Łaska - Anna Kańtoch - ebook + audiobook + książka

Łaska ebook i audiobook

Anna Kańtoch

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Mistrzowsko skonstruowany kryminał osadzony w przygnębiającej zimie lat osiemdziesiątych – jakby bohaterów True Detective przeniesiono do Domu złego Smarzowskiego. Powieść laureatki Nagrody Wielkiego Kalibru.

Rok 1955. W lesie zostaje odnaleziona sześcioletnia Marysia, która zagięła kilka dni wcześniej. Dziewczynka od stóp do głów pokryta jest zaschniętą krwią, jednak nie pamięta, co jej się przydarzyło ani jak udało jej się przetrwać samotnie w lesie.

Trzydzieści lat później dorosła Maria pracuje jako nauczycielka w lokalnej podstawówce i opiekuje się umierającą ciotką. Jedynym wspomnieniem traumatycznych wydarzeńz przeszłości pozostaje tajemnicza postać Kartoflanego Człowieka. Sprawa wraca, kiedy Wojtek, klasowy kozioł ofiarny, zamiast kartkówki oddaje rysunek łudząco przypominający jej towarzysza z lasu. Chłopak prosi o pomoc, a tego samego dnia zostaje odnaleziony w parku, powieszony na gałęzi.

Kiedy pojawiają się kolejne ofiary, milicja zaczyna na poważnie przyglądać się sprawie. Jednak Maria, przekonana, że rozwiązanie kryje się w jej pamięci, rozpoczyna własne dochodzenie.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 507

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 44 min

Lektor: Grzegorz Przybył
Oceny
4,4 (18 ocen)
10
6
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Całkiem niezła

"Łaska" Anny Kańtoch to podróż przez zawiłe labirynty pamięci i przeszłości. Autorka buduje napięcie, stopniowo odsłaniając tajemnice, które otaczają bohaterów. Historia Marysi, która jako dziecko przetrwała koszmar w lesie, a teraz próbuje uporać się z traumą, porusza głębokie emocje i skłania do refleksji nad siłą ludzkiego umysłu. Zagadka Kartoflanego Człowieka wciąga czytelnika coraz głębiej, prowadząc do zaskakującego finału. "Łaska" to nie tylko thriller kryminalny, ale także opowieść o sile determinacji i odwadze w konfrontacji z własnymi demonami. "Łaska" Anny Kańtoch to opowieść, która nie daje o sobie zapomnieć nawet po zakończeniu lektury. Każda strona tej książki wzbudza ciekawość i pragnienie poznania kolejnych sekretów ukrytych w gęstym labiryncie wydarzeń. Autorka w prowadzi czytelnika przez wir emocji i napięcia, zaskakując kolejnymi zwrotami akcji i nieoczekiwanymi odkryciami. Jednym z największych atutów tej powieści jest wyrazista kreacja bohaterów. Maria, główna b...
00
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

Pora na warte uwagi wznowienie znakomitego kryminału Anny Kańtoch - "Łaska". Rok 1955. Grzybiarz znajduje w lesie sześcioletnią dziewczynkę, która zaginęła tydzień wcześniej. Marysia cała jest pokryta zaschniętą krwią i niczego nie pamięta. Trzydzieści lat później Maria jest nauczycielką w miejscowej szkole. Jeden z jej uczniów, 14-letni Wojtek, pokazuje jej rysunek przedstawiający czwórkę bawiących się w lesie dzieci z potworem zwanym Kartoflanym Człowiekiem. Tego samego dnia chłopiec zostaje powieszony na drzewie w parku. Gdy giną kolejne dzieci, Maria dochodzi do wniosku, że ma to coś wspólnego z rysunkiem Wojtka oraz jej wymazaną z pamięci przeszłością. Rozpoczyna własne śledztwo... Lata osiemdziesiąte, zima, małe miasteczko i wielka tajemnica.  Autorka to mistrzyni w tworzeniu osobliwych postaci oraz klimatu — jest zimno, ponuro i bardzo mrocznie. Główna bohaterka to dziwna postać, wydaje się, że trauma z dzieciństwa wpłynęła na całą jej osobowość — ciut odpychającą, zdystansowa...
00
Ewolda

Nie oderwiesz się od lektury

Książka bardziej jako thriller psychologiczny niż kryminał.
00

Popularność




Wy­dawca ADAM PLUSZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca DO­MI­NIKA PO­PŁAW­SKA
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ, BE­ATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych MI­CHAŁ PAW­ŁOW­SKI
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji ALEK­SAN­DRA KA­NICKA
Ła­ma­nie
Co­py­ri­ght © by Anna Kań­toch Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2024
War­szawa 2024 Wy­da­nie dru­gie
ISBN 978-83-68121-02-5
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

CZĘŚĆ I

Woj­tek

paź­dzier­nik 1955 roku

Jan Pe­czek schy­lił się i wy­ćwi­czo­nym ru­chem ściął pod­grzybka u na­sady, praw­do­po­dob­nie jed­nego z ostat­nich w tym roku. Otrze­pał go z so­sno­wych igieł, obej­rzał – nóżka była ro­ba­czywa, ale ka­pe­lusz wy­da­wał się w po­rządku. Grzyb wy­lą­do­wał w ko­szu, a męż­czy­zna wy­pro­sto­wał się z ci­chym stęk­nię­ciem. Wo­kół pa­no­wała ci­sza, sły­chać było je­dy­nie sze­lest kro­pel osy­pu­ją­cych się z roz­ło­ży­stych ko­ron bu­ków i szmer nie­da­le­kiego stru­mie­nia. Nad zie­mią snuły się strzępy po­ran­nej mgły. Jan ode­tchnął głę­boko, wcią­ga­jąc w płuca za­pach wil­got­nej po desz­czu ziemi, który prze­pę­dził resztki al­ko­ho­lo­wego oszo­ło­mie­nia. Wczo­raj ostro z ko­le­gami po­pił i jesz­cze go­dzinę temu prze­kli­nał ślubną, która bla­dym świ­tem ścią­gnęła z niego pie­rzynę i przy­po­mniała, że obie­cał wy­brać się na grzyby. Lecz te­raz złość gdzieś się ulot­niła i Jan mimo nie­wy­spa­nia i kaca był za­do­wo­lony, że zde­cy­do­wał się wstać. Lu­bił las, zwłasz­cza wcze­snym ran­kiem, nim po­ja­wią się tu tłumy nie­dziel­nych zbie­ra­czy. A kosz był pra­wie pełny – star­czy dziś do ja­jecz­nicy i na ju­trzej­szą zupę, resztę się za­ma­ry­nuje na zimę.

Tak, Jan byłby cał­kiem szczę­śli­wym czło­wie­kiem, gdyby tylko tak bar­dzo go nie su­szyło.

Wy­dep­taną przez sarny ścieżką ru­szył w stronę stru­mie­nia, po­ło­żył kosz na brzegu, po czym klęk­nął i na­brał w dło­nie lo­do­wato zim­nej wody. Sma­ko­wała zie­mią i czymś jesz­cze – gni­ją­cym drew­nem albo ro­sną­cym na ka­mie­niach mchem. Wsta­jąc, po­czuł, jak w krę­go­słu­pie coś prze­ska­kuje – cóż, czter­dziestka to nie mło­dzień­czy wiek. Pora spraw­dzić miej­sce przy zwa­lo­nym dę­bie, gdzie ro­sła ko­lo­nia opie­niek, i można wra­cać do domu.

Wła­śnie wtedy, gdy po­woli się pro­sto­wał, za­uwa­żył to stwo­rze­nie.

Tak po­my­ślał w pierw­szej chwili: nie czło­wiek, tylko stwo­rze­nie, może dzik albo duży pies. Serce sko­czyło mu do gar­dła, ale za­raz się uspo­koił. Znał las jak wła­sną kie­szeń, kłu­so­wał tu jesz­cze przed wojną, za nie­miec­kiego dzie­dzica, a kiedy na­stała pol­ska wła­dza lu­dowa, na­dal za­sta­wiał si­dła na nie­ostrożne za­jące i kradł zimą drewno. Po­tra­fił wy­czuć nie­bez­pie­czeń­stwo, je­śli się na nie na­tknął.

To coś po dru­giej stro­nie stru­mie­nia było dziwne, w pe­wien spo­sób nie­po­ko­jące, ale nie­groźne.

Wy­pro­sto­wał się ostroż­nie na pełną wy­so­kość – stwo­rze­nie nie po­ru­szyło się, bły­snęło tylko oczami, za­ska­ku­jąco ludz­kimi i bar­dzo ja­snymi na tle ciem­nej twa­rzy. Bo Jan pa­trzył na dziecko, może sze­ścio­let­nią dziew­czynkę z po­zle­pia­nymi w strąki lo­kami, ubraną w wy­strzę­pioną su­kienkę i bar­dzo brudną. Gdyby sta­nęła nieco da­lej, na tle kępy dzi­kich po­rze­czek, można by ją po­my­lić z krza­kiem, tyle ga­łęzi tkwiło w jej wło­sach. Jan za­klął w my­ślach, a po­tem dla rów­no­wagi we­zwał na po­moc Matkę Bo­ską Czę­sto­chow­ską.

Je­śli miał ra­cję, to wie­dział, kim ta mała jest.

Dziew­czynka znowu za­mru­gała, błę­kit tę­czó­wek za­ja­śniał na tle wy­sma­ro­wa­nej czymś – bło­tem? – skóry. Wy­glą­dało to nie­sa­mo­wi­cie, bo stała zu­peł­nie nie­ru­chomo jak gli­niana ku­kła i tylko oczy w jej twa­rzy były żywe. Mrug, mrug.

– Ma­ryśka? – Jan od­chrząk­nął. Jego wła­sny głos za­brzmiał w ci­szy lasu dziw­nie obco. – Chodź do mnie.

Ru­szył po ka­mie­niach na drugą stronę stru­mie­nia. Po­śli­zgnął się oczy­wi­ście i lewa stopa z plu­skiem wy­lą­do­wała w wo­dzie. Za­klął, tym ra­zem gło­śno, po czym wy­sko­czył na brzeg, nie­mal prze­ko­nany, że spło­szone dziecko zdą­żyło uciec, lecz nie, Ma­ry­sia wciąż tkwiła w miej­scu. Wy­cią­gnął do niej ręce, sta­ra­jąc się mó­wić ła­god­nie, jakby uspo­ka­jał zde­ner­wo­wa­nego ko­nia. Nie miał do­świad­cze­nia w po­stę­po­wa­niu z ma­łymi dziew­czyn­kami – sam wy­cho­wał trójkę chło­pa­ków – ale osta­tecz­nie sze­ścio­la­tek to tylko sze­ścio­la­tek, nie­za­leż­nie od płci.

– Gdzieś ty była? Chodź, od­pro­wa­dzę cię do domu. – Zmarsz­czył brwi, wi­dząc za­schniętą sko­rupę po­kry­wa­jącą włosy, skórę i su­kienkę Ma­rysi. – W bło­cie się ką­pa­łaś?

Śmier­działa, aż cof­nął się pół kroku. I nie była to zwy­czajna woń nie­my­tego od wielu dni ciała, tylko coś, co przy­wo­dziło na myśl ko­ryto do pa­rze­nia świń, które miesz­ka­jąca na wsi matka Jana wy­cią­gała w grud­niu ze sto­doły. Po­śli­nił pa­lec i po­tarł po­li­czek dziew­czynki. Dziecko spo­glą­dało obo­jęt­nie, jakby jego umysł prze­by­wał da­leko stąd.

Kwik za­rzy­na­nych wie­prz­ków i że­la­zi­sty odór ju­chy spły­wa­ją­cej do ce­brzyka – to było wła­śnie to. Za­pach krwi, choć nie tej świe­żej, go­rą­cej, ale tej, która gniła po­tem w szpa­rach po­mię­dzy de­skami, do­póki matka Jana nie wzięła ry­żo­wej szczotki i po­rząd­nie nie wy­szo­ro­wała na­czy­nia. Za­pach roz­kładu i śmierci.

Dziecko od bo­sych stóp aż po czu­bek głowy po­kryte było za­schniętą krwią.

sty­czeń 1985 roku

1

Bu­dzik za­dzwo­nił o siód­mej, gdy Ma­ria Le­nar­czyk tkwiła po­mię­dzy jawą a snem w ner­wo­wym ocze­ki­wa­niu na ter­ko­tliwy dźwięk, któ­rego tak bar­dzo nie­na­wi­dziła. Kiedy bu­dzik się ode­zwał, nie­mal od­czuła ulgę. Wy­cią­gnęła rękę i wy­łą­czyła go, a po­tem le­żała przez chwilę z otwar­tymi oczami w sza­rym świe­tle stycz­nio­wego po­ranka. Znu­że­nie krą­żyło w niej ospale, głowę miała ciężką, jakby ktoś wbił jej w czoło że­la­zny klin, który blo­ko­wał swo­bodny prze­pływ my­śli. Chciała zwi­nąć się pod koł­drą i spać aż do wio­sny. Przez mo­ment ku­siło ją, żeby za­dzwo­nić do szkoły, po­wie­dzieć, że na­gle za­cho­ro­wała i ktoś musi wziąć za nią za­stęp­stwo. Wie­działa jed­nak, że nie może nad­uży­wać tej wy­mówki – dy­rek­torka już krzywo na nią pa­trzyła. A na­dejdą jesz­cze gor­sze dni, ta­kie, kiedy na­prawdę nie bę­dzie w sta­nie pod­nieść się z łóżka.

Zmu­siła się, by usiąść i spu­ścić na lo­do­watą pod­łogę bose stopy. W gło­wie jej się za­krę­ciło – nie miała po­ję­cia, czy to dla­tego, że ostat­nio mało ja­dła, czy może cały jej or­ga­nizm za­czy­nał się sy­pać jak prze­rdze­wiały sil­nik. Wło­żyła kap­cie i obi­ja­jąc się o me­ble, po­czła­pała do ła­zienki, gdzie na pralce le­żały przy­go­to­wane rze­czy: na gó­rze bie­li­zna, pod nią pro­sta spód­nica, swe­ter i raj­stopy. Dzięki temu nie mu­siała wy­ko­ny­wać zbęd­nych ru­chów. Wy­star­czyło od­krę­cić kran, ochla­pać twarz wodą, umyć się pod pa­chami i mię­dzy no­gami, a po­tem się ubrać, zu­ży­wa­jąc jak naj­mniej ener­gii. Wszystko, co wy­ma­ga­łoby więk­szego wy­siłku, chwi­lowo było poza jej za­się­giem. Fry­zurę miała krótką, mę­ską – wy­star­czyło prze­je­chać po wło­sach grze­bie­niem, ma­lo­wała się bar­dzo rzadko. Ko­le­żanki z pracy uwa­żały, że taki ma styl, ale Ma­ria cza­sem za­da­wała so­bie py­ta­nie, ile jest w nim jej wła­snego wy­boru, a ile pod­po­rząd­ko­wa­nia tym ciem­nym, zim­nym po­ran­kom, kiedy ży­cie sta­wało się tak bar­dzo nie­zno­śne. Jesz­cze ni­gdy nie zdo­była się na od­wagę, żeby na to py­ta­nie od­po­wie­dzieć.

