Liliana - Sylwia Markiewicz - ebook + książka

Liliana ebook

Sylwia Markiewicz

0,0
44,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Liliana cierpi na bielactwo. Choroba sprawia, że ludzie patrzą na nią inaczej - czasem z niechęcią, czasem z litością. Dziewczyna odnajduje ukojenie w sztuce, tworząc ręcznie malowaną porcelanę.

Wychowywana przez ojca, opuszczona w dzieciństwie przez matkę, utrzymuje bliski kontakt jedynie z Nikodemem, ogrodnikiem z sąsiedztwa, i Walentyną, miejscową zielarką.

Gdy pewnego dnia do wsi przyjeżdża Wiktor, z pozoru uprzejmy i otwarty, ale jednocześnie skrywający mroczne tajemnice, życie Liliany się zmienia. Pod pretekstem szukania pracy mężczyzna chce się dowiedzieć, co sprawia, że porcelana Liliany jest wyjątkowa.

Czy tajemniczy składnik porcelany istnieje? Kim naprawdę jest Wiktor i dlaczego tak bardzo zależy mu na odkryciu tej receptury? Co ukrywa Walentyna?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 342

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Autorka: Sylwia Markiewicz

Redakcja: amila Recław, Zuzanna Wierus

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Projekt graficzny okładki: Studio KARANDASZ

Skład: Robert Kupisz

Zdjęcia na okładce: studio fotograficzne W Roli Głównej (zdjęcie autorki)

Redaktor prowadząca: Agnieszka Knapek

Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka

© Copyright by Sylwia Markiewicz

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

Bielsko-Biała 2025

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o. ul. Zapora 25 43-382 Bielsko-Biała tel. 338282828, fax [email protected]

ISBN 978-83-8317-578-2

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

Wszystkie treści zawarte w tej publikacji, w tym teksty, ilustracje, zdjęcia i grafiki, podlegają ochronie prawnoautorskiej. Zabrania się ich wykorzystywania do trenowania modeli sztucznej inteligencji, w tym dużych modeli językowych (LLM), tworzenia zbiorów danych, eksploracji tekstów i danych (text and data mining) oraz jakichkolwiek innych form automatycznego przetwarzania treści w celach komercyjnych, analitycznych lub badawczych bez uprzedniej, pisemnej zgody wydawcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Córce

Rozdział I

Walentyna

Kopczyce Dolne

Polano trzasnęło po raz kolejny, płomień wystrzelił wyżej, a jego języki stały się smuklejsze i przybrały poszarpane kształty. Barwą przypominały soczysty czerwony grejpfrut, fascynujący w swej okazałości. Niby zwykły ogień, ale ten był specjalny, bo wznieciła go kobieta o nieprzeciętnej osobowości.

Stanęła nad ogniskiem, nad którym w kociołku bulgotała zielona zawartość. Grubym kijem mieszała trzy razy w prawą stronę, raz w lewą. Wywar z ziół to nie krupnik. Kolejność wykonywania czynności, ilość wody, jakość liści, a właściwie ich metryka i pora zerwania – wszystko miało ogromne znaczenie. Gorąco biło aż do twarzy kobiety, dlatego wyprostowała się i odczekała jeszcze chwilę, by esencja i dobrodziejstwa z zielonych liści uszły do wody. Postanowiła, że odcedzi płyn, gdy ten wystygnie, a będzie gotowy do podania, jak postoi trzy noce i trzy dni w ciemnym pomieszczeniu. Napełni nim potem brązowe buteleczki i lekarstwo na wysokie ciśnienie gotowe.

– Cholera! – Cofnęła nogę. – Rajtki mi się zaraz spalą.

Iskra poleciała jej na piszczel. Zerknęła na nogę, żeby sprawdzić, czy na ulubionym odzieniu zrobiła się dziura. Nie chciałaby jechać do miasta, by szukać takich samych. W miejscowym sklepie nie znajdzie takiego fasonu. Idealnie rozciągnięte, miękkie, nie wrzynają się w tyłek, nie gryzą jak małe czerwone mrówki, a miała takie już kiedyś, miała, w piec poszły, i to szybko. Zaceruje je w chałupie, tak, zaceruje. To się chyba separacja nazywa... a może repasacja? Rozkojarzyła się na chwilę. Wizja poszukiwania nowej wygodnej pary rajstop w sklepach skutecznie ją jednak przekonała do tego pomysłu.

