Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
51 osób interesuje się tą książką
Ona chce zniszczyć to, co on kocha. On chce ją zatrzymać – nawet jeśli oznacza to walkę, której nie może wygrać.
Emmy wraca do Elliott Springs – miasteczka, które łączy się dla niej z bólem, odrzuceniem i prześladującymi ją od lat wspomnieniami. Przyjeżdża jako silna, zdeterminowana kobieta z jednym celem: zemstą. Planuje przejęcie kontroli nad miejscem, które kiedyś prawie ją złamało. Los ma dla niej jednak inne plany…
Wśród znajomych uliczek Emmy musi stawić czoła dawnym koszmarom – w tym surowej matce, która zaszczepiła w niej niskie poczucie własnej wartości, oraz prześladowcom, którzy pozostawili blizny na jej duszy. Plan Emmy zaczyna się komplikować, gdy na jej drodze staje Liam – przystojny, uparty budowlaniec. Od pierwszych chwil czują do siebie niechęć, ale mimo że wciąż sobie docinają, rodzi się między nimi coś głębszego, co Emmy za wszelką cenę próbuje zignorować. Bo przecież miłość to słabość… a ona nie może sobie na to pozwolić.
Ta historia jest naprawdę SPICY. Sugerowany wiek: 18+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 335
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU:The Summer I Destroyed You
Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska Wydawczyni: Joanna Pawłowska Redakcja: Justyna Yiğitler Korekta: Katarzyna Kusojć Projekt okładki: Łukasz Werpachowski Zdjęcie na okładce: © PKpix / Stock.Adobe.com
Copyright © 2024. THE SUMMER I DESTROYED YOU by Elizabeth O’Roark
Copyright © 2025 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Karolina Bochenek, 2025
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne Białystok 2025 ISBN 978-83-8417-151-6
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com
Stosunek Emerson do wagi i jej podejście do własnego ciała wynikają z zaburzonego sposobu myślenia bohaterki i w żaden sposób nie odzwierciedlają osobistych poglądów autorki. Czasami ludzie (i postacie fikcyjne) muszą przyznać, że czegoś w sobie nienawidzą, aby móc podważyć przekonania, które ich do tego doprowadziły.
SĄDZĘ, ŻE W PEWNYM SENSIE człowiek już na zawsze pozostaje tym, kim był w liceum.
To dlatego najpopularniejsza dziewczyna w szkole uważa się za piękność długo po tym, jak jej uroda już przeminie, a miliarderzy z Doliny Krzemowej nadal czują się kujonami bez względu na to, ile modelek zaliczą.
Donovan Arling nigdy nie był kujonem, tylko pełnym uroku przystojniakiem, który nadal ani na chwilę nie zapomina o swojej atrakcyjności. Nawet teraz, kiedy uprawia ze mną seks, to nie na moje nagie ciało patrzy z uwielbieniem, tylko na własne odbicie w lustrze, od którego nie może oderwać wzroku.
Z kolei ja, leżąc pod nim, myślę głównie o tym, jakim jest nadętym dupkiem, więc też nie można powiedzieć, żebym wkładała w to serce.
– Uwielbiam twoje ramiona – mruczę, przesuwając dłońmi po jego tricepsie.
To akurat nie jest kłamstwo: naprawdę ma boskie ramiona. A jednak wcale nie mówię mu tego, żeby go pochwalić, lecz po to, żeby już skończył i się wyniósł.
– Ach tak? – pyta z lekką nutką desperacji w głosie.
– Są takie mocne – jęczę – te twoje tricepsy.
– O cholera... – Tym razem ton jego głosu wskazuje, że zaraz dojdzie. – Kurwa, kurwa, kurwa.
Jest tak pochłonięty swoim dochodzeniem, że nie zauważa nawet braku mojego orgazmu. Pozostaje mi tylko przewracać oczami jak pieprzona hipokrytka.
Z iloma facetami się przespałam tylko po to, żeby udowodnić sobie swoją atrakcyjność? Z wieloma. Donovan zawsze był oszałamiająco przystojny, więc – w przeciwieństwie do mnie – nigdy nie musiał się w tym utwierdzać.
Jeśli kiedykolwiek byłaś grubaską, już na zawsze pozostaniesz nią w swojej głowie.
– Kurwa, było gorąco. – Donovan opada na mnie.
– Świetnie – odpowiadam. – Już idź, bo muszę się spakować.
Przewraca się na plecy i leniwie odgarnia włosy z twarzy.
– To tak traktujesz faceta, który zafundował ci cztery orgazmy z rana?
Chciałby. Nie doliczyłabym się w sumie czterech przez te wszystkie tygodnie, kiedy ze sobą spaliśmy.
– Przepraszam. Wyjdź z mojego mieszkania, proszę.
Podnosi się ze zmarszczonymi brwiami.
– Czy ty zawsze musisz być taką zołzą?
– Nie, nie muszę. – Ziewam i czekam, aż usłyszę trzask zamykanych drzwi.
Biorę do ręki telefon, żeby sprawdzić informacje o moim locie, ale natychmiast o tym zapominam, gdy zauważam nową wiadomość od Liama Doherty’ego.
Kontaktuję się z nim w sprawie jednego z moich projektów w Elliott Springs. I chociaż nie mam w zwyczaju nawiązywać prywatnych stosunków z ludźmi, z którymi współpracuję, to jednak akurat wobec niego ciężko mi zachować dystans. Bez względu na to, jaka jestem dla niego okropna, on i tak zawsze mnie rozśmiesza. Żadne złośliwości z mojej strony jeszcze go do mnie nie zniechęciły.
Przeglądam naszą wczorajszą rozmowę, powstrzymując uśmiech.
Ja: Przyjadę pojutrze, żeby obejrzeć kino. Oczekuję, że płyty sufitowe będą już na swoim miejscu.
Liam: Musiałbym poświęcić na to cały dzień, a jestem w domu opieki z moją umierającą babcią.
Ja: Właśnie to zmyśliłeś, prawda?
Liam: Pisałem ci o tym niecałe pięć godzin temu. W ogóle nie zwracasz uwagi na treść moich wiadomości.
Ja: To prawda, ignoruję cię z całych sił. A co do babci, sprawa wygląda następująco: o ile nie jest nadziana, zadowolenie mnie będzie mądrzejszą decyzją finansową z twojej strony niż towarzyszenie jej przy łożu śmierci.
Dopiero teraz odczytuję, co mi na to odpisał.
Liam: Myślę, że Nanie został jeszcze jeden dzień życia pomimo tego, co mówią lekarze. Przypomnę jej tylko, żeby nie szła w stronę światła.
To dla mnie niebezpieczne pozwalać mu się tak rozbawiać. Już dawno powinnam była to przerwać. Zwłaszcza gdy zmartwił się, że wychodzę z biura o późnej porze, i zasugerował, że potrzebuję kogoś, kto by się o mnie zatroszczył.
Powinnam była mu przypomnieć, że łączy nas relacja wyłącznie zawodowa, która na dodatek wkrótce się zakończy, a zamiast tego w kółko odczytuję nasze wiadomości, jakby były słodkimi liścikami miłosnymi.
Wkrótce mamy się spotkać i będę musiała położyć temu kres, czy tego chcę, czy nie. Odkładam telefon, wskakuję pod prysznic i półtorej godziny później zjeżdżam windą na dół z bagażem podręcznym przewieszonym przez ramię, ciągnąc za sobą jeszcze trzy walizki. Mijam szybko portiera Giorgia – nie znoszę wymiany uprzejmości i pogawędek o niczym, a on wykazuje upierdliwą skłonność do obu. Ten facet każdego zagadałby na śmierć, nieważne, czy rozmowa dotyczyłaby pogody, czy celu podróży.
– Wybiera się pani do jakiegoś ciekawego miejsca, pani Hughes? – pyta, chwytając jedną z moich walizek.
– Elliott Springs w Kalifornii. Moje rodzinne miasto. – Posyłam mu napięty uśmiech w formie ostrzeżenia, aby nie zadawał więcej pytań. Tyle że to nigdy nie zraża tego natręta.
Przytrzymuje mi drzwi.
– Chyba o nim nie słyszałem.
– Nikt nie słyszał. – Ruszam energicznie w stronę czekającej na mnie taksówki. – Dlatego stamtąd wyjechałam.
– Ominie panią ładna pogoda – kontynuuje, gdy kierowca chowa moje walizki do bagażnika. – Przez cały tydzień ma być po dwadzieścia kilka stopni. Ale pewnie dobrze jest wrócić do rodzinnego miasteczka.
– Tak – odpowiadam, po raz pierwszy tego dnia uśmiechając się szczerze. – Zwłaszcza po to, żeby je zniszczyć.
Giorgio wpatruje się we mnie z rozdziawionymi ustami, kiedy wsiadam do samochodu.
Po sześciogodzinnym locie muszę jeszcze czekać godzinę na lotnisku, aż przygotują dla mnie odpowiedni samochód do wynajęcia. Sam dojazd do Elliott Springs, malowniczego miasteczka w północnej Kalifornii położonego w równej odległości od San Jose i Santa Cruz, zajmuje mi kolejne dziewięćdziesiąt minut.
Elliott Springs słynie z brukowanych uliczek, dziewiętnastowiecznej architektury i małomiasteczkowych wartości, czyli wszystkiego, co mam w głębokim poważaniu. Dla mnie liczy się tylko to, że możemy przejąć to miasto i zbić na tym majątek – to akurat bardzo mnie obchodzi.
Wkrótce Elliott Springs zostanie zalane falą nowych zamożnych mieszkańców i jeszcze bogatszych turystów. Czy będą chcieli robić zakupy w Cuddlebug Lady’s Fashions and Candles? Nie. Czy będą chcieli zrobić sobie fryzurę w Cuts-n-Stuff po zjedzeniu hamburgera Alfredo lub czegokolwiek, co lokalna knajpa nazywa daniem głównym? Wątpię. Będą oczekiwali winiarni, przyzwoitego menu i spodni do jogi za sto dolarów. Ja też uwielbiam winiarnie i kosztowne stroje do jogi, ale jeszcze lepszy jest ten dreszczyk emocji związany z niszczeniem Elliott Springs.
Zatrzymuję się na chwilę przed Lucas Hall. To tutaj odbywały się niegdyś najważniejsze wydarzenia w okolicy: szalone imprezy w czasach prohibicji, zbiórki funduszy dla żołnierzy podczas obu wojen światowych, bale debiutantek w latach pięćdziesiątych i wszystkie szkolne uroczystości ostatnich pokoleń.
Doskonale pamiętam, jak Bradley Grimm zapytała tam na cały regulator: „Czujecie, jak mury się trzęsą, kiedy ona idzie?”, a potem koledzy przewrócili mnie w drodze na scenę po dyplom i rozdarli mi sukienkę. Dla nich wszystkich był to tylko przezabawny akcent na uroczystości zakończenia szkoły średniej. Pewnie nadal zaśmiewają się z tego do łez, tak jak z innych najgorszych momentów mojego życia, tak bolesnych, że nie jestem w stanie ich nawet wspominać.
Założę się, że miny im zrzedną, gdy przerobimy ten przeklęty budynek w kompleks apartamentowy, a ja zrujnuję im wszystkim interesy.
Skręcam w Main Street i kieruję się w stronę mostu. Mój szef Charles dzwoni, akurat gdy docieram na miejsce, jakby mnie śledził. Co zresztą wcale by mnie nie zdziwiło.
– Wszystko gotowe? – warczy.
– Tak – odpowiadam chłodno, zirytowana, że w ogóle o to pyta. – Architekt ukończył projekt już kilka tygodni temu, a ja porozmawiam z burmistrzem jeszcze przed spotkaniem.
– Pozwalam ci to rozegrać po twojemu, ale oczekuję szybkich rezultatów – oznajmia. – Nie możesz zbyt długo lawirować. Otwieramy The Hedgerow tego lata.
– Tak, zdaję sobie z tego sprawę, Charles – mówię przez zęby.
Sama zwróciłam ci na to uwagę, pamiętasz? – kończę w myślach. Nie mam Charlesowi za złe jego nieprzyjemnego sposobu bycia: lepiej nie przywiązywać się do słabych gałęzi, które i tak trzeba będzie ściąć. Cholernie nie podoba mi się jednak fakt, że lubi przypisywać sobie moje zasługi. To jeden z wielu powodów, dla których to on wkrótce będzie gałęzią, którą ja odetnę, żeby przejąć stery. Moja projektantka już od miesięcy udoskonala projekt remontu jego biura, nadając mu wysmakowany kobiecy charakter.
– Rób, co musisz – rzuca, po czym się rozłącza.
Tymi słowami tak naprawdę rozkazuje mi użyć wszelkich możliwych środków. Tyle że ja wcale nie potrzebuję tego przypomnienia, ponieważ zawsze dążę po trupach do celu.
A jednak wcale nie czuję się taka nieustraszona, gdy podjeżdżam pod dom mojej matki: miejsce, w którym przeżyłam najgorsze lata swojego życia. Ostatni raz byłam tu dwa lata temu i od tego czasu nic się tu nie zmieniło: brama nadal jest zepsuta, okiennice wiszą krzywo, a figurki aniołków, które podarowałam matce jako dziecko, wciąż zbierają kurz na ganku, podczas gdy te, które dostała od mojego brata, stoją w szklanej gablotce w środku niczym cenne rodzinne pamiątki.
Nie ucieszy się na mój widok. Jej głos będzie ociekał pogardą, gdy oznajmi, że moja ekskluzywna torebka jest tandetna, a potem stwierdzi, że przytyłam, i da mi wyraźnie do zrozumienia, że wolałaby, aby to Jeff przyjechał się nią zaopiekować.
A ja będę to wszystko cierpliwie znosić, jak zawsze.