Ubrana po­wę­dro­wała do kuchni, gdzie przy­wi­tał ją za­sty­gły w ku­rzu chłód rzadko uży­wa­nego po­miesz­cze­nia. Nie miała czasu, żeby roz­pa­lić w piecu, od­krę­ciła tylko gaz w czte­rech pal­ni­kach ku­chenki, żeby choć tro­chę się ogrzać. Na jed­nym za­go­to­wała mleko, które wy­piła, prze­gry­za­jąc wczo­raj­szą bułką. W żo­łądku czuła pustkę, była głodna, a mimo to na­wet żu­cie wy­ma­gało nie­pro­por­cjo­nal­nie wiel­kiego wy­siłku, jakby wszystko w niej się za­my­kało, za­pa­dało w le­targ. Osta­tecz­nie odło­żyła nie­do­je­dzone pie­czywo i zro­biła so­bie kawę, mocną, z czte­rema ły­żecz­kami cu­kru. Zimą Ma­ria funk­cjo­no­wała pra­wie wy­łącz­nie na cu­krze.

Sie­działa sku­lona na krze­śle, grze­jąc dło­nie o ma­lo­wany w maki ku­bek, z któ­rego piła jako dziecko. Dziw­nie było po la­tach wró­cić do domu, w któ­rym się wy­cho­wała. Wszystko tu było z jed­nej strony zna­jome, bo na każ­dym kroku po­ty­kała się o wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa, a z dru­giej obce. W sza­fie wy­go­spo­da­ro­wała jedną półkę na swoje ubra­nia, na po­zo­sta­łych wciąż le­żały rze­czy ciotki: pach­nące kul­kami na mole za­ko­piań­skie swe­try z owczej wełny, po­żół­kłe pasy do poń­czoch i fu­trzane koł­nie­rze spo­glą­da­jące szkla­nymi oczami za­strze­lo­nych li­sów czy kun. W ła­zience znaj­do­wała pla­stry na od­ci­ski, ostro pach­nące ma­ści, prze­ter­mi­no­wane sy­ropy i le­kar­stwa na różne star­cze do­le­gli­wo­ści, w kuchni pełno było po­obi­ja­nych ta­le­rzy i fi­li­ża­nek z ser­wi­sów, które naj­lep­sze czasy dawno miały za sobą. Po­winna to wszystko wy­rzu­cić, może wtedy po­czu­łaby ulgę, a dom stałby się na­prawdę jej. Ale oczy­wi­ście nie mo­gła tego zro­bić – ciotka wciąż żyła, choć szanse, że kie­dy­kol­wiek uda jej się opu­ścić szpi­tal, były bli­skie zera.

Ma­ria wło­żyła pu­sty ku­bek do zlewu, gdzie pię­trzył się stos na­czyń z wczo­raj­szego dnia. Obie­cała so­bie, że po­zmywa po po­wro­cie z pracy. Mnó­stwo rze­czy od­kła­dała te­raz na póź­niej.

Wy­szła, upew­nia­jąc się trzy razy, że za­mknęła za sobą drzwi. Na ze­wnątrz pa­no­wał wil­gotny chłód, który bez trudu prze­nik­nął przez płaszcz. Niebo za­cią­gnięte było chmu­rami, pod sto­pami na ka­łu­żach pę­kała war­stwa lodu. O tej po­rze trzy­mał jesz­cze nocny mróz, ale po po­łu­dniu pew­nie zrobi się plu­cha. Ma­ria sku­liła się, idąc do furtki. Jak wczo­raj i przed­wczo­raj cze­kał pod nią na wpół dziki kot, któ­remu parę dni temu z li­to­ści dała tro­chę zupy. Miał czarne fu­tro, za­ro­piałe oczy i zwi­sa­jące w strzę­pach ucho.

– Wra­caj do lasu – mruk­nęła. – Jak przyj­dziesz po obie­dzie, to może coś do­sta­niesz.

Na­ra­stała w niej złość. Nie do­bry, pło­nący w ży­łach gniew, który cza­sem po­zwa­lał zro­bić coś po­zy­tyw­nego, ale tępa, pełna znie­chę­ce­nia iry­ta­cja. Na cie­płą woń obory do­la­tu­jącą od strony domu Choj­nia­ków, nowe buty z imi­ta­cji skóry, które już za­czy­nały prze­cie­kać, i spóź­nia­jący się au­to­bus – je­dyny, jaki miała do dys­po­zy­cji, bo choć osie­dle Je­lonki, gdzie miesz­kała, teo­re­tycz­nie le­żało jesz­cze w gra­ni­cach Mgiel­nicy, tak na­prawdę pod wie­loma wzglę­dami przy­po­mi­nało wieś.

Dwie pierw­sze lek­cje prze­trwała dzięki ka­wie i wie­lo­let­niemu do­świad­cze­niu, które po­zwa­lało jej opo­wia­dać o za­wi­ło­ściach gra­ma­tyki czy po­ezji ba­ro­ko­wej nie­mal bez za­sta­na­wia­nia się nad tym, co wła­ści­wie mówi. Po­tem jed­nak zmę­cze­nie za­częło brać górę i trze­cia go­dzina wlo­kła się nie­mi­ło­sier­nie, a Ma­ria miała wra­że­nie, że lada mo­ment straci nad sobą kon­trolę i zrobi coś, czego bę­dzie póź­niej ża­ło­wać. Po­wie ja­kieś głup­stwo, może wy­targa za uszy któ­reś z dzieci albo w inny spo­sób zdra­dzi, że nie jest tą za­wsze opa­no­waną pa­nią od pol­skiego, za którą ją uwa­żano.

Długą prze­rwę spę­dziła w po­koju na­uczy­ciel­skim, pi­jąc ko­lejną kawę z jesz­cze więk­szą ilo­ścią cu­kru i słu­cha­jąc roz­mów jed­nym uchem. Wresz­cie jej mil­kli­wość zwró­ciła uwagę Stasi Me­der­skiej, szczu­płej blon­dynki po trzy­dzie­stce, która uwiel­biała plotki.

– Ma­ria chyba dziś nie w hu­mo­rze, co? – Ja­sno­włosa na­uczy­cielka che­mii śmiała się, ale w mocno uma­lo­wa­nych oczach wi­dać było lekką pre­ten­sję. Przy­zwy­cza­iła się do by­cia w cen­trum uwagi i źle zno­siła, gdy ktoś ją igno­ro­wał.

– Chyba ła­pie mnie grypa – bro­niła się Ma­ria, za późno przy­po­mi­na­jąc so­bie, że już uży­wała tego wy­krętu.

Parę osób spoj­rzało na nią dziw­nie, albo przy­naj­mniej tak jej się wy­da­wało.

– Rze­czy­wi­ście źle wy­glą­dasz. – Sta­sia świ­dro­wała ko­le­żankę cie­kaw­skim wzro­kiem. W jej gło­sie było coś, jakby lekka su­ge­stia, że może Ma­ria czuje się nie­do­brze z in­nego po­wodu niż tylko zi­mowe prze­zię­bie­nie.

Ja­dzia Siw­czyk po­śpiesz­nie wy­gło­siła ty­radę o lecz­ni­czych wła­ści­wo­ściach czosnku z mio­dem, Re­nia Ba­naś­kie­wicz za­częła na­rze­kać na po­godę, krą­żące w po­wie­trzu wi­rusy i le­ka­rzy, aż wresz­cie płyn­nie prze­szła do te­matu swo­ich wrzo­dów. Ka­rol Górny, na­uczy­ciel WF-u, otwo­rzył okno i za­pa­lił pa­pie­rosa, lecz dym, za­miast ula­ty­wać na ze­wnątrz, wpa­dał do środka z po­dmu­chami zim­nego wia­tru. Gdy wszy­scy za­częli pro­te­sto­wać, za­mknął okno, burk­nął coś i scho­wał nos w roz­po­star­tej płach­cie „Prze­glądu Spor­to­wego”.

„Je­stem obca – po­my­ślała Ma­ria. – Pra­cuję w tej szkole od wrze­śnia, ale na­dal nie uwa­żają mnie za jedną ze swo­ich. Może to spe­cy­fika wszyst­kich ma­łych mia­ste­czek, a może zwy­czaj­nie je­stem inna, a oni to wy­czu­wają? Na­zna­czona”. Gdy była młod­sza, tak wła­śnie o so­bie my­ślała. Kiedy jesz­cze w pod­sta­wówce, a po­tem w li­ceum wi­działa ukrad­kowe spoj­rze­nia kie­ro­wane w jej stronę i wy­chwy­ty­wała szepty za ple­cami. My­ślała, że przez te wszyst­kie lata lu­dzie za­po­mnieli, ale oczy­wi­ście tak się nie stało. Na­uczy­ciele, a praw­do­po­dob­nie także starsi ucznio­wie – wszy­scy mu­sieli wie­dzieć. Trzy­dzie­ści lat. Ile czasu trzeba, żeby po­grze­bać prze­szłość?

Ta myśl roz­stro­iła ją do tego stop­nia, że kiedy dzie­sięć mi­nut póź­niej sta­nęła przed klasą 8a, zo­rien­to­wała się, że nie bę­dzie w sta­nie pro­wa­dzić lek­cji. Po pro­stu nie zdoła tego zro­bić. Rze­czy­wi­stość wo­kół niej roz­pły­wała się, jakby Ma­ria miała go­rączkę, twa­rze dzieci fa­lo­wały w po­wie­trzu. Działo się z nią coś złego. Może po­winna pójść do le­ka­rza? Ale co wła­ści­wie mia­łaby mu po­wie­dzieć? Że w nocy nie może za­snąć, a w dzień czuje się śmier­tel­nie zmę­czona? Że ma trud­no­ści ze sfor­mu­ło­wa­niem odro­binę bar­dziej skom­pli­ko­wa­nych wnio­sków, jakby coś blo­ko­wało jej my­śli, a wspo­mnie­nia wy­cie­kają z niej ni­czym woda z dziu­ra­wego garnka, tak że pół mi­nuty po tym, jak za­mknie drzwi, nie jest pewna, czy rze­czy­wi­ście to zro­biła? Że cza­sem ma uczu­cie, jakby za­raz miała się roz­paść, jakby była nie­rze­czy­wi­sta i roz­ta­piała się w zi­mo­wej sza­ro­ści? Non­sens, pora wziąć się w garść. „Na wio­snę bę­dzie le­piej”, po­my­ślała, tyle że te­raz wio­sna wy­da­wała się nie­sa­mo­wi­cie od­le­gła, a Ma­ria peł­zła w jej stronę dłu­gim ciem­nym tu­ne­lem i nie miała na­wet pew­no­ści, czy na końcu czeka na nią świa­tło.

Zmu­siła się, żeby spraw­dzić obec­ność, po czym z hu­kiem za­trza­snęła dzien­nik. Trzy­dzie­ści dwie pary oczu spoj­rzały na nią w na­pię­ciu.

– Dzi­siaj nie bę­dzie lek­cji – oznaj­miła. – Zro­bimy kart­kówkę i zo­ba­czymy, co za­pa­mię­ta­li­ście z Sy­zy­fo­wych prac.

Z trzy­dzie­stu dwóch gar­deł wy­rwał się jęk pro­te­stu. Ża­netka Broń­kówna pod­nio­sła rękę, a kiedy Ma­ria ski­nęła głową, oznaj­miła:

– Na po­czątku roku obie­cała pani, że nie bę­dzie nie­za­po­wie­dzia­nych spraw­dzia­nów.

– To nie spraw­dzian, tylko kart­kówka. – Ma­ria zda­wała so­bie sprawę, że jej lo­gika po­zo­sta­wia sporo do ży­cze­nia. – W do­datku ła­twa, nie mu­si­cie się mar­twić. Ma­cie pół go­dziny.

Szybko wy­my­śliła trzy py­ta­nia, rze­czy­wi­ście dość pro­ste, i wkrótce w sali sły­chać było już tylko skro­ba­nie piór na kart­kach. Ma­ria miała chwilę dla sie­bie i wy­ko­rzy­stała ją, żeby przyj­rzeć się kla­sie. Nie było w niej nic spe­cjal­nego, w swoim za­wo­do­wym ży­ciu wi­działa wiele po­dob­nych grup. Z przodu sie­dzieli pry­musi, z tyłu le­nie i roz­ra­biacy. Adaś Łasz­czyk oczy­wi­ście ścią­gał, Ka­ro­linka Ci­cha kon­sul­to­wała się szep­tem ze swoją naj­lep­szą przy­ja­ciółką. Młody Liś­kie­wicz, ka­wa­larz, który prze­cho­dził z klasy do klasy dzięki wro­dzo­nemu wdzię­kowi, praw­do­po­dob­nie wła­śnie wy­pi­sy­wał ja­kieś głup­stwa, a Syl­wia Gon­sio­równa krę­ciła się na krze­śle, jakby za­le­żało jej głów­nie na tym, by jak naj­le­piej za­pre­zen­to­wać wy­sta­jącą spod far­tuszka spód­niczkę z nie­miec­kiej paczki. An­drzej Jar­czak wy­glą­dał na znu­dzo­nego – nic dziw­nego, jego ro­dzice byli pry­wa­cia­rzami i od dawna kła­dli sy­nowi do głowy, że nic prócz ra­chun­ków mu się w ży­ciu nie przyda. Ja­sno­włosa Aśka Grab­kow­ska wy­jęła z tor­ni­stra wielką bu­tlę z atra­men­tem i mo­czyła w nim sta­ro­świec­kie pióro ze sta­lówką. „Skąd ona je wy­trza­snęła?”, prze­mknęło Ma­rii przez głowę. Wszy­scy inni ucznio­wie mieli zwy­czajne pióra albo dłu­go­pisy, ale Asia za­wsze była eks­cen­tryczna. W ze­szłym roku po­dobno ro­biła no­tatki go­ty­kiem, a po­tem opa­lała kartki z ze­szytu, tak żeby wy­glą­dały jak stare rę­ko­pisy.

Je­dyną osobą, która na­wet nie pró­bo­wała pi­sać, był Woj­tek Ka­pu­ściak, zwany przez resztę klasy Śmier­dzie­lem, Mon­go­łem albo Ze­zo­wa­tym. Chło­pak sie­dział tak bli­sko ściany, że zda­wał się w nią nie­mal wta­piać. Chudy, przy­gar­biony, z otwar­tymi ustami i ry­bimi oczami, które ni­gdy nie pa­trzyły pro­sto na roz­mówcę. Na­wet gdyby Ma­ria nie wie­działa, że ma przed sobą ko­zła ofiar­nego, bez trudu by to od­ga­dła. Na lek­cji bio­lo­gii oznaj­mił, że serce czło­wieka znaj­duje się w gło­wie, a na geo­gra­fii, po­pro­szony o wska­za­nie Afryki, jeź­dził wzro­kiem po ma­pie z tę­pym wy­ra­zem re­zy­gna­cji ko­goś, kto wie, że i tak mu się nie uda.

Ma­ria wes­tchnęła.

– Wojtku, może jed­nak po­sta­rasz się od­po­wie­dzieć na któ­reś z py­tań? – po­wie­działa za­chę­ca­jąco. – Na pewno coś pa­mię­tasz.

Wy­mam­ro­tał nie­wy­raź­nie parę słów.

– Mu­sisz mó­wić gło­śniej.

W kla­sie roz­le­gły się po­je­dyn­cze śmie­chy. Ka­ro­linka na­chy­liła się do przy­ja­ciółki i szep­nęła jej coś do ucha. Ma­ria zgro­miła uczniów wzro­kiem, po czym wró­ciła spoj­rze­niem do Wojtka.

– Ja... po­sta­ram się.

Osią­gnęła tyle, że przy­naj­mniej wziął do ręki dłu­go­pis i za­czął ma­zać po kartce. „Je­śli zdoła na­pi­sać jedno zro­zu­miałe zda­nie, dam mu na pół­ro­cze tróję”, po­sta­no­wiła Ma­ria, świa­doma, że tak na­prawdę pró­buje za­głu­szyć wy­rzuty su­mie­nia. Nie po­tra­fiła ochro­nić tego dziecka przed resztą klasy, cho­ciaż na­le­żało to do jej obo­wiąz­ków.

Gdy mi­nął wy­zna­czony czas, po­zbie­rała kartki i wrzu­ciła je do torby. Miała te­raz okienko, a po­tem jesz­cze jedną go­dzinę z 6b. I na­resz­cie ko­niec. Tę porę dnia lu­biła naj­bar­dziej, bo przy­no­siła przy­naj­mniej cień na­dziei na ja­kąś zmianę, na to, że Ma­ria wróci do domu, wy­pocz­nie przy do­brej książce albo oglą­da­jąc film w te­le­wi­zji. Może na­wet uda jej się zro­bić jedną z od­kła­da­nych na póź­niej rze­czy, tro­chę ogar­nąć miesz­ka­nie czy od­wie­dzić ciotkę w szpi­talu.

Skoń­czyło się jak za­wsze na pla­nach. Ma­ria przy­rzą­dziła na obiad pie­czoną mor­ta­delę z ziem­nia­kami, zja­dła bez ape­tytu, a resztę dała bez­dom­nemu kotu. Po­tem wy­ko­rzy­stała chwi­lowy przy­pływ ener­gii, żeby upo­rząd­ko­wać li­stę rze­czy do zro­bie­nia. Li­sta ta, sta­ran­nie spi­sana w czar­nym no­tat­niku, za­wie­rała ta­kie po­zy­cje jak: „od­dać książkę do bi­blio­teki”, „za­nieść raj­stopy do re­pa­sa­cji”, „we­zwać ko­goś do prze­czysz­cze­nia pieca w du­żym po­koju”, „ze­brać pie­nią­dze na kino dla 6b” czy „przy­po­mnieć dy­żur­nym, żeby pod­lali kwiatki”. Co­dzien­nie prze­pi­sy­wała ją na nowo, kre­śląc, do­da­jąc i prze­su­wa­jąc po­zy­cje z ru­bryki „póź­niej” na „dzi­siaj” lub od­wrot­nie, je­śli do­szła do wnio­sku, że ja­kaś po­zor­nie pilna sprawa może jed­nak po­cze­kać. Dzięki temu miała przy­naj­mniej odro­binę kon­troli nad wła­snym ży­ciem, no­tatki po­ma­gały jej trzy­mać się nor­mal­no­ści, choć było to trzy­ma­nie się de­spe­rac­kie, które lada mo­ment mo­gło skoń­czyć się bo­le­snym upad­kiem. Trzy razy spraw­dziła, czy na pewno wszystko za­pi­sała, trzy razy upew­niała się, że wło­żyła no­tes do torby, a mimo to wciąż nie opusz­czało jej uczu­cie, że za­po­mniała o czymś waż­nym. Pró­bo­wała za­jąć ręce, ale tylko mio­tała się od jed­nej czyn­no­ści do dru­giej, na żad­nej nie mo­gąc sku­pić uwagi.

Wresz­cie dała so­bie spo­kój i po ósmej usia­dła przed te­le­wi­zo­rem ze szklanką go­rą­cej her­baty. Na pierw­szym pro­gra­mie le­ciał ja­kiś film – prze­ga­piła po­czą­tek z ty­tu­łem, ale to nie miało zna­cze­nia, ważne, że w po­koju nie pa­no­wała ci­sza. Zwi­nęła się w fo­telu. Na ze­wnątrz dawno już za­pa­dła ciem­ność, mięk­kie, scze­pione ze sobą płatki śniegu ude­rzały o szyby jak ślepe ćmy. Roz­grzany do czer­wo­no­ści piec pro­mie­nio­wał cie­płem, mimo to Ma­ria owi­nęła się ko­cem. W ta­kie wie­czory jak ten dom oży­wał za jej ple­cami: sły­chać było po­skrzy­py­wa­nie drewna, chro­bot my­szy i szu­ra­nie ga­łęzi ocie­ra­ją­cych się o dach. Pod­krę­ciła dźwięk. Ko­bieta na ekra­nie czarno-bia­łego te­le­wi­zora pła­kała i pro­siła męż­czy­znę z pi­sto­le­tem, żeby nie ro­bił jej krzywdy. Ma­ria nie wie­działa, o co cho­dzi, ale miała na­dzieję, że bo­ha­terka wyj­dzie z opre­sji cało.

Się­gnęła po czer­wony dłu­go­pis i kart­kówki. Spraw­dzała je me­cha­nicz­nie, od czasu do czasu po­pi­ja­jąc her­batę i rzu­ca­jąc okiem na ekran. Znała swo­ich uczniów i nie są­dziła, by któ­ryś mógł ją czym­kol­wiek za­sko­czyć. Od­po­wie­dzi Ża­netki były ob­szerne, ale nudne i ostrożne, Asia bez więk­szego związku z py­ta­niami po­pi­sy­wała się zna­jo­mo­ścią kla­syki li­te­ra­tury, Ka­ro­lina lała wodę, usi­łu­jąc ukryć, że książki nie czy­tała, a Łu­kasz Liś­kie­wicz nie miał opo­rów, żeby na­pi­sać: „Bo­re­wicz, czy jak on się tam na­zy­wał, pani wie, o kogo cho­dzi”. Po­zo­stałe od­po­wie­dzi były wy­mę­czone, lecz w więk­szo­ści mniej wię­cej po­prawne. Do­piero na sa­mym dole stosu zna­la­zła kartkę od­daną przez Wojtka, pod­nio­sła ją i od­wró­ciła.

Z wra­że­nia aż za­parło jej dech. My­liła się – ucznio­wie jed­nak mo­gli ją za­sko­czyć. Co wię­cej, zro­bił to wła­śnie ten, po któ­rym naj­mniej się tego spo­dzie­wała.

Na kartce prócz pod­pisu nie było ani jed­nego słowa, tylko ry­su­nek przed­sta­wia­jący dziew­czynkę i trzech chłop­ców w le­sie. Jedno z dzieci przy­po­mi­nało młod­szą wer­sję sa­mego Wojtka, po­zo­sta­łych nie po­tra­fiła roz­po­znać. Cała czwórka ota­czała krę­giem wy­soką przy­gar­bioną po­stać z twa­rzą po­krytą po­twor­nymi na­ro­ślami.

„Woj­tek spo­tkał w le­sie Kar­to­fla­nego Czło­wieka”, po­my­ślała Ma­ria. Słowa wy­chy­nęły z mro­ków pa­mięci, jakby tylko cze­kały na tę chwilę. Po­czuła, że kręci jej się w gło­wie, przed oczami po­ciem­niało. Wstała i jak ślepa ru­szyła do ła­zienki, gdzie ochla­pała twarz zimną wodą. Z lu­stra spoj­rzała na nią obca osoba: z wy­pie­kami na bla­dych po­licz­kach i wy­trzesz­czo­nymi oczami. Z krót­kich wło­sów spły­wały strużki wody, mo­cząc i tak już wil­gotny de­kolt bluzki.

Za­ci­snęła palce na kra­wę­dzi umy­walki i po­woli, spo­koj­nie po­li­czyła do dzie­się­ciu. Od­dech jej się wy­rów­nał, po­liczki stra­ciły wo­skową bla­dość. Wy­tarła się i wró­ciła do po­koju. Co ją, u li­cha, na­pa­dło? Za­cho­wy­wała się jak wa­riatka, a prze­cież to był tylko ry­su­nek. Kar­to­flany Czło­wiek? Skąd w ogóle wzięła taki po­mysł? Jesz­cze przed chwilą mo­głaby przy­siąc, że znaj­dzie od­po­wiedź, je­śli tylko się­gnie wy­star­cza­jąco głę­boko we wła­sne wspo­mnie­nia. Te­raz wra­że­nie roz­wie­wało się z każdą se­kundą jak sen, o któ­rym za­po­mi­namy po prze­bu­dze­niu, aż Ma­ria nie była pewna, czy kie­dy­kol­wiek ist­niało. Kar­to­flany Czło­wiek... Słowa brzmiały pu­sto, może tylko tro­chę śmiesz­nie, jak z dzie­cię­cej za­bawy. I dla­czego ten szkic tak nią wstrzą­snął? Wie­działa prze­cież, że Woj­tek ład­nie ry­suje, wspo­mi­nał o tym Ry­siek Sten­zel, hi­sto­ryk, który z braku ko­goś bar­dziej kom­pe­tent­nego uczył także wy­cho­wa­nia pla­stycz­nego w star­szych kla­sach. Lecz wie­dzieć, a zo­ba­czyć – to cza­sem dwie różne rze­czy.

Ma­ria się­gnęła po ry­su­nek i przyj­rzała mu się po­now­nie, tym ra­zem uważ­niej. Był na­iwny, per­spek­tywa po­zo­sta­wiała sporo do ży­cze­nia, a po­sta­cie dzieci miały za­bu­rzone pro­por­cje, ale zde­cy­do­wa­nie coś w nim było: ta­lent, wła­sny styl, nie­ba­nalny spo­sób po­strze­ga­nia rze­czy­wi­sto­ści jak u Teo­fila Ociepki. „Biedny chło­piec”, stwier­dziła w du­chu. Gdyby był nieco by­strzej­szy, można by po­my­śleć o sty­pen­dium i przy odro­bi­nie szczę­ścia roz­wi­nąłby skrzy­dła. A tak, pój­dzie do za­wo­dówki i się zmar­nuje. Na­tura była prze­wrotna, da­jąc zdol­no­ści pla­styczne ko­muś, kto le­d­wie po­tra­fił się pod­pi­sać.

Odło­żyła kartkę na bok jako je­dyną bez oceny. Film w te­le­wi­zji się skoń­czył, uznała więc, że pora na ką­piel. Może go­rąca woda choć tro­chę ją roz­grzeje. Dło­nie i stopy miała zlo­do­wa­ciałe tak, że palce przy­po­mi­nały wy­stru­gane z drewna kołki.

„Nie za­snę”, my­ślała pół go­dziny póź­niej, prze­wra­ca­jąc się w łóżku i na­słu­chu­jąc, jak wielki ze­gar w po­koju ciotki wy­bija je­de­na­stą. Du­siła ją na­grzana od pieca ciem­ność, ci­che pac­nię­cia śniegu, który wciąż ude­rzał w okna, roz­stra­jały nerwy. Z ogrodu do­bie­gał szum szar­pa­nych wia­trem ga­łęzi, stycz­niowe po­dmu­chy wy­gry­wały w ko­mi­nie me­lo­dię brzmiącą jak za­wo­dze­nie po­rzu­co­nego psa. Tem­pe­ra­tura mu­siała spaść sporo po­ni­żej zera. Ma­ria czuła na­pie­ra­jącą na ściany ciem­ność tak lo­do­watą i pier­wotną, jakby po­cho­dziła z serca naj­star­szego lasu. „Idzie ochło­dze­nie”, przy­po­mniała so­bie usły­szaną w ra­dio pro­gnozę po­gody; ko­niec z plu­chą i po­po­łu­dniami, kiedy można było wyjść z domu bez płasz­cza. Zima wresz­cie po­ka­zała praw­dziwą twarz.

W końcu Ma­ria za­pa­dła w płytki sen i przy­śniło jej się, że sie­dzi sku­lona w wan­nie, drobna i naga, a obok stoi ciotka z kra­wiec­kimi no­ży­cami w rę­kach.

– Ro­zu­miesz, że mu­szę to zro­bić, prawda? – mówi.

Ma­ria, Ma­ry­sia, po­trząsa głową, co może ozna­czać za­równo „tak”, jak i „nie”. Pa­trzy w dół na brudne od ziemi stopy, na spły­wa­jącą do od­pływu wodę.

Wodę, która czer­wona jest od krwi.

2

– Wojtku, zo­stań, pro­szę.

Trzask za­my­ka­nych piór­ni­ków i ksią­żek, stu­kot tor­ni­strów sta­wia­nych na ław­kach. Lekki mło­dzień­czy śmiech, gdy ucznio­wie klasy 8a zdej­mo­wali z wie­szaka kurtki, a po­tem prze­py­chali się w drzwiach. Wresz­cie w opu­sto­sza­łej sali zo­stała tylko Ma­ria i ja­sno­włosy chło­pak, który szu­ra­jąc sto­pami, pod­szedł do biurka.

– Co ma zna­czyć ten ob­ra­zek? – za­py­tała, sta­ra­jąc się, żeby jej głos nie za­brzmiał zbyt su­rowo. Chyba jej nie wy­szło, bo Woj­tek spu­ścił głowę jesz­cze ni­żej.

– Bar­dzo ład­nie ry­su­jesz – spró­bo­wała po­chwały. – Na­prawdę masz ta­lent i po­wi­nie­neś go czę­ściej wy­ko­rzy­sty­wać. Ale nie na lek­cjach pol­skiego. Od ry­so­wa­nia jest pla­styka, na pol­skim uczymy się gra­ma­tyki i oma­wiamy lek­tury. Czy ten ob­ra­zek ma co­kol­wiek wspól­nego z Sy­zy­fo­wymi pra­cami? Po­wiedz mi.

Po­trzą­snął głową. Ma­ria nie wi­działa przy­sło­nię­tej wło­sami twa­rzy, ale coś w jego po­sta­wie mó­wiło, że chło­pak jest bli­ski łez.

– W ta­kim ra­zie dla­czego go na­ry­so­wa­łeś?

– To... moi przy­ja­ciele.

– Twoi przy­ja­ciele?

– Tak. – Wresz­cie pod­niósł na nią wzrok. Ku zdzi­wie­niu Ma­rii oczy miał su­che. Chudy pa­lec z ża­łobą za pa­znok­ciem wy­lą­do­wał na le­żą­cej na biurku kartce. – To są Pa­weł, Ja­sna i... – Ostat­nie słowo brzmiało tro­chę jak „Szmata”. – Tu je­stem ja.

– W po­rządku – zgo­dziła się Ma­ria, która ani przez chwilę nie wie­rzyła, że Woj­tek miał ta­kich czy ja­kich­kol­wiek in­nych przy­ja­ciół. – Na­ry­so­wa­łeś swo­ich ko­le­gów. Na­dal jed­nak nie ro­zu­miem, co to ma wspól­nego z lek­turą, którą prze­ra­bia­li­śmy.

– My­śla­łem... – Naj­wy­raź­niej za­bra­kło mu słów, bo zmarsz­czył brwi i przez chwilę bez­gło­śnie po­ru­szał ustami.

– My­śla­łeś...? – za­chę­ciła go.

– Że pani mi po­może... Pani prze­cież wie...

– O czym wiem?

Pa­trzył z de­spe­ra­cją, jakby sa­mym wzro­kiem mógł spra­wić, że ko­bieta do­my­śli się, o co mu cho­dzi. Lecz Ma­ria nie była wróżką, tylko zmę­czoną na­uczy­cielką, która wła­śnie tra­ciła cenne mi­nuty prze­rwy. A za­mie­rzała jesz­cze sko­rzy­stać z ubi­ka­cji, na­pić się kawy, może tro­chę po­czy­tać, za­nim za­cznie się ko­lejna lek­cja.

– Je­śli chcesz mi coś po­wie­dzieć, to po­wiedz. Po­mogę, ale naj­pierw mu­szę wie­dzieć, co się dzieje. Czy ktoś cię krzyw­dzi? Wojtku?

Po­trzą­snął głową i od­su­nął się, a Ma­ria zro­zu­miała, że nic z niego nie wy­cią­gnie.

– Je­śli bę­dziesz chciał ze mną po­roz­ma­wiać, mo­żesz przyjść do po­koju na­uczy­ciel­skiego – za­pro­po­no­wała, wie­dząc do­sko­nale, że chło­pak ni­gdy się na to nie od­waży. – Te­raz mu­simy iść, za chwilę za­cznie się ko­lejna lek­cja.

Po­go­niła Wojtka, który nie­chęt­nie wlókł się w stronę drzwi. My­ślami była już da­leko, przy ka­wie i cze­ko­la­do­wych ekler­kach, które obie­cała przy­nieść ob­cho­dząca dziś imie­niny dy­rek­torka. Cza­sem ta­kie drobne przy­jem­no­ści po­tra­fiły po­pra­wić jej hu­mor na tyle, że dzień sta­wał się je­śli nie przy­jemny, to przy­naj­mniej zno­śny.

3

Woj­tek za­rzu­cił tor­ni­ster na ra­mię i wy­ma­sze­ro­wał ze szkoły. Nie skoń­czył jesz­cze lek­cji, ale nie za­mie­rzał się tym przej­mo­wać. Na­uka ni­gdy nie miała dla niego zna­cze­nia. Wie­dział, że się do niej nie na­daje, i cza­sem tylko dzi­wiło go, dla­czego inni nie do­strze­gają cze­goś tak oczy­wi­stego. Wi­docz­nie była to jedna z tych rze­czy, które po pro­stu trzeba znieść, jak wi­zyta u den­ty­sty albo oj­cow­skie la­nie od czasu do czasu. Kło­pot w tym, że to ostat­nie zda­rzało się raz, może dwa razy w ty­go­dniu, a szkoła była co­dzien­nie, dla­tego Woj­tek nie­na­wi­dził jej bar­dziej. „Ósma klasa”, po­my­ślał. Jesz­cze tylko parę mie­sięcy i bę­dzie wolny. Nie bał się, że zo­sta­wią go na drugi rok. Nie był ta­kim idiotą, jak wszy­scy my­śleli, i świet­nie wie­dział, że na­uczy­cie­lom za­leży na tym, żeby jak naj­szyb­ciej się go po­zbyć. My­ślał po­woli i czę­sto się gu­bił, kiedy ktoś cze­goś od niego chciał, ale je­śli tylko miał czas się za­sta­no­wić, wcale nie szło mu naj­go­rzej. Choć ja­koś nie po­tra­fił ubrać swo­ich prze­my­śleń w słowa; w gło­wie niby miał wszystko po­ukła­dane, ale kiedy przy­cho­dziło do mó­wie­nia, z jego ust wy­cho­dziły same ko­ślawe zda­nia. Albo go­rzej, cał­kiem się za­ci­nał i nie po­tra­fił ni­czego wy­du­sić. Zde­cy­do­wa­nie wo­lał my­śleć ob­ra­zami. Ży­cie by­łoby o wiele prost­sze, gdyby Wojt­kowi po­zwo­lono ry­so­wać, za­miast ka­zać mu mó­wić albo, o zgrozo, pi­sać.

Szedł bez­myśl­nie przed sie­bie, aż do­tarł na kwa­dra­towy ry­nek. Daw­niej ota­czały go śliczne osiem­na­sto­wieczne ka­mie­niczki – Woj­tek wi­dział je na sta­rych wi­do­ków­kach – ale wojnę prze­trwała tylko jedna, w któ­rej te­raz znaj­do­wała się sie­dziba PKO. Na miej­scu po­zo­sta­łych wy­bu­do­wano dwa brud­no­żółte pa­wi­lony han­dlowe, je­den z odzieżą, drugi spo­żyw­czy. Po­środku ster­czało to, co zo­stało z ra­tu­sza tra­fio­nego w 1945 roku po­ci­skiem z ka­tiu­szy – wy­soka na dwa i pół pię­tra ru­ina stra­sząca po­za­bi­ja­nymi oknami i drzwiami. Od czasu do czasu wła­dze Mgiel­nicy prze­bą­ki­wały o od­bu­do­wie, ale tak się zło­żyło, że przez czter­dzie­ści lat ni­czego w tej spra­wie nie zro­biono. Pod ra­tu­szem ku­liła się ka­wiar­nia Ko­lo­rowa, przy­sa­dzi­sta buda, którą otwie­rano tylko la­tem. W cie­płe dni pod pa­sia­stymi pa­ra­so­lami stały tu sto­liki, lu­dzie pili piwo i żar­to­wali, pod­czas gdy ich dzieci go­niły się wo­kół po­mnika Wdzięcz­no­ści Ar­mii Ra­dziec­kiej. Te­raz pa­ra­sole były zło­żone, a zwa­lone na stos i za­bez­pie­czone so­lid­nym łań­cu­chem sto­liki po­kry­wała war­stwa zmar­z­nię­tego śniegu.

Usiadł na ławce i wy­cią­gnął z kie­szeni kurtki paczkę klu­bo­wych. Oj­ciec już dwa razy przy­ła­pał go na pa­le­niu i zlał pa­sem, ale osią­gnął tylko tyle, że chło­pak stał się ostroż­niej­szy. Woj­tek za­cią­gnął się, pa­trząc na spa­ce­ru­jące po rynku wrony, które zo­sta­wiały w bia­łym pu­chu szlak trój­kąt­nych ła­pek. Może na­ry­suje je, kiedy wróci do domu.

Naj­pierw jed­nak mu­siał po­my­śleć. Za­mknął oczy i przy­wo­łał w pa­mięci trzy twa­rze. Ni­gdy nie miał z tym trud­no­ści, wspo­mnie­nie przy­ja­ciół to­wa­rzy­szyło mu od lat w każ­dej chwili ży­cia. Na­wet w tych naj­gor­szych. Zwłasz­cza w tych naj­gor­szych. Kiedy chło­paki z klasy zwa­bili go za szkołę, a po­tem na­tarli śnie­giem z reszt­kami wmar­z­nię­tego psiego gówna albo na WF-ie, gdy Ka­ro­lina na­mó­wiła go, żeby zdjął majtki, a on po­słu­chał, prze­ko­nany, że robi coś na­prawdę faj­nego, i do­piero po dłu­giej upo­ka­rza­ją­cej chwili zro­zu­miał, że wszy­scy śmieją się nie z nim, ale z niego. Kiedy za­my­kali go w ubi­ka­cji, a po­tem ucie­kali ze śmie­chem, gdy wy­rzu­cali mu w błoto wszyst­kie rze­czy z tor­ni­stra, kiedy dziew­czyny mó­wiły, żeby nie pod­cho­dził bli­żej, bo śmier­dzi, a chłopcy po­py­chali go, ko­pali i na niego pluli. We wszyst­kich tych chwi­lach Woj­tek pa­mię­tał, że miał kie­dyś praw­dzi­wych przy­ja­ciół. I znowu bę­dzie miał, je­śli tylko ich od­naj­dzie. Li­czył, że po­może mu pani Ma­ria, dla­tego na­ry­so­wał ten ob­ra­zek. Daw­niej miał zwy­czaj szki­co­wać w cza­sie lek­cji, ale od­uczył się tego, gdy je­den z na­uczy­cieli za­brał mu ze­szyt, po czym po­ka­zał ca­łej kla­sie i wszy­scy oczy­wi­ście znowu się z niego śmiali. Te­raz jed­nak nie po­tra­fił się po­wstrzy­mać. „Na pewno coś pa­mię­tasz”, po­wie­działa pani Ma­ria i wła­śnie o to cho­dziło – o pa­mięć. Woj­tek nie­dawno przy­po­mniał so­bie coś bar­dzo waż­nego. Pani Ma­ria po­winna zro­zu­mieć. Dla­czego nie ro­zu­miała? Nie za­sta­na­wiał się nad tym zbyt długo – jego ży­cie pełne było mniej­szych i więk­szych roz­cza­ro­wań.

Trudno, po­ra­dzi so­bie sam. Pawła wi­dział ostat­nio parę razy przy sta­rym bro­wa­rze, jak szedł z mamą i ma­łym kun­dlem na smy­czy, i choć dawny ko­lega był sporo star­szy, Woj­tek bez trudu go po­znał. Za­wo­łał za nim kie­dyś, jed­nak Pa­weł chyba nie usły­szał, bo na­wet się nie od­wró­cił, a Woj­tek nie miał od­wagi po­dejść, gdy chło­pak był w to­wa­rzy­stwie matki. Ale dzi­siaj nie bę­dzie się bał, bo prze­cież nie przy­cho­dził z pu­stymi rę­kami, tylko z ostrze­że­niem, że Kar­to­flany Czło­wiek znowu się po­ja­wił, trzeba więc uwa­żać. To jego pre­zent na przy­wi­ta­nie po tych wszyst­kich la­tach. Ra­zem znajdą po­zo­sta­łych, a wtedy znów będą dru­żyną. Woj­tek ura­tuje ich, żeby oni mo­gli ura­to­wać jego.

Rzu­cił nie­do­pa­łek w śnieg i przy­du­sił bu­tem. Po­tem wstał i ru­szył w kie­runku bro­waru. Nie przy­szło mu do głowy nic lep­szego, jak tylko cze­kać, aż dawny ko­lega się po­jawi. Ja­sne, gdyby był by­strzej­szy, pew­nie wy­my­śliłby coś sen­sow­niej­szego, ale nie po­tra­fił. Mógł za to zdo­być się na cier­pli­wość i miał czas. To nic, że matka bę­dzie na­rze­kać, kiedy wróci po zmroku, a oj­ciec znowu się­gnie po pas. Od­zy­ska­nie przy­ja­ciół było tego warte.

4

Gdy Woj­tek nie zja­wił się na obiad, Ilona Ka­pu­ściak jesz­cze nie za­częła się mar­twić. Chło­pak czę­sto zni­kał – włó­czył się wtedy po mie­ście albo prze­sia­dy­wał w parku i za­po­mi­nał o bo­żym świe­cie. Za­nio­sła więc zupę sie­dzą­cemu przed te­le­wi­zo­rem mę­żowi, który za­po­wie­dział, że kiedy smar­kacz wróci, przez ty­dzień nie bę­dzie mógł na tyłku usiąść, po czym za­jęła się uspo­ka­ja­niem dzie­się­cio­let­nich bliź­nia­ków. Tłu­ma­cze­nie Jac­kowi, że nie po­wi­nien szar­pać brata ani wy­zy­wać go od de­bili, a Ku­bie, żeby prze­stał się ma­zać i był męż­czy­zną, za­jęło jej do­bry kwa­drans, po­tem wpa­dła córka z małą – dziew­czynka wła­śnie ząb­ko­wała i Agata cza­sem pod­rzu­cała ją babci.

Do­piero gdy ze­gar w kuchni wy­bił piątą, Ilona po­li­czyła ude­rze­nia i po­czuła pierw­sze po­ważne ukłu­cie nie­po­koju. We­pchnęła ma­rudną wnuczkę w ra­miona córki, za­rzu­ciła na far­tuch płaszcz i wy­szła w kap­ciach, bez sza­lika i czapki.

Za­pa­dał zi­mowy zmierzch, niebo lśniło in­ten­syw­nym błę­ki­tem akwa­re­lo­wej farbki, na za­cho­dzie czer­wona łuna pod­świe­tlała wieżę ko­ścioła Świę­tego Mi­chała. War­stwa bia­łego pu­chu na chod­niku i ga­łę­ziach kasz­ta­nów spra­wiała, że świat wy­glą­dał jak ob­sy­pany cu­krem pu­drem, świeży i czy­sty jak z ob­razka. Z ja­kie­goś po­wodu przy­szło jej do głowy, że Woj­tek chciałby ten wi­dok na­ma­lo­wać, i z ja­kie­goś – że być może już nie bę­dzie miał oka­zji. Za­raz wy­rzu­ciła tę straszną, naj­strasz­niej­szą myśl z głowy, za­tarła na­wet wspo­mnie­nie o niej, jakby szo­ro­wała brudną pod­łogę. Nie było jej, ni­gdy nie ist­niała. Z ust ko­biety uno­siły się ob­łoczki pary, gdy nie zwa­ża­jąc na to, że mokną jej raj­stopy, szła wzdłuż ulicy i wy­pa­try­wała syna.

– Męża szu­kamy, kie­row­niczko? – za­py­tał je­den z pi­jacz­ków sto­ją­cych pod skle­pem spo­żyw­czym.

– Syna, wi­dział go pan?

– Star­szego? Niii, pew­nie cy­ga­rety w krza­kach ku­rzy. Wła­śnie, kie­row­niczko, pa­pie­ro­skiem by pani nie po­czę­sto­wała?

– Nie mam przy so­bie.

Stała przez chwilę na skrzy­żo­wa­niu, pa­trząc w ulicę Ko­muny Pa­ry­skiej, którą Woj­tek po­wi­nien przyjść ze szkoły, jakby na­prawdę miała na­dzieję go tu zo­ba­czyć, ma­sze­ru­ją­cego bez­tro­sko z tor­ni­strem na ple­cach. Jed­nak lek­cje skoń­czyły się dawno temu i chło­pak praw­do­po­dob­nie był te­raz zu­peł­nie gdzie in­dziej – może rze­czy­wi­ście pa­lił z ko­le­gami pa­pie­rosy albo znowu ster­czał pod pe­wek­sem, ga­piąc się na dżinsy i klocki Lego.

Jak wróci, ode mnie też do­sta­nie, po­my­ślała Ilona Ka­pu­ściak, pró­bu­jąc wzbu­dzić w so­bie gniew, jed­nak za­miast niego czuła tylko co­raz więk­szy nie­po­kój.

5

Uszy ny­lo­no­wej siatki co­raz bar­dziej wrzy­nały się przez cienką rę­ka­wiczkę w dłoń. Kry­styna Sa­łaj­czyk przy­sta­nęła i prze­ło­żyła cię­żar do le­wej ręki. Nio­sła do domu bom­bo­nierkę z Go­plany, którą do­stała od klientki wdzięcz­nej za po­pchnię­cie urzę­do­wej sprawy, a także parę kilo wo­ło­wej ło­patki. Nie z mię­snego oczy­wi­ście, tylko za­ła­twio­nej od ku­zynki ze wsi.

Wes­tchnęła, pa­trząc, jak jej od­dech unosi się w mrok, roz­świe­tlony je­dy­nie męt­nym bla­skiem brud­nej la­tarni. W bra­mie naj­bliż­szej ka­mie­nicy ktoś się ku­lił; może zło­dziej, może je­den z tych nar­ko­ma­nów, o któ­rych czy­tała w ga­ze­tach, a może zwy­czaj­nie ja­kiś biedny mar­z­nący czło­wiek. Z któ­re­goś miesz­ka­nia do­bie­gał dźwięk roz­po­czy­na­ją­cego się Dzien­nika Te­le­wi­zyj­nego, ale poza tym ulica była ci­cha i pu­sta. Kry­styna tro­chę ża­ło­wała, że za­miast wra­cać z pracy od razu do domu, po­szła jesz­cze do fry­zjera, a po­tem na kawę. Za­nim się obej­rzała, zro­biło się na­prawdę późno. Jed­nak od­kąd zmarł jej mąż, nie bar­dzo lu­biła sie­dzieć sama w pu­stym miesz­ka­niu.

Przy­sta­nęła, by zła­pać od­dech. Do­tarła już do parku i te­raz ku­siła ją ścieżka skrę­ca­jąca w mrok, mię­dzy ośnie­żone drzewa. Za­zwy­czaj uni­kała tego skrótu – tyle się prze­cież sły­szało o na­pa­dach na sa­motne star­sze ko­biety – jed­nak siatka cią­żyła co­raz bar­dziej i Kry­styna wie­działa, że je­śli pój­dzie okrężną drogą, to spóźni się nie tylko na Dzien­nik, ale i na wie­czorny se­ans. A dziś był czwar­tek, w te­le­wi­zji pusz­czali Ko­brę. Uwiel­biała te przed­sta­wie­nia, wo­lała je od se­riali kry­mi­nal­nych, które cza­sem oka­zy­wały się zbyt bru­talne dla ko­goś, kto tak jak ona wy­star­cza­jąco na­pa­trzył się na śmierć w cza­sie wojny.

Ze­brała się na od­wagę i skrę­ciła do parku, jed­no­cze­śnie przy­śpie­sza­jąc kroku. Śnieg skrzy­piał pod jej bu­tami, księ­życ w pełni da­wał wy­star­cza­jąco dużo świa­tła, by wi­działa drogę. Po pra­wej mi­jała wzgó­rze, na któ­rym stał pa­łac daw­nych wła­ści­cieli tych ziem, zruj­no­wany po tym, jak w 1946 roku pod­pa­liła go opusz­cza­jąca Pol­skę Ar­mia Ra­dziecka. W dzień cza­sem bu­szo­wała tam miej­scowa dzie­ciar­nia, a wie­czo­rami pi­jaczki urzą­dzały li­ba­cje. Ale chyba nie te­raz, kiedy jest tak zimno? Nie, dzi­siaj po­winna być bez­pieczna. W my­ślach dzie­liła mięso – tyle a tyle dla Sta­sia, nieco mniej dla Bo­gusi, reszta dla Ma­riana. Ro­dzinę miała dużą: dwóch sy­nów, córka i sied­mioro, jak na ra­zie, wnu­cząt. Bom­bo­nierka oczy­wi­ście bę­dzie dla dzieci, choć Kry­styna sama na­brała na nią ochoty. Cza­sem na­cho­dziły ją nie­chrze­ści­jań­skie ma­rze­nia, z któ­rych po­tem się spo­wia­dała: „Oj­cze, wy­obra­żam so­bie, że sie­dzę przed te­le­wi­zo­rem i zja­dam całą bom­bo­nierkę cze­ko­ladka po cze­ko­ladce, aż w pu­dełku nic nie zo­staje”. Naj­więk­szy grzech, jaki po­tra­fiła so­bie przy­po­mnieć.

Do wyj­ścia z parku zo­stało kil­ka­dzie­siąt kro­ków, już wi­działa mię­dzy drze­wami świa­tła bloku, w któ­rym miesz­kała. Przy­sta­nęła raz jesz­cze, po­ło­żyła siatkę na śniegu i po­ru­szyła zdrę­twiałą dło­nią. Od wy­siłku cała się spo­ciła, ale wie­działa, że je­śli ro­ze­pnie płaszcz, prze­wieje ją, a wtedy prze­zię­bie­nie mu­ro­wane. W mroź­nym po­wie­trzu roz­le­gał się ci­chy jed­no­stajny dźwięk, który od­le­gle ko­ja­rzył się z la­tem, z pra­niem schną­cym na po­dwórku. Nic nie­po­ko­ją­cego, jed­nak Kry­styna ro­zej­rzała się od­ru­chowo. Czy jej się zda­wało, czy pod jed­nym z drzew...? Zmarsz­czyła brwi. Ciemny kształt po­mię­dzy ga­łę­ziami klonu do złu­dze­nia przy­po­mi­nał czło­wieka, ale było w nim coś nie­re­al­nego, jakby nie­zgod­nego z pra­wami fi­zyki. Może to tylko szar­pane wia­trem ko­nary uło­żyły się tak nie­ty­powo? Jed­nak im dłu­żej pa­trzyła, tym wię­cej szcze­gó­łów do­strze­gała: prze­chy­loną głowę, ręce bez­wład­nie zwi­sa­jące wzdłuż tu­ło­wia, stopy uno­szące się do­bre dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów nad zie­mią. Czło­wiek wy­da­wał się szy­bo­wać w po­wie­trzu, jed­nak Kry­styna ani przez chwilę nie miała wąt­pli­wo­ści, na co pa­trzy.

Sznur wi­sielca po­skrzy­py­wał ci­cho, gdy zła­pała siatkę i po­gnała w stronę oświe­tlo­nej ulicy, jakby go­niło ją stado dia­błów.

6

Była dzie­wiąta wie­czo­rem, kiedy za­dzwo­nił te­le­fon. Po­rucz­nik Adam Bo­gusz odło­żył wy­po­ży­czone z bi­blio­teki Sto lat sa­mot­no­ści i ode­brał.

– Mamy trupa – po­in­for­mo­wał la­ko­nicz­nie ma­jor Łasz­kie­wicz. – Ja­kiś dzie­ciak po­wie­sił się w parku.

– Po­dej­rze­wa­cie, że to nie sa­mo­bój­stwo?

– Nie, ale i tak trzeba spraw­dzić.

– Czy dziś dy­żuru nie ma Sta­szek?

– Ow­szem, ale córka mu się czymś struła i mu­siał ją za­wieźć na ostry dy­żur. Zo­sta­łeś ty.

W do­my­śle: sa­motny i z tego po­wodu za­wsze do dys­po­zy­cji.

– Po­śpiesz się, ta­kie sprawy są pa­skudne – do­dał Łasz­kie­wicz.

To z ko­lei zna­czyło, że na Adama spad­nie obo­wią­zek po­in­for­mo­wa­nia ro­dziny o śmierci dziecka. Ma­jor w ra­mach ra­dze­nia so­bie z „pa­skud­no­ścią” sprawy praw­do­po­dob­nie za­pa­rzy ko­lejną her­batę, do­leje do niej kro­plę albo dwie z trzy­ma­nej w biurku bu­telki, a po­tem do póź­nej nocy bę­dzie sie­dział w swoim ga­bi­ne­cie, uda­jąc za­pra­co­wa­nego.

„Ta­kim to do­brze”, po­my­ślał Bo­gusz, ale nie było w tym stwier­dze­niu praw­dzi­wej za­zdro­ści. Adam miał dwa­dzie­ścia sześć lat, rok wcze­śniej zo­stał prze­nie­siony z Wro­cła­wia. Od­kąd pa­mię­tał, za­wsze chciał pra­co­wać w wy­dziale za­bójstw, ma­rzyło mu się ści­ga­nie zbrod­nia­rzy i wy­kry­wa­nie skom­pli­ko­wa­nych zbrodni jak w se­rialu 07 zgłoś się, choć miał na tyle ro­zumu, żeby nie wspo­mnieć o tej in­spi­ra­cji pod­czas zda­wa­nia eg­za­minu do szkoły mi­li­cyj­nej.

Wy­jął gar­ni­tur z szafy, w któ­rej wszyst­kie ko­szule, spodnie i ma­ry­narki wi­siały równo jak od li­nijki, prze­cze­sał włosy w ma­lut­kiej, ale ide­al­nie czy­stej ła­zience. Ko­le­dzy cza­sem śmiali się z jego za­mi­ło­wa­nia do po­rządku. Nie ob­cho­dziło go to; wie­dział, że wart jest wię­cej niż wszy­scy ci pro­win­cjo­nalni gli­nia­rze ra­zem wzięci. Po­trze­bo­wał tylko oka­zji, żeby się wy­ka­zać.

Za­my­ka­jąc drzwi służ­bo­wej ka­wa­lerki, po­my­ślał, że sa­mo­bój­cza śmierć dziecka ra­czej nie sta­nie się taką oka­zją. Cóż, nie był na­iwny, miał prze­cież świa­do­mość, na co się pi­sze. Jak do­tąd wszyst­kie sprawy, nad któ­rymi pra­co­wał, oka­zy­wały się ża­ło­śnie nie­cie­kawe. Za­bój­stwa pod­czas al­ko­ho­lo­wych burd, po­bi­cia ze skut­kiem śmier­tel­nym czy tra­gicz­nie za­koń­czona kłót­nia przy po­dziale nie­le­gal­nie upo­lo­wa­nego je­le­nia – to był mniej wię­cej stan­dard tego, z czym mu­siał się zma­gać. Naj­cie­ka­wiej za­po­wia­dała się sprawa szewca, który pew­nego wie­czoru przy­szedł do domu tak pi­jany, że bez pro­te­stów zjadł na ko­la­cję bi­gos wy­mie­szany z trutką na szczury w pro­por­cji je­den do jed­nego. Jed­nak we­zwana na ko­mendę żona przy­znała się, za­nim Bo­gusz zdą­żył wpi­sać do pro­to­kołu jej na­zwi­sko, po czym wy­buch­nęła pła­czem. Wciąż ją pa­mię­tał, cho­wa­jącą twarz za kwie­ci­stą spód­nicą, którą pod­cią­gnęła tak wy­soko, że wi­dać było sprane majtki po­mię­dzy pulch­nymi udami. Nie dało jej się uci­szyć, po­mo­gło do­piero we­zwa­nie le­ka­rza ze środ­kiem uspo­ka­ja­ją­cym. Kiedy ją wy­pro­wa­dzano, była cała za­smar­kana, a Bo­gusz czuł coś po­śred­niego po­mię­dzy roz­cza­ro­wa­niem a nie­sma­kiem.

Gdy par­ko­wał swo­jego ma­lu­cha, z da­leka wi­dział bły­ska­jące w mroku świa­tła ka­retki, która ja­kimś cu­dem zdo­łała prze­je­chać po wą­skiej alejce. Zbie­go­wi­ska na szczę­ście nie było, choć po­mię­dzy drze­wami krę­ciło się paru ga­piów z po­bli­skich blo­ków, bez więk­szego prze­ko­na­nia od­ga­nia­nych przez sier­żanta Krupę. Ciało le­żało na no­szach do po­łowy wsu­nię­tych do ka­retki, obok le­karz z po­go­to­wia pa­lił pa­pie­rosa i przy­tu­py­wał dla roz­grzewki.

Bo­gusz spoj­rzał w siną, spuch­niętą twarz trzy­na­sto- czy czter­na­sto­let­niego chłopca. Na jego szyi wciąż tkwił za­wią­zany sznur, wy­glą­da­jący te­raz jak upiorny kra­wat.

– Mogę go za­brać? – Le­karz rzu­cił w śnieg nie­do­pa­łek pa­pie­rosa.

– Od­ciął go pan? – za­py­tał po­rucz­nik.

– Pew­nie.

– Nie wolno – po­uczył Bo­gusz. – Do­póki nie usta­limy przy­czyny śmierci, to jest po­ten­cjalne miej­sce zbrodni, ro­zu­mie pan? Nie można ni­czego ru­szać.

– Pa­nie, ja­kiej zbrodni? Toż on sam ten sznur przez ga­łąź prze­rzu­cił. A ja chcia­łem dzie­ciaka ra­to­wać, była szansa, że jesz­cze dy­cha. To moja praca.

Bo­gusz za­ci­snął szczęki i w my­ślach po­li­czył do pię­ciu.

– W ta­kim ra­zie niech pan przy­naj­mniej po­każe, gdzie wi­siał.

Le­karz pod­szedł do jed­nego z drzew, a po­rucz­nik omiótł je świa­tłem la­tarki. Zwi­sa­jący z ga­łęzi ka­wa­łek sznura ko­ły­sał się w po­dmu­chach wia­tru, na ko­rze tuż nad zie­mią wi­dać było ślady błota. Chło­pak roz­my­ślił się w ostat­niej chwili i pró­bo­wał zna­leźć punkt opar­cia, a może to wcale nie było sa­mo­bój­stwo? Bo­gusz po­czuł dreszcz pod­nie­ce­nia, ale wra­że­nie szybko mi­nęło. Roz­są­dek pod­po­wia­dał, że na­sto­la­tek to naj­praw­do­po­dob­niej ofiara szkol­nych pro­ble­mów albo nie­odwza­jem­nio­nej mi­ło­ści. Dzieci w tym wieku ła­two de­cy­dują się na ra­dy­kalne roz­wią­za­nia.

Da­lej świa­tło la­tarki wy­ło­wiło po­rzu­cony mię­dzy drze­wami tor­ni­ster.

– Może pan je­chać. – Po­rucz­nik mach­nął na le­ka­rza, po czym zaj­rzał do teczki.

Zna­lazł parę ze­szy­tów z oślimi uszami, naj­wy­raź­niej nie­czę­sto uży­wane pod­ręcz­niki do ma­te­ma­tyki, pol­skiego i bio­lo­gii, za­tłusz­czony pa­pie­rek po dru­gim śnia­da­niu i dwie gumy ba­lo­nowe. Z kie­szeni wy­jął szkolną le­gi­ty­ma­cję, z któ­rej spo­glą­dało zdję­cie krótko ostrzy­żo­nego chło­paka z po­nurą miną. Bo­gusz w świe­tle la­tarki od­czy­tał ad­res i we­zwał Krupę.

– Kto go zna­lazł? – za­py­tał.

– Ko­bieta, która szła skró­tem przez park. Spi­sa­łem dane i ode­sła­łem ją do domu. Mieszka nie­da­leko.

Krupa stał cier­pli­wie, cze­ka­jąc na dal­sze po­le­ce­nia. Cerę miał szarą, oczy za­pad­nięte, kurtka mun­du­rowa wi­siała na nim jak na stra­chu na wró­ble. Ostat­nio nie tylko mocno schudł, ale też jakby po­sta­rzał się o dzie­sięć lat. Bo­gusz po­dej­rze­wał ja­kąś cho­robę albo pro­blemy ro­dzinne, jed­nak nie za­mie­rzał py­tać. Wy­star­czało mu, że sier­żant na­dal wy­ko­nuje swoje obo­wiązki.

– Po­jadę za­wia­do­mić ro­dzi­ców chło­paka, a ty do­pil­nuj tu wszyst­kiego.

7

Przy Rze­mieśl­ni­czej stały cztery iden­tyczne przed­wo­jenne ka­mie­nice. Na czte­rech po­dwór­kach cztery ozdo­bione śnieżną czapą trze­paki, obok pia­skow­nica i huś­tawka po­skrzy­pu­jąca ci­cho w po­dmu­chach wia­tru. Bo­gusz od­na­lazł wła­ściwy blok. W śmiet­niku bu­szo­wał bez­pań­ski pies, z jed­nego z miesz­kań do­bie­gały od­głosy mał­żeń­skiej kłótni, gdzieś zbyt gło­śno grał te­le­wi­zor. Pod nu­me­rem 5 pa­liło się świa­tło, a pani Ka­pu­ściak otwo­rzyła, gdy tylko za­dzwo­nił, jakby cze­kała przy drzwiach. Drobna, za­nie­dbana ko­bieta w spło­wia­łym far­tu­chu wy­glą­dała na star­szą, niż można by się spo­dzie­wać po matce czter­na­sto­latka.

Na wi­dok ob­cego męż­czy­zny jej oczy roz­sze­rzyły się w na­głym zro­zu­mie­niu. Bo­gusz wi­dy­wał już ta­kie re­ak­cje – ko­biety za­wsze miały lep­szą in­tu­icję niż męż­czyźni, zwłasz­cza gdy cho­dziło o dzieci.

– Woj­tek? – za­py­tała bez tchu.

Za­to­czyła się na ścianę, kiedy jej po­wie­dział. Po­rucz­nik przez chwilę bał się, że ko­bieta ze­mdleje, ale na szczę­ście po­ja­wił się mąż, który zła­pał ją za ra­mię, od­pro­wa­dził do po­koju i po­sa­dził na ka­na­pie. Bo­gusz wszedł za nimi. Płacz Ilony Ka­pu­ściak przy­po­mi­nał sko­wyt ran­nego zwie­rzę­cia, po­mię­dzy spa­zma­tycz­nymi szlo­chami le­d­wie dało się roz­róż­nić słowa.

– Skąd pan wie, że to Woj­tek? – rzu­cił męż­czy­zna agre­syw­nie, jed­no­cze­śnie groź­nym spoj­rze­niem od­ga­nia­jąc bliź­nięta, które za­cie­ka­wione zaj­rzały przez uchy­lone drzwi.

Ko­bieta ucze­piła się na­dziei.

– Może to inny chło­pak? Mój ni­gdy by tego nie zro­bił! Wojtka trzeba szu­kać, pan jest z mi­li­cji, niech pan go znaj­dzie!

Po­rucz­nik wy­jął z kie­szeni szkolną le­gi­ty­ma­cję i po­dał jej bez słowa. Krzyk­nęła, aż w dru­gim po­koju obu­dziło się i roz­pła­kało nie­mowlę. Po chwili w progu po­ja­wiła się ro­ze­spana dziew­czyna z dziec­kiem na rę­kach.

– Czy Woj­tek miał ja­kieś pro­blemy? – za­py­tał Bo­gusz. – W szkole? W domu?

– Pro­blemy? – Jó­zef Ka­pu­ściak wy­glą­dał tak, jakby słowa z tru­dem do niego do­cie­rały. – Mówi pan, że niby to przez nas się za­bił?

– Ni­czego ta­kiego nie po­wie­dzia­łem.

– Chcę zo­ba­czyć mo­jego synka – oznaj­miła matka to­nem, który za­po­wia­dał, że lada mo­ment znów za­cznie krzy­czeć.

Ka­pu­ściak po­czer­wie­niał. Po­rucz­nik pa­trzył, jak wście­kłość prze­bija się przez war­stwę oszo­ło­mie­nia, jak męż­czy­zna chwyta się jej, żeby uciec przed roz­pa­czą. Wresz­cie oj­ciec chłopca wstał. Mu­siał wa­żyć do­bre sto kilo, z czego więk­szość sta­no­wił tłuszcz, ale było też sporo mię­śni.

– Wy­noś się pan – po­wie­dział, mru­żąc oczy. – Wy­noś się pan, za­nim stracę cier­pli­wość.

– Może pan po­nieść kon­se­kwen­cje ta­kiego zwra­ca­nia się do przed­sta­wi­ciela wła­dzy – ostrzegł chłodno Bo­gusz.

Do­tąd mil­cząca młoda ko­bieta ła­god­nie do­tknęła jego ra­mie­nia. Dziecko na jej rę­kach już się uspo­ko­iło i pa­trzyło te­raz z za­in­te­re­so­wa­niem w ciem­nych oczach.

– Le­piej bę­dzie, je­śli pan już pój­dzie – po­wie­działa. – Zajmę się mamą i tatą.

Po­rucz­nik wstał z ocią­ga­niem. Dziew­czyna od­pro­wa­dziła go do drzwi.

– Czy mama... Czy bę­dziemy mo­gli go zo­ba­czyć? – za­py­tała.

– Naj­pierw le­karz musi usta­lić przy­czynę śmierci. Upew­nić się, czy to było sa­mo­bój­stwo.

Po­trzą­snęła głową.

– Nie mogę w to uwie­rzyć. Woj­tek miał pro­blemy w szkole, pew­nie, ale wcale nie więk­sze niż za­zwy­czaj. Poza tym ostat­nio...

– Tak? – Spoj­rzał na nią.

Z głębi miesz­ka­nia wciąż do­cho­dził płacz, z po­miesz­cze­nia, które chyba było kuch­nią, wyj­rzał za­cie­ka­wiony chło­piec, a po­tem drugi, iden­tyczny.

Ści­szyła głos do szeptu.

– Ostat­nio jakby się bał, ale jed­no­cze­śnie wy­da­wał się pod­nie­cony, ro­zu­mie pan? Pra­wie szczę­śliwy. Szcze­rze mó­wiąc, dawno nie wi­dzia­łam go ta­kiego.

– Py­tała pani, o co cho­dzi?

– Nie, zresztą i tak by mi nie po­wie­dział. Woj­tek był tro­chę... po­wolny. Nie­zbyt by­stry, dla­tego dzieci w szkole się z niego śmiały.

Wy­stra­szony i jed­no­cze­śnie szczę­śliwy? Po­rucz­nik za­sta­na­wiał się nad tym, zmie­rza­jąc w stronę ma­lu­cha. Co mo­gło wy­wo­łać taką re­ak­cję u „po­wol­nego” czter­na­sto­latka? Czy Woj­tek wpa­ko­wał się w kło­poty i nie za­uwa­żył, kiedy sy­tu­acja go prze­ro­sła?

8

Ma­ria wie­działa, że stało się coś złego, od razu gdy tylko w pią­tek rano we­szła do po­koju na­uczy­ciel­skiego. Ja­dzia Siw­czyk była wy­raź­nie zszo­ko­wana, Ewa Ba­ran i Ala Da­nie­lew­ska, dwie naj­młod­sze na­uczy­cielki, szep­tały w ką­cie jak para uczen­nic, Ka­rol ner­wowo pa­lił pa­pie­rosa, a Sta­sia bez więk­szego po­wo­dze­nia usi­ło­wała spra­wiać wra­że­nie sto­sow­nie smut­nej. Wła­śnie ona po­in­for­mo­wała Ma­rię, że Woj­tek nie żyje.

– Ry­siek po­szedł już po­wia­do­mić jego klasę – do­dała. – Dy­rek­torka po­wie­działa, żeby pu­ścić ich do domu, i tak nic dzi­siaj nie bę­dzie z na­uki. Poza tym za chwilę przy­je­dzie tu czło­wiek z mi­li­cji. Chcą wie­dzieć, czy Woj­tek miał pro­blemy w szkole.

– Niech się przy­zna ten, który ostat­nio po­sta­wił mu dwóję – rzu­cił Ka­rol.

Ja­dzia skrzy­wiła się z nie­sma­kiem, po­zo­stali zi­gno­ro­wali żart.

Ma­ria stała i słu­chała. Re­nia Ba­naś­kie­wicz wspo­mniała coś o kło­po­tach, ja­kie będą mieli, je­śli okaże się, że Woj­tek rze­czy­wi­ście po­wie­sił się z po­wodu złych stopni. Ka­rol uspo­ka­jał, że w ta­kich przy­pad­kach trudno dojść do tego, co skło­niło ucznia do sa­mo­bój­stwa, za­zwy­czaj po­wo­dów jest wię­cej, nie tylko szkoła, a poza tym, na li­tość bo­ską, nikt tego chło­paka nie drę­czył. Oceny miał ade­kwatne do umie­jęt­no­ści, trudno prze­cież, żeby na wszelki wy­pa­dek roz­czu­lać się nad każ­dym le­niem i nie­udacz­ni­kiem.

– Ma­rio, do­brze się czu­jesz? – spy­tała na­gle Ala, ru­dawa blon­dy­neczka z za­dar­tym no­sem i fry­zurą na pa­zia.

– Tak – od­parła Ma­ria, po czym od­wró­ciła się i wy­szła z po­koju.

W ła­zience ochla­pała po­liczki, a po­tem za­mknęła się w ka­bi­nie i usia­dła na se­de­sie. Dy­go­tała, jakby za­raz miała się roz­paść. Co się z nią działo? „Woj­tek nie żyje”, po­wta­rzała, ale to nie miało sensu, po­szcze­gólne słowa wy­da­wały się wy­bla­kłe, wy­prane ze zna­cze­nia. Nie żyje, nie żyje. Roz­ma­wiał z nią, chciał pro­sić o po­moc, a po­tem się za­bił. My­śli się rwały i wciąż wra­cały do tego sa­mego.

Nie żyje, nie żyje.

„Mo­ja­wi­na­mo­ja­wi­na­mo­ja­wina”.

– Je­steś tam?

Pu­ka­nie do drzwi i za­nie­po­ko­jony głos Ali otrzeź­wiły ją na tyle, że zdo­łała od­po­wie­dzieć:

– Tak.

– Do­brze się czu­jesz?

– Tak, już wy­cho­dzę.

Uda­wać – w tym była do­bra. Że nie wstaje każ­dego ranka z wra­że­niem, jakby przy­tła­czał ją cię­żar nie do znie­sie­nia, że w jej pa­mięci nie ma dziur... Roz­kle­jała się, gdy była sama, w obec­no­ści lu­dzi po­tra­fiła po­zbie­rać się na tyle, by przy­naj­mniej spra­wiać wra­że­nie nor­mal­nej. Za­zwy­czaj po­tra­fiła.

– Strasz­nie je­steś blada. – Ali­cja do­tknęła jej po­liczka. – Po­dobno ła­pie cię grypa?

– Tak.

– Słu­chaj, je­śli chcesz iść do domu, to idź, ja­koś cię wy­tłu­ma­czę. Po­wiem, że za­czę­łaś rzy­gać, albo coś w tym ro­dzaju. Dzi­siaj i tak wszyst­kie lek­cje będą na pół gwizdka.

– Zro­bisz to?

Roz­są­dek pod­po­wia­dał, że po­mysł nie jest naj­lep­szy: je­śli te­raz uciek­nie, wszy­scy za­czną się za­sta­na­wiać dla­czego. Ale prze­cież wbrew temu, co szep­tało jej su­mie­nie, nie była ni­czemu winna. Na­wet nie wpi­sała Wojt­kowi tej cho­ler­nej dwói z kart­kówki!

– Ja­sne.

Osta­tecz­nie jed­nak po­kusa zna­le­zie­nia się w domu, z dala od ob­ser­wu­ją­cych lu­dzi, oka­zała się nie do od­par­cia.

– Dzięki.

Ala ob­jęła ją. Była młod­sza i niż­sza o głowę, a mimo to w tym ge­ście było coś mat­czy­nego. Jej włosy pach­niały dzie­cię­cym szam­po­nem. Nie­przy­zwy­cza­jona do ta­kich po­ufa­ło­ści ze strony nie­mal ob­cej osoby Ma­ria ze­sztyw­niała.

– Idź.

Cze­ka­jąc na au­to­bus, sta­rała się upo­rząd­ko­wać my­śli. Woj­tek chciał ją o coś pro­sić, to prawda, jed­nak nie po­tra­fił wy­du­sić z sie­bie słowa, a ona prze­cież za­de­kla­ro­wała, że po­może mu, je­śli tylko bę­dzie mo­gła.

„Tak, ale ja­kim to­nem to po­wie­dzia­łaś?”, pod­su­nął zło­śliwy gło­sik w jej gło­wie. Ta­kie dzieci jak Woj­tek po­trze­bo­wały czasu, żeby się otwo­rzyć. Na­le­żało po­stę­po­wać z nimi cier­pli­wie i ła­god­nie, broń Boże nie po­ga­niać. Ma­ria do­sko­nale o tym wie­działa, a mimo to jej: „Po­mogę, ale naj­pierw mu­szę wie­dzieć, co się dzieje”, za­brzmiało, jakby w isto­cie mó­wiła: „Mów, o co cho­dzi, bo nie mam czasu”.

Jęk­nęła, ku­ląc się na sie­dze­niu roz­kle­ko­ta­nego ika­rusa. Z dru­giej strony, kto po­wie­dział, że Woj­tek chciał pro­sić o coś waż­nego? Ma­ria nie na­le­żała do jego ulu­bio­nych na­uczy­cie­lek – o ile w ogóle ko­goś ta­kiego miał – czemu więc miałby wy­brać na po­wier­nika aku­rat ją? Może chciał po­pro­sić o coś zwy­czaj­nego, na przy­kład żeby nie wpi­sy­wała mu złej oceny?

Tylko że to nie tłu­ma­czyło tego dzi­wacz­nego ry­sunku... Dla­czego czter­na­sto­la­tek, za­py­tany, kto jest głów­nym bo­ha­te­rem Sy­zy­fo­wych prac, na­ry­so­wał czwórkę dzieci w le­sie? „Bo Że­rom­ski nic go nie ob­cho­dził”, od­po­wie­działa sama so­bie. Woj­tek praw­do­po­dob­nie na­wet nie wie­dział, kto to jest. Ob­cho­dziły go te dzieci. Jego przy­ja­ciele: Pa­weł, Ja­sna i ten trzeci, jak on się na­zy­wał? Ma­ria nie po­tra­fiła so­bie przy­po­mnieć. Woj­tek mógł ich na­ry­so­wać od­ru­chowo, nu­dząc się w cza­sie lek­cji; ucznio­wie czę­sto ba­zgrali po ze­szy­tach czy kart­kach. Ale chło­pak ni­gdy wcze­śniej tego nie ro­bił, może więc cho­dziło o coś in­nego?

„Pani wie”, po­wie­dział.

Co ta­kiego wie­działa Ma­ria?

Do­tarła do domu, otwo­rzyła furtkę. Czarny ko­cur pa­trzył na nią z na­dzieją spod oszro­nio­nej śliwy.

– Nie te­raz – mruk­nęła.

W przed­po­koju zdjęła płaszcz i buty. Po­winna wy­ko­rzy­stać nie­spo­dzie­wa­nie wolne po­po­łu­dnie, zro­bić tyle rze­czy... Naj­pierw jed­nak mu­siała tro­chę od­po­cząć.

Usia­dła na tap­cza­nie i przy­mknęła oczy. Py­ta­nia wciąż wi­ro­wały jej w gło­wie, a jed­no­cze­śnie ogar­nęła ją nie­od­parta sen­ność. Naj­chęt­niej prze­spa­łaby całe to za­mie­sza­nie, całe po­czu­cie winy, i obu­dziła się, gdy bę­dzie po wszyst­kim.

Je­śli te­raz się po­łoży, ry­zy­kuje, że wsta­nie kilka go­dzin póź­niej zu­peł­nie roz­bita, a w nocy nie zmruży oka. Trudno, po­my­ślała, wsu­wa­jąc się pod zimny koc. Dom jesz­cze ni­gdy nie wy­da­wał jej się rów­nie pu­sty i nie­przy­ja­zny. Za­mknęła oczy, ale wciąż go wi­działa, na­pie­ra­jącą na nią po­sępną obec­ność sta­rych mu­rów, tak cięż­kich, że z tru­dem mo­gła od­dy­chać.

9

Adam Bo­gusz zna­lazł na biurku ra­port przy­go­to­wany przez sier­żanta Krupę i prze­czy­tał go, po­pi­ja­jąc mocną, słodką ara­bicę. Po­rucz­nik nie miał po­ję­cia, jak nie­dawno za­trud­niona se­kre­tarka spraw­dza się przy od­bie­ra­niu te­le­fo­nów, ale wie­dział już, że dziew­czyna pa­rzy świetną kawę.

Oj­ciec Wojtka pra­co­wał w fa­bryce kon­serw. Za­czy­nał jako ro­bot­nik przy ta­śmie, a po paru la­tach – kiedy dał się prze­ko­nać i za­pi­sał do par­tii – awan­so­wał na kie­row­nika zmiany, matka zaj­mo­wała się do­mem. Star­sza sio­stra prze­rwała na­ukę w tech­ni­kum, żeby wyjść za mąż i uro­dzić dziecko, dwójka młod­szych braci, bliź­nia­ków, cho­dziła do tej sa­mej pod­sta­wówki co sa­mo­bójca; sio­stra zresztą też ją skoń­czyła parę lat wcze­śniej.

Jó­zef Ka­pu­ściak naj­wy­raź­niej lu­bił trzy­mać sy­nów i córkę krótko, bo, jak wy­znał przy­ci­śnięty wu­efi­sta, cała czwórka od czasu do czasu zja­wiała się w szkole z na­der wy­mow­nymi si­nia­kami. Poza tym jed­nak wy­da­wał się przy­zwo­itym czło­wie­kiem: nie pił, nie awan­tu­ro­wał się, pie­nią­dze przy­no­sił do domu. Żadna in­te­lek­tu­alna elita, po pro­stu po­rządna ro­bot­ni­cza ro­dzina, ja­kich wiele w oko­licy, nie­zbyt bo­gata, ale też nie biedna. Nikt nie miał za­tar­gów z pra­wem, młodsi sy­no­wie w prze­ci­wień­stwie do star­szego uczyli się nie­źle i była szansa, że do­brną na­wet do ma­tury.

Bo­gusz za­pa­lił pa­pie­rosa. Ka­pu­ścia­ko­wie wy­da­wali się cał­ko­wi­cie prze­ciętni – żad­nych mrocz­nych ta­jem­nic, nic, co by ich wy­róż­niało. W ta­kich ro­dzi­nach oczy­wi­ście też zda­rzały się tra­ge­die. Może jedna dwója wię­cej i strach przed oj­cow­skim pa­sem prze­lały czarę go­ry­czy, może Wojtka wy­śmiała ładna dziew­czyna... Nic nie­zwy­kłego.

Się­gnął po zdję­cia, które zro­bił w parku, gdy na­stał dzień. Mi­li­cyj­nego fo­to­grafa wo­lał nie wzy­wać – do­piero ko­le­dzy mie­liby uży­wa­nie, że przej­muje się zwy­kłym sa­mo­bój­stwem. Roz­ło­żył je, spy­cha­jąc szklankę po ka­wie na drugą stronę biurka, tę za­gra­coną, przy któ­rej za­zwy­czaj sie­dział nie­obecny te­raz ka­pi­tan Sta­ni­sław Krauze.

Na zdję­ciach wi­dać było brudne ślady na naj­niż­szej ga­łęzi – Woj­tek praw­do­po­dob­nie wspiął się, żeby za­wią­zać sznur wy­żej, a po­tem sko­czyć. Błoto zna­czyło też pień na wy­so­ko­ści stóp wi­szą­cego chłopca. Ko­na­jąc, ko­pał w drzewo czub­kami bu­tów? W tym też nie było nic dziw­nego – sa­mo­bójcy rzadko umie­rali spo­koj­nie.

Źle mu szło w szkole, ko­le­dzy się z niego wy­śmie­wali, a oj­ciec go bił. W do­datku aku­rat tego dnia miał przy so­bie ka­wa­łek sznura, bo na za­ję­ciach tech­nicz­nych ro­bili pod­wie­szany kwiet­nik.

Ide­alny mo­tyw, ide­alna oka­zja.

Dla­czego więc Bo­gusz od­no­sił wra­że­nie, że coś tu nie pa­suje?

„Była szansa, że jesz­cze dy­cha”, po­wie­dział le­karz.

Po­rucz­nik zna­lazł w no­tat­kach Krupy na­zwi­sko, po czym się­gnął do sto­ją­cego na biurku te­le­fonu i wy­brał nu­mer szpi­tala.

– Po­rucz­nik Adam Bo­gusz z ko­mendy miej­skiej. Chcę roz­ma­wiać z dok­to­rem Ja­sia­kiem; wczo­raj miał dy­żur na po­go­to­wiu.

Mu­siał po­cze­kać do­bre pięć mi­nut, ale wresz­cie w słu­chawce roz­legł się zna­jomy głos.

– Ja­siak, słu­cham.

– Po­rucz­nik Bo­gusz. Spo­tka­li­śmy się przy tym po­wie­szo­nym chło­paku. Może mi pan po­wie­dzieć, kiedy zmarł?

– Od tego to jest pa­to­log, nie ja...

– Wiem. – Po­rucz­nik sta­rał się za­cho­wać spo­kój. – Wy­star­czy mi mniej wię­cej. Mógł tam wi­sieć kilka go­dzin?

– Na tym mro­zie? Żar­tuje pan? Kiedy go od­ci­na­łem, był jesz­cze cie­pły. Pięt­na­ście–dwa­dzie­ścia mi­nut wcze­śniej i chło­paka da­łoby się od­ra­to­wać.

– Dzię­kuję.

Bo­gusz za­my­ślił się. Woj­tek urwał się ze szkoły po trze­ciej lek­cji, czyli około je­de­na­stej. Po­tem ża­den na­uczy­ciel już go nie wi­dział, co zresztą ni­kogo spe­cjal­nie nie zdzi­wiło. Chło­pak po­wie­sił się w parku osiem go­dzin póź­niej.

Co ro­bił przez cały ten czas? Krą­żył po mie­ście i prze­ży­wał ko­lejną szkolną po­rażkę? Moż­liwe, choć żad­nej złej oceny w tym dniu nie do­stał – Bo­gusz upew­nił się, prze­glą­da­jąc dzien­nik. Je­śli więc Wojtka spo­tkała nie­przy­jem­ność, mu­siało to być coś... bar­dziej oso­bi­stego. Może znowu ktoś go wy­śmiał, może któ­ryś z na­uczy­cieli rzu­cił o jedną nie­przy­jemną uwagę za dużo, a po­tem bał się przy­znać albo zwy­czaj­nie uznał, że to nie ma zna­cze­nia. Moż­liwe też, że nie wy­da­rzyło się nic szcze­gól­nego, dzień jak co dzień, tyle że aku­rat wczo­raj coś pę­kło i chło­piec do­szedł do wnio­sku, że nie znie­sie dłu­żej ta­kiego ży­cia.

„Jakby się bał, ale jed­no­cze­śnie wy­da­wał się pod­nie­cony”, po­wie­działa Agata Ne­lec.

Po­rucz­nik wstał, prze­szedł pół ko­ry­ta­rza i za­stu­kał do ga­bi­netu Łasz­kie­wi­cza. Ma­jor pod­niósł wzrok znad roz­ło­żo­nej ga­zety. Był to si­wo­włosy męż­czy­zna o szla­chet­nych ry­sach rzym­skiego se­na­tora, które po­woli, lecz nie­ubła­ga­nie gi­nęły pod na­po­rem tłusz­czu i roz­cza­ro­wań jak za­le­wana przy­pły­wem plaża. Łasz­kie­wicz wie­lo­krot­nie sta­rał się o awans i prze­nie­sie­nie do ja­kie­goś więk­szego mia­sta, ale za każ­dym ra­zem z róż­nych po­wo­dów mu od­ma­wiano. Jesz­cze do nie­dawna przyj­mo­wał te po­rażki z hu­mo­rem, a po kie­liszku albo dwóch snuł plany cze­ka­ją­cej go świe­tla­nej przy­szło­ści. Ostat­nio jed­nak za­czął się pod­da­wać. Na­dal spę­dzał na ko­men­dzie nie­mal każdą wolną chwilę, lecz jego ak­tyw­ność co­raz bar­dziej wy­glą­dała na po­zo­ro­waną. W ciągu tych po­nu­rych je­sien­nych i zi­mo­wych mie­sięcy Bo­gusz czę­ściej wi­dy­wał go czy­ta­ją­cego z no­gami na biurku albo po­pi­ja­ją­cego za­pra­wioną ko­nia­kiem her­batę niż przy uczci­wej pracy. Ow­szem, ma­jor wciąż no­sił nie­na­gan­nie od­pra­so­wany mun­dur – na­wet je­śli ten nieco opi­nał się na za­okrą­glo­nej syl­wetce – a w ra­zie po­trzeby po­tra­fił po­sta­wić pod­wład­nych do pionu, jed­nak w jego ga­bi­ne­cie da­wało się wy­czuć wy­raźny ślad re­zy­gna­cji, czego sym­bo­lem był nie­zmie­niony od pię­ciu lat por­tret Edwarda Gierka wi­szący nad biur­kiem.

– Ja w spra­wie tego chło­paka, wi­sielca – za­czął Bo­gusz. – Chciał­bym opu­bli­ko­wać ogło­sze­nie, żeby zgła­szali się do nas lu­dzie, któ­rzy wi­dzieli go mię­dzy 11.00 a 19.30.

– Czy jest coś, co su­ge­ruje, że to nie było sa­mo­bój­stwo?

Po­rucz­nik miał ochotę skła­mać.

– Nie, pa­nie ma­jo­rze – po­wie­dział z ocią­ga­niem. – Ale jego mo­tywy... nie są ja­sne.

– Adam. – Brwi Łasz­kie­wi­cza po­wę­dro­wały w górę, a po­nie­waż były znacz­nie ciem­niej­sze niż sre­brzy­ste włosy, spra­wiały wra­że­nie po­ma­lo­wa­nych kredką. Ma­jor, na­wet w swo­ich naj­lep­szych cza­sach, wy­glą­dał tro­chę jak te­atralny ak­tor. – To biedny pół­głó­wek, z któ­rego pół Mgiel­nicy, włącz­nie z jego wła­snym oj­cem, zro­biło so­bie wo­rek tre­nin­gowy. Na miej­scu dzie­ciaka za­bił­bym się dawno temu.

– Jego sio­stra twier­dzi, że chło­pak ostat­nio za­cho­wy­wał się ina­czej. Nie był przy­gnę­biony, a wręcz prze­ciw­nie, jakby pod­eks­cy­to­wany, choć też wy­stra­szony.

Łasz­kie­wicz wes­tchnął.

– Kiedy bę­dziesz w moim wieku – jego pro­tek­cjo­nalny ton strasz­nie draż­nił Adama – bę­dziesz wie­dział, że we­dług ro­dziny sa­mo­bójcy za­wsze są ja­cyś „inni” przed śmier­cią. Zmy­ślają po fak­cie, ro­zu­miesz? Są­dzą, że po­winni coś za­uwa­żyć, więc wy­daje im się, że rze­czy­wi­ście za­uwa­żyli. Zresztą rób, jak uwa­żasz.

– Dzię­kuję.

„Naj­pierw jed­nak na­uczy­cielka – my­ślał po­rucz­nik, zmie­rza­jąc w stronę par­kingu. – Ta, która tak na­gle się roz­cho­ro­wała”. Wła­śnie po lek­cji z nią chło­pak wy­szedł ze szkoły. To mo­gło mieć zna­cze­nie.

Za­pi­sał jej ad­res: osie­dle Je­lonki, Por­ce­la­nowa 41.

Pię­trowy do­mek stra­szył odła­żącą farbą, nie­wielki ogró­dek na­wet pod czapą śniegu wy­glą­dał na za­nie­dbany. Po­rucz­nik pchnął furtkę, która otwo­rzyła się z ci­chym skrzyp­nię­ciem. W krza­kach coś miauk­nęło i po­mię­dzy bez­list­nymi ga­łę­ziami bły­snęły oczy. Kot, tak czarny, że miej­scowe sta­ruszki mu­siały szcze­rze go nie­na­wi­dzić. Zwie­rzę od­pro­wa­dziło go­ścia nie­uf­nym spoj­rze­niem, gdy wcho­dził po schod­kach. Bo­gusz za­dzwo­nił. W miesz­ka­niu roz­legł się ter­ko­tliwy dźwięk, brzmiący, jakby od­bi­jał się głu­cho od pustki. Po­rucz­nik cze­kał cier­pli­wie, od czasu do czasu wdu­sza­jąc przy­cisk, i kiedy już do­szedł do wnio­sku, że Ma­rii Le­nar­czyk na­prawdę nie ma, usły­szał od­głos ci­chych kro­ków. Po chwili drzwi uchy­liły się, szczęk­nął na­prę­żony łań­cuch.

– Po­rucz­nik Adam Bo­gusz – przed­sta­wił się. – Mogę za­jąć pani chwilę?

Ko­bieta zdjęła łań­cuch i otwo­rzyła sze­rzej. Bo­gusz oce­nił jej wy­gląd: wy­soka, ciem­no­włosa, po trzy­dzie­stce. Chuda, ale z sze­ro­kimi bio­drami i kwa­dra­to­wymi ra­mio­nami. Było w niej coś mę­skiego, może przez te ra­miona albo przez krótką fry­zurę i brak ma­ki­jażu. Mru­gała, jakby ją obu­dził, i spra­wiała wra­że­nie nie­zbyt przy­tom­nej.

– Mogę wejść? Mam na­dzieję, że nie prze­szka­dzam.

Do­piero po chwili od­su­nęła się, ro­biąc mu przej­ście. Po­szedł za nią do po­koju, w któ­rym było zimno jak w psiarni. Usiadł w fo­telu, Ma­ria Le­nar­czyk za­jęła miej­sce na tap­cza­nie. Nie za­pro­po­no­wała her­baty ani kawy, nie za­py­tała, po co przy­szedł.

– Po­dobno jest pani chora?

Za­wa­hała się, ale wresz­cie ski­nęła głową. Przez mo­ment za­sta­na­wiał się, czy ko­bieta nie wzięła ja­kichś środ­ków uspo­ka­ja­ją­cych, ale do­szedł do wnio­sku, że chyba nie – w każ­dym ra­zie źre­nice miała nor­malne. Może rze­czy­wi­ście zła­pała ją pa­skudna grypa.

– Chcia­łem po­roz­ma­wiać o Wojtku Ka­pu­ściaku. Miała z nim pani wczo­raj lek­cję pol­skiego?

– Tak. – Mó­wiła z tru­dem, jakby mu­siała siłą prze­py­chać słowa przez gar­dło. Jej dło­nie le­żały na kocu; duże, mę­skie, za­czer­wie­nione od mrozu.

– Czy wy­da­rzyło się coś szcze­gól­nego? Coś, co mo­głoby po­pchnąć chłopca do sa­mo­bój­stwa?

– Po­pro­si­łam, żeby zo­stał po lek­cji.

– Dla­czego? – Miał wra­że­nie, że każde zda­nie musi z niej wy­dzie­rać. Bar­dzo go to iry­to­wało.

Ode­tchnęła, naj­wy­raź­niej zbie­ra­jąc siły. Da­lej mó­wiła już nieco płyn­niej:

– W środę ucznio­wie pi­sali spraw­dzian z lek­tury. Woj­tek od­dał pu­stą kartkę. Chcia­łam z nim po­roz­ma­wiać.

– Krzy­czała pani? Po­wie­działa mu coś nie­mi­łego?

Nie obu­rzyła się, nie oznaj­miła, że nie ma zwy­czaju źle trak­to­wać uczniów. Je­dy­nie po­krę­ciła głową. Co z tą ko­bietą było nie tak?

– I do­wie­działa się pani, czemu chło­piec od­dał pu­stą kartkę?

– Nie – znowu za­prze­czyła i kiedy już my­ślał, że ni­czego wię­cej nie po­wie, przez jej usta prze­mknął blady cień uśmie­chu. – Ale Woj­tek był pra­wie anal­fa­betą, z tru­dem czy­tał, nie mó­wiąc o pi­sa­niu.

– Nie wy­daje się pani dziwne, że ta­kie dziecko do­tarło do ósmej klasy i było o krok od skoń­cze­nia szkoły pod­sta­wo­wej?

– Po­rażka sys­temu edu­ka­cyj­nego, prawda? – Gdy się uśmie­chała, na­wet tak blado i smutno jak te­raz, była cał­kiem ładna. – To się zda­rza czę­ściej, niż pan my­śli.

– Dla­czego? Nie oskar­żam pani, chcę tylko zro­zu­mieć.

– Bo na­uczy­ciele nie chcą mę­czyć się ko­lejny rok ze sła­bym uczniem, bo wszy­scy wie­dzą, że na­wet gdyby po­wta­rzał każdą klasę pięć razy, i tak nie na­uczy się tego, co jest w pro­gra­mie. Le­piej oszczę­dzić dziecku nie­po­trzeb­nego stresu, niech jak naj­szyb­ciej idzie do pracy.

– Ist­nieją szkoły spe­cjalne.

– Które wy­ma­gają naj­pierw skie­ro­wa­nia do po­radni, a matka Wojtka na samą su­ge­stię ta­kiego roz­wią­za­nia wpa­dła w hi­ste­rię. Dla wielu ro­dzin to straszny wstyd. Poza tym...

– Tak?

Spla­tała i roz­pla­tała te swoje duże ko­ści­ste dło­nie.

– Za każ­dym ra­zem, gdy Woj­tek przy­no­sił ze szkoły złą ocenę albo był za­gro­żony z ja­kie­goś przed­miotu, oj­ciec go bił.

– Chce pani po­wie­dzieć, że chło­pak do­sta­wał pro­mo­cję do na­stęp­nej klasy z li­to­ści? Bo gdyby zo­stał na drugi rok, oj­ciec sprałby mu ty­łek?

Wzru­szyła ra­mio­nami, jakby chciała po­wie­dzieć: „Ta­kie jest ży­cie”.

– I nic pani nie zro­biła?

– Nikt ni­czego nie zro­bił. Nie mó­wiło się o tym gło­śno, ale każdy wie­dział. Wszy­scy go za­wie­dli­śmy.

– Jesz­cze jedno py­ta­nie: czy Woj­tek w cza­sie tej roz­mowy wy­da­wał się pani ja­kiś inny? Może przy­gnę­biony albo od­wrot­nie, pod­eks­cy­to­wany?

– Nie. On za­wsze był... za­mknięty w so­bie, wczo­raj nie bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek.

„Kła­mie”, po­my­ślał. Ma­ria Le­nar­czyk pa­trzyła mu w oczy, ale nie był to wzrok ko­goś, kto rzuca wy­zwa­nie, ra­czej ci­cha de­spe­ra­cja czło­wieka, który zdaje się mó­wić: „Nie mam siły uda­wać. Rób z tym, co chcesz”.

„Co jest z tą ko­bietą nie tak?”, po­wtó­rzył w my­ślach.

10

W so­botę Ma­ria obu­dziła się około dzie­sią­tej i przez dłuż­szą chwilę le­żała w łóżku, cie­sząc się cie­płem za­grza­nej po­ścieli. Nie pa­mię­tała, co jej się śniło, ale przy­naj­mniej tym ra­zem chyba nie było to nic nie­przy­jem­nego. Wsłu­chi­wała się w ci­szę domu, w le­d­wie sły­szalny szmer śniegu osy­pu­ją­cego się z da­chu, od­le­głe uja­da­nie psa na ze­wnątrz i ty­ka­nie sta­rego ze­gara. Pa­trzyła na pro­mień słońca, który wpa­dał przez okno i roz­ci­nał za­wie­sinę wi­ru­ją­cego ku­rzu ni­czym zło­ci­sty most prze­rzu­cony przez zi­mową sza­rość. Za­mknęła oczy i wy­obra­ziła so­bie, że wciąż jest małą dziew­czynką, a jej ciotka krząta się w kuchni; lada mo­ment za­woła ją na śnia­da­nie, a po­tem obie ubiorą się cie­pło i pójdą na pty­sie do Bajki. Pra­wie sły­szała szum czaj­nika na piecu, szczęk wy­su­wa­nych szu­flad, od­głos ostrzo­nych noży. Za­pach la­wendy stał się in­ten­syw­niej­szy, na kilka se­kund prze­bi­ja­jąc się przez wszech­obecną woń wil­goci i za­nie­dba­nych po­miesz­czeń, jakby duch ciotki prze­szedł tuż obok. Za­ci­snęła po­wieki, ale wi­zja już od­pły­wała.

Ma­ria wstała nie­chęt­nie i owi­nięta w szla­frok po­czła­pała do kuchni, żeby roz­pa­lić w piecu. Lo­dówka i po­jem­nik na chleb świe­ciły pust­kami, umyła się więc, ubrała i wy­szła – mi­nęła je­de­na­sta. Je­śli chciała zdą­żyć do pa­wi­lonu, po­winna się spie­szyć.

Czar­nego kota w ogro­dzie nie było, co tro­chę ją roz­cza­ro­wało, ale za­raz wró­cił jej względ­nie do­bry hu­mor. Niebo było ja­sne, słońce skrzyło się w ścię­tych lo­dem ka­łu­żach na dro­dze. Wcią­gnęła w płuca mroźne po­wie­trze i przy­śpie­szyła kroku. Odro­bina wy­siłku do­brze jej ro­biła.

Nad po­lami, które mi­jała, krą­żyły kruki, spod śniegu wy­zie­rały gdzie­nie­gdzie skiby czar­nej zmro­żo­nej ziemi. Da­lej ry­so­wała się ciemna li­nia drzew, lecz Ma­ria nie pa­trzyła w tamtą stronę. Las bu­dził w niej uczu­cia, któ­rych nie po­tra­fiła na­zwać. Nie­po­kój? Lęk? Cie­ka­wość? Kie­dyś, gdy po­czuje się le­piej, bę­dzie mo­gła się nad tym za­sta­no­wić, tak jak kie­dyś, póź­niej, po­my­śli o śmierci Wojtka i wszyst­kim, co się z nią wiąże.

W pa­wi­lo­nie han­dlo­wym ku­piła bo­che­nek chleba, dwie bu­telki mleka i pół kilo pa­ró­wek, które jako je­dyne smęt­nie zwi­sały pod na­pi­sem „Wę­dliny”. Po na­my­śle wzięła też dwie paczki her­baty i kostkę żół­tego sera, rów­nie osa­mot­nio­nego pod szklaną ladą jak pa­rówki na haku. Jej ciotka praw­do­po­dob­nie w tym mo­men­cie ro­zej­rza­łaby się z po­gardą i po­wie­działa coś o przed­wo­jen­nych cza­sach, gdy w skle­pach były ta­kie fry­kasy jak po­ma­rań­cze czy ba­nany, nie wspo­mi­na­jąc o mię­sie i cze­ko­la­dzie, które te­raz ku­po­wało się wy­łącz­nie na kartki.

Ma­ria nie za­mie­rzała na­rze­kać. Z ja­kie­goś pa­ra­dok­sal­nego po­wodu to jej od­po­wia­dało. Nie trzeba było wy­bie­rać, my­śleć, po pro­stu ku­po­wało się, co aku­rat rzu­cili. Ni­gdy zresztą nie miała du­żych po­trzeb. Je­dy­nym trudno do­stęp­nym to­wa­rem, z któ­rego nie po­tra­fiła zre­zy­gno­wać, była kawa, ale w tym wzglę­dzie za­wsze mo­gła li­czyć na uprzej­mość sprze­daw­czyni, która dla „pani na­uczy­cielki” od­kła­dała jedną paczkę czy dwie, albo na ja­kie­goś ro­dzica wdzięcz­nego za prze­pchnię­cie po­cie­chy do na­stęp­nej klasy.

Gdy wra­cała, kru­ków nad po­lem już nie było, za to zo­ba­czyła dwie sarny. Kiedy ją do­strze­gły, od­wró­ciły się i po­truch­tały w stronę lasu, ale bez szcze­gól­nego po­śpie­chu.

Przy furtce Ma­rię przy­wi­tał czarny kot. Wpu­ściła go do domu – po raz pierw­szy wszedł do środka – i dała tro­chę pa­rówki. Zjadł, a po­tem ob­ser­wo­wał, jak ko­bieta przy­go­to­wuje skromny po­si­łek dla sie­bie. Nie miau­czał, nie do­ma­gał się wię­cej. Ostroż­nie po­wą­chał wy­cią­gniętą rękę, po­gła­skać się jed­nak nie po­zwo­lił.

– Ko­niec tego do­brego – mruk­nęła do zwie­rzaka, gdy skoń­czyła jeść. – Pora wra­cać na zimno.

Do szpi­tala do­tarła przed trze­cią. Był to no­wo­cze­sny, po­ma­lo­wany na opty­mi­styczną zie­leń bu­dy­nek, któ­remu bez trudu uda­wało się spra­wiać po­nure wra­że­nie. Ci­cha winda wy­nio­sła ją na trze­cie pię­tro. Pach­niało tu wy­kroch­ma­loną po­ścielą, środ­kami do my­cia li­no­leum, le­kami i je­dze­niem bez smaku. Za­pach cho­roby i stra­co­nych na­dziei.

Emi­lia Oraw­ska le­żała w trzy­oso­bo­wym po­koju, w któ­rym oprócz niej umiesz­czono jesz­cze jedną ko­bietę, te­raz po­chra­pu­jącą pod koł­drą. Ma­ria usia­dła przy łóżku ciotki i wzięła ją za rękę. Sta­ruszka pa­trzyła w su­fit wy­bla­kłymi oczami, które kie­dyś, dawno temu, miały barwę cha­brów i ła­mały mę­skie serca. Po­mię­dzy rzad­kimi si­wymi wło­sami wid­niały placki ró­żo­wej skóry, po­marsz­czona dłoń była tak lekka, że Ma­ria miała wra­że­nie, jakby trzy­mała mar­twego ptaka.

– Wi­taj, cio­ciu – po­wie­działa. Za­wsze w ta­kich chwi­lach do­pa­dała ją oso­bliwa mie­szanka li­to­ści, nie­chęci i lęku.

„Czy ja też będę tak umie­rać?”, prze­mknęło jej przez myśl.

– Nie uwie­rzysz, ale chyba bę­dziemy miały no­wego lo­ka­tora. To czarny kot, dziki, choć pew­nie da się oswoić. Nie masz nic prze­ciwko, prawda?

Dziw­nie się czuła, tak pa­pla­jąc, bo ni­gdy nie była pewna, ile sta­ruszka z tego sły­szy i ro­zu­mie. Emi­lia wciąż miała by­stry umysł, ale środki prze­ciw­bó­lowe spra­wiały, że nie­mal przez cały czas tkwiła za­wie­szona po­mię­dzy snem a jawą. Tylko cza­sem po­zna­wała sio­strze­nicę, a jesz­cze rza­dziej mó­wiła do niej coś, co miało sens.

Ciotka Ma­rii do­bie­gała osiem­dzie­siątki i cier­piała na kilka róż­nych cho­rób, jakby w jej ciele trwała nie­usta­jąca bi­twa, komu osta­tecz­nie uda się za­brać ją z tego świata. Jesz­cze nie­dawno wy­da­wało się, że zwy­cię­stwo bę­dzie na­le­żeć do cu­krzycy albo ko­lej­nego za­wału, ale tuż przed Bo­żym Na­ro­dze­niem rak trzustki zde­cy­do­wa­nie wy­sfo­ro­wał się na pro­wa­dze­nie. „Dwa–trzy ty­go­dnie”, przy­znał z nie­chę­cią młody le­karz, kiedy przy­ci­snęła go pod­czas ostat­niej wi­zyty, po czym za­pro­po­no­wał, żeby za­brać star­szą pa­nią do domu. Mó­wił długo i ład­nie o tym, że cho­rej ła­twiej bę­dzie odejść w zna­jo­mym oto­cze­niu, a Ma­ria przy po­mocy pie­lę­gniarki po­ra­dzi so­bie z po­da­wa­niem środ­ków prze­ciw­bó­lo­wych. Ona jed­nak od­mó­wiła. „W szpi­talu cio­cia bę­dzie miała lep­szą opiekę”, po­wie­działa, nie pa­trząc sym­pa­tycz­nemu le­ka­rzowi w oczy. Bo on oczy­wi­ście wie­dział, że Ma­ria była tchó­rzem i ego­istką, że nie znio­słaby w domu obec­no­ści umie­ra­ją­cej ko­biety.

Ostroż­nie po­ło­żyła na koł­drze po­marsz­czoną dłoń i po­gła­skała sta­ruszkę po po­liczku. Ni­gdy nie były so­bie ja­koś szcze­gól­nie bli­skie. Emi­lia na­le­żała do przed­wo­jen­nego po­ko­le­nia wy­zna­ją­cego ra­czej kult dys­cy­pliny niż mi­ło­ści. Nie ukry­wała też, że sio­strze­nica tro­chę ją roz­cza­ro­wała: zo­stała co prawda na­uczy­cielką, ale za mąż nie wy­szła, a stara panna to wia­domo – wstyd.

Ma­ria wes­tchnęła. Czemu nie za­dała jed­nego z py­tań, które na­prawdę chciała za­dać?

Gdy wró­ciła do domu, kot cze­kał na nią pod drzwiami, wpu­ściła go więc i dała jeść. Obec­ność in­nej ży­wej istoty w domu, choćby i na wpół dzi­kiego zwie­rzę­cia, pod­no­siła ją na du­chu.

Wie­czór spę­dziła przed te­le­wi­zo­rem, prze­glą­da­jąc stare al­bumy. Tylko od czasu do czasu pod­no­siła wzrok, żeby po­szu­kać kota, który ostroż­nie ob­szedł miesz­ka­nie, po czym sku­lił się za fo­te­lem. Po­tem wra­cała do zdjęć. Oto ona i ciotka na wa­ka­cjach w Mię­dzyz­dro­jach: star­sza pani (która wtedy mu­siała być około pięć­dzie­siątki, ale dzie­się­cio­let­niej Ma­rysi wy­da­wała się bar­dzo wie­kowa) w sło­mia­nym ka­pe­lu­szu i oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych, jej sio­strze­nica z roż­kiem top­nie­ją­cych lo­dów w ręku. Wy­cieczka do Za­ko­pa­nego i koń, który tak bar­dzo prze­stra­szył małą Ma­ry­się, że do­ro­sła Ma­ria na­dal nie prze­pa­dała za tymi zwie­rzę­tami. Ma­ria pod­czas za­wo­dów pły­wac­kich – zdo­byte wtedy pierw­sze miej­sce było jej je­dy­nym spor­to­wym osią­gnię­ciem. A z tyłu, wło­żone za okładkę, zdję­cie nie­pa­su­jące do in­nych: ciotka po­pija w ogródku le­mo­niadę z wy­so­kiej szklanki i uśmie­cha się do ko­goś sto­ją­cego poza ka­drem. Fo­to­gra­fia mu­siała być zro­biona nie­dawno, za­nim Emi­lia po­waż­nie za­cho­ro­wała; star­sza pani wy­glą­dała na szczę­śliwą, mimo że po­de­szły wiek mu­siał już mocno jej do­ku­czać.

Się­gnęła po ostatni, naj­star­szy al­bum. Na wszyst­kich póź­niej­szych zdję­ciach mała Ma­ry­sia miała krót­kie, po chło­pię­cemu ob­cięte włosy, na tych na­to­miast no­siła jesz­cze się­ga­jące do pasa war­ko­cze. Ma­ria pró­bo­wała przy­wo­łać w pa­mięci samą sie­bie z dłu­gimi wło­sami, ale nie po­tra­fiła.

Ostroż­nie do­tknęła twa­rzy dziecka z fo­to­gra­fii, zbyt po­waż­nej, jakby już wtedy prze­czu­wało przy­szłość.

Py­ta­nie, któ­rego ni­gdy nie za­dała ciotce, brzmiało: co ta­kiego przy­da­rzyło się tej dziew­czynce?

11

Ogło­sze­nie uka­zało się w so­botę, a do po­nie­działku po­rucz­nik Bo­gusz miał po­nad czter­dzie­ści zgło­szeń. Część z nich sta­no­wiły dow­cipy – biedny