Jeszcze raz z niepokojem rzuciła okiem na opatuloną do kostki w filcowy, solidny but, już niemłodą nogę. Odsłonięty kawałek ciemnobrązowych rajstop, wyżej spódnica w tym samym kolorze i sweter o grubym splocie. Dziś wystarczył; noc nie była zimna, prawie dziesięć stopni. Wiosną pachnie, nawet po zmroku. Naciągnęła rękawy na dłonie, długimi pomarszczonymi palcami wyciągnęła spod nich drugie, tym razem zielone. Pod swetrem nosiła dwie miękkie bluzki, lubiła je. Wolała cztery wełniane niż jedno sztuczne, śliskie.

Stała tak jeszcze chwilę i słuchała pohukiwania ciekawskiej sowy. Pomyślała, że pójdzie do chaty, ale za moment, najpierw poczeka, aż ognisko się trochę wypali. Gdy ogień sięgał już tylko do kostek, ściągnęła kociołek z wygiętego pałąka, a kiedy już się tylko słabo tlił, tak, że nawet nie dałoby się na nim zagotować wody na ziołowy napar, wyciągnęła stopę, rozkopała palenisko butem i solidnie przydeptała.

Gdy za młodu zbłądziła, pewna staruszka wzięła ją pod swoje skrzydła i nauczyła wszystkiego, co teraz wie o ziołach, darach lasu, leczniczych roślinach i zwierzętach żyjących tuż obok, ale niewidocznych dla ludzkiego oka. Bo człowiek myśli, że jak czegoś nie widać, to tego nie ma. A las to przecież złożony ekosystem, sprytny, bardzo inteligentny, jego mieszkańcy szanują zaś swój dom, nie tak jak istoty ludzkie swoją planetę. Spojrzała na gęstą zieloną papkę, która kołysała się w kociołku przy każdym jej ruchu ręką, i pociągnęła nosem kilka razy. Uśmiechnęła się do siebie; to nie perfumy, nie muszą zachwycać aromatem, mają leczyć. Dzięki swoim zdolnościom nie wiedziała nawet, jak wygląda lekarz w tutejszej wsi, a i ludziom mogła pomóc, jeśli oczywiście mieli odwagę do niej przyjść.

Gdy się odwracała, by udać się do chaty, suche drewno zachrzęściło pod twardymi podeszwami jej butów.

– Po północy już. Kości położyć trzeba – mamrotała, gdy poczuła w krzyżu drętwienie od tego długiego stania.

Przemykała zwinnie między krzaczkami, a już po kilku krokach szurała po wilgotnym podeście. Dary lasu pozostawiła na zewnątrz. Zaskrzypiały drzwi, zakołysała się tabliczka z napisem „Wiedźma”. Sama ją powiesiła, przecież jest wiedźmą, a co. Wiedźma jest tą, która dużo wie. To prawda: obserwuje wnikliwie, to wie. Mówią tak na nią we wsi, ale nie do niej, a za plecami. Do niej, w twarz, to: „Dzień dobry, babko Walentyno”, szeptają z trwogą, ze strachu, ale gdy co potrzebują, przełamują lęk i przyłażą, zakłócając spokój.

Drzwi się zatrzasnęły. Za nimi znajdowała się jedna izba, w której miała wszystko, co potrzeba, by żyć godnie; i łóżko wygodne, i jedzenie dobre, ciepło daje mały piecyk, światło – świeca, jedna wystarczy, i księżyc za oknem, no i ognisko co wieczór lubi rozpalić, niech odstrasza złe duchy. Zzuła ciepłe masywne buciory, zdjęła czajnik z żeliwnej kozy. Dziś już nie zamierzała nic pić, bo sen ją morzył. Zerknęła przez małą szybkę, ognisko dogasało, ledwo się żarzyło.

Położyła się na posłaniu, zsunęła chustkę z głowy, ułożyła obok, by się nie wygniotła, siwy warkocz odrzuciła na bok, a jego koniec przyklepała na zielonej podusi. Złożyła ręce na piersi. Nie minęły trzy minuty, a już zasnęła. Lepsza była niż niejeden specjalista od hipnozy, co palcami pstryka i zamykają się oczy. Ona tak sama z siebie miała, spała, aż musnął ją po twarzy złoty promień, co to przez drzewa zawsze się przeciśnie i da znać, że nastał nowy dzień. A gdy chmury nie pozwalały na taką pobudkę, to otwierała oczy z groźną miną i łypała na przydymiony sufit. Źrenice od razu się jej robiły wielkie jak wrota zamku, bo ciśnienie szybowało i o dalszym leżakowaniu nie mogło być już mowy.

Księżyc oświetlał kąt drewnianego domku, a jego resztę spowiła ciemność. Na twardym łóżku pod oknem dało się jednak usłyszeć ożywienie. Przekręciła głowę w bok, w prawo i w lewo. Linie nieskładne, przecinały się bez wyraźnego kształtu, jakby tworzyły jakiś węzeł...

– Co jest? Ktoś się powiesił czy co? – zamruczała pod nosem, otwierając jedno oko. – Nie, to krawat. – Drugie oko poszło w ślady pierwszego. – Krawat? Urzędnik, kontrola... Może ją ktoś będzie sprawdzać? – zastanawiała się nad tym, co ujrzała we śnie, i aż zachichotała, bo tutaj się to przecież wydarzyć nie mogło.

Mieszkała w chacie w lesie. Przyszliby, toby w portki urzędasy narobiły szybciej, niżby ją zaczęły ścigać o podatki. O nie, o to się martwić nie musiała. Ale coś ten sen przecież oznaczał. Niby kosa jej się pojawiła i krawat, śmiertelne niebezpieczeństwo i... Na razie nie wiedziała, ale na pewno musi pomyśleć, jak się będzie to dziać. Wtedy ją oświeci i odgadnie, trafi w punkt, tego była pewna.

Czasem już sama nie wiedziała, czy to sen, czy jawa, ale układały jej się w głowie obrazy. Przeważnie porwane w strzępki, więc musiała je cierpliwie sklejać w całość. Może na początku wydawały się niedorzeczne, ale po takich wizjach zawsze coś się działo. Były jak niepokojące prorocze sny ostrzegawcze.

– Jak tu żyć spokojnie... Jak żyć – westchnęła.

Inni odczytywali te swoje horoskopy, z kart wróżyli, ale to dla wszystkich jednakowe przecież, a ona miała coś lepszego. Intuicję. I pewność, że gdy nadejdzie odpowiedni czas, już będzie wiedziała, co ten sen oznaczał, co chciał jej przekazać.

Zamknęła oczy, a zmarszczki wokół brwi się rozluźniły, nadając spokój wiekowej twarzy. Czasem nawiedzały Walentynę takie wizje, ale nie pamiętała dokładnie, od kiedy. Może od zawsze, ale zaczęła je zauważać dopiero, gdy zamieszkała w lesie. Może każdy tak ma, tylko przy szumie telewizyjnych ekranów, łączy internetowych, ulicznej kakofonii, nie sposób się wsłuchać w to, co wszechświat chce nam przekazać. Ona to czuła i umiała wykorzystać, by wyprzedzić zły los, by być o krok przed nim. Ale żeby być mądrym i świadomym, należy wypocząć. Po tych krótkich rozmyślaniach ponownie zmorzył ją głęboki sen.

Rozdział II

Wiktor

Jechał wolno, nie tylko ze względu na wąską drogę i teren zabudowany, ale też na cichy stukot w lewym kole, który już od jakiegoś czasu dochodził do niego, wywołując dreszcz niepewności. Pożyczył auto od Marcela. Stało nieużywane, bo on od dwóch miesięcy był dumnym posiadaczem trzyletniego SUV-a. Jak widać, bieżących napraw już nie robił, co nie miało wpływu na jego decyzję, nie miał wyjścia. Potrzebował środka transportu, i to natychmiast. Swoją czarną sportową mazdę musiał niestety niezwłocznie sprzedać.

Auto było niezbędne, bo miejscowość, do której zmierzał, nie miała bezpośredniego połączenia autobusowego, a można było do niej dotrzeć jedynie, zaliczając kilka przesiadek z Warszawy. Kopczyce Dolne leżały kilkadziesiąt kilometrów na wschód od stolicy. Mała miejscowość, pierwszy raz o niej słyszał. Nawet już po chwili ją pomylił z inną, bo w głowie zakodował Ropczyce w województwie podkarpackim, a nie mazowieckim. Toby zrobił głupotę, jakby tam pojechał. Na szczęście coś mu nie pasowało i sprawdził ponownie.

Przeważnie poruszał się między dużymi miastami i nie miał doświadczenia w odnajdywaniu takich grajdołów, bo i po co? Na wakacje się do takich miejsc nie jeździ z kolegami, bo z nudów zapiliby się na śmierć. Tak czy siak sytuacja wymusiła na nim podróż w okolice, o której nawet nigdy nie słyszał, a, jak się okazuje, powinien.

Kopczycom Dolnym nie można było odmówić uroku, dom przy domu, każda posesja ogrodzona, choć budynki starsze, jakby mało młodych tu mieszkało. Zresztą co się dziwić, trudno tu dojechać, to i problem, jak się stąd wydostać, by znaleźć jakąś lukratywną posadę. Nic, tylko się stąd wynieść, on by tak zrobił. Takie wioski nie są dla niego, zbyt ograniczone pole do rozwoju, do zarabiania konkretnych pieniędzy.

Mijał tylko pojedyncze samochody i widział niewiele osób przed domami. Gdyby musiał spytać o drogę, toby nie było kogo. Co jakiś czas widział rowerzystów z siatkami przewieszonymi na kierownicy. Czas tu płynął wolniej. Jakby minuta miała sto dwadzieścia sekund, a nie sześćdziesiąt. Nikt się nie spieszył, żadnych tłumów, które obserwował codziennie w stolicy, gdy tylko wychodził z domu.

Nawigacja pokazywała, że jego podany cel jest tuż, tuż. Zwolnił, szukając odpowiedniego numeru. Odwrócił na dłużej głowę w kierunku drewnianej chaty. W oknach wisiały firanki, czyli była zamieszkana, a wyglądała, jakby miał ją przewrócić pierwszy lepszy podmuch. Obok dom z kamienia, a na podwórku na cegłach ustawione zardzewiałe auto bez kół. Kolejny budynek również bez mieszkańców, jakby nie było w nim życia, wszyscy gdzieś pochowani. O, jest i jego cel. Apteka. Dom duży, wyróżniał się spośród innych, wyremontowany, z dodatkową niższą dobudówką i podjazdem z kostki. Neonowy napis nad wejściem, dobrze widoczny z daleka, pod nim daszek z pleksi. Zaparkował na podjeździe tuż przed schodkami prowadzącymi do środka.

Znalezienie tu pokoju do wynajęcia graniczyło z cudem. Miejscowość nie była turystyczna i gdy już myślał, że będzie musiał spać w agroturystyce dwie wsie dalej, natrafił na pokój do wynajęcia właśnie w tym domu. Nie umknęło jego uwadze to, że właściciele mieli również przy domu aptekę, dlatego wiedział, że to jego miejsce na najbliższe... No właśnie, najbliższe kilka dni, kilkanaście, tygodnie... Tego nie wiedział. Miał jednak pewność, że jak załatwi to, z czym przyjechał, to wróci.

– Dzień dobry. – Uprzejmy uśmiech kobiety przywitał go, nim zdążył dobrze wysiąść z samochodu, zaledwie lekko uchyliwszy drzwi.

Stała na schodach apteki i wpatrywała się w niego. Nie była to wiejska spracowana gospodyni, jakiej mógł się spodziewać po oglądanych domostwach. Przeciwnie, ta jakby właśnie wyszła z najmodniejszej warszawskiej kawiarni. Mimo kwietniowego chłodu założyła lekki sweter, spódniczkę nad kolana, a dekolt rozświetlał złoty łańcuszek, dość gruby, dobrze widoczny z daleka. Finezyjnie upięta fryzura dodawała kobiecie charakteru. Cała postać jakby nie pasowała do tego wiejskiego klimatu, w którym zanurzył się kilkanaście minut wcześniej.

– Dzień dobry – odpowiedział, lustrując kobietę od stóp po końcówki jej opadających na szyję frywolnych loczków.

Zeszła ostrożnie po dwóch podłużnych schodkach, stukając obcasami. Podeszła bliżej, wyciągnęła w jego kierunku rękę, bransoletki zabrzęczały. Odwzajemnił uścisk delikatnej dłoni z długimi paznokciami, przyjemnej w dotyku. Teraz, z bliska, zmienił zdanie i da jej więcej lat niż przed chwilą. Na pewno była po czterdziestce.

– Widzę, że pan z Warszawy. – Spojrzała na rejestrację. – Na pewno w sprawie pokoju do wynajęcia?

– Tak, dokładnie. – Kiwnął głową.

– Zapraszam do środka. Tu jest apteka, a wejście do domu tam... – Wskazała na bramę, której do tej pory nie zauważył, bo była zamontowana z boku, jakby znalazła się tam przypadkiem.

Kobieta wycofała się i zamknęła drzwi od apteki na klucz. W milczeniu podążył za nią wąskim chodnikiem, słuchając rytmicznych odgłosów, które na kolorowej kostce wystukiwały buty jego przewodniczki. Za bramą ogród i dom. Wejście do domu dojrzał od razu, bo z filarami, na bogato, z cyprysami w doniczkach. Metalowa ławka z fantazyjnymi żłobieniami po prawej stronie wejścia na styl francuski, a... Zadarł głowę i musiał się powstrzymać, by nie parsknąć śmiechem. Białe esy-floresy nad wejściem, wyglądały jak imitacja prawdziwych ornamentów. Zapewne takie miały sprawiać wrażenie. Na kamienicach widywał je codziennie, przemierzając Warszawę, ale tamte były prawdziwe, a te... te nie powodowały zachwytu, a bardziej rozbawienie. Mogły być w lepszym guście. Gościowi nie spieszyło się opuszczać ogród, chętnie by tam pozostał. Pierwsze wiosenne promienie słońca bardzo przyjemnie ogrzewały jego twarz.

Nieco jeszcze rozbawiony tym, co zobaczył, wszedł do środka. Eleganckie wnętrze go nie zaskoczyło. Spodziewał się takiego wystroju po prezencji kobiety i wystawnej aranżacji wejścia. Zapewne to ona stała za urządzaniem tego domu. Zza ściany holu wyłonił się wysoki mężczyzna w okularach, Duże oprawki pasowały do jego kanciastej twarzy, a gęste włosy przyprószone siwizną na skroniach dodawały mu tylko dostojeństwa, kontrastując z granatową marynarką.

– Dzień dobry. – Mężczyzna podał rękę, ukłonił się, przywitał się szarmancko, a czarne kwadratowe oprawki osadzone na nosie nieznacznie się poruszyły.

– Dzień dobry – odpowiedział Wiktor, nie odrywając wzroku od twarzy mężczyzny. Stylowo, pomyślał.

– Kochanie, to pan, który wynajął u nas pokój. Pamiętasz? Mówiłam ci – tłumaczyła mężowi Zofia.

– Tak, tak, pamiętam. Zapraszamy. Mam nadzieję, że spodoba się panu u nas i będzie się pan tu czuł dobrze. A co pana sprowadza do tak małej miejscowości jak nasza? Jeżeli mogę spytać oczywiście. – Kajetan lekko się pochylił i założył ręce za plecy, wyrażając chęć kontynuowania rozmowy.

Był kulturalny, tak został wychowany. Jego rodzice od zawsze we wsi byli szanowani, bo zamożniejsi od innych, a i pomocni, gdy zaszła taka potrzeba. On odziedziczył po nich parę hektarów i mógł rozpocząć działalność na własny rachunek, co prawda nie w rolnictwie, ale pieniądze uzyskane za sprzedaż tych działek umiał dobrze wykorzystać. Cenił to, co otrzymał od losu, oraz dobre maniery, a szacunkiem obdarzał każdego, nawet nowo poznanego.

– Jestem malarzem. Chciałem uwiecznić tutejsze rejony na swoich pracach. Okolica piękna, miejsca godne zainteresowania. Rozejrzę się i zrobię kilka szkiców.

Jadąc tu, układał w głowie odpowiedzi, pewien, że o to zapytają.

– Och, to wspaniale – uradowała się Zofia. – Moja córka może panu pokazać wiele takich miejsc. Jest pan bardzo młody. Skończył pan szkołę, studia? – dopytywała z entuzjazmem, przyglądając się chłopakowi.

– Tak, etap nauki mam już za sobą. Teraz stawiam na rozwój. Chcę niebawem zorganizować wystawę swoich prac i szukam inspiracji – mówiąc to, wyprostował się dumnie. W sumie kiedyś o tym myślał, więc mogłaby to być prawda.

– Wybrał pan idealne miejsce! Nasza okolica słynie z malowniczych krajobrazów – zachwalała Zofia okolice młodemu mężczyźnie, który coraz bardziej jej się podobał. W głowie kobiety układał się znakomity plan, który uwzględniał jej dorosłą córkę, pragnącą emocji, tak unikatowych w tej małej miejscowości. – Zaprowadzę pana do pokoju, jest w przybudówce, będzie miał pan tam spokój i spory taras. Przyślę też moją córkę z czymś ciepłym do picia i poczęstunkiem. Ona chętnie pomoże panu poznać okolicę. Jak pan ją poprosi, na pewno pana oprowadzi.

– Dziękuję, będzie mi bardzo miło, skorzystam.

Uśmiechnął się do kobiety oraz kiwnął głową na pożegnanie do stojącego mężczyzny. Był małomówny, ale wzbudzał respekt swoją prezencją i sposobem bycia, tracił przy nim swoją pewność siebie. Po tej analizie gospodarza skupił się na szczupłej postaci i ruszył za nią. Obejrzał się jeszcze. Mężczyzna nadal stał na środku holu i odprowadzał ich wzrokiem.

W odczuciu gospodarza jego dalsza obecność była zbędna, gdyż żona przejęła inicjatywę i dobrze się zajęła przybyłym gościem. Zresztą jak zawsze. To ona dbała o dom, aptekę, córkę. On dawał jej pole do popisu w tej kwestii, a sam prowadził firmę produkującą opakowania. Razem ze wspólnikiem doglądali linii produkcyjnych oraz pracowników. Praca zabierała mu niebywale dużo czasu, bo codziennie musiał dojeżdżać do niej kilkadziesiąt kilometrów. Nie pomagał żonie w codziennych obowiązkach, późno wracał do domu. Że też ona jeszcze wzięła sobie na głowę wynajmowanie pokoju! Z tego, co pamięta, tylko raz ktoś w nim gościł w ciągu kilku lat, a teraz po raz drugi, więc zupełnie zapomniał o tym, że jest on wystawiony na portalach internetowych.

Gdy go o tym poinformowała, był zupełnie zaskoczony i niezbyt zadowolony, że po domu będzie się kręcił obcy mężczyzna. Niby oddzielne pomieszczenia, ale jednak. No cóż, trzeba ufać ludziom, nie można myśleć źle o wszystkich. Ten wygląda na sympatycznego i jest w podobnym wieku co ich dorastająca córka. Może i ona będzie miała pociechę z tego wynajmu, bo w tej pięknej, ale dość nudnej okolicy jest mało atrakcji dla dziewczyny.

Julitka ostatnio zaczynała się martwić, że zostanie starą panną, bo nie mogła znaleźć nikogo odpowiedniego dla siebie we wsi. Tyle że on widział wielu kandydatów, nawet niektórzy przychodzili, umawiali się, ale jakoś tak się wszystko rozmywało. Nie wiadomo z jakiego powodu. Bo córkę przecież ładną miał i mądrą. Ale nic, jeszcze ma czas, jemu tak bardzo się nie spieszy, żeby zostać dziadkiem. Widząc zaangażowanie żony w sprawy sercowe córki, domyślił się, że i ten młody mężczyzna może się stać obiektem jej zainteresowania. On nie zamierzał się wtrącać. Młodzi muszą się sami odnaleźć, swatanie raczej się nie sprawdza. To jego zdanie, ale kto by się z nim liczył, przecież nie Zofia.

Popatrzył jeszcze chwilę na żonę, która pewnym krokiem, kręcąc powabnie biodrami, prowadziła gościa do pokoju. Cieszył się, że może powrócić do gabinetu i zająć się swoimi sprawami. Dziękował w duchu, że dziś nie musi jechać wiele kilometrów do firmy i pewne rzeczy ma szansę wykonać z pozycji fotela przy własnym biurku, korzystając z łączy internetowych. Kilka razy w miesiącu udawało mu się wykorzystać technikę, by odpocząć w domu. A teraz, gdy żona była zaabsorbowana sprawami córki, mógł być pewien, że nie będzie go nachodzić z byle powodu. Pomyślał, że chyba polubi tego chłopaka, choćby za tę odrobinę spokoju. Już po chwili w dobrym nastroju i z energią nastolatka sprawnie pokonywał schody na piętro.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki