Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mistrzowsko skonstruowany kryminał osadzony w przygnębiającej zimie lat osiemdziesiątych – jakby bohaterów True Detective przeniesiono do Domu złego Smarzowskiego. Powieść laureatki Nagrody Wielkiego Kalibru.
Rok 1955. W lesie zostaje odnaleziona sześcioletnia Marysia, która zagięła kilka dni wcześniej. Dziewczynka od stóp do głów pokryta jest zaschniętą krwią, jednak nie pamięta, co jej się przydarzyło ani jak udało jej się przetrwać samotnie w lesie.
Trzydzieści lat później dorosła Maria pracuje jako nauczycielka w lokalnej podstawówce i opiekuje się umierającą ciotką. Jedynym wspomnieniem traumatycznych wydarzeńz przeszłości pozostaje tajemnicza postać Kartoflanego Człowieka. Sprawa wraca, kiedy Wojtek, klasowy kozioł ofiarny, zamiast kartkówki oddaje rysunek łudząco przypominający jej towarzysza z lasu. Chłopak prosi o pomoc, a tego samego dnia zostaje odnaleziony w parku, powieszony na gałęzi.
Kiedy pojawiają się kolejne ofiary, milicja zaczyna na poważnie przyglądać się sprawie. Jednak Maria, przekonana, że rozwiązanie kryje się w jej pamięci, rozpoczyna własne dochodzenie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 507
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
CZĘŚĆ I
Wojtek
październik 1955 roku
Jan Peczek schylił się i wyćwiczonym ruchem ściął podgrzybka u nasady, prawdopodobnie jednego z ostatnich w tym roku. Otrzepał go z sosnowych igieł, obejrzał – nóżka była robaczywa, ale kapelusz wydawał się w porządku. Grzyb wylądował w koszu, a mężczyzna wyprostował się z cichym stęknięciem. Wokół panowała cisza, słychać było jedynie szelest kropel osypujących się z rozłożystych koron buków i szmer niedalekiego strumienia. Nad ziemią snuły się strzępy porannej mgły. Jan odetchnął głęboko, wciągając w płuca zapach wilgotnej po deszczu ziemi, który przepędził resztki alkoholowego oszołomienia. Wczoraj ostro z kolegami popił i jeszcze godzinę temu przeklinał ślubną, która bladym świtem ściągnęła z niego pierzynę i przypomniała, że obiecał wybrać się na grzyby. Lecz teraz złość gdzieś się ulotniła i Jan mimo niewyspania i kaca był zadowolony, że zdecydował się wstać. Lubił las, zwłaszcza wczesnym rankiem, nim pojawią się tu tłumy niedzielnych zbieraczy. A kosz był prawie pełny – starczy dziś do jajecznicy i na jutrzejszą zupę, resztę się zamarynuje na zimę.
Tak, Jan byłby całkiem szczęśliwym człowiekiem, gdyby tylko tak bardzo go nie suszyło.
Wydeptaną przez sarny ścieżką ruszył w stronę strumienia, położył kosz na brzegu, po czym klęknął i nabrał w dłonie lodowato zimnej wody. Smakowała ziemią i czymś jeszcze – gnijącym drewnem albo rosnącym na kamieniach mchem. Wstając, poczuł, jak w kręgosłupie coś przeskakuje – cóż, czterdziestka to nie młodzieńczy wiek. Pora sprawdzić miejsce przy zwalonym dębie, gdzie rosła kolonia opieniek, i można wracać do domu.
Właśnie wtedy, gdy powoli się prostował, zauważył to stworzenie.
Tak pomyślał w pierwszej chwili: nie człowiek, tylko stworzenie, może dzik albo duży pies. Serce skoczyło mu do gardła, ale zaraz się uspokoił. Znał las jak własną kieszeń, kłusował tu jeszcze przed wojną, za niemieckiego dziedzica, a kiedy nastała polska władza ludowa, nadal zastawiał sidła na nieostrożne zające i kradł zimą drewno. Potrafił wyczuć niebezpieczeństwo, jeśli się na nie natknął.
To coś po drugiej stronie strumienia było dziwne, w pewien sposób niepokojące, ale niegroźne.
Wyprostował się ostrożnie na pełną wysokość – stworzenie nie poruszyło się, błysnęło tylko oczami, zaskakująco ludzkimi i bardzo jasnymi na tle ciemnej twarzy. Bo Jan patrzył na dziecko, może sześcioletnią dziewczynkę z pozlepianymi w strąki lokami, ubraną w wystrzępioną sukienkę i bardzo brudną. Gdyby stanęła nieco dalej, na tle kępy dzikich porzeczek, można by ją pomylić z krzakiem, tyle gałęzi tkwiło w jej włosach. Jan zaklął w myślach, a potem dla równowagi wezwał na pomoc Matkę Boską Częstochowską.
Jeśli miał rację, to wiedział, kim ta mała jest.
Dziewczynka znowu zamrugała, błękit tęczówek zajaśniał na tle wysmarowanej czymś – błotem? – skóry. Wyglądało to niesamowicie, bo stała zupełnie nieruchomo jak gliniana kukła i tylko oczy w jej twarzy były żywe. Mrug, mrug.
– Maryśka? – Jan odchrząknął. Jego własny głos zabrzmiał w ciszy lasu dziwnie obco. – Chodź do mnie.
Ruszył po kamieniach na drugą stronę strumienia. Poślizgnął się oczywiście i lewa stopa z pluskiem wylądowała w wodzie. Zaklął, tym razem głośno, po czym wyskoczył na brzeg, niemal przekonany, że spłoszone dziecko zdążyło uciec, lecz nie, Marysia wciąż tkwiła w miejscu. Wyciągnął do niej ręce, starając się mówić łagodnie, jakby uspokajał zdenerwowanego konia. Nie miał doświadczenia w postępowaniu z małymi dziewczynkami – sam wychował trójkę chłopaków – ale ostatecznie sześciolatek to tylko sześciolatek, niezależnie od płci.
– Gdzieś ty była? Chodź, odprowadzę cię do domu. – Zmarszczył brwi, widząc zaschniętą skorupę pokrywającą włosy, skórę i sukienkę Marysi. – W błocie się kąpałaś?
Śmierdziała, aż cofnął się pół kroku. I nie była to zwyczajna woń niemytego od wielu dni ciała, tylko coś, co przywodziło na myśl koryto do parzenia świń, które mieszkająca na wsi matka Jana wyciągała w grudniu ze stodoły. Poślinił palec i potarł policzek dziewczynki. Dziecko spoglądało obojętnie, jakby jego umysł przebywał daleko stąd.
Kwik zarzynanych wieprzków i żelazisty odór juchy spływającej do cebrzyka – to było właśnie to. Zapach krwi, choć nie tej świeżej, gorącej, ale tej, która gniła potem w szparach pomiędzy deskami, dopóki matka Jana nie wzięła ryżowej szczotki i porządnie nie wyszorowała naczynia. Zapach rozkładu i śmierci.
Dziecko od bosych stóp aż po czubek głowy pokryte było zaschniętą krwią.
styczeń 1985 roku
1
Budzik zadzwonił o siódmej, gdy Maria Lenarczyk tkwiła pomiędzy jawą a snem w nerwowym oczekiwaniu na terkotliwy dźwięk, którego tak bardzo nienawidziła. Kiedy budzik się odezwał, niemal odczuła ulgę. Wyciągnęła rękę i wyłączyła go, a potem leżała przez chwilę z otwartymi oczami w szarym świetle styczniowego poranka. Znużenie krążyło w niej ospale, głowę miała ciężką, jakby ktoś wbił jej w czoło żelazny klin, który blokował swobodny przepływ myśli. Chciała zwinąć się pod kołdrą i spać aż do wiosny. Przez moment kusiło ją, żeby zadzwonić do szkoły, powiedzieć, że nagle zachorowała i ktoś musi wziąć za nią zastępstwo. Wiedziała jednak, że nie może nadużywać tej wymówki – dyrektorka już krzywo na nią patrzyła. A nadejdą jeszcze gorsze dni, takie, kiedy naprawdę nie będzie w stanie podnieść się z łóżka.
Zmusiła się, by usiąść i spuścić na lodowatą podłogę bose stopy. W głowie jej się zakręciło – nie miała pojęcia, czy to dlatego, że ostatnio mało jadła, czy może cały jej organizm zaczynał się sypać jak przerdzewiały silnik. Włożyła kapcie i obijając się o meble, poczłapała do łazienki, gdzie na pralce leżały przygotowane rzeczy: na górze bielizna, pod nią prosta spódnica, sweter i rajstopy. Dzięki temu nie musiała wykonywać zbędnych ruchów. Wystarczyło odkręcić kran, ochlapać twarz wodą, umyć się pod pachami i między nogami, a potem się ubrać, zużywając jak najmniej energii. Wszystko, co wymagałoby większego wysiłku, chwilowo było poza jej zasięgiem. Fryzurę miała krótką, męską – wystarczyło przejechać po włosach grzebieniem, malowała się bardzo rzadko. Koleżanki z pracy uważały, że taki ma styl, ale Maria czasem zadawała sobie pytanie, ile jest w nim jej własnego wyboru, a ile podporządkowania tym ciemnym, zimnym porankom, kiedy życie stawało się tak bardzo nieznośne. Jeszcze nigdy nie zdobyła się na odwagę, żeby na to pytanie odpowiedzieć.
Ubrana powędrowała do kuchni, gdzie przywitał ją zastygły w kurzu chłód rzadko używanego pomieszczenia. Nie miała czasu, żeby rozpalić w piecu, odkręciła tylko gaz w czterech palnikach kuchenki, żeby choć trochę się ogrzać. Na jednym zagotowała mleko, które wypiła, przegryzając wczorajszą bułką. W żołądku czuła pustkę, była głodna, a mimo to nawet żucie wymagało nieproporcjonalnie wielkiego wysiłku, jakby wszystko w niej się zamykało, zapadało w letarg. Ostatecznie odłożyła niedojedzone pieczywo i zrobiła sobie kawę, mocną, z czterema łyżeczkami cukru. Zimą Maria funkcjonowała prawie wyłącznie na cukrze.
Siedziała skulona na krześle, grzejąc dłonie o malowany w maki kubek, z którego piła jako dziecko. Dziwnie było po latach wrócić do domu, w którym się wychowała. Wszystko tu było z jednej strony znajome, bo na każdym kroku potykała się o wspomnienia z dzieciństwa, a z drugiej obce. W szafie wygospodarowała jedną półkę na swoje ubrania, na pozostałych wciąż leżały rzeczy ciotki: pachnące kulkami na mole zakopiańskie swetry z owczej wełny, pożółkłe pasy do pończoch i futrzane kołnierze spoglądające szklanymi oczami zastrzelonych lisów czy kun. W łazience znajdowała plastry na odciski, ostro pachnące maści, przeterminowane syropy i lekarstwa na różne starcze dolegliwości, w kuchni pełno było poobijanych talerzy i filiżanek z serwisów, które najlepsze czasy dawno miały za sobą. Powinna to wszystko wyrzucić, może wtedy poczułaby ulgę, a dom stałby się naprawdę jej. Ale oczywiście nie mogła tego zrobić – ciotka wciąż żyła, choć szanse, że kiedykolwiek uda jej się opuścić szpital, były bliskie zera.
Maria włożyła pusty kubek do zlewu, gdzie piętrzył się stos naczyń z wczorajszego dnia. Obiecała sobie, że pozmywa po powrocie z pracy. Mnóstwo rzeczy odkładała teraz na później.
Wyszła, upewniając się trzy razy, że zamknęła za sobą drzwi. Na zewnątrz panował wilgotny chłód, który bez trudu przeniknął przez płaszcz. Niebo zaciągnięte było chmurami, pod stopami na kałużach pękała warstwa lodu. O tej porze trzymał jeszcze nocny mróz, ale po południu pewnie zrobi się plucha. Maria skuliła się, idąc do furtki. Jak wczoraj i przedwczoraj czekał pod nią na wpół dziki kot, któremu parę dni temu z litości dała trochę zupy. Miał czarne futro, zaropiałe oczy i zwisające w strzępach ucho.
– Wracaj do lasu – mruknęła. – Jak przyjdziesz po obiedzie, to może coś dostaniesz.
Narastała w niej złość. Nie dobry, płonący w żyłach gniew, który czasem pozwalał zrobić coś pozytywnego, ale tępa, pełna zniechęcenia irytacja. Na ciepłą woń obory dolatującą od strony domu Chojniaków, nowe buty z imitacji skóry, które już zaczynały przeciekać, i spóźniający się autobus – jedyny, jaki miała do dyspozycji, bo choć osiedle Jelonki, gdzie mieszkała, teoretycznie leżało jeszcze w granicach Mgielnicy, tak naprawdę pod wieloma względami przypominało wieś.
Dwie pierwsze lekcje przetrwała dzięki kawie i wieloletniemu doświadczeniu, które pozwalało jej opowiadać o zawiłościach gramatyki czy poezji barokowej niemal bez zastanawiania się nad tym, co właściwie mówi. Potem jednak zmęczenie zaczęło brać górę i trzecia godzina wlokła się niemiłosiernie, a Maria miała wrażenie, że lada moment straci nad sobą kontrolę i zrobi coś, czego będzie później żałować. Powie jakieś głupstwo, może wytarga za uszy któreś z dzieci albo w inny sposób zdradzi, że nie jest tą zawsze opanowaną panią od polskiego, za którą ją uważano.
Długą przerwę spędziła w pokoju nauczycielskim, pijąc kolejną kawę z jeszcze większą ilością cukru i słuchając rozmów jednym uchem. Wreszcie jej milkliwość zwróciła uwagę Stasi Mederskiej, szczupłej blondynki po trzydziestce, która uwielbiała plotki.
– Maria chyba dziś nie w humorze, co? – Jasnowłosa nauczycielka chemii śmiała się, ale w mocno umalowanych oczach widać było lekką pretensję. Przyzwyczaiła się do bycia w centrum uwagi i źle znosiła, gdy ktoś ją ignorował.
– Chyba łapie mnie grypa – broniła się Maria, za późno przypominając sobie, że już używała tego wykrętu.
Parę osób spojrzało na nią dziwnie, albo przynajmniej tak jej się wydawało.
– Rzeczywiście źle wyglądasz. – Stasia świdrowała koleżankę ciekawskim wzrokiem. W jej głosie było coś, jakby lekka sugestia, że może Maria czuje się niedobrze z innego powodu niż tylko zimowe przeziębienie.
Jadzia Siwczyk pośpiesznie wygłosiła tyradę o leczniczych właściwościach czosnku z miodem, Renia Banaśkiewicz zaczęła narzekać na pogodę, krążące w powietrzu wirusy i lekarzy, aż wreszcie płynnie przeszła do tematu swoich wrzodów. Karol Górny, nauczyciel WF-u, otworzył okno i zapalił papierosa, lecz dym, zamiast ulatywać na zewnątrz, wpadał do środka z podmuchami zimnego wiatru. Gdy wszyscy zaczęli protestować, zamknął okno, burknął coś i schował nos w rozpostartej płachcie „Przeglądu Sportowego”.
„Jestem obca – pomyślała Maria. – Pracuję w tej szkole od września, ale nadal nie uważają mnie za jedną ze swoich. Może to specyfika wszystkich małych miasteczek, a może zwyczajnie jestem inna, a oni to wyczuwają? Naznaczona”. Gdy była młodsza, tak właśnie o sobie myślała. Kiedy jeszcze w podstawówce, a potem w liceum widziała ukradkowe spojrzenia kierowane w jej stronę i wychwytywała szepty za plecami. Myślała, że przez te wszystkie lata ludzie zapomnieli, ale oczywiście tak się nie stało. Nauczyciele, a prawdopodobnie także starsi uczniowie – wszyscy musieli wiedzieć. Trzydzieści lat. Ile czasu trzeba, żeby pogrzebać przeszłość?
Ta myśl rozstroiła ją do tego stopnia, że kiedy dziesięć minut później stanęła przed klasą 8a, zorientowała się, że nie będzie w stanie prowadzić lekcji. Po prostu nie zdoła tego zrobić. Rzeczywistość wokół niej rozpływała się, jakby Maria miała gorączkę, twarze dzieci falowały w powietrzu. Działo się z nią coś złego. Może powinna pójść do lekarza? Ale co właściwie miałaby mu powiedzieć? Że w nocy nie może zasnąć, a w dzień czuje się śmiertelnie zmęczona? Że ma trudności ze sformułowaniem odrobinę bardziej skomplikowanych wniosków, jakby coś blokowało jej myśli, a wspomnienia wyciekają z niej niczym woda z dziurawego garnka, tak że pół minuty po tym, jak zamknie drzwi, nie jest pewna, czy rzeczywiście to zrobiła? Że czasem ma uczucie, jakby zaraz miała się rozpaść, jakby była nierzeczywista i roztapiała się w zimowej szarości? Nonsens, pora wziąć się w garść. „Na wiosnę będzie lepiej”, pomyślała, tyle że teraz wiosna wydawała się niesamowicie odległa, a Maria pełzła w jej stronę długim ciemnym tunelem i nie miała nawet pewności, czy na końcu czeka na nią światło.
Zmusiła się, żeby sprawdzić obecność, po czym z hukiem zatrzasnęła dziennik. Trzydzieści dwie pary oczu spojrzały na nią w napięciu.
– Dzisiaj nie będzie lekcji – oznajmiła. – Zrobimy kartkówkę i zobaczymy, co zapamiętaliście z Syzyfowych prac.
Z trzydziestu dwóch gardeł wyrwał się jęk protestu. Żanetka Brońkówna podniosła rękę, a kiedy Maria skinęła głową, oznajmiła:
– Na początku roku obiecała pani, że nie będzie niezapowiedzianych sprawdzianów.
– To nie sprawdzian, tylko kartkówka. – Maria zdawała sobie sprawę, że jej logika pozostawia sporo do życzenia. – W dodatku łatwa, nie musicie się martwić. Macie pół godziny.
Szybko wymyśliła trzy pytania, rzeczywiście dość proste, i wkrótce w sali słychać było już tylko skrobanie piór na kartkach. Maria miała chwilę dla siebie i wykorzystała ją, żeby przyjrzeć się klasie. Nie było w niej nic specjalnego, w swoim zawodowym życiu widziała wiele podobnych grup. Z przodu siedzieli prymusi, z tyłu lenie i rozrabiacy. Adaś Łaszczyk oczywiście ściągał, Karolinka Cicha konsultowała się szeptem ze swoją najlepszą przyjaciółką. Młody Liśkiewicz, kawalarz, który przechodził z klasy do klasy dzięki wrodzonemu wdziękowi, prawdopodobnie właśnie wypisywał jakieś głupstwa, a Sylwia Gonsiorówna kręciła się na krześle, jakby zależało jej głównie na tym, by jak najlepiej zaprezentować wystającą spod fartuszka spódniczkę z niemieckiej paczki. Andrzej Jarczak wyglądał na znudzonego – nic dziwnego, jego rodzice byli prywaciarzami i od dawna kładli synowi do głowy, że nic prócz rachunków mu się w życiu nie przyda. Jasnowłosa Aśka Grabkowska wyjęła z tornistra wielką butlę z atramentem i moczyła w nim staroświeckie pióro ze stalówką. „Skąd ona je wytrzasnęła?”, przemknęło Marii przez głowę. Wszyscy inni uczniowie mieli zwyczajne pióra albo długopisy, ale Asia zawsze była ekscentryczna. W zeszłym roku podobno robiła notatki gotykiem, a potem opalała kartki z zeszytu, tak żeby wyglądały jak stare rękopisy.
Jedyną osobą, która nawet nie próbowała pisać, był Wojtek Kapuściak, zwany przez resztę klasy Śmierdzielem, Mongołem albo Zezowatym. Chłopak siedział tak blisko ściany, że zdawał się w nią niemal wtapiać. Chudy, przygarbiony, z otwartymi ustami i rybimi oczami, które nigdy nie patrzyły prosto na rozmówcę. Nawet gdyby Maria nie wiedziała, że ma przed sobą kozła ofiarnego, bez trudu by to odgadła. Na lekcji biologii oznajmił, że serce człowieka znajduje się w głowie, a na geografii, poproszony o wskazanie Afryki, jeździł wzrokiem po mapie z tępym wyrazem rezygnacji kogoś, kto wie, że i tak mu się nie uda.
Maria westchnęła.
– Wojtku, może jednak postarasz się odpowiedzieć na któreś z pytań? – powiedziała zachęcająco. – Na pewno coś pamiętasz.
Wymamrotał niewyraźnie parę słów.
– Musisz mówić głośniej.
W klasie rozległy się pojedyncze śmiechy. Karolinka nachyliła się do przyjaciółki i szepnęła jej coś do ucha. Maria zgromiła uczniów wzrokiem, po czym wróciła spojrzeniem do Wojtka.
– Ja... postaram się.
Osiągnęła tyle, że przynajmniej wziął do ręki długopis i zaczął mazać po kartce. „Jeśli zdoła napisać jedno zrozumiałe zdanie, dam mu na półrocze tróję”, postanowiła Maria, świadoma, że tak naprawdę próbuje zagłuszyć wyrzuty sumienia. Nie potrafiła ochronić tego dziecka przed resztą klasy, chociaż należało to do jej obowiązków.
Gdy minął wyznaczony czas, pozbierała kartki i wrzuciła je do torby. Miała teraz okienko, a potem jeszcze jedną godzinę z 6b. I nareszcie koniec. Tę porę dnia lubiła najbardziej, bo przynosiła przynajmniej cień nadziei na jakąś zmianę, na to, że Maria wróci do domu, wypocznie przy dobrej książce albo oglądając film w telewizji. Może nawet uda jej się zrobić jedną z odkładanych na później rzeczy, trochę ogarnąć mieszkanie czy odwiedzić ciotkę w szpitalu.
Skończyło się jak zawsze na planach. Maria przyrządziła na obiad pieczoną mortadelę z ziemniakami, zjadła bez apetytu, a resztę dała bezdomnemu kotu. Potem wykorzystała chwilowy przypływ energii, żeby uporządkować listę rzeczy do zrobienia. Lista ta, starannie spisana w czarnym notatniku, zawierała takie pozycje jak: „oddać książkę do biblioteki”, „zanieść rajstopy do repasacji”, „wezwać kogoś do przeczyszczenia pieca w dużym pokoju”, „zebrać pieniądze na kino dla 6b” czy „przypomnieć dyżurnym, żeby podlali kwiatki”. Codziennie przepisywała ją na nowo, kreśląc, dodając i przesuwając pozycje z rubryki „później” na „dzisiaj” lub odwrotnie, jeśli doszła do wniosku, że jakaś pozornie pilna sprawa może jednak poczekać. Dzięki temu miała przynajmniej odrobinę kontroli nad własnym życiem, notatki pomagały jej trzymać się normalności, choć było to trzymanie się desperackie, które lada moment mogło skończyć się bolesnym upadkiem. Trzy razy sprawdziła, czy na pewno wszystko zapisała, trzy razy upewniała się, że włożyła notes do torby, a mimo to wciąż nie opuszczało jej uczucie, że zapomniała o czymś ważnym. Próbowała zająć ręce, ale tylko miotała się od jednej czynności do drugiej, na żadnej nie mogąc skupić uwagi.
Wreszcie dała sobie spokój i po ósmej usiadła przed telewizorem ze szklanką gorącej herbaty. Na pierwszym programie leciał jakiś film – przegapiła początek z tytułem, ale to nie miało znaczenia, ważne, że w pokoju nie panowała cisza. Zwinęła się w fotelu. Na zewnątrz dawno już zapadła ciemność, miękkie, sczepione ze sobą płatki śniegu uderzały o szyby jak ślepe ćmy. Rozgrzany do czerwoności piec promieniował ciepłem, mimo to Maria owinęła się kocem. W takie wieczory jak ten dom ożywał za jej plecami: słychać było poskrzypywanie drewna, chrobot myszy i szuranie gałęzi ocierających się o dach. Podkręciła dźwięk. Kobieta na ekranie czarno-białego telewizora płakała i prosiła mężczyznę z pistoletem, żeby nie robił jej krzywdy. Maria nie wiedziała, o co chodzi, ale miała nadzieję, że bohaterka wyjdzie z opresji cało.
Sięgnęła po czerwony długopis i kartkówki. Sprawdzała je mechanicznie, od czasu do czasu popijając herbatę i rzucając okiem na ekran. Znała swoich uczniów i nie sądziła, by któryś mógł ją czymkolwiek zaskoczyć. Odpowiedzi Żanetki były obszerne, ale nudne i ostrożne, Asia bez większego związku z pytaniami popisywała się znajomością klasyki literatury, Karolina lała wodę, usiłując ukryć, że książki nie czytała, a Łukasz Liśkiewicz nie miał oporów, żeby napisać: „Borewicz, czy jak on się tam nazywał, pani wie, o kogo chodzi”. Pozostałe odpowiedzi były wymęczone, lecz w większości mniej więcej poprawne. Dopiero na samym dole stosu znalazła kartkę oddaną przez Wojtka, podniosła ją i odwróciła.
Z wrażenia aż zaparło jej dech. Myliła się – uczniowie jednak mogli ją zaskoczyć. Co więcej, zrobił to właśnie ten, po którym najmniej się tego spodziewała.
Na kartce prócz podpisu nie było ani jednego słowa, tylko rysunek przedstawiający dziewczynkę i trzech chłopców w lesie. Jedno z dzieci przypominało młodszą wersję samego Wojtka, pozostałych nie potrafiła rozpoznać. Cała czwórka otaczała kręgiem wysoką przygarbioną postać z twarzą pokrytą potwornymi naroślami.
„Wojtek spotkał w lesie Kartoflanego Człowieka”, pomyślała Maria. Słowa wychynęły z mroków pamięci, jakby tylko czekały na tę chwilę. Poczuła, że kręci jej się w głowie, przed oczami pociemniało. Wstała i jak ślepa ruszyła do łazienki, gdzie ochlapała twarz zimną wodą. Z lustra spojrzała na nią obca osoba: z wypiekami na bladych policzkach i wytrzeszczonymi oczami. Z krótkich włosów spływały strużki wody, mocząc i tak już wilgotny dekolt bluzki.
Zacisnęła palce na krawędzi umywalki i powoli, spokojnie policzyła do dziesięciu. Oddech jej się wyrównał, policzki straciły woskową bladość. Wytarła się i wróciła do pokoju. Co ją, u licha, napadło? Zachowywała się jak wariatka, a przecież to był tylko rysunek. Kartoflany Człowiek? Skąd w ogóle wzięła taki pomysł? Jeszcze przed chwilą mogłaby przysiąc, że znajdzie odpowiedź, jeśli tylko sięgnie wystarczająco głęboko we własne wspomnienia. Teraz wrażenie rozwiewało się z każdą sekundą jak sen, o którym zapominamy po przebudzeniu, aż Maria nie była pewna, czy kiedykolwiek istniało. Kartoflany Człowiek... Słowa brzmiały pusto, może tylko trochę śmiesznie, jak z dziecięcej zabawy. I dlaczego ten szkic tak nią wstrząsnął? Wiedziała przecież, że Wojtek ładnie rysuje, wspominał o tym Rysiek Stenzel, historyk, który z braku kogoś bardziej kompetentnego uczył także wychowania plastycznego w starszych klasach. Lecz wiedzieć, a zobaczyć – to czasem dwie różne rzeczy.
Maria sięgnęła po rysunek i przyjrzała mu się ponownie, tym razem uważniej. Był naiwny, perspektywa pozostawiała sporo do życzenia, a postacie dzieci miały zaburzone proporcje, ale zdecydowanie coś w nim było: talent, własny styl, niebanalny sposób postrzegania rzeczywistości jak u Teofila Ociepki. „Biedny chłopiec”, stwierdziła w duchu. Gdyby był nieco bystrzejszy, można by pomyśleć o stypendium i przy odrobinie szczęścia rozwinąłby skrzydła. A tak, pójdzie do zawodówki i się zmarnuje. Natura była przewrotna, dając zdolności plastyczne komuś, kto ledwie potrafił się podpisać.
Odłożyła kartkę na bok jako jedyną bez oceny. Film w telewizji się skończył, uznała więc, że pora na kąpiel. Może gorąca woda choć trochę ją rozgrzeje. Dłonie i stopy miała zlodowaciałe tak, że palce przypominały wystrugane z drewna kołki.
„Nie zasnę”, myślała pół godziny później, przewracając się w łóżku i nasłuchując, jak wielki zegar w pokoju ciotki wybija jedenastą. Dusiła ją nagrzana od pieca ciemność, ciche pacnięcia śniegu, który wciąż uderzał w okna, rozstrajały nerwy. Z ogrodu dobiegał szum szarpanych wiatrem gałęzi, styczniowe podmuchy wygrywały w kominie melodię brzmiącą jak zawodzenie porzuconego psa. Temperatura musiała spaść sporo poniżej zera. Maria czuła napierającą na ściany ciemność tak lodowatą i pierwotną, jakby pochodziła z serca najstarszego lasu. „Idzie ochłodzenie”, przypomniała sobie usłyszaną w radio prognozę pogody; koniec z pluchą i popołudniami, kiedy można było wyjść z domu bez płaszcza. Zima wreszcie pokazała prawdziwą twarz.
W końcu Maria zapadła w płytki sen i przyśniło jej się, że siedzi skulona w wannie, drobna i naga, a obok stoi ciotka z krawieckimi nożycami w rękach.
– Rozumiesz, że muszę to zrobić, prawda? – mówi.
Maria, Marysia, potrząsa głową, co może oznaczać zarówno „tak”, jak i „nie”. Patrzy w dół na brudne od ziemi stopy, na spływającą do odpływu wodę.
Wodę, która czerwona jest od krwi.
2
– Wojtku, zostań, proszę.
Trzask zamykanych piórników i książek, stukot tornistrów stawianych na ławkach. Lekki młodzieńczy śmiech, gdy uczniowie klasy 8a zdejmowali z wieszaka kurtki, a potem przepychali się w drzwiach. Wreszcie w opustoszałej sali została tylko Maria i jasnowłosy chłopak, który szurając stopami, podszedł do biurka.
– Co ma znaczyć ten obrazek? – zapytała, starając się, żeby jej głos nie zabrzmiał zbyt surowo. Chyba jej nie wyszło, bo Wojtek spuścił głowę jeszcze niżej.
– Bardzo ładnie rysujesz – spróbowała pochwały. – Naprawdę masz talent i powinieneś go częściej wykorzystywać. Ale nie na lekcjach polskiego. Od rysowania jest plastyka, na polskim uczymy się gramatyki i omawiamy lektury. Czy ten obrazek ma cokolwiek wspólnego z Syzyfowymi pracami? Powiedz mi.
Potrząsnął głową. Maria nie widziała przysłoniętej włosami twarzy, ale coś w jego postawie mówiło, że chłopak jest bliski łez.
– W takim razie dlaczego go narysowałeś?
– To... moi przyjaciele.
– Twoi przyjaciele?
– Tak. – Wreszcie podniósł na nią wzrok. Ku zdziwieniu Marii oczy miał suche. Chudy palec z żałobą za paznokciem wylądował na leżącej na biurku kartce. – To są Paweł, Jasna i... – Ostatnie słowo brzmiało trochę jak „Szmata”. – Tu jestem ja.
– W porządku – zgodziła się Maria, która ani przez chwilę nie wierzyła, że Wojtek miał takich czy jakichkolwiek innych przyjaciół. – Narysowałeś swoich kolegów. Nadal jednak nie rozumiem, co to ma wspólnego z lekturą, którą przerabialiśmy.
– Myślałem... – Najwyraźniej zabrakło mu słów, bo zmarszczył brwi i przez chwilę bezgłośnie poruszał ustami.
– Myślałeś...? – zachęciła go.
– Że pani mi pomoże... Pani przecież wie...
– O czym wiem?
Patrzył z desperacją, jakby samym wzrokiem mógł sprawić, że kobieta domyśli się, o co mu chodzi. Lecz Maria nie była wróżką, tylko zmęczoną nauczycielką, która właśnie traciła cenne minuty przerwy. A zamierzała jeszcze skorzystać z ubikacji, napić się kawy, może trochę poczytać, zanim zacznie się kolejna lekcja.
– Jeśli chcesz mi coś powiedzieć, to powiedz. Pomogę, ale najpierw muszę wiedzieć, co się dzieje. Czy ktoś cię krzywdzi? Wojtku?
Potrząsnął głową i odsunął się, a Maria zrozumiała, że nic z niego nie wyciągnie.
– Jeśli będziesz chciał ze mną porozmawiać, możesz przyjść do pokoju nauczycielskiego – zaproponowała, wiedząc doskonale, że chłopak nigdy się na to nie odważy. – Teraz musimy iść, za chwilę zacznie się kolejna lekcja.
Pogoniła Wojtka, który niechętnie wlókł się w stronę drzwi. Myślami była już daleko, przy kawie i czekoladowych eklerkach, które obiecała przynieść obchodząca dziś imieniny dyrektorka. Czasem takie drobne przyjemności potrafiły poprawić jej humor na tyle, że dzień stawał się jeśli nie przyjemny, to przynajmniej znośny.
3
Wojtek zarzucił tornister na ramię i wymaszerował ze szkoły. Nie skończył jeszcze lekcji, ale nie zamierzał się tym przejmować. Nauka nigdy nie miała dla niego znaczenia. Wiedział, że się do niej nie nadaje, i czasem tylko dziwiło go, dlaczego inni nie dostrzegają czegoś tak oczywistego. Widocznie była to jedna z tych rzeczy, które po prostu trzeba znieść, jak wizyta u dentysty albo ojcowskie lanie od czasu do czasu. Kłopot w tym, że to ostatnie zdarzało się raz, może dwa razy w tygodniu, a szkoła była codziennie, dlatego Wojtek nienawidził jej bardziej. „Ósma klasa”, pomyślał. Jeszcze tylko parę miesięcy i będzie wolny. Nie bał się, że zostawią go na drugi rok. Nie był takim idiotą, jak wszyscy myśleli, i świetnie wiedział, że nauczycielom zależy na tym, żeby jak najszybciej się go pozbyć. Myślał powoli i często się gubił, kiedy ktoś czegoś od niego chciał, ale jeśli tylko miał czas się zastanowić, wcale nie szło mu najgorzej. Choć jakoś nie potrafił ubrać swoich przemyśleń w słowa; w głowie niby miał wszystko poukładane, ale kiedy przychodziło do mówienia, z jego ust wychodziły same koślawe zdania. Albo gorzej, całkiem się zacinał i nie potrafił niczego wydusić. Zdecydowanie wolał myśleć obrazami. Życie byłoby o wiele prostsze, gdyby Wojtkowi pozwolono rysować, zamiast kazać mu mówić albo, o zgrozo, pisać.
Szedł bezmyślnie przed siebie, aż dotarł na kwadratowy rynek. Dawniej otaczały go śliczne osiemnastowieczne kamieniczki – Wojtek widział je na starych widokówkach – ale wojnę przetrwała tylko jedna, w której teraz znajdowała się siedziba PKO. Na miejscu pozostałych wybudowano dwa brudnożółte pawilony handlowe, jeden z odzieżą, drugi spożywczy. Pośrodku sterczało to, co zostało z ratusza trafionego w 1945 roku pociskiem z katiuszy – wysoka na dwa i pół piętra ruina strasząca pozabijanymi oknami i drzwiami. Od czasu do czasu władze Mgielnicy przebąkiwały o odbudowie, ale tak się złożyło, że przez czterdzieści lat niczego w tej sprawie nie zrobiono. Pod ratuszem kuliła się kawiarnia Kolorowa, przysadzista buda, którą otwierano tylko latem. W ciepłe dni pod pasiastymi parasolami stały tu stoliki, ludzie pili piwo i żartowali, podczas gdy ich dzieci goniły się wokół pomnika Wdzięczności Armii Radzieckiej. Teraz parasole były złożone, a zwalone na stos i zabezpieczone solidnym łańcuchem stoliki pokrywała warstwa zmarzniętego śniegu.
Usiadł na ławce i wyciągnął z kieszeni kurtki paczkę klubowych. Ojciec już dwa razy przyłapał go na paleniu i zlał pasem, ale osiągnął tylko tyle, że chłopak stał się ostrożniejszy. Wojtek zaciągnął się, patrząc na spacerujące po rynku wrony, które zostawiały w białym puchu szlak trójkątnych łapek. Może narysuje je, kiedy wróci do domu.
Najpierw jednak musiał pomyśleć. Zamknął oczy i przywołał w pamięci trzy twarze. Nigdy nie miał z tym trudności, wspomnienie przyjaciół towarzyszyło mu od lat w każdej chwili życia. Nawet w tych najgorszych. Zwłaszcza w tych najgorszych. Kiedy chłopaki z klasy zwabili go za szkołę, a potem natarli śniegiem z resztkami wmarzniętego psiego gówna albo na WF-ie, gdy Karolina namówiła go, żeby zdjął majtki, a on posłuchał, przekonany, że robi coś naprawdę fajnego, i dopiero po długiej upokarzającej chwili zrozumiał, że wszyscy śmieją się nie z nim, ale z niego. Kiedy zamykali go w ubikacji, a potem uciekali ze śmiechem, gdy wyrzucali mu w błoto wszystkie rzeczy z tornistra, kiedy dziewczyny mówiły, żeby nie podchodził bliżej, bo śmierdzi, a chłopcy popychali go, kopali i na niego pluli. We wszystkich tych chwilach Wojtek pamiętał, że miał kiedyś prawdziwych przyjaciół. I znowu będzie miał, jeśli tylko ich odnajdzie. Liczył, że pomoże mu pani Maria, dlatego narysował ten obrazek. Dawniej miał zwyczaj szkicować w czasie lekcji, ale oduczył się tego, gdy jeden z nauczycieli zabrał mu zeszyt, po czym pokazał całej klasie i wszyscy oczywiście znowu się z niego śmiali. Teraz jednak nie potrafił się powstrzymać. „Na pewno coś pamiętasz”, powiedziała pani Maria i właśnie o to chodziło – o pamięć. Wojtek niedawno przypomniał sobie coś bardzo ważnego. Pani Maria powinna zrozumieć. Dlaczego nie rozumiała? Nie zastanawiał się nad tym zbyt długo – jego życie pełne było mniejszych i większych rozczarowań.
Trudno, poradzi sobie sam. Pawła widział ostatnio parę razy przy starym browarze, jak szedł z mamą i małym kundlem na smyczy, i choć dawny kolega był sporo starszy, Wojtek bez trudu go poznał. Zawołał za nim kiedyś, jednak Paweł chyba nie usłyszał, bo nawet się nie odwrócił, a Wojtek nie miał odwagi podejść, gdy chłopak był w towarzystwie matki. Ale dzisiaj nie będzie się bał, bo przecież nie przychodził z pustymi rękami, tylko z ostrzeżeniem, że Kartoflany Człowiek znowu się pojawił, trzeba więc uważać. To jego prezent na przywitanie po tych wszystkich latach. Razem znajdą pozostałych, a wtedy znów będą drużyną. Wojtek uratuje ich, żeby oni mogli uratować jego.
Rzucił niedopałek w śnieg i przydusił butem. Potem wstał i ruszył w kierunku browaru. Nie przyszło mu do głowy nic lepszego, jak tylko czekać, aż dawny kolega się pojawi. Jasne, gdyby był bystrzejszy, pewnie wymyśliłby coś sensowniejszego, ale nie potrafił. Mógł za to zdobyć się na cierpliwość i miał czas. To nic, że matka będzie narzekać, kiedy wróci po zmroku, a ojciec znowu sięgnie po pas. Odzyskanie przyjaciół było tego warte.
4
Gdy Wojtek nie zjawił się na obiad, Ilona Kapuściak jeszcze nie zaczęła się martwić. Chłopak często znikał – włóczył się wtedy po mieście albo przesiadywał w parku i zapominał o bożym świecie. Zaniosła więc zupę siedzącemu przed telewizorem mężowi, który zapowiedział, że kiedy smarkacz wróci, przez tydzień nie będzie mógł na tyłku usiąść, po czym zajęła się uspokajaniem dziesięcioletnich bliźniaków. Tłumaczenie Jackowi, że nie powinien szarpać brata ani wyzywać go od debili, a Kubie, żeby przestał się mazać i był mężczyzną, zajęło jej dobry kwadrans, potem wpadła córka z małą – dziewczynka właśnie ząbkowała i Agata czasem podrzucała ją babci.
Dopiero gdy zegar w kuchni wybił piątą, Ilona policzyła uderzenia i poczuła pierwsze poważne ukłucie niepokoju. Wepchnęła marudną wnuczkę w ramiona córki, zarzuciła na fartuch płaszcz i wyszła w kapciach, bez szalika i czapki.
Zapadał zimowy zmierzch, niebo lśniło intensywnym błękitem akwarelowej farbki, na zachodzie czerwona łuna podświetlała wieżę kościoła Świętego Michała. Warstwa białego puchu na chodniku i gałęziach kasztanów sprawiała, że świat wyglądał jak obsypany cukrem pudrem, świeży i czysty jak z obrazka. Z jakiegoś powodu przyszło jej do głowy, że Wojtek chciałby ten widok namalować, i z jakiegoś – że być może już nie będzie miał okazji. Zaraz wyrzuciła tę straszną, najstraszniejszą myśl z głowy, zatarła nawet wspomnienie o niej, jakby szorowała brudną podłogę. Nie było jej, nigdy nie istniała. Z ust kobiety unosiły się obłoczki pary, gdy nie zważając na to, że mokną jej rajstopy, szła wzdłuż ulicy i wypatrywała syna.
– Męża szukamy, kierowniczko? – zapytał jeden z pijaczków stojących pod sklepem spożywczym.
– Syna, widział go pan?
– Starszego? Niii, pewnie cygarety w krzakach kurzy. Właśnie, kierowniczko, papieroskiem by pani nie poczęstowała?
– Nie mam przy sobie.
Stała przez chwilę na skrzyżowaniu, patrząc w ulicę Komuny Paryskiej, którą Wojtek powinien przyjść ze szkoły, jakby naprawdę miała nadzieję go tu zobaczyć, maszerującego beztrosko z tornistrem na plecach. Jednak lekcje skończyły się dawno temu i chłopak prawdopodobnie był teraz zupełnie gdzie indziej – może rzeczywiście palił z kolegami papierosy albo znowu sterczał pod peweksem, gapiąc się na dżinsy i klocki Lego.
Jak wróci, ode mnie też dostanie, pomyślała Ilona Kapuściak, próbując wzbudzić w sobie gniew, jednak zamiast niego czuła tylko coraz większy niepokój.
5
Uszy nylonowej siatki coraz bardziej wrzynały się przez cienką rękawiczkę w dłoń. Krystyna Sałajczyk przystanęła i przełożyła ciężar do lewej ręki. Niosła do domu bombonierkę z Goplany, którą dostała od klientki wdzięcznej za popchnięcie urzędowej sprawy, a także parę kilo wołowej łopatki. Nie z mięsnego oczywiście, tylko załatwionej od kuzynki ze wsi.
Westchnęła, patrząc, jak jej oddech unosi się w mrok, rozświetlony jedynie mętnym blaskiem brudnej latarni. W bramie najbliższej kamienicy ktoś się kulił; może złodziej, może jeden z tych narkomanów, o których czytała w gazetach, a może zwyczajnie jakiś biedny marznący człowiek. Z któregoś mieszkania dobiegał dźwięk rozpoczynającego się Dziennika Telewizyjnego, ale poza tym ulica była cicha i pusta. Krystyna trochę żałowała, że zamiast wracać z pracy od razu do domu, poszła jeszcze do fryzjera, a potem na kawę. Zanim się obejrzała, zrobiło się naprawdę późno. Jednak odkąd zmarł jej mąż, nie bardzo lubiła siedzieć sama w pustym mieszkaniu.
Przystanęła, by złapać oddech. Dotarła już do parku i teraz kusiła ją ścieżka skręcająca w mrok, między ośnieżone drzewa. Zazwyczaj unikała tego skrótu – tyle się przecież słyszało o napadach na samotne starsze kobiety – jednak siatka ciążyła coraz bardziej i Krystyna wiedziała, że jeśli pójdzie okrężną drogą, to spóźni się nie tylko na Dziennik, ale i na wieczorny seans. A dziś był czwartek, w telewizji puszczali Kobrę. Uwielbiała te przedstawienia, wolała je od seriali kryminalnych, które czasem okazywały się zbyt brutalne dla kogoś, kto tak jak ona wystarczająco napatrzył się na śmierć w czasie wojny.
Zebrała się na odwagę i skręciła do parku, jednocześnie przyśpieszając kroku. Śnieg skrzypiał pod jej butami, księżyc w pełni dawał wystarczająco dużo światła, by widziała drogę. Po prawej mijała wzgórze, na którym stał pałac dawnych właścicieli tych ziem, zrujnowany po tym, jak w 1946 roku podpaliła go opuszczająca Polskę Armia Radziecka. W dzień czasem buszowała tam miejscowa dzieciarnia, a wieczorami pijaczki urządzały libacje. Ale chyba nie teraz, kiedy jest tak zimno? Nie, dzisiaj powinna być bezpieczna. W myślach dzieliła mięso – tyle a tyle dla Stasia, nieco mniej dla Bogusi, reszta dla Mariana. Rodzinę miała dużą: dwóch synów, córka i siedmioro, jak na razie, wnucząt. Bombonierka oczywiście będzie dla dzieci, choć Krystyna sama nabrała na nią ochoty. Czasem nachodziły ją niechrześcijańskie marzenia, z których potem się spowiadała: „Ojcze, wyobrażam sobie, że siedzę przed telewizorem i zjadam całą bombonierkę czekoladka po czekoladce, aż w pudełku nic nie zostaje”. Największy grzech, jaki potrafiła sobie przypomnieć.
Do wyjścia z parku zostało kilkadziesiąt kroków, już widziała między drzewami światła bloku, w którym mieszkała. Przystanęła raz jeszcze, położyła siatkę na śniegu i poruszyła zdrętwiałą dłonią. Od wysiłku cała się spociła, ale wiedziała, że jeśli rozepnie płaszcz, przewieje ją, a wtedy przeziębienie murowane. W mroźnym powietrzu rozlegał się cichy jednostajny dźwięk, który odlegle kojarzył się z latem, z praniem schnącym na podwórku. Nic niepokojącego, jednak Krystyna rozejrzała się odruchowo. Czy jej się zdawało, czy pod jednym z drzew...? Zmarszczyła brwi. Ciemny kształt pomiędzy gałęziami klonu do złudzenia przypominał człowieka, ale było w nim coś nierealnego, jakby niezgodnego z prawami fizyki. Może to tylko szarpane wiatrem konary ułożyły się tak nietypowo? Jednak im dłużej patrzyła, tym więcej szczegółów dostrzegała: przechyloną głowę, ręce bezwładnie zwisające wzdłuż tułowia, stopy unoszące się dobre dwadzieścia centymetrów nad ziemią. Człowiek wydawał się szybować w powietrzu, jednak Krystyna ani przez chwilę nie miała wątpliwości, na co patrzy.
Sznur wisielca poskrzypywał cicho, gdy złapała siatkę i pognała w stronę oświetlonej ulicy, jakby goniło ją stado diabłów.
6
Była dziewiąta wieczorem, kiedy zadzwonił telefon. Porucznik Adam Bogusz odłożył wypożyczone z biblioteki Sto lat samotności i odebrał.
– Mamy trupa – poinformował lakonicznie major Łaszkiewicz. – Jakiś dzieciak powiesił się w parku.
– Podejrzewacie, że to nie samobójstwo?
– Nie, ale i tak trzeba sprawdzić.
– Czy dziś dyżuru nie ma Staszek?
– Owszem, ale córka mu się czymś struła i musiał ją zawieźć na ostry dyżur. Zostałeś ty.
W domyśle: samotny i z tego powodu zawsze do dyspozycji.
– Pośpiesz się, takie sprawy są paskudne – dodał Łaszkiewicz.
To z kolei znaczyło, że na Adama spadnie obowiązek poinformowania rodziny o śmierci dziecka. Major w ramach radzenia sobie z „paskudnością” sprawy prawdopodobnie zaparzy kolejną herbatę, doleje do niej kroplę albo dwie z trzymanej w biurku butelki, a potem do późnej nocy będzie siedział w swoim gabinecie, udając zapracowanego.
„Takim to dobrze”, pomyślał Bogusz, ale nie było w tym stwierdzeniu prawdziwej zazdrości. Adam miał dwadzieścia sześć lat, rok wcześniej został przeniesiony z Wrocławia. Odkąd pamiętał, zawsze chciał pracować w wydziale zabójstw, marzyło mu się ściganie zbrodniarzy i wykrywanie skomplikowanych zbrodni jak w serialu 07 zgłoś się, choć miał na tyle rozumu, żeby nie wspomnieć o tej inspiracji podczas zdawania egzaminu do szkoły milicyjnej.
Wyjął garnitur z szafy, w której wszystkie koszule, spodnie i marynarki wisiały równo jak od linijki, przeczesał włosy w malutkiej, ale idealnie czystej łazience. Koledzy czasem śmiali się z jego zamiłowania do porządku. Nie obchodziło go to; wiedział, że wart jest więcej niż wszyscy ci prowincjonalni gliniarze razem wzięci. Potrzebował tylko okazji, żeby się wykazać.
Zamykając drzwi służbowej kawalerki, pomyślał, że samobójcza śmierć dziecka raczej nie stanie się taką okazją. Cóż, nie był naiwny, miał przecież świadomość, na co się pisze. Jak dotąd wszystkie sprawy, nad którymi pracował, okazywały się żałośnie nieciekawe. Zabójstwa podczas alkoholowych burd, pobicia ze skutkiem śmiertelnym czy tragicznie zakończona kłótnia przy podziale nielegalnie upolowanego jelenia – to był mniej więcej standard tego, z czym musiał się zmagać. Najciekawiej zapowiadała się sprawa szewca, który pewnego wieczoru przyszedł do domu tak pijany, że bez protestów zjadł na kolację bigos wymieszany z trutką na szczury w proporcji jeden do jednego. Jednak wezwana na komendę żona przyznała się, zanim Bogusz zdążył wpisać do protokołu jej nazwisko, po czym wybuchnęła płaczem. Wciąż ją pamiętał, chowającą twarz za kwiecistą spódnicą, którą podciągnęła tak wysoko, że widać było sprane majtki pomiędzy pulchnymi udami. Nie dało jej się uciszyć, pomogło dopiero wezwanie lekarza ze środkiem uspokajającym. Kiedy ją wyprowadzano, była cała zasmarkana, a Bogusz czuł coś pośredniego pomiędzy rozczarowaniem a niesmakiem.
Gdy parkował swojego malucha, z daleka widział błyskające w mroku światła karetki, która jakimś cudem zdołała przejechać po wąskiej alejce. Zbiegowiska na szczęście nie było, choć pomiędzy drzewami kręciło się paru gapiów z pobliskich bloków, bez większego przekonania odganianych przez sierżanta Krupę. Ciało leżało na noszach do połowy wsuniętych do karetki, obok lekarz z pogotowia palił papierosa i przytupywał dla rozgrzewki.
Bogusz spojrzał w siną, spuchniętą twarz trzynasto- czy czternastoletniego chłopca. Na jego szyi wciąż tkwił zawiązany sznur, wyglądający teraz jak upiorny krawat.
– Mogę go zabrać? – Lekarz rzucił w śnieg niedopałek papierosa.
– Odciął go pan? – zapytał porucznik.
– Pewnie.
– Nie wolno – pouczył Bogusz. – Dopóki nie ustalimy przyczyny śmierci, to jest potencjalne miejsce zbrodni, rozumie pan? Nie można niczego ruszać.
– Panie, jakiej zbrodni? Toż on sam ten sznur przez gałąź przerzucił. A ja chciałem dzieciaka ratować, była szansa, że jeszcze dycha. To moja praca.
Bogusz zacisnął szczęki i w myślach policzył do pięciu.
– W takim razie niech pan przynajmniej pokaże, gdzie wisiał.
Lekarz podszedł do jednego z drzew, a porucznik omiótł je światłem latarki. Zwisający z gałęzi kawałek sznura kołysał się w podmuchach wiatru, na korze tuż nad ziemią widać było ślady błota. Chłopak rozmyślił się w ostatniej chwili i próbował znaleźć punkt oparcia, a może to wcale nie było samobójstwo? Bogusz poczuł dreszcz podniecenia, ale wrażenie szybko minęło. Rozsądek podpowiadał, że nastolatek to najprawdopodobniej ofiara szkolnych problemów albo nieodwzajemnionej miłości. Dzieci w tym wieku łatwo decydują się na radykalne rozwiązania.
Dalej światło latarki wyłowiło porzucony między drzewami tornister.
– Może pan jechać. – Porucznik machnął na lekarza, po czym zajrzał do teczki.
Znalazł parę zeszytów z oślimi uszami, najwyraźniej nieczęsto używane podręczniki do matematyki, polskiego i biologii, zatłuszczony papierek po drugim śniadaniu i dwie gumy balonowe. Z kieszeni wyjął szkolną legitymację, z której spoglądało zdjęcie krótko ostrzyżonego chłopaka z ponurą miną. Bogusz w świetle latarki odczytał adres i wezwał Krupę.
– Kto go znalazł? – zapytał.
– Kobieta, która szła skrótem przez park. Spisałem dane i odesłałem ją do domu. Mieszka niedaleko.
Krupa stał cierpliwie, czekając na dalsze polecenia. Cerę miał szarą, oczy zapadnięte, kurtka mundurowa wisiała na nim jak na strachu na wróble. Ostatnio nie tylko mocno schudł, ale też jakby postarzał się o dziesięć lat. Bogusz podejrzewał jakąś chorobę albo problemy rodzinne, jednak nie zamierzał pytać. Wystarczało mu, że sierżant nadal wykonuje swoje obowiązki.
– Pojadę zawiadomić rodziców chłopaka, a ty dopilnuj tu wszystkiego.
7
Przy Rzemieślniczej stały cztery identyczne przedwojenne kamienice. Na czterech podwórkach cztery ozdobione śnieżną czapą trzepaki, obok piaskownica i huśtawka poskrzypująca cicho w podmuchach wiatru. Bogusz odnalazł właściwy blok. W śmietniku buszował bezpański pies, z jednego z mieszkań dobiegały odgłosy małżeńskiej kłótni, gdzieś zbyt głośno grał telewizor. Pod numerem 5 paliło się światło, a pani Kapuściak otworzyła, gdy tylko zadzwonił, jakby czekała przy drzwiach. Drobna, zaniedbana kobieta w spłowiałym fartuchu wyglądała na starszą, niż można by się spodziewać po matce czternastolatka.
Na widok obcego mężczyzny jej oczy rozszerzyły się w nagłym zrozumieniu. Bogusz widywał już takie reakcje – kobiety zawsze miały lepszą intuicję niż mężczyźni, zwłaszcza gdy chodziło o dzieci.
– Wojtek? – zapytała bez tchu.
Zatoczyła się na ścianę, kiedy jej powiedział. Porucznik przez chwilę bał się, że kobieta zemdleje, ale na szczęście pojawił się mąż, który złapał ją za ramię, odprowadził do pokoju i posadził na kanapie. Bogusz wszedł za nimi. Płacz Ilony Kapuściak przypominał skowyt rannego zwierzęcia, pomiędzy spazmatycznymi szlochami ledwie dało się rozróżnić słowa.
– Skąd pan wie, że to Wojtek? – rzucił mężczyzna agresywnie, jednocześnie groźnym spojrzeniem odganiając bliźnięta, które zaciekawione zajrzały przez uchylone drzwi.
Kobieta uczepiła się nadziei.
– Może to inny chłopak? Mój nigdy by tego nie zrobił! Wojtka trzeba szukać, pan jest z milicji, niech pan go znajdzie!
Porucznik wyjął z kieszeni szkolną legitymację i podał jej bez słowa. Krzyknęła, aż w drugim pokoju obudziło się i rozpłakało niemowlę. Po chwili w progu pojawiła się rozespana dziewczyna z dzieckiem na rękach.
– Czy Wojtek miał jakieś problemy? – zapytał Bogusz. – W szkole? W domu?
– Problemy? – Józef Kapuściak wyglądał tak, jakby słowa z trudem do niego docierały. – Mówi pan, że niby to przez nas się zabił?
– Niczego takiego nie powiedziałem.
– Chcę zobaczyć mojego synka – oznajmiła matka tonem, który zapowiadał, że lada moment znów zacznie krzyczeć.
Kapuściak poczerwieniał. Porucznik patrzył, jak wściekłość przebija się przez warstwę oszołomienia, jak mężczyzna chwyta się jej, żeby uciec przed rozpaczą. Wreszcie ojciec chłopca wstał. Musiał ważyć dobre sto kilo, z czego większość stanowił tłuszcz, ale było też sporo mięśni.
– Wynoś się pan – powiedział, mrużąc oczy. – Wynoś się pan, zanim stracę cierpliwość.
– Może pan ponieść konsekwencje takiego zwracania się do przedstawiciela władzy – ostrzegł chłodno Bogusz.
Dotąd milcząca młoda kobieta łagodnie dotknęła jego ramienia. Dziecko na jej rękach już się uspokoiło i patrzyło teraz z zainteresowaniem w ciemnych oczach.
– Lepiej będzie, jeśli pan już pójdzie – powiedziała. – Zajmę się mamą i tatą.
Porucznik wstał z ociąganiem. Dziewczyna odprowadziła go do drzwi.
– Czy mama... Czy będziemy mogli go zobaczyć? – zapytała.
– Najpierw lekarz musi ustalić przyczynę śmierci. Upewnić się, czy to było samobójstwo.
Potrząsnęła głową.
– Nie mogę w to uwierzyć. Wojtek miał problemy w szkole, pewnie, ale wcale nie większe niż zazwyczaj. Poza tym ostatnio...
– Tak? – Spojrzał na nią.
Z głębi mieszkania wciąż dochodził płacz, z pomieszczenia, które chyba było kuchnią, wyjrzał zaciekawiony chłopiec, a potem drugi, identyczny.
Ściszyła głos do szeptu.
– Ostatnio jakby się bał, ale jednocześnie wydawał się podniecony, rozumie pan? Prawie szczęśliwy. Szczerze mówiąc, dawno nie widziałam go takiego.
– Pytała pani, o co chodzi?
– Nie, zresztą i tak by mi nie powiedział. Wojtek był trochę... powolny. Niezbyt bystry, dlatego dzieci w szkole się z niego śmiały.
Wystraszony i jednocześnie szczęśliwy? Porucznik zastanawiał się nad tym, zmierzając w stronę malucha. Co mogło wywołać taką reakcję u „powolnego” czternastolatka? Czy Wojtek wpakował się w kłopoty i nie zauważył, kiedy sytuacja go przerosła?
8
Maria wiedziała, że stało się coś złego, od razu gdy tylko w piątek rano weszła do pokoju nauczycielskiego. Jadzia Siwczyk była wyraźnie zszokowana, Ewa Baran i Ala Danielewska, dwie najmłodsze nauczycielki, szeptały w kącie jak para uczennic, Karol nerwowo palił papierosa, a Stasia bez większego powodzenia usiłowała sprawiać wrażenie stosownie smutnej. Właśnie ona poinformowała Marię, że Wojtek nie żyje.
– Rysiek poszedł już powiadomić jego klasę – dodała. – Dyrektorka powiedziała, żeby puścić ich do domu, i tak nic dzisiaj nie będzie z nauki. Poza tym za chwilę przyjedzie tu człowiek z milicji. Chcą wiedzieć, czy Wojtek miał problemy w szkole.
– Niech się przyzna ten, który ostatnio postawił mu dwóję – rzucił Karol.
Jadzia skrzywiła się z niesmakiem, pozostali zignorowali żart.
Maria stała i słuchała. Renia Banaśkiewicz wspomniała coś o kłopotach, jakie będą mieli, jeśli okaże się, że Wojtek rzeczywiście powiesił się z powodu złych stopni. Karol uspokajał, że w takich przypadkach trudno dojść do tego, co skłoniło ucznia do samobójstwa, zazwyczaj powodów jest więcej, nie tylko szkoła, a poza tym, na litość boską, nikt tego chłopaka nie dręczył. Oceny miał adekwatne do umiejętności, trudno przecież, żeby na wszelki wypadek rozczulać się nad każdym leniem i nieudacznikiem.
– Mario, dobrze się czujesz? – spytała nagle Ala, rudawa blondyneczka z zadartym nosem i fryzurą na pazia.
– Tak – odparła Maria, po czym odwróciła się i wyszła z pokoju.
W łazience ochlapała policzki, a potem zamknęła się w kabinie i usiadła na sedesie. Dygotała, jakby zaraz miała się rozpaść. Co się z nią działo? „Wojtek nie żyje”, powtarzała, ale to nie miało sensu, poszczególne słowa wydawały się wyblakłe, wyprane ze znaczenia. Nie żyje, nie żyje. Rozmawiał z nią, chciał prosić o pomoc, a potem się zabił. Myśli się rwały i wciąż wracały do tego samego.
Nie żyje, nie żyje.
„Mojawinamojawinamojawina”.
– Jesteś tam?
Pukanie do drzwi i zaniepokojony głos Ali otrzeźwiły ją na tyle, że zdołała odpowiedzieć:
– Tak.
– Dobrze się czujesz?
– Tak, już wychodzę.
Udawać – w tym była dobra. Że nie wstaje każdego ranka z wrażeniem, jakby przytłaczał ją ciężar nie do zniesienia, że w jej pamięci nie ma dziur... Rozklejała się, gdy była sama, w obecności ludzi potrafiła pozbierać się na tyle, by przynajmniej sprawiać wrażenie normalnej. Zazwyczaj potrafiła.
– Strasznie jesteś blada. – Alicja dotknęła jej policzka. – Podobno łapie cię grypa?
– Tak.
– Słuchaj, jeśli chcesz iść do domu, to idź, jakoś cię wytłumaczę. Powiem, że zaczęłaś rzygać, albo coś w tym rodzaju. Dzisiaj i tak wszystkie lekcje będą na pół gwizdka.
– Zrobisz to?
Rozsądek podpowiadał, że pomysł nie jest najlepszy: jeśli teraz ucieknie, wszyscy zaczną się zastanawiać dlaczego. Ale przecież wbrew temu, co szeptało jej sumienie, nie była niczemu winna. Nawet nie wpisała Wojtkowi tej cholernej dwói z kartkówki!
– Jasne.
Ostatecznie jednak pokusa znalezienia się w domu, z dala od obserwujących ludzi, okazała się nie do odparcia.
– Dzięki.
Ala objęła ją. Była młodsza i niższa o głowę, a mimo to w tym geście było coś matczynego. Jej włosy pachniały dziecięcym szamponem. Nieprzyzwyczajona do takich poufałości ze strony niemal obcej osoby Maria zesztywniała.
– Idź.
Czekając na autobus, starała się uporządkować myśli. Wojtek chciał ją o coś prosić, to prawda, jednak nie potrafił wydusić z siebie słowa, a ona przecież zadeklarowała, że pomoże mu, jeśli tylko będzie mogła.
„Tak, ale jakim tonem to powiedziałaś?”, podsunął złośliwy głosik w jej głowie. Takie dzieci jak Wojtek potrzebowały czasu, żeby się otworzyć. Należało postępować z nimi cierpliwie i łagodnie, broń Boże nie poganiać. Maria doskonale o tym wiedziała, a mimo to jej: „Pomogę, ale najpierw muszę wiedzieć, co się dzieje”, zabrzmiało, jakby w istocie mówiła: „Mów, o co chodzi, bo nie mam czasu”.
Jęknęła, kuląc się na siedzeniu rozklekotanego ikarusa. Z drugiej strony, kto powiedział, że Wojtek chciał prosić o coś ważnego? Maria nie należała do jego ulubionych nauczycielek – o ile w ogóle kogoś takiego miał – czemu więc miałby wybrać na powiernika akurat ją? Może chciał poprosić o coś zwyczajnego, na przykład żeby nie wpisywała mu złej oceny?
Tylko że to nie tłumaczyło tego dziwacznego rysunku... Dlaczego czternastolatek, zapytany, kto jest głównym bohaterem Syzyfowych prac, narysował czwórkę dzieci w lesie? „Bo Żeromski nic go nie obchodził”, odpowiedziała sama sobie. Wojtek prawdopodobnie nawet nie wiedział, kto to jest. Obchodziły go te dzieci. Jego przyjaciele: Paweł, Jasna i ten trzeci, jak on się nazywał? Maria nie potrafiła sobie przypomnieć. Wojtek mógł ich narysować odruchowo, nudząc się w czasie lekcji; uczniowie często bazgrali po zeszytach czy kartkach. Ale chłopak nigdy wcześniej tego nie robił, może więc chodziło o coś innego?
„Pani wie”, powiedział.
Co takiego wiedziała Maria?
Dotarła do domu, otworzyła furtkę. Czarny kocur patrzył na nią z nadzieją spod oszronionej śliwy.
– Nie teraz – mruknęła.
W przedpokoju zdjęła płaszcz i buty. Powinna wykorzystać niespodziewanie wolne popołudnie, zrobić tyle rzeczy... Najpierw jednak musiała trochę odpocząć.
Usiadła na tapczanie i przymknęła oczy. Pytania wciąż wirowały jej w głowie, a jednocześnie ogarnęła ją nieodparta senność. Najchętniej przespałaby całe to zamieszanie, całe poczucie winy, i obudziła się, gdy będzie po wszystkim.
Jeśli teraz się położy, ryzykuje, że wstanie kilka godzin później zupełnie rozbita, a w nocy nie zmruży oka. Trudno, pomyślała, wsuwając się pod zimny koc. Dom jeszcze nigdy nie wydawał jej się równie pusty i nieprzyjazny. Zamknęła oczy, ale wciąż go widziała, napierającą na nią posępną obecność starych murów, tak ciężkich, że z trudem mogła oddychać.
9
Adam Bogusz znalazł na biurku raport przygotowany przez sierżanta Krupę i przeczytał go, popijając mocną, słodką arabicę. Porucznik nie miał pojęcia, jak niedawno zatrudniona sekretarka sprawdza się przy odbieraniu telefonów, ale wiedział już, że dziewczyna parzy świetną kawę.
Ojciec Wojtka pracował w fabryce konserw. Zaczynał jako robotnik przy taśmie, a po paru latach – kiedy dał się przekonać i zapisał do partii – awansował na kierownika zmiany, matka zajmowała się domem. Starsza siostra przerwała naukę w technikum, żeby wyjść za mąż i urodzić dziecko, dwójka młodszych braci, bliźniaków, chodziła do tej samej podstawówki co samobójca; siostra zresztą też ją skończyła parę lat wcześniej.
Józef Kapuściak najwyraźniej lubił trzymać synów i córkę krótko, bo, jak wyznał przyciśnięty wuefista, cała czwórka od czasu do czasu zjawiała się w szkole z nader wymownymi siniakami. Poza tym jednak wydawał się przyzwoitym człowiekiem: nie pił, nie awanturował się, pieniądze przynosił do domu. Żadna intelektualna elita, po prostu porządna robotnicza rodzina, jakich wiele w okolicy, niezbyt bogata, ale też nie biedna. Nikt nie miał zatargów z prawem, młodsi synowie w przeciwieństwie do starszego uczyli się nieźle i była szansa, że dobrną nawet do matury.
Bogusz zapalił papierosa. Kapuściakowie wydawali się całkowicie przeciętni – żadnych mrocznych tajemnic, nic, co by ich wyróżniało. W takich rodzinach oczywiście też zdarzały się tragedie. Może jedna dwója więcej i strach przed ojcowskim pasem przelały czarę goryczy, może Wojtka wyśmiała ładna dziewczyna... Nic niezwykłego.
Sięgnął po zdjęcia, które zrobił w parku, gdy nastał dzień. Milicyjnego fotografa wolał nie wzywać – dopiero koledzy mieliby używanie, że przejmuje się zwykłym samobójstwem. Rozłożył je, spychając szklankę po kawie na drugą stronę biurka, tę zagraconą, przy której zazwyczaj siedział nieobecny teraz kapitan Stanisław Krauze.
Na zdjęciach widać było brudne ślady na najniższej gałęzi – Wojtek prawdopodobnie wspiął się, żeby zawiązać sznur wyżej, a potem skoczyć. Błoto znaczyło też pień na wysokości stóp wiszącego chłopca. Konając, kopał w drzewo czubkami butów? W tym też nie było nic dziwnego – samobójcy rzadko umierali spokojnie.
Źle mu szło w szkole, koledzy się z niego wyśmiewali, a ojciec go bił. W dodatku akurat tego dnia miał przy sobie kawałek sznura, bo na zajęciach technicznych robili podwieszany kwietnik.
Idealny motyw, idealna okazja.
Dlaczego więc Bogusz odnosił wrażenie, że coś tu nie pasuje?
„Była szansa, że jeszcze dycha”, powiedział lekarz.
Porucznik znalazł w notatkach Krupy nazwisko, po czym sięgnął do stojącego na biurku telefonu i wybrał numer szpitala.
– Porucznik Adam Bogusz z komendy miejskiej. Chcę rozmawiać z doktorem Jasiakiem; wczoraj miał dyżur na pogotowiu.
Musiał poczekać dobre pięć minut, ale wreszcie w słuchawce rozległ się znajomy głos.
– Jasiak, słucham.
– Porucznik Bogusz. Spotkaliśmy się przy tym powieszonym chłopaku. Może mi pan powiedzieć, kiedy zmarł?
– Od tego to jest patolog, nie ja...
– Wiem. – Porucznik starał się zachować spokój. – Wystarczy mi mniej więcej. Mógł tam wisieć kilka godzin?
– Na tym mrozie? Żartuje pan? Kiedy go odcinałem, był jeszcze ciepły. Piętnaście–dwadzieścia minut wcześniej i chłopaka dałoby się odratować.
– Dziękuję.
Bogusz zamyślił się. Wojtek urwał się ze szkoły po trzeciej lekcji, czyli około jedenastej. Potem żaden nauczyciel już go nie widział, co zresztą nikogo specjalnie nie zdziwiło. Chłopak powiesił się w parku osiem godzin później.
Co robił przez cały ten czas? Krążył po mieście i przeżywał kolejną szkolną porażkę? Możliwe, choć żadnej złej oceny w tym dniu nie dostał – Bogusz upewnił się, przeglądając dziennik. Jeśli więc Wojtka spotkała nieprzyjemność, musiało to być coś... bardziej osobistego. Może znowu ktoś go wyśmiał, może któryś z nauczycieli rzucił o jedną nieprzyjemną uwagę za dużo, a potem bał się przyznać albo zwyczajnie uznał, że to nie ma znaczenia. Możliwe też, że nie wydarzyło się nic szczególnego, dzień jak co dzień, tyle że akurat wczoraj coś pękło i chłopiec doszedł do wniosku, że nie zniesie dłużej takiego życia.
„Jakby się bał, ale jednocześnie wydawał się podniecony”, powiedziała Agata Nelec.
Porucznik wstał, przeszedł pół korytarza i zastukał do gabinetu Łaszkiewicza. Major podniósł wzrok znad rozłożonej gazety. Był to siwowłosy mężczyzna o szlachetnych rysach rzymskiego senatora, które powoli, lecz nieubłaganie ginęły pod naporem tłuszczu i rozczarowań jak zalewana przypływem plaża. Łaszkiewicz wielokrotnie starał się o awans i przeniesienie do jakiegoś większego miasta, ale za każdym razem z różnych powodów mu odmawiano. Jeszcze do niedawna przyjmował te porażki z humorem, a po kieliszku albo dwóch snuł plany czekającej go świetlanej przyszłości. Ostatnio jednak zaczął się poddawać. Nadal spędzał na komendzie niemal każdą wolną chwilę, lecz jego aktywność coraz bardziej wyglądała na pozorowaną. W ciągu tych ponurych jesiennych i zimowych miesięcy Bogusz częściej widywał go czytającego z nogami na biurku albo popijającego zaprawioną koniakiem herbatę niż przy uczciwej pracy. Owszem, major wciąż nosił nienagannie odprasowany mundur – nawet jeśli ten nieco opinał się na zaokrąglonej sylwetce – a w razie potrzeby potrafił postawić podwładnych do pionu, jednak w jego gabinecie dawało się wyczuć wyraźny ślad rezygnacji, czego symbolem był niezmieniony od pięciu lat portret Edwarda Gierka wiszący nad biurkiem.
– Ja w sprawie tego chłopaka, wisielca – zaczął Bogusz. – Chciałbym opublikować ogłoszenie, żeby zgłaszali się do nas ludzie, którzy widzieli go między 11.00 a 19.30.
– Czy jest coś, co sugeruje, że to nie było samobójstwo?
Porucznik miał ochotę skłamać.
– Nie, panie majorze – powiedział z ociąganiem. – Ale jego motywy... nie są jasne.
– Adam. – Brwi Łaszkiewicza powędrowały w górę, a ponieważ były znacznie ciemniejsze niż srebrzyste włosy, sprawiały wrażenie pomalowanych kredką. Major, nawet w swoich najlepszych czasach, wyglądał trochę jak teatralny aktor. – To biedny półgłówek, z którego pół Mgielnicy, włącznie z jego własnym ojcem, zrobiło sobie worek treningowy. Na miejscu dzieciaka zabiłbym się dawno temu.
– Jego siostra twierdzi, że chłopak ostatnio zachowywał się inaczej. Nie był przygnębiony, a wręcz przeciwnie, jakby podekscytowany, choć też wystraszony.
Łaszkiewicz westchnął.
– Kiedy będziesz w moim wieku – jego protekcjonalny ton strasznie drażnił Adama – będziesz wiedział, że według rodziny samobójcy zawsze są jacyś „inni” przed śmiercią. Zmyślają po fakcie, rozumiesz? Sądzą, że powinni coś zauważyć, więc wydaje im się, że rzeczywiście zauważyli. Zresztą rób, jak uważasz.
– Dziękuję.
„Najpierw jednak nauczycielka – myślał porucznik, zmierzając w stronę parkingu. – Ta, która tak nagle się rozchorowała”. Właśnie po lekcji z nią chłopak wyszedł ze szkoły. To mogło mieć znaczenie.
Zapisał jej adres: osiedle Jelonki, Porcelanowa 41.
Piętrowy domek straszył odłażącą farbą, niewielki ogródek nawet pod czapą śniegu wyglądał na zaniedbany. Porucznik pchnął furtkę, która otworzyła się z cichym skrzypnięciem. W krzakach coś miauknęło i pomiędzy bezlistnymi gałęziami błysnęły oczy. Kot, tak czarny, że miejscowe staruszki musiały szczerze go nienawidzić. Zwierzę odprowadziło gościa nieufnym spojrzeniem, gdy wchodził po schodkach. Bogusz zadzwonił. W mieszkaniu rozległ się terkotliwy dźwięk, brzmiący, jakby odbijał się głucho od pustki. Porucznik czekał cierpliwie, od czasu do czasu wduszając przycisk, i kiedy już doszedł do wniosku, że Marii Lenarczyk naprawdę nie ma, usłyszał odgłos cichych kroków. Po chwili drzwi uchyliły się, szczęknął naprężony łańcuch.
– Porucznik Adam Bogusz – przedstawił się. – Mogę zająć pani chwilę?
Kobieta zdjęła łańcuch i otworzyła szerzej. Bogusz ocenił jej wygląd: wysoka, ciemnowłosa, po trzydziestce. Chuda, ale z szerokimi biodrami i kwadratowymi ramionami. Było w niej coś męskiego, może przez te ramiona albo przez krótką fryzurę i brak makijażu. Mrugała, jakby ją obudził, i sprawiała wrażenie niezbyt przytomnej.
– Mogę wejść? Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
Dopiero po chwili odsunęła się, robiąc mu przejście. Poszedł za nią do pokoju, w którym było zimno jak w psiarni. Usiadł w fotelu, Maria Lenarczyk zajęła miejsce na tapczanie. Nie zaproponowała herbaty ani kawy, nie zapytała, po co przyszedł.
– Podobno jest pani chora?
Zawahała się, ale wreszcie skinęła głową. Przez moment zastanawiał się, czy kobieta nie wzięła jakichś środków uspokajających, ale doszedł do wniosku, że chyba nie – w każdym razie źrenice miała normalne. Może rzeczywiście złapała ją paskudna grypa.
– Chciałem porozmawiać o Wojtku Kapuściaku. Miała z nim pani wczoraj lekcję polskiego?
– Tak. – Mówiła z trudem, jakby musiała siłą przepychać słowa przez gardło. Jej dłonie leżały na kocu; duże, męskie, zaczerwienione od mrozu.
– Czy wydarzyło się coś szczególnego? Coś, co mogłoby popchnąć chłopca do samobójstwa?
– Poprosiłam, żeby został po lekcji.
– Dlaczego? – Miał wrażenie, że każde zdanie musi z niej wydzierać. Bardzo go to irytowało.
Odetchnęła, najwyraźniej zbierając siły. Dalej mówiła już nieco płynniej:
– W środę uczniowie pisali sprawdzian z lektury. Wojtek oddał pustą kartkę. Chciałam z nim porozmawiać.
– Krzyczała pani? Powiedziała mu coś niemiłego?
Nie oburzyła się, nie oznajmiła, że nie ma zwyczaju źle traktować uczniów. Jedynie pokręciła głową. Co z tą kobietą było nie tak?
– I dowiedziała się pani, czemu chłopiec oddał pustą kartkę?
– Nie – znowu zaprzeczyła i kiedy już myślał, że niczego więcej nie powie, przez jej usta przemknął blady cień uśmiechu. – Ale Wojtek był prawie analfabetą, z trudem czytał, nie mówiąc o pisaniu.
– Nie wydaje się pani dziwne, że takie dziecko dotarło do ósmej klasy i było o krok od skończenia szkoły podstawowej?
– Porażka systemu edukacyjnego, prawda? – Gdy się uśmiechała, nawet tak blado i smutno jak teraz, była całkiem ładna. – To się zdarza częściej, niż pan myśli.
– Dlaczego? Nie oskarżam pani, chcę tylko zrozumieć.
– Bo nauczyciele nie chcą męczyć się kolejny rok ze słabym uczniem, bo wszyscy wiedzą, że nawet gdyby powtarzał każdą klasę pięć razy, i tak nie nauczy się tego, co jest w programie. Lepiej oszczędzić dziecku niepotrzebnego stresu, niech jak najszybciej idzie do pracy.
– Istnieją szkoły specjalne.
– Które wymagają najpierw skierowania do poradni, a matka Wojtka na samą sugestię takiego rozwiązania wpadła w histerię. Dla wielu rodzin to straszny wstyd. Poza tym...
– Tak?
Splatała i rozplatała te swoje duże kościste dłonie.
– Za każdym razem, gdy Wojtek przynosił ze szkoły złą ocenę albo był zagrożony z jakiegoś przedmiotu, ojciec go bił.
– Chce pani powiedzieć, że chłopak dostawał promocję do następnej klasy z litości? Bo gdyby został na drugi rok, ojciec sprałby mu tyłek?
Wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć: „Takie jest życie”.
– I nic pani nie zrobiła?
– Nikt niczego nie zrobił. Nie mówiło się o tym głośno, ale każdy wiedział. Wszyscy go zawiedliśmy.
– Jeszcze jedno pytanie: czy Wojtek w czasie tej rozmowy wydawał się pani jakiś inny? Może przygnębiony albo odwrotnie, podekscytowany?
– Nie. On zawsze był... zamknięty w sobie, wczoraj nie bardziej niż kiedykolwiek.
„Kłamie”, pomyślał. Maria Lenarczyk patrzyła mu w oczy, ale nie był to wzrok kogoś, kto rzuca wyzwanie, raczej cicha desperacja człowieka, który zdaje się mówić: „Nie mam siły udawać. Rób z tym, co chcesz”.
„Co jest z tą kobietą nie tak?”, powtórzył w myślach.
10
W sobotę Maria obudziła się około dziesiątej i przez dłuższą chwilę leżała w łóżku, ciesząc się ciepłem zagrzanej pościeli. Nie pamiętała, co jej się śniło, ale przynajmniej tym razem chyba nie było to nic nieprzyjemnego. Wsłuchiwała się w ciszę domu, w ledwie słyszalny szmer śniegu osypującego się z dachu, odległe ujadanie psa na zewnątrz i tykanie starego zegara. Patrzyła na promień słońca, który wpadał przez okno i rozcinał zawiesinę wirującego kurzu niczym złocisty most przerzucony przez zimową szarość. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że wciąż jest małą dziewczynką, a jej ciotka krząta się w kuchni; lada moment zawoła ją na śniadanie, a potem obie ubiorą się ciepło i pójdą na ptysie do Bajki. Prawie słyszała szum czajnika na piecu, szczęk wysuwanych szuflad, odgłos ostrzonych noży. Zapach lawendy stał się intensywniejszy, na kilka sekund przebijając się przez wszechobecną woń wilgoci i zaniedbanych pomieszczeń, jakby duch ciotki przeszedł tuż obok. Zacisnęła powieki, ale wizja już odpływała.
Maria wstała niechętnie i owinięta w szlafrok poczłapała do kuchni, żeby rozpalić w piecu. Lodówka i pojemnik na chleb świeciły pustkami, umyła się więc, ubrała i wyszła – minęła jedenasta. Jeśli chciała zdążyć do pawilonu, powinna się spieszyć.
Czarnego kota w ogrodzie nie było, co trochę ją rozczarowało, ale zaraz wrócił jej względnie dobry humor. Niebo było jasne, słońce skrzyło się w ściętych lodem kałużach na drodze. Wciągnęła w płuca mroźne powietrze i przyśpieszyła kroku. Odrobina wysiłku dobrze jej robiła.
Nad polami, które mijała, krążyły kruki, spod śniegu wyzierały gdzieniegdzie skiby czarnej zmrożonej ziemi. Dalej rysowała się ciemna linia drzew, lecz Maria nie patrzyła w tamtą stronę. Las budził w niej uczucia, których nie potrafiła nazwać. Niepokój? Lęk? Ciekawość? Kiedyś, gdy poczuje się lepiej, będzie mogła się nad tym zastanowić, tak jak kiedyś, później, pomyśli o śmierci Wojtka i wszystkim, co się z nią wiąże.
W pawilonie handlowym kupiła bochenek chleba, dwie butelki mleka i pół kilo parówek, które jako jedyne smętnie zwisały pod napisem „Wędliny”. Po namyśle wzięła też dwie paczki herbaty i kostkę żółtego sera, równie osamotnionego pod szklaną ladą jak parówki na haku. Jej ciotka prawdopodobnie w tym momencie rozejrzałaby się z pogardą i powiedziała coś o przedwojennych czasach, gdy w sklepach były takie frykasy jak pomarańcze czy banany, nie wspominając o mięsie i czekoladzie, które teraz kupowało się wyłącznie na kartki.
Maria nie zamierzała narzekać. Z jakiegoś paradoksalnego powodu to jej odpowiadało. Nie trzeba było wybierać, myśleć, po prostu kupowało się, co akurat rzucili. Nigdy zresztą nie miała dużych potrzeb. Jedynym trudno dostępnym towarem, z którego nie potrafiła zrezygnować, była kawa, ale w tym względzie zawsze mogła liczyć na uprzejmość sprzedawczyni, która dla „pani nauczycielki” odkładała jedną paczkę czy dwie, albo na jakiegoś rodzica wdzięcznego za przepchnięcie pociechy do następnej klasy.
Gdy wracała, kruków nad polem już nie było, za to zobaczyła dwie sarny. Kiedy ją dostrzegły, odwróciły się i potruchtały w stronę lasu, ale bez szczególnego pośpiechu.
Przy furtce Marię przywitał czarny kot. Wpuściła go do domu – po raz pierwszy wszedł do środka – i dała trochę parówki. Zjadł, a potem obserwował, jak kobieta przygotowuje skromny posiłek dla siebie. Nie miauczał, nie domagał się więcej. Ostrożnie powąchał wyciągniętą rękę, pogłaskać się jednak nie pozwolił.
– Koniec tego dobrego – mruknęła do zwierzaka, gdy skończyła jeść. – Pora wracać na zimno.
Do szpitala dotarła przed trzecią. Był to nowoczesny, pomalowany na optymistyczną zieleń budynek, któremu bez trudu udawało się sprawiać ponure wrażenie. Cicha winda wyniosła ją na trzecie piętro. Pachniało tu wykrochmaloną pościelą, środkami do mycia linoleum, lekami i jedzeniem bez smaku. Zapach choroby i straconych nadziei.
Emilia Orawska leżała w trzyosobowym pokoju, w którym oprócz niej umieszczono jeszcze jedną kobietę, teraz pochrapującą pod kołdrą. Maria usiadła przy łóżku ciotki i wzięła ją za rękę. Staruszka patrzyła w sufit wyblakłymi oczami, które kiedyś, dawno temu, miały barwę chabrów i łamały męskie serca. Pomiędzy rzadkimi siwymi włosami widniały placki różowej skóry, pomarszczona dłoń była tak lekka, że Maria miała wrażenie, jakby trzymała martwego ptaka.
– Witaj, ciociu – powiedziała. Zawsze w takich chwilach dopadała ją osobliwa mieszanka litości, niechęci i lęku.
„Czy ja też będę tak umierać?”, przemknęło jej przez myśl.
– Nie uwierzysz, ale chyba będziemy miały nowego lokatora. To czarny kot, dziki, choć pewnie da się oswoić. Nie masz nic przeciwko, prawda?
Dziwnie się czuła, tak paplając, bo nigdy nie była pewna, ile staruszka z tego słyszy i rozumie. Emilia wciąż miała bystry umysł, ale środki przeciwbólowe sprawiały, że niemal przez cały czas tkwiła zawieszona pomiędzy snem a jawą. Tylko czasem poznawała siostrzenicę, a jeszcze rzadziej mówiła do niej coś, co miało sens.
Ciotka Marii dobiegała osiemdziesiątki i cierpiała na kilka różnych chorób, jakby w jej ciele trwała nieustająca bitwa, komu ostatecznie uda się zabrać ją z tego świata. Jeszcze niedawno wydawało się, że zwycięstwo będzie należeć do cukrzycy albo kolejnego zawału, ale tuż przed Bożym Narodzeniem rak trzustki zdecydowanie wysforował się na prowadzenie. „Dwa–trzy tygodnie”, przyznał z niechęcią młody lekarz, kiedy przycisnęła go podczas ostatniej wizyty, po czym zaproponował, żeby zabrać starszą panią do domu. Mówił długo i ładnie o tym, że chorej łatwiej będzie odejść w znajomym otoczeniu, a Maria przy pomocy pielęgniarki poradzi sobie z podawaniem środków przeciwbólowych. Ona jednak odmówiła. „W szpitalu ciocia będzie miała lepszą opiekę”, powiedziała, nie patrząc sympatycznemu lekarzowi w oczy. Bo on oczywiście wiedział, że Maria była tchórzem i egoistką, że nie zniosłaby w domu obecności umierającej kobiety.
Ostrożnie położyła na kołdrze pomarszczoną dłoń i pogłaskała staruszkę po policzku. Nigdy nie były sobie jakoś szczególnie bliskie. Emilia należała do przedwojennego pokolenia wyznającego raczej kult dyscypliny niż miłości. Nie ukrywała też, że siostrzenica trochę ją rozczarowała: została co prawda nauczycielką, ale za mąż nie wyszła, a stara panna to wiadomo – wstyd.
Maria westchnęła. Czemu nie zadała jednego z pytań, które naprawdę chciała zadać?
Gdy wróciła do domu, kot czekał na nią pod drzwiami, wpuściła go więc i dała jeść. Obecność innej żywej istoty w domu, choćby i na wpół dzikiego zwierzęcia, podnosiła ją na duchu.
Wieczór spędziła przed telewizorem, przeglądając stare albumy. Tylko od czasu do czasu podnosiła wzrok, żeby poszukać kota, który ostrożnie obszedł mieszkanie, po czym skulił się za fotelem. Potem wracała do zdjęć. Oto ona i ciotka na wakacjach w Międzyzdrojach: starsza pani (która wtedy musiała być około pięćdziesiątki, ale dziesięcioletniej Marysi wydawała się bardzo wiekowa) w słomianym kapeluszu i okularach przeciwsłonecznych, jej siostrzenica z rożkiem topniejących lodów w ręku. Wycieczka do Zakopanego i koń, który tak bardzo przestraszył małą Marysię, że dorosła Maria nadal nie przepadała za tymi zwierzętami. Maria podczas zawodów pływackich – zdobyte wtedy pierwsze miejsce było jej jedynym sportowym osiągnięciem. A z tyłu, włożone za okładkę, zdjęcie niepasujące do innych: ciotka popija w ogródku lemoniadę z wysokiej szklanki i uśmiecha się do kogoś stojącego poza kadrem. Fotografia musiała być zrobiona niedawno, zanim Emilia poważnie zachorowała; starsza pani wyglądała na szczęśliwą, mimo że podeszły wiek musiał już mocno jej dokuczać.
Sięgnęła po ostatni, najstarszy album. Na wszystkich późniejszych zdjęciach mała Marysia miała krótkie, po chłopięcemu obcięte włosy, na tych natomiast nosiła jeszcze sięgające do pasa warkocze. Maria próbowała przywołać w pamięci samą siebie z długimi włosami, ale nie potrafiła.
Ostrożnie dotknęła twarzy dziecka z fotografii, zbyt poważnej, jakby już wtedy przeczuwało przyszłość.
Pytanie, którego nigdy nie zadała ciotce, brzmiało: co takiego przydarzyło się tej dziewczynce?
11
Ogłoszenie ukazało się w sobotę, a do poniedziałku porucznik Bogusz miał ponad czterdzieści zgłoszeń. Część z nich stanowiły dowcipy – biedny