Szczęśliwym trafem akurat ma mieć operację kolana. Jest mi to na rękę, bo staram się nie wzbudzić zbytnich podejrzeń co do planów Inspired Building wobec Elliott Springs. Oficjalnie przyjechałam tu jako kochająca córka, a nie wielkomiejski intruz próbujący zniszczyć urocze miasteczko. Zbliżając się do mojego rodzinnego domu w świetle zachodzącego słońca, zastanawiam się jednak, czy to wszystko jest tego warte.
Drzwi nie są zamknięte na klucz, więc wchodzę do środka i zostawiam walizki w przedpokoju, uważając, aby nie potrącić przy tym szklanej gablotki.
– No, w końcu raczyłaś się zjawić – oznajmia moja matka z kanapy przed telewizorem, włącza pauzę pilotem z wyraźnym grymasem niezadowolenia na twarzy, po czym prześlizguje się po mnie wzrokiem. – Nie pojmuję, po co się tak wystroiłaś.
– Ciebie też miło widzieć, mamo.
Nie zawracam sobie głowy tłumaczeniem, dlaczego jestem w garsonce – nic, co powiem, i tak nie zrobi na niej wrażenia, choć w następnych miesiącach pewnie i tak wielokrotnie będę próbować zyskać jej aprobatę. Bez względu na to, ile będę miała lat, zawsze pozostanie we mnie tamta mała dziewczynka, która rozpaczliwie pragnęła matczynej miłości. A im bardziej jej tego brakowało, tym bardziej matka jej nienawidziła.
Kiwa głową w stronę dawnego tylnego tarasu, który teraz jest przebudowywany na werandę.
– Wpuść Śnieżynkę.
– Masz psa? – pytam. – Przecież ty nienawidzisz psów.
– Nieprawda – zaprzecza, chociaż powtarzała to przez całe moje dzieciństwo. – Należał do Jordan, ale okazał się za duży na ich mieszkanie.
Dlaczego mnie to nie dziwi? Dokładnie takiej właśnie zagrywki spodziewałabym się po Jordan, narzeczonej mojego brata. Takie kobiety jak ona kupują szczeniaki, żeby nosić je ze sobą w markowych torebkach, a kiedy pieski podrastają, porzucają je, bo są za duże i sprawiają zbyt wiele kłopotu. Może moja matka powinna ją ostrzec, że niemowlęta też rosną i bywają problematyczne? Tak na wszelki wypadek.
Gdy tylko otwieram drzwi, Śnieżynka wpada z impetem do środka i podskakuje entuzjastycznie, brudząc mnie zabłoconymi łapami. Idę do kuchni zetrzeć błoto i zerkam na zegarek. Jeżeli mama oczekuje, że będę jej gotować, to mamy problem: moje umiejętności kulinarne ograniczają się głównie do robienia kanapek z dżemem i masłem orzechowym i odgrzewania gotowych dań w mikrofalówce. A nawet to udaje mi się czasem spieprzyć.
– Zbliża się pora kolacji. Jesteś głodna?
Moja matka już unosi pilota, gotowa wrócić do oglądania programu. Minęły dwa lata, odkąd się ostatnio widziałyśmy, ale najwyraźniej nie ma mi nic do powiedzenia.
– Nie potrzebuję kolacji – odpowiada. – A ciebie też nie zabiłoby pominięcie posiłku.
Chwytam się blatu. Nie mogę uwierzyć, że znów zaczyna z tą gadką. Zrzuciłam prawie trzydzieści kilogramów lata temu po wyprowadzce z domu, a jednak z jakiegoś powodu wracamy do punktu wyjścia: już jest dumna jak paw ze swojej samokontroli, wyrzucając mi zarazem, że sama jestem w tym do bani.
Za każdym razem, gdy miałam ochotę na przekąskę albo prosiłam o dokładkę, marszczyła brwi zdegustowana. „Na pewno tego nie potrzebujesz”, stwierdzała i to wystarczyło, żeby mój głód zamienił się w coś znacznie mroczniejszego: pustkę, której nie mogłam zapełnić żadnym jedzeniem.
– Chyba nie sugerujesz, że powinnam schudnąć? Noszę rozmiar XS – mówię przez zęby.
Wzdycha.
– Widzę, że nadal jesteś przewrażliwiona na swoim punkcie. Chodzi mi tylko o to, że z wiekiem trudniej utrzymać wagę, a obie wiemy, że zawsze miałaś z tym problem.
Zamykam oczy. Mogłabym powiedzieć, że miałam z tym problem tylko pod jej dachem, ale to nieprawda. Udaje mi się trzymać wagę w ryzach jedynie dzięki niezbyt zdrowemu połączeniu rygorystycznych ćwiczeń i ograniczania spożycia kalorii: dwóch środków, do których ona nigdy nie musiała się uciekać. Gdy tylko zdarza mi się jakieś potknięcie, czuję się, jakbym wpadła do głębokiej studni, z której nigdy się nie wydostanę.
Już wiem, że dziś wieczorem zjem przy niej kolację, żeby zrobić jej na złość, a jednak to wcale nie zaspokoi mojego głodu. Będę walczyć z pragnieniem wciśnięcia w siebie wszystkiego, co tylko nadaje się do zjedzenia, jak zawsze, gdy przypominała mi, że nie powinnam mieć na coś ochoty.
Jestem w domu dopiero niecałą godzinę, a ona już ze mną wygrywa.
Pokój, który dawniej był moją sypialnią, służy teraz w zasadzie za magazyn: jest zagracony pudłami pełnymi starych ciuchów matki. Muszę ułożyć z nich stos przy ścianie, żeby móc się dostać do łóżka. Szafa z kolei pęka w szwach od jej zimowych ubrań, których teraz nie nosi, więc nie mam gdzie wstawić swoich. Wiem, że trudno jest jej się poruszać z powodu kontuzji kolana, ale doskonale zdaję sobie sprawę, że i tak by tu dla mnie nie posprzątała.
Po prysznicu pakuję się do łóżka i zrzucam pachnącą stęchlizną kołdrę na podłogę. Nie sądziłam, że kiedykolwiek zatęsknię za czymś tak mocno jak teraz za Nowym Jorkiem. Chcę do mojego eleganckiego, czystego i kompletnie pustego mieszkania z oknami od podłogi do sufitu. Mogłabym przeturlać w nim piłeczkę po podłodze od drzwi wejściowych aż do najdalszej ściany, do cholery.
Biorę do ręki telefon. To żałosne, jak często sprawdzam teraz wiadomości, wypatrując tych od niego.
Ja: Wpadnę jutro do kina około 14:00. Lepiej, żeby ten sufit był gotowy. A swoją drogą jak się czuje twoja babcia?
Liam: Nie udawaj, że cię to obchodzi.
Ja: To dlatego, że wątpię, abyś rzeczywiście miał umierającą babcię. Ile razy wykorzystałeś to jako wymówkę?
Liam: Ale wiesz, że wszyscy mają jakąś babcię? Tak działa reprodukcja.
Ja: Wszyscy dostajemy maksymalnie po dwie i każda może umrzeć tylko raz.
Liam: A skąd wiesz, czy moi dziadkowie nie ożenili się ponownie? Nie zabronię moim babciom umierać tylko dlatego, że jesteś wymagającą zleceniodawczynią.
Śmieję się, chociaż nie powinnam. Chcę mu odpisać, ale się powstrzymuję. Wkrótce spotkam go osobiście i jak znam życie, okaże się kimś zupełnie innym, niż myślałam: kimś niegodnym zaufania, kto tak naprawdę wcale mnie nie lubi.
Będzie mi go brakowało. Naprawdę.
DZIEŃ ROZPOCZĄŁ SIĘ OD TEGO, że właścicielka domu zrugała mnie za opóźnienia w remoncie, do których doszło wyłącznie z jej winy. Potem dowiedziałem się, że jeden z moich dekarzy przebił sobie dłoń gwoździem, a inny pracownik uszkodził rurę kanalizacyjną, którą musimy teraz wymienić na własny koszt.
Ale to wszystko było niczym w porównaniu z tym, co stało się później i już do reszty zepsuło mi nastrój. Co z pewnością nie umknie bystremu oku mojej siostry Bridget.
Stoi w drzwiach i patrzy, jak zmierzam ścieżką do jej domu.
– Nawet nie widać, że ją złamałeś – stwierdza, zerkając na moją nogę.
– Może nie widać, ale czuć. – Krzywię się.
Chociaż ściągnęli mi gips już kilka tygodni temu, to jednak wspinając się po drabinie, nadal czuję wyraźnie, że moja prawa noga jest słabsza od lewej. Co gorsza, nie jestem w stanie surfować, a śmiesznie mała suma na moim koncie to kolejne brutalne przypomnienie, jak odbiła się na mnie ta kontuzja. Kieruję się w stronę przeciekającego sedesu, w sprawie którego do mnie zadzwoniła, choć powinien się nim zająć jej bezużyteczny mąż. Przestałem już dopytywać, gdzie znów się podziewa ten facet. Jak mówi moja siostra, Scott jest najbardziej zapalonym golfistą na świecie. Albo go kryje.
– Dostałam zaproszenie na ślub Caleba – oznajmia, idąc za mną do łazienki, po czym wskakuje na umywalkę. – Kto by pomyślał, że wszyscy twoi koledzy ustatkują się przed tobą?
Rzucam torbę na podłogę.
– Rzeczywiście, nikt.
– Jesteś zbyt wybredny – wyrokuje Bridget. – Naprawdę powinieneś dać Missy szansę. Czasami jedna randka nie wystarczy, żeby…
– Hej, Bridge. – Odwracam się w jej stronę, żeby na nią spojrzeć. – Mogłabyś to sobie dziś darować?
Rozmowy o sympatycznych dziewczynach, którym dałem kosza, nigdy nie należały do moich ulubionych, zwłaszcza że moja siostra ma rację. Jeszcze półtora roku temu wszyscy moi najbliżsi koledzy byli singlami lub się rozwodzili, a teraz są w szczęśliwych związkach i tylko ja zostałem sam: jedyny z naszej paczki, który ciągle się z kimś spotykał. Umawiałem się z wieloma ślicznymi, miłymi dziewczynami, którym nie miałem nic do zarzucenia poza tym, że śmiertelnie mnie nudziły. Tak, wiem, że to mój problem, ale to wcale nie zmienia faktu, że nie chcę się wiązać na całe życie z kobietą, przy której ziewam już po godzinie pierwszej rozmowy.
– No dobra. Ale chciałabym ci kogoś przedstawić. Samotną matkę, która przyprowadza do nas swoje dziecko. Bardzo sympatyczna kobieta.
– Samotną matkę? – Kręcę głową. – Nie, dziękuję. Wystarczy mi rozczarowanie jednej osoby, tu zawiódłbym dwie.
– Właściwie to trzy – odpowiada. – Ma jeszcze drugoklasistkę. Ale Liamie, przecież ty uwielbiasz dzieci. Miałeś świetne podejście do Daisy. Może to jest właśnie ten brakujący element?
Czy ona właśnie zasugerowała, że dzieci mogą wypełnić pustkę w związku? Nie chcę z tego wyciągać pochopnych wniosków na temat jej małżeństwa, ale coś mi mówi, że gdyby ona i Scott zdecydowali się teraz na dziecko, szybko zrozumiałaby, jak bardzo się myliła.
– Jestem zmęczony, Bridget – mamroczę pod nosem. – Daj mi spokój.
Przechyla głowę.
– Co cię dziś ugryzło?
Kurwa, wiedziałem, że o to zapyta.
– Byłem w banku – odpowiadam i wyciągam rękę po klucz francuski. Nie mam ochoty o tym rozmawiać, ale w końcu i tak będę jej musiał powiedzieć. – Nie udzielą mi pożyczki, co oznacza, że moi inwestorzy też się wycofają.
Otwiera usta zaskoczona.
– Myślałam, że masz to już w kieszeni.
– Bo tak było, zanim złamałem tę cholerną nogę i zanim zaczęły mi się kończyć oszczędności. Według nich nie mam obecnie zdolności kredytowej.
Moja ekipa starała się, jak mogła, żeby nadrobić pracę za mnie, kiedy do niczego się nie nadawałem, ale i tak wciąż jesteśmy w tyle. Po co w ogóle wdrapywałem się na ten przeklęty dach? Czuję się, jakby facet, którym byłem wcześniej, odszedł na zawsze. A może zmiana nastąpiła już przed wejściem na dach, tylko musiałem się mocno poturbować, żeby to zrozumieć?
Od tamtej pory wszyscy się ze mną cackają, z jednym wyjątkiem. Emerson Hughes ma gdzieś moje uczucia. Czyjekolwiek tak na dobrą sprawę. Jeszcze nawet nie widziałem tej kobiety na oczy i zwykle jest dla mnie zimna jak lód, a jednak już prawie się w niej zadurzyłem. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że facet zadurzający się w dziewczynie, która nie okazuje mu nawet cienia zainteresowania, potrzebuje długiej i kosztownej terapii.
Na którą mnie teraz nie stać.
Naprawdę coś do niej poczułem. Lubię jej złośliwe, a zarazem zabawne riposty i to, że nie obniża standardów, a jednak nie robi nam afer za opóźnienia. Nigdy wcześniej tak bardzo nie zależało mi na tym, żeby kogoś rozbroić, i te małe przebłyski wrażliwości, które mi pokazała, mówią mi, że warto. Jak na przykład to, że wzrusza się na świątecznej reklamie, w której małe dziecko przynosi prezent samotnemu staruszkowi, albo że ma dostęp do najwspanialszych restauracji na świecie, a jednak twierdzi, że w życiu nie jadła nic lepszego niż pączki z tatą w dzieciństwie. Z jakiegoś powodu mnie to ujmuje – bardziej, niż powinno. Wydaje się mieć w sobie coś, czego nie mają te wszystkie miłe dziewczyny, z którymi się dotychczas umawiałem. I jutro w końcu się dowiem, czy sobie tego nie uroiłem.
Do tego momentu nie zamierzam tracić czasu na samotną matkę od Bridget. Ani na nikogo innego.
Po siedemnastej wracam na Main Street. O tej porze zamykają już większość lokali w Elliott Springs. Chociaż się spieszę, mój wzrok wędruje na koniec ulicy.
Jest taki piękny w popołudniowym świetle. Nie pozwoliłbym nikomu powiedzieć o nim złego słowa. Już jedno spojrzenie na niego uświadamia mi, jak to jest desperacko czegoś pragnąć.
Niektórzy ludzie – a może nawet większość – powiedzieliby, że za dużo z nim zachodu. Ale ja widzę w nim siłę. Sporo przeszedł, a wciąż tak dumnie się prezentuje. I chociaż wygląda wspaniale, to właśnie jego solidność nadaje mu szczególny charakter. Nie mogę uwierzyć, że ci idioci z rady miejskiej chcą go przerobić na parking.
Lucas Hall zbudowała jeszcze w XIX wieku grupa bogatych właścicieli ziemskich, niewątpliwie przy pomocy taniej siły roboczej imigrantów. Pomijając jednak ten drobny szczegół, budynek jest chlubą naszego miasta i zależy mi na tym, żeby nią pozostał jeszcze na długo po tym, jak wszystko dookoła się zmieni.
Zanim bank odmówił mi pożyczki, miałem wielkie plany, które pozwoliłyby zachować Lucas Hall, a jednocześnie przyciągnąć turystów, na których tak wszystkim zależy. A teraz nie mam pojęcia, co zaproponować w zamian na nadchodzącym posiedzeniu. Wiem tylko, że coś muszę zrobić, aby powstrzymać obcych, którzy zamierzają zniszczyć miasteczko.
Odwracam się niechętnie, przebiegam przez ulicę, ignorując kłucie w nodze, po czym wchodzę do Pearsons’ Hardware i kiwam głową do Jima na powitanie. Dopiero po kilku krokach zauważam, że półki są praktycznie puste.
– Hej, Jim. – Odwracam się w jego stronę, akurat gdy wychodzi zza kasy. – Gdzie, do cholery, podział się towar? Tu nic nie ma.
Krzywi się.
– Jeszcze nie słyszałeś? Zamykamy sklep.
Tak mnie to zaskakuje, że zamieram w bezruchu, łudząc się jeszcze przez chwilę, że się przesłyszałem albo źle go zrozumiałem. Pearsons’ to instytucja. Przychodziłem tu jeszcze jako dziecko, tak jak i mój tata.
– Zamykacie? Dlaczego?
Wzrusza ramionami.
– Dostałem przyzwoitą ofertę, więc ją przyjąłem. I tak planowałem za parę lat przejść na emeryturę. Nie opłacało mi się dalej prowadzić tego biznesu.
Mam ochotę się z nim spierać, ale się powstrzymuję. Gdyby jego zamiarem od początku było przekazanie interesu synom, na pewno by to zrobił, bez względu na to, jaką ofertę by dostał. Ale najwyraźniej nie zależy mu szczególnie na rodzinnej spuściźnie, podobnie jak na dziedzictwie tego miasta.
Ostatnio odnoszę coraz silniejsze wrażenie, że jestem tu jedyną osobą, która chciałaby, żeby cokolwiek zostało zachowane.
– Kto cię wykupił?
Kręci głową.
– Jakaś korporacja. MT Enterprises czy jakoś tak. Chcą przerobić lokal na studio fitness. Wykupili też Cuts-n-Stuff.
Żegnam się z Jimem i wychodzę. W zdumieniu przenoszę wzrok z jednego końca ulicy na drugi.
Tuż przed tym, jak dach się pode mną zawalił i złamałem nogę, poczułem zimny dreszcz u podstawy kręgosłupa. To było jak złowieszcze przeczucie albo ostrzeżenie, które przyszło do mnie odrobinę za późno. Poczułem wtedy, że szlag może trafić wszystkie moje plany, a w dodatku minie pewnie kilka dni, zanim ktokolwiek się zorientuje, że tam leżę.
A teraz się dowiaduję, że tymczasem jakiś dupek wykupił prawie całe miasteczko, i nic już nie mogę z tym zrobić.
BUDZI MNIE trzaśnięcie drzwiami i dźwięk rozkładanej drabiny. Biorę prysznic i schodzę na dół w krótkich spodenkach od piżamy i koszulce, z mokrymi włosami i okularami na nosie, desperacko potrzebując kofeiny. Moja matka i Śnieżynka są już na nogach. Tylko jedna z nich cieszy się na mój widok.
– Wypuść ją na dwór – żąda mama ze swojego miejsca przed telewizorem, gdy suczka pędzi w moją stronę. – Musi się wysikać. I powiedz tym na zewnątrz, żeby przestali hałasować na dziś. Boli mnie głowa.
Właśnie przeczesuję sierść Śnieżynki, ale moja ręka nieruchomieje. Mamie udało się jakoś wstać z łóżka, zaparzyć sobie kawę i uczesać, ale nie zdołała już wypuścić biednego psa, żeby mógł się załatwić po całej nocy spędzonej w domu?
Nie wiem, dlaczego mnie to dziwi. Gdybym to ja potrzebowała jej pozwolenia na siku, pewnie też musiałabym czekać, aż się nade mną zlituje.
Gdy tylko otwieram drzwi, pies biegnie sprintem w kąt podwórka, omijając grupę mężczyzn budujących werandę. Stoją odwróceni do mnie plecami, a mój wzrok od razu przyciąga ten pośrodku. Wygląda cholernie seksownie w tych levisach i, co najlepsze, jest na tyle duży, że mógłby mnie z łatwością przygnieść swoim ciężarem. A ja lubię element dominacji w łóżku.
Tak, wiem, to strasznie płytkie z mojej strony. Ale co w tym złego? Nie potrzebuję mężczyzny, który by za mnie płacił czy dopytywał, jak mi minął dzień, albo, nie daj Boże, oczekiwał, że ja będę troszczyć się o niego. Interesują mnie w zasadzie tylko trzy części męskiego ciała (no, ewentualnie cztery, jeśli jest oburęczny), a skoro mam tak niewielkie wymagania, powinnam dostać to w ładnym opakowaniu. Początkowo nie zwraca na mnie uwagi – odwraca się w moją stronę dopiero, gdy koledzy go szturchają. Kask rzuca cień na jego twarz, a jednak to, co widzę, jest już dla mnie wystarczająco seksowne: ta pełna dolna warga i męska szczęka pokryta zarostem. Już stąd czuję, że ocieka testosteronem.
Robi krok do przodu, zdejmuje kask i nagle jakby piorun mnie strzelił: znam tego faceta. Nie wiem skąd, ale musiał mi kiedyś zrobić coś złego. Czasem tak mam: nie potrafię przywołać konkretnego wspomnienia, ale pamiętam ból, który się z nim wiąże. I ten mężczyzna mnie zranił, jak wielu ludzi w tym mieście.
A ja nie wybaczam, nawet jeśli zapominam.
– Mama mówi, że za bardzo hałasujecie – oznajmiam. – Prosi, żebyście przestali.
Omiata mnie wzrokiem od stóp do głów.
– Czy twoja matka życzy sobie, żeby robota została wykonana, księżniczko?
Co takiego? Oj, zaraz pożałuje, że tak mnie nazwał. Spędzam sporo czasu na budowach i nigdy nie puszczam facetom płazem takich gadek.
– Jak najbardziej – odpowiadam. – Ale oczekuje też, żebyście pracowali w rozsądny sposób i nie zaczynali przed ósmą rano, młoteczku.
– Młoteczku? – powtarza.
– Och, przepraszam. Myślałam, że wymieniamy się seksistowskimi i poniżającymi przezwiskami. – Na wszelki wypadek spoglądam na jego krocze, aby było jasne, czego dotyczyło moje określenie, a jego kumple śmieją się pod nosem. – Czyżbym coś źle zrozumiała? W każdym razie zdziwiłabym się, gdyby to przezwisko okazało się nieadekwatne.
To kompletna ściema z mojej strony. Ten mężczyzna ma ewidentnie energię faceta z dorodnym wyposażeniem, ale nie musi wiedzieć, że to wyczuwam.
Odwracam się i wracam do domu z ciężkim westchnieniem. Już zaczęłam zniechęcać do siebie ludzi, a to dopiero mój pierwszy poranek w tym mieście.
W południe wybieram się do centrum i jakoś zupełnie mnie nie dziwi, że ekipy, którą zatrudniłam do remontu sklepu spożywczego, nie ma na miejscu – chociaż ich szef Gary od tygodni zapewnia mnie, że przychodzą codziennie o siódmej i pracują do zmroku.
Od początku podejrzewałam, że ten cały Gary to niezłe ziółko. Podczas gdy Liam szczegółowo i na bieżąco informował mnie o postępach, ten melepeta udzielał mi samych wymijających odpowiedzi. Gdy poprosiłam go o zdjęcia, wysłał mi fotki z jakiegoś innego lokalu, a gdy pytałam, do kiedy dokładnie się z czymś wyrobi, zawsze odpowiadał: „Dam znać”.
Dlatego nie uprzedziłam go, że się tu zjawię. Chciałam zobaczyć na własne oczy, jak spieprzył sprawę. I najwyraźniej jest jeszcze gorzej, niż się spodziewałam. Nie widzę ani śladu tego lśniącego drewna, którym miał rzekomo wykończyć wnętrze już dwa tygodnie temu.
Naprawdę nie mam czasu się teraz z nim użerać. Powinnam się skupić na zaopatrzeniu lokalu i zatrudnieniu pracowników, zostało mi jeszcze zakupienie kilku nieruchomości, owinięcie sobie burmistrza wokół palca i spotkania, które umożliwią nam wybudowanie naszego kompleksu mieszkalnego. I na dodatek muszę utrzymać przy życiu matkę po operacji. Przyjechałam do Elliott Springs, żeby upiec kilka pieczeni na jednym ogniu, a nie przygotowywać marynatę. Oczywiście to tylko metafora, nie zamierzam gotować.
Wchodzę do środka. Niewiele się tu zmieniło, odkąd kupiłam ten lokal cztery miesiące temu.
– Cześć, Gary – mówię chłodno, gdy odbiera telefon. – Jak wam idzie?
– Nadal zgodnie z planem – odpowiada z ciężkim westchnieniem. Och, czyżby biedak miał serdecznie dość ciągłych nacisków z mojej strony? Zaraz tak dam mu popalić, że za nimi zatęskni.
– To wspaniale! – odpowiadam radośnie i wyjmuję umowę z torby. – W przyszłym tygodniu przyjadą półki sklepowe. Mam nadzieję, że to nie problem?
– Jeszcze nie wiem, co będzie w przyszłym tygodniu. Odezwę się.
„Dam znać” i „odezwę się” to chyba ulubione powiedzonka Gary’ego. Wygląda na to, że wkrótce pozbawię go pięćdziesięciu procent słownictwa.
– A co z drewnianymi wykończeniami? Mówiłeś, że wszystko już gotowe?
– Tak, jak najbardziej.
Słyszę jakąś rozmowę w tle.
– Muszę kończyć – odzywa się po chwili. – Odzwonię.
Chryste, mam taką ochotę zwolnić tego drania… Nie wiem tylko, czy Liam wydobrzał na tyle, aby przejąć tę robotę, a poza tym jego przyjazne nastawienie do mnie na pewno zniknie, gdy tylko mnie pozna. Zawsze tak się dzieje. Właściwie to większość ludzi zniechęcam do siebie już od razu. Liam to chyba jedyna osoba na świecie, której tak długo nie udało mi się do siebie zrazić. Mimo starań.
– Wiesz, czegoś tu nie rozumiem – zwracam się do Gary’ego. – Mówisz do mnie tak, jakbyś był w sklepie, a tak się składa, że jestem w środku i nie widzę ani ciebie, ani żadnego drewna.
Zapada długa chwila niezręcznej ciszy. Niezręcznej dla niego, nie dla mnie. Ja delektuję się nią jak dobrą szkocką.
– Och, racja. Drewno nie dotarło – odzywa się w końcu Gary. – Powinno przyjść jutro.
Rzucam okiem na umowę, którą trzymam w ręku, choć tak naprawdę nie muszę jej wcale czytać.
– Nie wiem, czy zapoznałeś się z warunkami naszej umowy, Gary. Przypominam, że mamy prawo odliczyć dziesięć procent od ustalonej kwoty wynagrodzenia za opóźnienia na każdym etapie prac oraz dodatkowe dziesięć procent za każdy kolejny tydzień zwłoki. W tym tygodniu miałeś dostać czek na dziewięćdziesiąt tysięcy, ale jeśli nie zakończysz pracy do końca miesiąca, zostanie z tego osiemdziesiąt jeden.
– To jakbym miał pracować za darmo – bełkocze.
– Na twoim miejscu zdobyłabym to drewno – odpowiadam i się rozłączam.
Zerkam w stronę zaparkowanych na końcu ulicy pick-upów. Nienawidzę tej części mnie, która ekscytuje się na myśl o spotkaniu z Liamem jak zauroczona dwunastolatka, która doskonale zdaje sobie sprawę, że źle ulokowała uczucia. Cholernie wstydzę się Emmy, którą ogarnia euforia na samą myśl o tym mężczyźnie.
Dobra, po prostu miejmy to za sobą. Pora stawić czoło rzeczywistości: Liam i tak pewnie mnie zawiedzie. Nie da się prawdziwie kogoś poznać przez komunikator. Równie dobrze może się okazać kaszlącym jak gruźlik dziadkiem dwanaściorga wnucząt lub jednym z tych podstarzałych hipisów, którzy związują przerzedzone włosy w niechlujny kucyk i zawsze chodzą w sandałach. Albo jakimś zboczeńcem jeżdżącym pick-upem z wizerunkiem na wpół rozebranej laski na drzwiach, któremu wydano zakaz zbliżania się do lokalnych szkół z powodu incydentu, który nazywa „zwykłym nieporozumieniem”.
Rzeczywistość okazuje się jednak zupełnie inna.
Dużo gorsza.
Ja: Rozkoszujesz się piękną pogodą i kalifornijskim chillem?
Emerson: Musiałabym się najpierw przekonać do „chillu”. Moja sympatia do ciebie trochę zmalała po tym, jak użyłeś tego słowa.
Ja: Więc przyznajesz, że jednak mnie lubisz. Postęp. A tak przy okazji, surfowałaś kiedyś?
Emerson: Za dobrze bym wyglądała w bikini. Rozpraszałabym surferów.
Śmieję się i odkładam telefon. Zdążyłem już zapomnieć, jak to jest być kimś zaintrygowanym. Nie mam pojęcia, jak wygląda Emerson: może jest odrażająca lub… w zaawansowanej ciąży? Coś mi mówi, że nic z tych rzeczy, choć tak ją polubiłem, że chyba nie miałoby to dla mnie większego znaczenia. Problem w tym, że naprawdę nie mam czasu na „lubienie” kogokolwiek. Ledwo się wyrabiam ze zleceniami w desperackiej próbie odbicia się od dna.
Po wykonaniu swoich porannych obowiązków w końcu udaję się do kina na spotkanie z Emerson. Wysiadam z samochodu i ruszam w stronę budynku, po czym nagle zatrzymuję się na chwilę: w środku jest już jakaś kobieta i rozmawia z chłopakami. Emerson Hughes najwyraźniej zjawiła się tu pierwsza, dzięki czemu mogę przez chwilę podziwiać od tyłu jej długie nogi, krótką spódniczkę i ciemnobrązowe włosy opadające na ramiona. To, co widzę, już w pełni wystarcza, żeby głos w moim wnętrzu zawołał ochoczo: O tak, do diabła!
Odwraca się w moją stronę, gdy otwieram drzwi. Skądś już znam te jasnoniebieskie oczy, usta jak pączek piwonii i gładką skórę, która wygląda na równie jedwabistą, co płatki róż.
– O nie – jęczy przeciągle. – To ty jesteś Liam?
Ach, teraz już wiem, skąd ją znam. Jej wredny ton głosu pomaga mi połączyć kropki. Emerson Hughes to ta niesamowicie seksowna córka Sandry Atwell: kobieta, która jeszcze tego ranka wyszła do nas skąpo ubrana na podwórko w okularach i pogardą odmalowaną na twarzy. Kiedy z nią pisałem, byłem pewien, że udaje większą zołzę, niż naprawdę jest, ale nie… Ta laska niczego nie udaje. Ona po prostu jest wredna.
– To ty jesteś Emerson?
– Tak – odpowiada z rozszerzonymi nozdrzami. – Zamontowałeś niewłaściwe płyty sufitowe.
Jakbym dostał obuchem w łeb. Niektóre piękne kobiety wierzą, że sama ich oszałamiająca uroda wystarczy, aby mężczyźni się dla nich zabijali, i nawet się nie kryją ze swoim okropnym charakterem. Emerson zdecydowanie do nich należy. Oto straciłem dwa miesiące na fantazjowaniu o dziewczynie, która w rzeczywistości jest jeszcze okropniejsza, niż się wydaje przez komunikator, i to wcale nie w sposób, który skrycie lubię. Co ja w niej widziałem, do cholery? Zaintrygowała mnie, bo w dzieciństwie lubiła jeść pączki z tatą i wzrusza się na jakiejś durnej reklamie?
– Takie wybrała twoja projektantka – warczę do niej. – To do niej skieruj zażalenia, księżniczko.
Jest coś przerażającego, a zarazem magicznego w tych srebrzystych błyskawicach, które migoczą w jej niebieskich oczach w reakcji na moje słowa. Nie zdziwiłbym się, gdyby z jej palców wystrzeliły zaraz pioruny, a we włosach zaczęły się wić węże.
– Panie Doherty – zaczyna z lodowatym uśmiechem – jak już wcześniej ustaliliśmy, nazywanie dorosłej kobiety księżniczką jest rażąco mizoginistyczne. Pragnę również zauważyć, że księżniczki zazwyczaj nie dysponują władzą, podczas gdy w tej sytuacji o wszystkim decyduję ja, nie moja projektantka. Dlatego dobrze wiem, że to nie są płyty, które wybrałam. Proszę to naprawić.
– Lepiej z nią porozmawiaj, słonko – odpowiadam.
Moja siostra dałaby mi w łeb, gdyby mnie teraz usłyszała, ale nie zamierzam pozwolić, żeby ta wiedźma podważała mój autorytet przed moją ekipą w dwóch różnych miejscach pracy. Przede wszystkim jednak jestem wkurzony, że zainwestowałem tyle czasu i energii w marzenia o kobiecie, która okazała się… nią.
W jej oczach znów pojawia się ten niebezpieczny błysk.
– Nazwij mnie tak jeszcze raz, a pożałujesz. I napraw ten pieprzony sufit – rzuca na odchodne, odwraca się i wychodzi.
Staram się nie myśleć o tym, jak nieziemski tyłek ma ta kobieta, kiedy stojący z tyłu JP gwiżdże cicho.
– Założę się, że w łóżku jest dziką kotką – komentuje.
– Tak? Jakoś nie przyszło mi to do głowy.
Śmieje się.
– Kłamca.
Postanawiam go zignorować, bo… naprawdę skłamałem. Ten głos w moim wnętrzu, który wcześniej wykrzyknął: O tak, do diabła!, jest tak samo podekscytowany jak wcześniej. Dzięki Bogu mój mózg wykazuje jeszcze wystarczająco dużo zdrowego rozsądku, aby go zastopować i zarządzić: O nie, do diabła!
Biorę do ręki telefon i piszę do Bridget.
Ja: Wyślij mi numer tej dziewczyny, jak znajdziesz chwilę. Tej samotnej matki.
Są gorsze rzeczy niż nudne randki.
Jak na przykład zmarnowanie dwóch miesięcy na wzdychanie do Emerson Hughes.
WRACAM DO SAMOCHODU, usilnie starając się zignorować ten dziwny ciężar w klatce piersiowej.
Wiedziałam, że się rozczaruję. I że nic z tego nie wyjdzie. Gdybym pozwoliła sobie poczuć teraz cokolwiek innego niż rozdrażnienie, prawdopodobnie ogarnąłby mnie smutek i żal, że to już koniec: nasz flirt nigdy nie miał się przerodzić w nic więcej.
Ależ to było niedorzeczne z mojej strony! Żywić nadzieję, że akurat on okaże się inny: naprawdę dobry i godny zaufania w przeciwieństwie do reszty mieszkańców tego przeklętego miasteczka. Wciąż jeszcze nie przypomniałam sobie, skąd właściwie go kojarzę. W liceum było nas sporo, ale na pewno zapamiętałabym takiego wkurzającego przystojniaka. Musiał być jednym z tych dupków, którzy zamienili moje nastoletnie życie w piekło.
Tylko dlaczego czuję jakiś dziwny głęboki ból, którego nie potrafię określić, gdy przypominam sobie teraz jego twarz?
Bez względu na to, co mi kiedyś zrobił, te nowoczesne płyty sufitowe, które zamontował, to jakaś kompletna pomyłka. Kino ma być w stylu vintage, aby przekonać wszystkich, że Inspired Building zależy na zachowaniu historycznego klimatu Elliott Springs, zanim zaczniemy burzyć ich głupie zabytki. To kolejny problem pośród góry problemów, na które nie mam czasu.
Dlatego muszę w to wciągnąć moją asystentkę.
Ja: Idioci, których zatrudniliśmy do wykończenia kina, położyli niewłaściwe płyty sufitowe. Znajdź umowę i dowiedz się, kto jest właścicielem Long Point Construction.
Stella: Ale wiesz, że nie możemy w jednym tygodniu zwolnić wszystkich wykonawców?
Ja: Jeden z tych facetów nazwał mnie księżniczką, Stello. Wielokrotnie.
Stella: Aaa. No to powinnam się cieszyć, że nie każesz mi kopać mu grobu.
Wracam do domu obładowana torbami z zakupami spożywczymi. Mama jest tak pochłonięta The Real Housewives of Orange County, że nie zwraca na mnie uwagi.
– Pomyślałam, że przyrządzę stek, pieczone ziemniaki i sałatkę na kolację – oznajmiam. Zważywszy na moje skąpe umiejętności kulinarne, postanowiłam poprzestać na najprostszych daniach. – Nie wiesz, czy w grillu jest gaz? – pytam.
– Stek z ziemniakami? – prycha moja matka. – Chcesz, żebym pękła?
– Mamo, mały stek ma tylko trzysta kalorii, a mały ziemniak mniej więcej sto.
– Nie zawdzięczam tej sylwetki jedzeniu steków. Zadowolę się sałatką. I gdybyś miała trochę oleju w głowie, też byś na niej poprzestała.
Przełykam jej ripostę. Mój brat Jeff jest prawdziwym szczęściarzem: zawsze miał co najmniej dwa razy szybszy metabolizm od mojego. Ciągle żartowali z matką na temat tego, ile potrafi w siebie wcisnąć. „Gdzie ty to wszystko mieścisz?”, gruchała do niego, jakby jego zdolność do pochłaniania ogromnej ilości pożywienia była jakimś uroczym atrybutem. Potrafił w ciągu kilku minut wcisnąć w siebie osiem tacos, a gdy ja sięgałam ledwie po drugie, matka wykrzywiała usta z niesmakiem. Zwykła przyglądać mi się z odrazą, popijając kawę, wielce dumna ze swojego niewielkiego apetytu.
Przy niej każdy głód, który odczuwałam, wydawał się chory. Niekobiecy i odstręczający. „Naprawdę chcesz to zjeść?”, pytała. Od razu odkładałam jedzenie, a potem patrzyłam, jak Jeff się nim napycha, czując coraz mroczniejszy i większy głód, który w końcu wymykał mi się spod kontroli.
Wkurza mnie, jak niewiele się od tamtej pory zmieniło.
Odechciało mi się tego steka z ziemniakami. Wcisnę go w siebie tylko po to, żeby jej udowodnić, że mam gdzieś jej docinki. Ale już wiem, że ani trochę nie zapełni tej bezdennej pustki, z którą potem zostanę.
Jest ciemno, kiedy budzi mnie dzwoniący telefon. Szukam go po omacku, zastanawiając się, czy to jeszcze noc, czy już wczesny poranek.
– Chcesz usłyszeć najpierw dobre czy złe wieści? – świergocze Stella, kiedy w końcu odbieram.
Ciekawe, czy dzwoni tak wcześnie, żeby mnie ukarać za to, że zmusiłam ją do pracy późnym wieczorem. Sięgam w stronę okna, żeby podnieść żaluzję. Słońce dopiero zaczęło wschodzić. Tak, zdecydowanie zrobiła to celowo.
– Mów – odpowiadam.
– Okej, to najpierw dobre wieści: miałaś rację co do płyt sufitowych. To nie te, które wybrałaś. Zła wiadomość jest taka, że były jakieś problemy z dostawami i twoja dekoratorka Julie zatwierdziła zmianę.
Wydaję z siebie przeciągły jęk i sięgam po butelkę wody na stoliku nocnym. Julie nie miała do tego uprawnień.
– Zdobyłaś dane kontaktowe właściciela?
– Wysłałam ci je. Ale to ten sam facet, z którym się kontaktujesz, Liam.
– Kurwa.
Zatrudniliśmy Long Point Construction, ponieważ działali od lat siedemdziesiątych. Liama nie było wtedy jeszcze nawet na świecie, więc nie przyszło mi do głowy, że to on może być właścicielem firmy.
– Poznałaś go? – pyta.
Przełykam ślinę.
W Nowym Jorku jestem Emerson, szczupłą pracoholiczką, która co rano wykonuje telefony z bieżni w swoim biurze i nigdy nie daje się zbałamucić. Chociaż lubię Stellę, nie zamierzam zepsuć sobie reputacji, wyznając jej, że w liceum byłam workiem treningowym, nad którym wszyscy się znęcali.
– Podobno jest starszy – odpowiadam wymijająco.
– Nie może być dużo starszy od nas. Julie powiedziała, że jest seksowny.
Nie wiedziałam, że moja dekoratorka go poznała. Opadają mi skrzydła. Liam ma pewnie w zwyczaju flirtować z kobietami i czarować je, żeby ułatwić sobie życie. Nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że Julie przyleciała tu na koszt firmy, przespała się z nim i pozwoliła mu o wszystkim zadecydować. A on oczywiście poszedł na łatwiznę i zamontował jakieś tandetne płyty. Nie mogę znieść myśli, że tak łatwo dałam mu się oszukać.
– Skoro już mowa o Julie – zaczynam – możesz jej przekazać, że ją zwalniam. Nie będziemy już z nią współpracować.
Stella się śmieje.
– Spodziewałam się, że tak powiesz, ale nie możesz jej tak po prostu zwolnić bez powodu.
– Och, mam mnóstwo powodów. Zmieniła plany bez konsultacji ze mną i sprawiła, że wyszłam na zołzę. Będziemy musieli pokryć koszt nowych płyt, który Charles oczywiście zrzuci na mnie. I to już bodajże jej trzeci kosztowny błąd w tym roku.
Julie musi odejść, choć szczerze mówiąc, nie jestem pewna, co wkurza mnie bardziej: jej kolejna wtopa czy że prawie dałam się zwieść Liamowi.
Nawet nie prawie. Naprawdę dałam się nabrać.
Chyba nigdy się nie nauczę.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej