniono morderstwo, myśli jego błądziły raczej koło zagadki modrych, teraz wilgotnych oczu. Patrzył już w nie kiedyś czy nie?

II. Nie szukajcie Noteczek na mapie

Nie trzeba wierzyć nazwom. Nawet tym na modrych emaliowanych tabliczkach. To, co w Noteczkach nazywano rynkiem, było gromadą niskich, brudnych budynków, latami nieodnawianych, o dachach połatanych byle jak, o ścianach nasiąkłych wilgocią, spływającą szarą pleśnią ku kałużom, co pospołu z kocimi łbami bruku tworzyły kwadrat przed wiekami wytyczonej przestrzeni. Nawet ratusz sterczał z dala, za zakrętem ulicy wiodącej ku kościołowi.

Bardziej jednak od kałuż i szumnej nazwy rynku zdumiewały grupki młodych, odzianych skromnie, granatowo ludzi. Gęste czupryny. Konieczna barwna namiastka szalików na szyjach i bezruch. Po prostu stali. Po dwóch, po trzech, w gromadzie, pojedynczo. Bez słowa, bez gestu… Tylko byli. Wpatrywali się w blask słońca odbity od kałuż. Nic więcej.

Za rogiem placu, tam gdzie stał słup z afiszem o imprezie cyrkowej, która się kiedyś odbyła, coś się jednak działo. Nikły szmer dobiegał aż tu, pod posterunek milicji. Czasem wypełzł stamtąd kształt niewieści, otulony w chustę. W ręku tobołek lub kobiałka. Na twarzy poszukiwanie. I jakby obawa przed nieruchawą gromadą. Niby swojską, znaną, a obcą właśnie w spoglądaniu ku kałużom leniwym spojrzeniem, w którym czaiła się nuda i jakieś pragnienie, by słowem ohydnym, by gestem okrutnym, bezmyślnym lub wzniosłym wypełnić chwilę między jednym i drugim zapaleniem papierosa.

Sierżant Widala zsunął czapkę na ciemię. Scyzorykiem odkroił pajdę wonnego, ciepłego jeszcze chleba i patrząc przez okno ku młodzikom – miał ich na oku od chwili, gdy prasa podniosła alarm na temat wychowania – zaczął rozsmarowywać smalec. Czuł głód, lecz i niechęć do jedzenia codziennością swą obrzydłego. Kiełbasa – rad by ugryźć choć kęs dla okrasy i zmiany smaku – zależała od transportu. A żaden szofer z Nowych Skał nie zaryzykuje jazdy, skoro Dramała i jego autobus próżnują z racji domniemanego wylewu potoku… Żując kęs, rozmyślał o swym, przerastającym ojca o głowę, jedynaku. O zaciętej twarzy milczącego chłopaka, którego ni groźby, ni perswazja nie zmusiły do gadania. A przecież Widala czuł, że chłopak ręce maczał w zgubie, która może się stać końcem kariery jego ojca. Dotknął ręką futerału pistoletu. Paskudztwo…

W nie najlepszym nastroju ukroił drugą kromkę. Już jej nie nasmarował. Ujrzał przez okno człowieka, który nie pasował do gromady na rynku nie tylko strojem, kolorem beżowego skafandra, ale i pośpiechem, z jakim przeskakiwał kałuże, deptał resztki śniegu. Pytał właśnie o coś młodzika na rynku. Jeszcze nie mogła dojść do niego cedzona przez zęby odpowiedź, gdy już biegł po bruku wprost na posterunek.

Drzwi się rozwarły i do barierki, która dzieliła część urzędową i tę dla petentów, dopadł ów niecierpliwiec.

Speszyło go widać śniadanie: menażka smalcu i ruda pajda chleba, leżąca na gazecie. Może oddech łapał? Stał chwilę mierząc sierżanta spojrzeniem…

– Czego? – Widala czuł niechęć do przybysza, właśnie za ów pośpiech obserwowany na rynku. Pytając, nawet nie spojrzał.

– Zamordowano Ambrożego Trallę… Strzał z pistoletu w skroń!

– Co? – Widala spojrzał przeciągle. Czapkę nasunął na czoło. Zgarnął śniadanie. Powoli siadł za kontuarem. Wieść, jeżeli prawdziwa, zapowiadała kłopoty. Próbował je odsunąć choć na chwilę.

– Wasze nazwisko, obywatelu? – ujął pióro w rękę, otworzył księgę zdarzeń.

Doktor Jan Bieżany sięgnął po swe dokumenty.

– Ze stolicy? Aha! Doktor? Urodzony w 1926 roku – sylabizował dane zawarte w dowodzie, przenosząc je na papier. Powoli lustrował orzeczenie lekarzy i kartę urlopową. Zmuszał się niemal, by kaligrafować. Zawszeć to dłużej trwa. Chciał wyprowadzić z równowagi przybysza.

– W jakim celu przybyliście do Noteczek? – zadał pytanie.

– Ależ to nie ma nic do rzeczy – zawołał Bieżany. – Zamordowano Trallę…

– No właśnie… – odparł sierżant. – Popełniono morderstwo! To wymaga skrupulatności… – spojrzał spod oka na doktora. Był fachowcem w swoim zawodzie. Zrozumiał, że stoi przed nim człowiek świadomy praw i zwyczajów kraju, którego nie wyprowadzą z równowagi ani nie przestraszą litery kaligrafowane do protokołu. Zmienił taktykę. Spróbował przywołać uśmiech na twarz.

– Wielu przychodzi na posterunek zawracać głowę – powiedział. – To i notujemy uważnie, by potem gagatka pouczyć. Po naszemu oczywiście… Słucham.

– A więc – powtórzył doktor – zamordowano Ambrożego Trallę. Niewiele więcej wiem. Sądzę, że najlepiej będzie, obywatelu sierżancie, gdy pójdziecie ze mną na miejsce zbrodni…

Dziewięć lat dowodził posterunkiem w Noteczkach sierżant Widala. Przez cały ten czas raz tylko miał do czynienia z zabójstwem, ale wtedy sprawa była prosta. Popiły się chłopy na weselu. Jeden drugiego uderzył nożem. Byli świadkowie zwady i bójki. Obwiniony nie stawiał oporu. Wytrzeźwiawszy zeznał, że zabił… Sporo papieru i świadków przekazał Widala prokuratorowi do Nowych Skał. Zeznawał nawet na sprawie. Teraz stanął jednak przed zbrodnią… Co się robi w takim wypadku? Przebiegł myślą chwile przeszłości. Skromna sala szkoły milicyjnej, notatki z wykładów. Gdy urzędował w Noteczkach, mieścinie zagubionej wśród wzgórz, zdawało mu się, że tamta wiedza na nic mu się nie zda. By gonić mankowiczów, przybywali ludzie z powiatu, drobne kradzieże załatwiał sam. Miał swoich informatorów wśród złodziejaszków. Zresztą cóż można było ukraść w tej zatraconej mieścinie?

Pod natarczywym wzrokiem doktora powstał, poprawił pas.

– Kto był w domu Ambrożego Tralli, w chwili gdy popełniono morderstwo?

– Nikt – odparł doktor. – Tak przynajmniej mówiła jego wnuczka. Spotkałem ją na drodze gdzie ćwiczyła zjazdy na nartach. Mówiła, że Wikta jest na targu.

– Pan ją zna?

– Kogo? Wiktę?

– Nie. Martę Trallównę?

– Nie wiem – odparł doktor niepewnie.

– Jak to… Nie wie pan? Ależ to nonsens. Można nie znać lub znać. Nie ma stanu „nie wiem”.

Doktor się zaczerwienił. Nie rozstrzygnął do reszty dylematu modrych oczu. Jeśli nawet kiedyś wpatrywał się w nie, to cóż to ma do sprawy? Przecież trudno tłumaczyć przedstawicielowi władzy, że po to przybył do Noteczek, by odnaleźć dziewczynę, o której nie wiedział nawet, jak się nazywa. A fakt, że kiedyś, podczas tańca wydawała mu się piękna, może być doskonałym pretekstem do spędzenia wędrownego urlopu na Podgórzu, lecz może też być uznany – i tu trzeba uważać – za błahe, na poczekaniu wymyślone alibi…

– Wrócimy jeszcze do tego – burknął sierżant. – A teraz chodźmy.

– Gdzie tu lekarz? – doktor wyszedł za sierżantem.

– Trzeba i jego sprowadzić.

– Po co? Gdzie śmierć, tam tylko lekarz sądowy potrzebny.

– Trallówna ma zwichniętą nogę – wyjaśnił Bieżany.

– Zresztą…

– Coraz lepiej – mruknął sierżant. Pod osłoną szorstkości ukrył swoje myśli. Sprawa wyglądała paskudnie. Czuł to, choć nie wiedział jeszcze dlaczego.

– Dobrze – powiedział po chwili. – Niech pan weźmie doktora, a ja skoczę na targ. Sprawdzę, czy tam jest Wikta… Skoro sterczy od rana, a pan twierdzi, że Trallę zamordowano koło południa, chociaż jedna osoba będzie miała alibi…

Doktor Wessel mieszkał za rogiem, na ulicy, która wiodła od ratusza poprzez plac targowy aż do kościoła, zajmował piętro wyróżniającego się białą elewacją budynku i miał hobby – szmergla, jak później wyjaśniła Bieżanemu angielskie pojęcie żona poczmistrza. Mierzył, badał, kolekcjonował ludzkie czaszki. Zwłaszcza stare, wykopane na różnych uroczyskach. W ich poszukiwaniu przemierzał często Podgórze. O jego artykułach, drukowanych w najbardziej poważnych pismach archeologicznych kraju, niewiele w Noteczkach wiedziano. Ale Bieżanemu nazwisko Wessel wydało się znajome.

W gabinecie doktora stały w gablotkach skamieliny. Ich widok skojarzył chemik z głośną sprawą jakiegoś „homo fosilis” odkrytego w pokładach kredowych pod Nowymi Skałami. Wessel, doktor Wessel, uczony Wessel – odmieniali wtedy dziennikarze we wszystkich przypadkach. Ale nie o tym mógł mówić, gdy zetknął się z zażywnym, ogorzałym staruszkiem, informował go o śmierci Ambrożego Tralli o nodze jego wnuczki, czekającej na gipsowy opatrunek.

– O mój ty jedyny – doktor Wessel aż ręce załamał z wrażenia. – Tralla nie żyje! Przecież nie dawniej jak wczoraj grałem z nim w szachy. Coś takiego!

W pośpiechu napełniał kieszenie wyleniałego futra licznymi instrumentami.

– Kiedy się to stało?

– Chyba przed południem – Bieżany spojrzał na zegarek. Od godziny dopiero przebywał w Noteczkach.

– Biegnijmy – ponaglał doktor, rozsypując po drodze gipsowy proszek. Może jeszcze coś da się zrobić? 

Zderzyli się już na schodach z dryblasem, bodajże dwudziestopięcioletnim.

– Co się stało, staruszku? – roześmiał się młodzian o wyglądzie boksera na widok pośpiechu. – Przyparło? A może która znów rodzi czy wreszcie nową małpę wygrzebano z ziemi?

– Zamordowano starego Trallę – sapnął doktor Wessel – przed chwilą…

– A to ci heca – krzyknął dryblas bezceremonialnie.

– Ej, Marta! Dopiero co mówiła, że zanosi się na drakę w ich domu…

Jan Bieżany stanął na półpiętrze. Przywarł do poręczy na schodach. Zdumiały go posłyszane słowa.

– Jak? Co mówiła Trallówna? Proszę powtórzyć. Przeciągłe spojrzenie i cichy gwizd musnęły go po twarzy.

– Ech! Pan z milicji – słowa spłynęły powoli, ostrożnie. – Nic nie wiem… Żegnam.

– To niestety mój syn, Rob – doktor Wessel westchnął pociągając Bieżanego za rękaw. – Zawsze był niepoważny, ale ma dobre serce.

Na dworze czekał sierżant. Przyprowadził z sobą towarzysza, chudego, wysokiego milicjanta, z dwoma paskami szarży.

– Wikta ma murowane alibi – zawołał. – Od ranka sterczy na targu. Wiem…

– Co ona tak długo kupuje? – dziwił się Bieżany.

– Powiedz pan lepiej: sprzedaje – odparł doktor Wessel.

– Każda baba w Noteczkach za punkt honoru uważa handel starzyzną. Ciuchami – objaśnił, widząc, że wyraz starzyzna nie oddaje istoty tego handlu: – Teraz nie to co dawniej. Niech pan sierżanta spyta. Dwie, trzy handlarki przywozi Dramała w dni targowe. Ale przed kilku laty…

Panie ty mój! Całe legie, całe procesje się tu pchały. Nawet ze stolicy. Nawet z Wybrzeża. Bo była taka legenda, że właśnie tu, na Podgórzu można tanio nabyć amerykańskie ciuchy. Nie zna pan tej historii?

– Od dwóch godzin jestem w Noteczkach – wyjaśnił Bieżany – i za dwie godziny pójdę dalej. Zwiedzam Podgórze.

– O, za pozwoleniem – wmieszał się do rozmowy sierżant. – To się pewnie panu nie uda. Stary Dramała dziś nie przyjechał, a więc nie ma pan czym wracać. Pieszo zaś po nocy nie radzę chodzić, bo to strefa graniczna. Poza tym dobro śledztwa wymaga…

– Ależ moje sprawy są niecierpiące zwłoki…

– Żadne ale – krzyknął sierżant. – Jest pan na urlopie, czytałem to w pańskich dokumentach. Nigdzie się panu nie śpieszy.

Sprzeczkę, która właśnie miała wybuchnąć między przedstawicielem władzy a Bieżanym, zgasiło w zarodku kundlowate z kształtu domisko, do którego w pośpiechu doszli. Doktor Wessel krokiem bywalca wiódł ich pewnie poprzez gmatwaninę przejść do gabinetu Ambrożego Tralli.

Nic się nie zmieniło w wyglądzie pokoju. Biurko, fotel, teatralnie rozłożone zwłoki starego. A jednak coś zwróciło uwagę Jana Bieżanego, jakiś szczegół, którego teraz nie było. Próbował się skupić. Nie stało czasu. Kuśtykając, krzywiąc twarz z bólu weszła do pokoju Marta.

– Witam sierżanta – starała się mówić spokojnym, beznamiętnym głosem. – Okropna sprawa, prawda?

Doktor Wessel wyciągnął ku niej dłoń. Udała, że nie widzi tego gestu. Patrzyła tylko na zafrasowanego sierżanta.

– Meble nawet nieruszone – mruczał Widala. – Stoją tak jak zwykle?

– O tak! – doktor Wessel rozglądał się zmieszany.

– Wszystko tu jak wczoraj. Tylko ta śmierć!

– Czy coś zginęło? – sierżant pochylił się nad zwłokami. – Jasne! kaliber 9… – poszukał oczami broni. Zmartwiał na moment.

Czarna, oksydowana kolba pistoletu lśniła na dywanie. Bezwiednie złapał się za futerał. Doktor Bieżany zerknął śladem jego ruchu. Dojrzał: pochwa była pusta… 

Nim się otrząsnął ze zdziwienia, nowe zjawisko przykuło jego uwagę. Noga Marty Trallówny, zwichnięta w wypadku, ta właśnie, dla której sprowadził doktora Wessela, bielała skorupą sztywnego gipsowego gorsetu.

– Kto pani opatrzył zwichnięcie? – szepnął.

– Sama zrobiłam bandaż – odparła dziewczyna. – Musiałam czymś wypełnić czas oczekiwania, by nie zwariować sam na sam z widokiem śmierci w tym domu…

Doktor Wessel słyszał jej gorączkowe objaśnienia. Bardziej go one w tej chwili zajmowały niż niewątpliwie piękna czaszka rozbita pociskiem…

– Po co się męczyłem, dźwigając puszkę gipsu?

Puściła mimo uszu zrzędzenie starca. Bieżany spostrzegł już przy przywitaniu, że ignoruje lekarza. To było nader dziwne. Doktor Wessel był, przynajmniej takie robił wrażenie, częstym gościem u Trallów. Z Ambrożym grywał w szachy. Czy dlatego Marta sama sobie opatrzyła nogę, by nie korzystać z pomocy lekarza, do którego czuła jakąś urazę?

– Kapralu, wyprowadzić wszystkich do przyległego pokoju – sierżant przypomniał sobie o swych obowiązkach. – Trzeba zabezpieczyć ślady. Pański gips, doktorze, przyda się milicji.

Pan Bieżany zechce zostać – rzucił w ślad za wychodzącymi.

– A to dlaczego? – Doktor Janio niechętnie się zatrzymał. Teraz, gdy dostrzegł ślady nieporozumienia między dziewczyną i lekarzem, pragnął jeszcze bardziej być przy Marcie. Nawiązać rozmowę. Pomóc!

Nieprędko przyszła odpowiedź. Sierżant stał na środku pokoju, milczał, drapał się w potylicę. Coś układał w głowie.

– Sprawa jest nieco skomplikowana – zaczął wreszcie. – W zasadzie powinienem zawiadomić oddział śledczy w powiecie. Ale drogi teraz rozmyte, nim przyjadą, ślady się rozwieją. Ambrożego Trallę każe chyba prokurator przewieźć do kostnicy. Pogrzeb i tak dalej. Paskudztwo! – spojrzał spod oka na Bieżanego. – Ma pan aparat fotograficzny?

– Owszem. Krajowy, ale dobry. Lustrzanka.

– Tak też myślałem – sierżant otarł spocone dłonie.

– Zrobi pan zdjęcia dokumentalne. Zgoda?

Uśmiechnął się dwuznacznie pod nosem. Nie spotkał w literaturze fachowej wypadku, aby podejrzany pomagał milicji w sporządzaniu dokumentacji śledztwa.

III. Śledztwo rozpoczęte

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Polecamy również

KLASYKI POLSKIE KRYMINAŁY

Kryminały przedwojennej Warszawy

Marek Romański

, Mord na Placu Trzech Krzyży. Tom 1

Stanisław Antoni Wotowski

, Demon wyścigów. Powieść sensacyjna zza kulis życia Warszawy. Tom 2

Stanisław Antoni Wotowski

, Tajemniczy wróg przy Alejach Ujazdowskich. Tom 3

Stanisław Antoni Wotowski

, Upiorny dom w Pobereżu. Tom 4

Marek Romański

, W walce z Arsène Lupin. Tom 5

Marek Romański

, Mister X. Tom 6

Marek Romański

, Miss o szkarłatnym spojrzeniu. Tom 7

Marek Romański

, Szpieg z Falklandów. Tom 8

Marek Romański

, Tajemnica kanału La Manche. Tom 9

Marek Romański

, Pająk. Tom 10

Marek Romański

, Znak zapytania. Tom 11

Marek Romański,

Prokurator Garda. Tom 12

Marek Romański,

Złote sidła, pierwsza część. Tom 13

Marek Romański,

Defraudant, druga część. Tom 13

Marek Romański

, Małżeństwo Neili Forster. Tom 14

Marek Romański,

Serca szpiegów, pierwsza część. Tom 15

Marek Romański

, Salwa o świcie, druga część. Tom 15

Marek Romański

, Zycie i śmierć Axela Branda. Tom 16

Kazimierz Laskowski,

Agent policyjny. Papiery po Hektorze Blau. Tom 17

Walery Przyborowski

, Czerwona skrzynia. Tom 18

Walery Przyborowski

, Widmo na kanonii (pierwsza i druga część). Tom 19

Antoni Hram

, Upiór podziemi. Tom 20

Inspektor Bernard Żbik

Adam Nasielski

Alibi. Tom 1

Opera śmierci. Tom 2

Człowiek z Kimberley. Tom 3

Dom tajemnic w Wilanowie. Tom 4

Grobowiec Ozyrysa. Tom 5

Skok w otchłań. Tom 6

Puama E. Tom 7

As Pik. Tom 8

Koralowy sztylet i inne opowiadania. Tom 9

Najciekawsze kryminały PRL

Tadeusz Starostecki

, Plan Wilka. Tom 1

Zuzanna Śliwa

, Bardzo niecierpliwy morderca. Tom 2 

Janusz Faber

, Ślady prowadzą w noc. Tom 3

Kazimierz Kłoś

, Listy przyniosły śmierć. Tom 4

Janusz Roy

, Czarny koń zabija nocą. Tom 5

Zuzanna Śliwa

, Teodozja i cień zabójcy. Tom 6

Jerzy Żukowski

, Martwy punkt. Tom 7

Jerzy Marian Mech

, Szyfr zbrodni. Tom 8

G.R Tarnawa

, Zakręt samobójców. Tom 9

I. Cuculescu (pseud.)/Iwona Szynik

, Trucizna działa. Tom 10

Klasyka angielskiego kryminału

Edgar Wallace

Tajemnica szpilki. Tom 1

Czerwony Krąg. Tom 2

Bractwo Wielkiej Żaby. Tom 3

Szajka Zgrozy. Tom 4

Kwadratowy szmaragd. Tom 5

Numer Szósty. Tom 6

Spłacony dług. Tom 7

Łowca głów. Tom 8

Detektyw Asbjørn Krag

Sven Elvestad

Człowiek z niebieskim szalem. Tom 1

Czarna Gwiazda. Tom 2

Tajemnica torpedy. Tom 3

Pokój zmarłego. Tom 4

NOWE POLSKIE KRYMINAŁY

Kryminały Warszawskie

Wojciech Kulawski

Lista sześciu. Tom 1. 

Między udręką miłości a rozkoszą nienawiści. Tom 2.

Zamknięci. Tom 3

Poza granicą szaleństwa. Tom 4

Komisarz Ireneusz Waróg

Stefan Górawski

Sekret włoskiego orzecha. Tom 1

W cieniu włoskiego orzecha. Tom 2

Kapitan Jan Jedyna

Igor Frender

Człowiek Jatka - Mroczna twarz dwulicowa. Tom 1

Mordercza proteza. Tom 2

Tim Mayer

Wojciech Kulawski

Syryjska legenda. Tom 1

Meksykańska hekatomba. Tom 2

www.lindco.se

e-mail: [email protected]

lindcopl (facebook & instagram)

Tytuł oryginału:

Kazimierz Kłoś

Listy przyniosły śmierć

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Lind&Co.

Wydanie I, 1961. Wydanie II, 2018. Wydawano we współpracy z Klubem MOrd

Wspołpraca: Wydawnictwo CM, Warszawa

Projekt okładki: Studio Karandasz

Zdjęcia na okładce: Digital-Clipart / AdobeStock, Michal / AdobeStock

Copyright © dla tej edycji: Wydawnictwo Lind & Co, Stockholm, 2021

ISBN 978-91-8019-024-4

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek