Samotnia - Anna Kańtoch - ebook + audiobook + książka

Samotnia ebook i audiobook

Anna Kańtoch

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu? Łatwo powiedzieć, kiedy się widzi.

Leon Cichy, autor poczytnych kryminałów, całe życie miał szczęście i wszystko układało się po jego myśli. Poślubił dziewczynę, którą poznał w gimnazjum, a jego pierwsza powieść została bestsellerem.

Jednak po trzydziestce coś się zmieniło. Żona bez wyraźnego powodu zażądała rozwodu, a choć romantyczna przygoda na samotnych włoskich wakacjach zdawała się Leonowi nowym otwarciem, pierwszego wieczoru po powrocie został potrącony przez samochód. W szpitalu okazało się, że stracił wzrok. Oszołomiony nową sytuacją, całkowicie zależny od niedawno poznanej młodej kobiety, Cichy dochodzi do wniosku, że stracił rozum. Bo to przecież niemożliwe, by jego nową wybrankę zastąpiła inna osoba, kiedy był nieprzytomny.

To tylko początek ciągu dziwnych wypadków, z którymi będzie sobie musiał poradzić, błądząc w ciemnościach.

W Samotni, współczesnym kryminale, Anna Kańtoch buduje intrygę opartą na izolacji i przedstawia wielowarstwową opowieść o odosobnieniu: wybieranym samodzielnie, narzucanym przez stan zdrowia, miejsce zamieszkania czy niezależne okoliczności. Nic w tej historii nie jest takie, jak się wydaje.

Anna Kańtoch (ur. 1976), z wykształcenia orientalistka, autorka książek fantastycznych oraz kryminalnych. Pięciokrotna laureatka Nagrody im. Janusza A. Zajdla, w 2013 roku wyróżniona także Nagrodą Literacką im. Jerzego Żuławskiego za powieść Czarne. Jej pierwsza książka pozbawiona elementów fantastycznych, Łaska, została nominowana do Nagrody Wielkiego Kalibru oraz zdobyła nagrodę Kryminalna Piła. Kolejna, Wiara, otrzymała podczas Międzynarodowego Festiwalu Kryminału 2018 Nagrodę Specjalną im. Janiny Paradowskiej. Nagrodę Wielkiego Kalibru otrzymał pierwszy tom trylogii – Wiosna zaginionych (Marginesy 2020), a kolejne tomy – Lato utraconych (2021) i Jesień zapomnianych (2022) spotkały się ze znakomitym przyjęciem, a do całej trylogii sprzedano prawa filmowe.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 10 min

Lektor: Jan Marczewski

Oceny
4,3 (593 oceny)
296
190
73
30
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Balijka1976

Dobrze spędzony czas

Uważam, że Anna Kantoch jest królową polskiego kryminału. Ciekawa, nietendencyjna, zaskakująca książka.
50
Jakubiaczki

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka wciągająca od pierwszych stron, bardzo dobrze czytany audiobook. Możemy z łatwością wcielić się w rolę niewidomego bohatera i po omacku dociekać prawdy razem z nim. A napięcie utrzymane jest do samego końca który nie jest tak oczywisty jakby mogło się wydawać
30
nitesianka
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Ciekawa powieść dobrze się słuchało audiobooka, plus za efekty dźwiękowe
20
cataryna

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno żadna książka tak bardzo mnie nie wyrwała z rzeczywistości Atmosfera niesamowita i pochłaniająca, trudno dziś o taką w książkowym gąszczu
10
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Autorka umiejętnie trzyma słuchacza w napięciu od pierwszych sekund do ostatniej minuty . Cieszę się,że jest możliwość słuchania audiobooka Bardzo dobrze się słucha. Mam nadzieję na kolejne kryminały w tak oryginalnej odsłonie.
10

Popularność




Wy­dawca, re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZKA
Re­dak­cja KA­RO­LINA MA­CIOS
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ, BE­ATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych MI­CHAŁ PAW­ŁOW­SKI
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Zdję­cie na okładce © Ma­nuel Bo­na­deo / Unsplash
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie | ma­nu­faktu-ar.com
Co­py­ri­ght © by Anna Kań­toch Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67674-80-5
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

NA­GRA­NIE 1

Ostat­nim wi­do­kiem, jaki w ży­ciu zo­ba­czy­łem i za­pa­mię­ta­łem, były szar­pane wia­trem ga­łę­zie gru­zło­wa­tej wierzby, która ro­śnie w na­szym ogro­dzie, przy­tu­lona do muru po­zo­sta­łego po daw­nych za­bu­do­wa­niach. Pod nią le­żała ła­cha brud­nego śniegu, resztki dzien­nego świa­tła z mo­zo­łem prze­dzie­rały się przez ciemny wał desz­czo­wych chmur. Chciał­bym pa­mię­tać coś in­nego: fio­le­towe od la­wendy pola Pro­wan­sji, la­zur wło­skiego mo­rza, twarz mo­jej żony – któ­rej­kol­wiek z żon. Ale mam wła­śnie ten już nie zi­mowy, a jesz­cze nie wio­senny kra­jo­braz, oło­wianą sza­rość mar­co­wego dnia, ozło­coną odro­biną słońca w kwa­śnym ko­lo­rze cy­tryny.

Wtedy, na sa­mym po­czątku mie­siąca, do­nie­sie­nia o co­vi­dzie wciąż były eg­zo­tyczną cie­ka­wostką z da­le­kiego kraju i chyba nikt nie wie­rzył, że wi­rus do­trze w końcu i do nas. Przy­naj­mniej nie wie­rzy­łem w to ja. Pierw­sze ude­rze­nie pan­de­mii prze­spa­łem w szpi­talu, a gdy od­zy­ska­łem przy­tom­ność, nad moją głową krą­żyły strzępy roz­mów po­dobne do zbłą­ka­nych pa­pie­ro­wych sa­mo­lo­ci­ków: za­mknięte szkoły, lock­down, ro­snąca liczba za­cho­ro­wań, lu­dzie w pa­nice wy­ku­pu­jący pa­pier to­a­le­towy.

Otu­ma­niony le­kami mózg za­re­ago­wał, pro­du­ku­jąc ob­razy ro­dem z The Wal­king Dead: oto bu­dzę się po dłu­giej cho­ro­bie w opu­sto­sza­łym szpi­talu, wy­cho­dzę na ulicę i staję oko w oko z hordą żąd­nych krwi zom­bie. Gdy rzu­ca­łem się na łóżku, wy­śli­zgu­jąc się z jed­nego kosz­maru i wśli­zgu­jąc w drugi, ktoś trzy­mał moją rękę; ko­bieca dłoń ła­god­nie, lecz sta­now­czo za­wra­cała mnie w stronę re­al­no­ści. Nie mia­łem po­ję­cia, do kogo na­leży, a jed­no­cze­śnie czu­łem, że głu­pio by­łoby za­py­tać. Matka? Dziew­czyna, może żona? Moja pa­mięć przy­po­mi­nała wi­ru­jący w blen­de­rze kok­tajl, wspo­mnie­nia wy­nu­rzały się na po­wierzch­nię i za­raz zni­kały, a ja nie po­tra­fi­łem po­skła­dać z nich ni­czego sen­sow­nego. Bę­dzie pa­dać, mówi mło­dziutka blon­dynka, do­ty­ka­jąc mo­jego ra­mie­nia; nie roz­po­znaję jej twa­rzy, choć wiem, że po­wi­nie­nem. Wa­ka­cje nad mo­rzem, dzień roz­da­nia świa­dectw ma­tu­ral­nych, stu­dencka im­preza z mnó­stwem piwa i zbyt gło­śną mu­zyką, ja na sce­nie, mó­wiący do zgro­ma­dzo­nej w pół­mroku pu­blicz­no­ści. W pew­nym mo­men­cie zdało mi się, że wresz­cie wszystko so­bie przy­po­mnia­łem: po­je­cha­łem na fe­rie zi­mowe do Białki Ta­trzań­skiej i mia­łem wy­pa­dek na nar­tach, nic po­waż­nego, po pro­stu przez parę ty­go­dni będę mu­siał no­sić gips. Omi­nie mnie kla­sówka z fi­zyki, po­my­śla­łem i chcia­łem już prze­ka­zać tę ra­do­sną wieść sie­dzą­cej przy łóżku matce, kiedy uświa­do­mi­łem so­bie, że gim­na­zja­li­ści rzadko by­wają na stu­denc­kich im­pre­zach i jesz­cze rza­dziej upra­wiają na biurku seks z bru­net­kami wy­glą­da­ją­cymi plus mi­nus na trzy­dzie­ści lat – bo to też wi­dzia­łem we wspo­mnie­niach. Od czasu do czasu głos w ciem­no­ści za­da­wał mi na­tar­czywe py­ta­nia: „Czy pan wie, jak pan się na­zywa? Czy pan wie, co się stało? Co pana boli?”. A ja, w za­leż­no­ści od bar­dzo wielu czyn­ni­ków, mil­cza­łem, beł­ko­ta­łem: „Spa­daj” albo sta­ra­łem się od­po­wia­dać. Mia­łem przy tym wra­że­nie, że zna­la­złem się na­gle w sy­tu­acji czło­wieka, który po­zba­wiony pra­wej ręki, lewą rzuca strzał­kami do tar­czy. Cza­sem uda­wało mi się tra­fić, czę­ściej nie. W końcu jed­nak zdo­ła­łem sfor­mu­ło­wać od­po­wie­dzi, któ­rymi mó­wiący do mnie bez­cie­le­sny głos zda­wał się w miarę usa­tys­fak­cjo­no­wany.

Na­zy­wam się Leon Ci­chy, nie­dawno skoń­czy­łem trzy­dzie­ści cztery lata. Mia­łem wy­pa­dek. Bo­lało mnie wszystko, a przede wszyst­kim pa­ni­ko­wa­łem, bo ni­czego nie wi­dzia­łem. Unio­słem rękę do oczu i do­tkną­łem cze­goś, co bez zdzi­wie­nia zi­den­ty­fi­ko­wa­łem jako opa­tru­nek.

– Kiedy zdej­mie­cie mi ban­daże? – za­py­ta­łem.

Bez­cie­le­sny mę­ski głos od­parł: „Wkrótce” to­nem, który nie­zu­peł­nie mi się spodo­bał, zaś ta­jem­ni­cza ko­bieta ści­snęła moją rękę i po­wie­działa: „Wszystko bę­dzie do­brze”, co spodo­bało mi się zde­cy­do­wa­nie bar­dziej. Mimo to mu­sia­łem spy­tać:

– Kim je­steś?

Za­pa­dło mil­cze­nie i kiedy do­sze­dłem już do wnio­sku, że po­peł­ni­łem na­prawdę po­ważne faux pas, ko­bieta od­parła bez cie­nia urazy:

– Twoją żoną oczy­wi­ście.

– Ja­sne, Ala. Od Aliny, nie Ali­cji. – Tak bar­dzo chcia­łem się po­chwa­lić, że wresz­cie coś pa­mię­tam, że nie jest ze mną wcale tak źle.

Usłużna pa­mięć pod­su­nęła twarz ład­nej bru­netki – tej, którą po­su­wa­łem na biurku. Moja szkolna mi­łość, pierw­sza po­ważna randka w wieku pięt­na­stu lat, ślub za­raz po stu­diach, jedno miesz­ka­nie, po­tem dru­gie, wresz­cie za­kup domu...

Za­nim jed­nak po­skła­da­łem wszystko do końca, nie­zręczna ci­sza pod­po­wie­działa mi, że tym ra­zem na­prawdę pal­ną­łem głup­stwo.

– Ju­lia, twoja druga żona. Z Aliną roz­wio­dłeś się w ze­szłym roku. – Na­wet wtedy w jej gło­sie nie sły­chać było pre­ten­sji.

Gdy tylko wspo­mniała o roz­wo­dzie, wszystko so­bie przy­po­mnia­łem. I wie­dzia­łem już, kim jest Ju­lia. Moja pa­mięć z każdą chwilą wy­da­wała się dzia­łać spraw­niej, ni­czym sa­mo­chód, w któ­rym wresz­cie za­sko­czył sil­nik, i to przy­nio­sło mi odro­binę ulgi. Spró­bo­wa­łem się uśmiech­nąć.

– Ju­lia, pew­nie. Prze­pra­szam...

– Nic się nie stało. – Chłodne usta mu­snęły mój po­li­czek. – Wszystko się ułoży, zo­ba­czysz.

Wtedy jej uwie­rzy­łem. Do­piero na­stęp­nego dnia le­karz, któ­rego na­zwi­ska nie po­tra­fi­łem za­pa­mię­tać – Wil­czek? Wil­czur? Wil­czyń­ski? – po se­rii ba­dań po­in­for­mo­wał mnie pro­fe­sjo­nal­nie współ­czu­ją­cym gło­sem o skali ura­zów, ja­kich w trak­cie wy­padku do­znało moje ciało. Mia­łem po­ła­maną nogę i zwich­nięty staw bio­drowy, przede wszyst­kim jed­nak ucier­piała głowa. Po­zna­łem wtedy ta­kie ter­miny jak zła­ma­nie ko­ści po­krywy czaszki z obrzę­kiem mó­zgu i nie­od­wra­calne uszko­dze­nie nerwu czasz­ko­wego II, w wy­niku czego stra­ci­łem wzrok. W pra­wym oku cał­ko­wi­cie, lewe wciąż re­aguje na świa­tło. Ozna­cza to, że sie­dząc w po­koju, po­tra­fię zlo­ka­li­zo­wać okno, je­śli aku­rat jest sło­neczny dzień, a wie­czo­rem zna­leźć za­pa­loną lampę. I tyle. Lu­dzi wi­dzę, tylko gdy staną na bar­dzo ja­snym tle, a i wtedy ja­wią mi się jako zło­wro­gie cie­nie po­zba­wione kon­kret­nych kon­tu­rów. O czymś ta­kim jak rysy twa­rzy na­wet nie ma co wspo­mi­nać. Kie­ru­jąc się wiel­ko­ścią tych cieni, mógł­bym pew­nie od­róż­nić pię­cio­latka od do­ro­słego czło­wieka, ale na tym koń­czą się moje umie­jęt­no­ści. Tam­tego dnia prze­sta­łem wie­rzyć w to, że „wszystko się ułoży”.

W to, że ko­bieta przed­sta­wia­jąca się jako Ju­lia na­prawdę jest moją żoną, prze­sta­łem wie­rzyć pół­tora mie­siąca póź­niej.

NA­GRA­NIE 2

Gdy na­gry­wam te słowa, jest czer­wiec, a ja sie­dzę na ta­ra­sie mo­jego domu. W upal­nym po­wie­trzu pach­nie krzew ja­śmi­nowca za­sa­dzony jesz­cze przez Alę. Nie wiem, czy Ju­lia o niego dba, czy może wszystko te­raz w ogro­dzie ro­śnie zdzi­czałe, spra­gnione wody, może bli­skie śmierci. Na twa­rzy czuję chłodny po­dmuch, a jed­no­cze­śnie gdzieś da­leko, na za­cho­dzie, sły­chać po­mruk nad­cią­ga­ją­cej bu­rzy. Gdy­bym wciąż miał sprawne oczy, mógł­bym zo­ba­czyć fa­lu­jący pod wpły­wem wia­tru łan psze­nicy ro­sną­cej po dru­giej stro­nie drogi. Jakby wielka ręka Boga gła­skała ła­god­nie kłosy, prze­su­wa­jąc się po­woli i sta­ran­nie wzdłuż pola.

Bę­dzie pa­dać, to wła­śnie po­wie­działa Ju­lia tam­tego dnia tuż po na­szym po­wro­cie z Włoch, a ja od­wró­ci­łem się i spoj­rza­łem na ciemne niebo i gru­zło­watą wierzbę. Moje ostat­nie wspo­mnie­nie sprzed wy­padku. Co stało się po­tem? Ju­lia twier­dzi, że nie zda­rzyło się nic szcze­gól­nego, po pro­stu spę­dzi­li­śmy miło wie­czór i po­ło­ży­li­śmy się spać. Obu­dziła się koło pół­nocy, zo­ba­czyła, że łóżko po mo­jej stro­nie jest pu­ste, za­nie­po­ko­iła się i po­szła mnie szu­kać. Naj­pierw w domu, póź­niej w ogro­dzie. W końcu, zde­spe­ro­wana, wy­szła na drogę i tam wła­śnie le­ża­łem, sku­lony pod pło­tem ni­czym po­trą­cony pies. Auto mu­siało ude­rzyć we mnie z pręd­ko­ścią co naj­mniej sie­dem­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów na go­dzinę, tak mó­wił po­li­cjant, który od­wie­dził mnie w szpi­talu. Nie wiem, dla­czego wy­sze­dłem z domu ani kto wła­ści­wie we mnie wje­chał, poza tym że sa­mo­chód miał nie­bie­ski ko­lor, bo na miej­scu wy­padku zna­le­ziono od­pry­ski la­kieru. Sprawca uciekł, a w mo­jej pa­mięci zieje czarna dziura. Co się działo w Sa­motni tam­tego mar­co­wego wie­czoru? Co ro­bi­łem na dro­dze o tak póź­nej po­rze? I przede wszyst­kim gdzie się po­działa praw­dziwa Ju­lia?

Le­ka­rze twier­dzą, że może kie­dyś przy­po­mnę so­bie te bra­ku­jące kilka go­dzin. A może nie, trudno po­wie­dzieć.

NA­GRA­NIE 3

Za­częło pa­dać, po­kuś­ty­ka­łem więc do domu. Do nie­dawna jesz­cze cho­dzi­łem o ku­lach, te­raz po­tra­fię sa­mo­dziel­nie przejść ze dwa­dzie­ścia–trzy­dzie­ści me­trów. Cóż za suk­ces. Umiem się także ubrać, sko­rzy­stać z ubi­ka­cji, wy­trzeć so­bie ty­łek, pod­cią­gnąć spodnie i spu­ścić wodę. Ra­dzę so­bie nie­źle z włą­cze­niem ra­dia – od czasu wy­padku to moje je­dyne źró­dło wia­do­mo­ści, dzięki niemu wiem, że świata jesz­cze nie opa­no­wały hordy krwio­żer­czych zom­bie – a także z ob­słu­gi­wa­niem dyk­ta­fonu w ko­mórce. Wiem, że są inne ważne umie­jęt­no­ści, któ­rych rów­nież mógł­bym się na­uczyć. Jak włą­czyć gaz tak, żeby nie po­pa­rzyć so­bie pal­ców, jak na­lać wody mi­ne­ral­nej z bu­telki do szklanki, nie roz­chla­pu­jąc przy tym po­łowy na pod­łogę. Mógł­bym też ko­rzy­stać z syn­te­ty­za­tora mowy, który czy­tałby mi naj­now­sze do­nie­sie­nia o pan­de­mii i wszyst­kie te obrzy­dli­wie szczę­śliwe po­sty mo­ich zna­jo­mych – daw­nych zna­jo­mych – ko­rzy­sta­ją­cych z uro­ków lata mimo wciąż obo­wią­zu­ją­cych co­vi­do­wych ob­ostrzeń. W szpi­talu bez­cie­le­sny głos, przed­sta­wia­jący się jako spe­cja­li­sta od cze­goś tam, tłu­ma­czył mi, że utrata wzroku to nie ko­niec, że osoba nie­wi­doma może żyć peł­nią ży­cia. Nie wiem, co mu wtedy od­po­wie­dzia­łem, praw­do­po­dob­nie nic grzecz­nego. Gdy wró­ci­łem do domu, Ju­lia wspo­mniała o in­struk­to­rze czyn­no­ści co­dzien­nych, któ­rego po­moc mi przy­słu­guje, ale kiedy przy­po­mnia­łem jej o tym ty­dzień czy dwa póź­niej, oznaj­miła, że z po­wodu pan­de­mii nic nie da się te­raz za­ła­twić: ani w Pol­skim Związku Nie­wi­do­mych, ani w ośrodku po­mocy spo­łecz­nej. Nie na­le­ga­łem. Jaki jest sens uczyć się, jak żyć „peł­nią ży­cia”, gdy wej­ście pod prysz­nic przy­po­mina wy­prawę na Ki­li­man­dżaro?

NA­GRA­NIE 4

Z przed­po­koju do­bie­gło skrzyp­nię­cie pod­łogi. Za­mar­łem, nad­sta­wia­jąc uszu, ale sły­sza­łem już tylko kro­ple desz­czu bęb­niące o szybę. Ju­lia wy­je­chała rano, po­dobno na za­kupy, a kiedy jej nie ma, w pu­stym domu każdy, na­wet naj­cich­szy dźwięk spra­wia, że moje serce pod­ska­kuje jak obłą­kany kró­lik. To dziwne, bo jed­no­cze­śnie wcale nie chcę, żeby była w domu. Nie czuję się swo­bod­nie z jej cier­pliwą obec­no­ścią, z po­moc­nymi rę­kami, które jesz­cze nie­dawno ubie­rały mnie i kła­dły do łóżka, jak­bym miał pięć lat, z tym że nie wiem, kim ona jest ani dla­czego wła­ści­wie ze mną mieszka. Ale nie chcę też być sam. Od czasu wy­padku wciąż się boję. Wy­obra­żam so­bie, że kie­rowca nie­bie­skiego auta za­krad­nie się w ota­cza­ją­cej mnie ciem­no­ści i do­koń­czy to, co za­czął nocą na dro­dze. Nie ta­kie rze­czy wy­my­śla­łem w książ­kach. Na­pi­sa­łem ich sie­dem, pierw­sza sprze­dała się cał­kiem nie­źle jak na dzieło de­biu­tanta, po­zo­stałe były już be­st­sel­le­rami. Dwie do­cze­kały się na­wet ekra­ni­za­cji.

Nikt le­piej ode mnie nie wie, że cza­sem wy­obraź­nia to prze­kleń­stwo.

Drobny, miękki kształt otarł się o moje nogi, a ja drgną­łem ner­wowo. Kot miauk­nął, gdy schy­li­łem się, aby go po­gła­skać. Pu­szek albo Pusz­kin. Je­den biały w czarne łaty, drugi czarny w białe, je­śli wie­rzyć Ju­lii, oczy­wi­ście. Przy­plą­tały się ja­kieś dwa ty­go­dnie temu i już zo­stały. Cza­sem za­sta­na­wiam się, skąd przy­szły. Nasz dom znaj­duje się co prawda teo­re­tycz­nie w gra­ni­cach Sam­bo­ro­wi­czek, ale od cen­trum wsi dzieli nas do­bre pół­tora ki­lo­me­tra. Wo­kół nie ma nic oprócz pól jęcz­mie­nia i psze­nicy, nie­wiel­kiego za­gaj­nika i ma­ja­czą­cych na ho­ry­zon­cie wzgórz. Dla­tego na­zwa­li­śmy go Sa­mot­nią, ja i Ala. Jed­nak za­gadka nie­spo­dzie­wa­nego po­ja­wie­nia się dwóch ła­cia­tych ko­tów to mój naj­mniej­szy pro­blem.

Mam inne, znacz­nie waż­niej­sze.

NA­GRA­NIE 5

Za­sta­na­wiam się, jaki był po­czą­tek ca­łej tej hi­sto­rii. Gdzie po­peł­ni­łem błąd, jaka de­cy­zja pchnęła mnie na ścieżkę, z któ­rej nie mogę już za­wró­cić. Po­wi­nie­nem to wie­dzieć, prawda? Je­stem w końcu pi­sa­rzem. Ale nie wiem. Za każ­dym ra­zem, gdy o tym my­ślę, z ja­kie­goś po­wodu wra­cam do chwili, gdy Ala po­wie­działa, że chce się roz­wieść. Tak jakby tam­ten mo­ment prze­rwał pa­smo mo­jego szczę­ścia. Bo prawda wy­gląda tak, że za­wsze by­łem szczę­ścia­rzem. Jak na pi­sa­rza kry­mi­na­łów mia­łem aż nie­przy­zwo­icie po­godne dzie­ciń­stwo: żad­nych traum czy cięż­kich cho­rób, naj­po­waż­niej­szym wy­pad­kiem był ten na nar­tach w Białce Ta­trzań­skiej, kiedy zła­ma­łem nogę, która zresztą zro­sła się szybko i bez pro­ble­mów. Dzięki kom­bi­na­cji do­brej pa­mięci, in­te­li­gen­cji i uroku oso­bi­stego ła­two prze­cho­dzi­łem z klasy do klasy, ma­turę zda­łem bez stresu i za­ry­wa­nia nocy nad pod­ręcz­ni­kami, rów­nie ła­two do­sta­łem się na stu­dia dzien­ni­kar­skie, któ­rych – w prze­ci­wień­stwie do wielu mo­ich ko­le­gów i ko­le­ża­nek – ni­gdy nie mu­sia­łem łą­czyć z pracą. Moi ro­dzice nie są może mi­lio­ne­rami, ale pie­nię­dzy nam nie bra­ko­wało, je­stem zresztą je­dy­na­kiem, nie mu­sia­łem się więc z ni­kim dzie­lić. A kiedy pod ko­niec stu­diów na­pi­sa­łem po­wieść, zna­la­złem wy­dawcę w re­kor­dowe trzy mie­siące. Rok póź­niej za­ją­łem się na po­waż­nie pi­sa­niem, wzią­łem ślub z dziew­czyną, z którą cho­dzi­łem od cza­sów gim­na­zjum, a ona za­częła pracę we wro­cław­skim banku. Okres mło­dzień­czej na­mięt­no­ści mie­li­śmy już za sobą, ale za­wsze do­brze się ro­zu­mie­li­śmy. Może to wła­śnie był ten błąd, który za­po­cząt­ko­wał wszystko, nie wiem. Może ślub po­winno się brać tylko z wiel­kiej mi­ło­ści. Ja się oże­ni­łem, po­nie­waż wszy­scy tego ocze­ki­wali, a za­wsze by­łem w pew­nym stop­niu opor­tu­ni­stą: nie wal­czy­łem z ży­ciem, nie mia­łem wiel­kich pla­nów, po pro­stu chwy­ta­łem oka­zje i po­zwa­la­łem się nieść fali, wie­rząc, że za­nie­sie mnie ona tam, gdzie po­wi­nie­nem się zna­leźć. Na swoje uspra­wie­dli­wie­nie mam to, że na­wet je­śli nie ko­cha­łem Ali wielką mi­ło­ścią, to za­wsze uwa­ża­łem ją za przy­ja­ciółkę i – co praw­do­po­dob­nie było z mo­jej strony mocno ego­istyczne – wie­rzy­łem, że ona ko­cha mnie bar­dziej niż ja ją. Dla­tego tamta roz­mowa była dla mnie ta­kim szo­kiem. To ja my­śla­łem o roz­wo­dzie. Nie­zbyt po­waż­nie, w grun­cie rze­czy były to tylko fan­ta­zje trzy­dzie­sto­latka, który co prawda jest szczę­śliwy, ale jed­no­cze­śnie na wpół świa­do­mie uważa, że mógłby być szczę­śliwy jesz­cze bar­dziej, że może za­słu­żył na wię­cej. Nie są­dzę, że­bym kie­dy­kol­wiek się na to zdo­był. Ala miała od­wagę, któ­rej mnie bra­ko­wało.

– To nie ma sensu – za­częła tam­tego wie­czoru w na­szym wro­cław­skim miesz­ka­niu, po wszyst­kich zna­czą­cych „Mu­simy po­waż­nie po­roz­ma­wiać” i „Mam ci do po­wie­dze­nia coś waż­nego, usiądź i po­słu­chaj uważ­nie”, które po­winny mnie ostrzec, ale z ja­kie­goś po­wodu zu­peł­nie nie ostrze­gły. Ucie­szy­łem się na­wet, bo my­śla­łem, że za­szła w ciążę. Sta­ra­li­śmy się o dziecko od dwóch lat, le­ka­rze za­pew­niali, że wszystko z nami w po­rządku i mamy po pro­stu cze­kać. Cze­ka­li­śmy więc, Ala nie­cier­pli­wie, ja z odro­biną ulgi, że to jesz­cze nie te­raz, lecz gdy za­pro­wa­dziła mnie do po­koju i z po­ważną miną po­sa­dziła w fo­telu, na­prawdę by­łem go­tów świę­to­wać wraz z nią. A ona po­wie­działa: „To nie ma sensu”.

To.

Nasz zwią­zek. Pra­wie dwa­dzie­ścia lat ra­zem wy­rzu­co­nych przez okno w jed­nym zda­niu.

– O czym ty mó­wisz? – za­py­ta­łem. Lewa noga za­częła mi drgać, moje ciało za­wsze było szyb­sze od mó­zgu. Ono już wie­działo, że stało się coś nie­od­wra­cal­nego. Ja wciąż jesz­cze się łu­dzi­łem, że to ja­kaś po­myłka, może dzi­waczny żart. Czu­łem się, jakby ktoś wło­żył mi dłoń w brzuch i wy­szarp­nął garść wnętrz­no­ści. Jesz­cze nie bo­lało, na ra­zie po pro­stu by­łem oszo­ło­miony.

– Mó­wię, że na­sze mał­żeń­stwo nie ma sensu – po­wtó­rzyła cier­pli­wie. – Było nam ze sobą do­brze, ale to już prze­szłość. Na­prawdę mo­żesz po­wie­dzieć z ręką na sercu, że wciąż mnie ko­chasz?

Prze­ga­pi­łem szansę, żeby po­twier­dzić: tak, oczy­wi­ście. Gdy­bym wtedy się ode­zwał, nie wy­pa­dłoby to na­tu­ral­nie. Ala par­sk­nęła śmie­chem, który bar­dziej przy­po­mi­nał płacz.

– Wi­dzisz? Nic już nas nie łą­czy...

– Bzdura. A dom, na­sze ma­rze­nia o trójce dzieci? Wy­my­śli­li­śmy na­wet dla nich imiona, nie pa­mię­tasz? Moja ro­dzina... – beł­ko­ta­łem, czu­jąc, jak od dziury w brzu­chu roz­pełza się lo­do­waty lęk. Ala mó­wiła se­rio.

– Twoja ro­dzina nie bę­dzie za­do­wo­lona, wiem. – Zdo­była się na coś, co od biedy można uznać za uśmiech. Moi ro­dzice trak­to­wali Alę jak córkę, znali ją w końcu, od­kąd była dziew­czynką zbie­ra­jącą fi­gurki z ja­jek nie­spo­dzia­nek. – Zwłasz­cza mama, ona jest prze­cież bar­dzo wie­rząca. Ale mu­simy to zro­bić. Ja zo­stanę tu­taj, a ty za­trzy­masz Sa­mot­nię. I tak wło­ży­łeś w nią wię­cej niż ja.

– Po­roz­ma­wiamy o tym ju­tro, w po­rządku? Kiedy się uspo­ko­isz.

– Je­stem spo­kojna.

– Nie­prawda. Nie my­ślisz ja­sno. Ju­tro...

– Nie zmie­nię zda­nia.

– Chodź tu­taj. – Ob­ją­łem ją. Kiedy by­li­śmy młodsi, więk­szość na­szych kłótni koń­czyła się w łóżku. Te­raz też z ja­kie­goś po­wodu ubz­du­ra­łem so­bie, że je­śli na­mó­wię ją na seks, wszystko wróci do normy.

– Nie. – Pró­bo­wała się wy­rwać, ale trzy­ma­łem mocno.

– Bę­dzie do­brze – mru­cza­łem w jej włosy, jed­no­cze­śnie błą­dząc rę­kami po po­ślad­kach. Przez krótką chwilę są­dzi­łem, że wy­gra­łem, bę­dziemy się ko­chać, a po­tem ni­gdy już nie wspo­mnimy o roz­wo­dzie, ale ona ode­pchnęła mnie mocno, aż ude­rzy­łem tył­kiem o szafkę. Była pra­wie tak wy­soka jak ja, wy­spor­to­wana, prawdę po­wie­dziaw­szy, chyba na­wet sil­niej­sza ode mnie.

– Po­wie­dzia­łam „nie”.

– Masz ko­goś. – Spły­nęło na mnie olśnie­nie. Przez ostat­nie dwa ty­go­dnie Ala była dziw­nie mil­cząca i wy­co­fana. Nie zwra­ca­łem na to zbyt­nio uwagi, są­dzi­łem, że może ma kło­poty w pracy albo mar­twi ją pro­blem z zaj­ściem w ciążę. Te­raz wszystko na­brało sensu.

Mil­czała odro­binę za długo, jak ja przed chwilą.

– Tak – po­wie­działa wresz­cie. – Po­zna­łam... pew­nego męż­czy­znę.

– Kim on jest?

– Ja­kie to ma zna­cze­nie? Pro­szę, mo­żemy prze­cież roz­stać się jak przy­ja­ciele.

Za­bo­lało, bo to był mój tekst. To ja, w tych nie­licz­nych chwi­lach, gdy fan­ta­zjo­wa­łem o roz­wo­dzie, za­mie­rza­łem po­wie­dzieć coś po­dob­nego.

Roz­ma­wia­li­śmy do późna, krę­cąc się w kółko jak dzie­cięce bączki. Ja na­ci­ska­łem, mia­łem pre­ten­sje, mo­men­tami chyba na­wet krzy­cza­łem. Ala po­trzą­sała upar­cie głową, co­raz bar­dziej zmę­czona, ale nie­ustę­pliwa. Na zmianę mia­łem ochotę ją przy­tu­lić, to znów ude­rzyć, chwy­cić za włosy i szar­pać, zo­ba­czyć zdu­mie­nie i ból na jej twa­rzy. Prze­ra­ziły mnie te my­śli. Ni­gdy nie uwa­ża­łem się za bru­tala.

– Chodźmy spać – za­pro­po­no­wa­łem, bo­jąc się, że zro­bię coś, czego będę ża­ło­wał do końca ży­cia. – A rano...

– Rano nic się nie zmieni. Mó­wi­łam ci.

Znowu zna­leź­li­śmy się w punk­cie wyj­ścia. Pa­trzy­li­śmy na sie­bie jak dwaj bok­se­rzy, dy­szący w prze­ciw­le­głych na­roż­ni­kach ringu.

– Poza tym i tak te­raz nie za­snę – do­dała. – Nie tu­taj. – Pra­wie usły­sza­łem, jak mru­czy: „Nie z tobą”. – Zro­bimy tak: po­jadę do mo­jej matki i zo­stanę u niej parę dni, a ty wy­pro­wa­dzisz się do so­boty.

– Dla­czego ja mam się wy­pro­wa­dzić? – Wszystko bun­to­wało się we mnie na myśl, że miał­bym oma­wiać z nią wa­runki roz­sta­nia, bo to czy­niło je re­al­nym, spro­wa­dzało roz­wód z po­ziomu pro­po­zy­cji na po­ziom cze­goś, co już wła­ści­wie za­częło się dziać. Jesz­cze przed chwilą chcia­łem prze­rwać na­szą roz­mowę, te­raz zro­bił­bym wszystko, by do niej wró­cić, by znowu krę­cić się w kółko, nie do­cho­dząc do żad­nych sen­sow­nych wnio­sków.

– Bo ja zo­sta­wiam ci Sa­mot­nię, pa­mię­tasz?

Mimo szcze­rych chęci nie zna­la­złem na to od­po­wie­dzi. Pa­trzy­łem więc bez­rad­nie, jak Ala pa­kuje wa­lizkę i wy­cho­dzi. Pa­dał deszcz, praw­dziwa je­sienna ulewa, choć był do­piero po­czą­tek wrze­śnia i for­mal­nie wciąż trwało lato. Po­my­śla­łem, że weź­mie sa­mo­chód – po­nie­waż ja pra­co­wa­łem w domu, mie­li­śmy tylko je­den – ale ona po­szła w stronę przy­stanku, skąd od­jeż­dżały nocne au­to­busy. Przez mo­ment mia­łem za­miar wy­biec za nią i za­pro­po­no­wać, żeby za­brała na­szego forda fo­cusa. Przez mo­ment szcze­rze wie­rzy­łem, że je­śli to zro­bię, Ala prze­kona się, ja­kiego faj­nego fa­ceta za­mie­rza po­rzu­cić, wróci do domu i wszystko bę­dzie jak za­wsze.

Ale nie ru­szy­łem się z miej­sca. Już wtedy w głębi du­szy wie­dzia­łem, że pew­nych rze­czy nie da się na­pra­wić.

NA­GRA­NIE 6

Ju­lia zja­wiła się, gdy deszcz prze­stał pa­dać, a dzień po­woli zmie­rzał ku koń­cowi. Po­tra­fię to wy­czuć: do mo­jego le­wego oka do­ciera mniej świa­tła, wie­czorny chłód unosi de­li­katne wło­ski na przed­ra­mio­nach, a kwiaty i zioła w ogro­dzie pachną ina­czej, bar­dziej in­ten­syw­nie, tak jak pach­niały dawno temu, kiedy by­łem ma­łym chłop­cem. Zdą­ży­łem do tego czasu po­rząd­nie zgłod­nieć i na­wet za­sta­na­wia­łem się, co zro­bię, je­śli Ju­lia ni­gdy nie wróci. Pół­tora ki­lo­me­tra dzie­lące mnie od cen­trum wsi to ża­den dy­stans dla zdro­wego, spraw­nego czło­wieka. Dla mnie rów­nie do­brze mo­głoby to być dzie­sięć ki­lo­me­trów albo i czter­dzie­ści. Gdy­bym chciał się wy­do­stać z Sa­motni, mu­siał­bym wyjść na drogę i ma­cha­jąc rę­kami, za­trzy­my­wać prze­jeż­dża­jące auta. A na samą myśl, że miał­bym stać na po­bo­czu, sły­sząc ryk sil­nika zbli­ża­ją­cego się sa­mo­chodu, robi mi się nie­do­brze – i nie jest to żadna pi­sar­ska me­ta­fora, tylko brzydka ży­ciowa prawda, o ja­kiej rzadko pi­sze się w książ­kach.

Na szczę­ście Ju­lia wró­ciła. Za­wsze wraca, prę­dzej czy póź­niej. Po­de­szła do mnie i po­ca­ło­wała zdaw­kowo w po­li­czek, a ja po­czu­łem woń dym­nych per­fum. Mię­dzy in­nymi to ją zdra­dziło. Ju­lia, którą po­zna­łem w Bari i po­ślu­bi­łem po dwóch mie­sią­cach w kon­su­la­cie pol­skim w Me­dio­la­nie, pach­niała kwia­tami ja­śminu.

– Za­raz zro­bię obiad. Prze­pra­szam, że za­kupy za­jęły mi tyle czasu.

Pół go­dziny póź­niej, gdy w ca­łym domu roz­cho­dził się sma­ko­wity za­pach sosu grzy­bo­wego, po­mo­gła mi usiąść za sto­łem. Jej silne dło­nie zdają się znać moje ciało le­piej niż ja sam, wie­dzą, jak pro­wa­dzić mnie w stronę celu, tak że­bym nie po­tknął się o róg dy­wanu, i jak sa­dzać, żeby nie ura­zić wciąż po­bo­le­wa­ją­cego bio­dra. Ko­lejny nie­zga­dza­jący się szcze­gół. Praw­dziwa Ju­lia miała mięk­kie, dziew­częce łapki, które przy­sia­dały na moim ciele, a po­tem pod­ry­wały się na­gle ni­czym spło­szone mo­tyle. W do­tyku ko­biety, która mieszka ze mną, jest coś pro­fe­sjo­nal­nego, co przy­wo­dzi na myśl pie­lę­gniarkę. „Kim je­steś?” – mia­łem ochotę za­py­tać, ale prze­cież już to zro­bi­łem, a ona za­pew­niła mnie, że jest Ju­lią, moją drugą żoną. Udaję, że jej wie­rzę, bo ja­kie mam inne wyj­ście? Człon­ko­wie mo­jej ro­dziny ni­gdy nie wi­dzieli praw­dzi­wej Ju­lii. Gdy­bym po­wie­dział im o swoim od­kry­ciu, uzna­liby, że wciąż nie do­sze­dłem do sie­bie po wy­padku i dla­tego wszystko mi się mie­sza.

Po­trze­buję twar­dych do­wo­dów, nie cze­goś tak ulot­nego jak za­pach czy do­tyk rąk, ale kiedy za­czy­nam się nad tym za­sta­na­wiać, moje my­śli znów ucie­kają w prze­szłość.

NA­GRA­NIE 7

Gdyby ist­niała na­groda za naj­bar­dziej kul­tu­ralny roz­wód, ja i Ala by­li­by­śmy pew­nymi kan­dy­da­tami na zwy­cięz­ców. Roz­sta­li­śmy się przy mi­ni­mum za­mie­sza­nia i w re­kor­do­wym tem­pie czte­rech mie­sięcy. Masz szczę­ście, po­wie­dział mój ku­zyn Pio­trek, który roz­wo­dził się przez dwa lata, a przez ko­lejne dwa cho­dził na te­ra­pię. Zo­rien­to­wał się za­raz, jak to za­brzmiało, wi­dzia­łem po jego mi­nie, nie uznał jed­nak za sto­sowne prze­pro­sić.

Nie czu­łem się szczę­ścia­rzem. Po­wieść, którą dawno po­wi­nie­nem skoń­czyć, cze­kała roz­grze­bana na dysku, a ja spę­dza­łem dnie, wy­mie­nia­jąc uprzejme ese­mesy z moją już wkrótce byłą żoną. „Mo­żesz za­brać ko­lek­cję płyt, zo­staw mi tylko Pink Floyd”. „OK”. „Zna­la­złam pu­dło ze sta­rymi ra­chun­kami, po­trze­bu­jesz ich czy mam wy­wa­lić?” Oboje zgod­nie uni­ka­li­śmy spo­tkań twa­rzą w twarz dłuż­szych niż chwila po­trzebna, żeby prze­ka­zać w drzwiach paczkę. Wie­dzia­łem, że je­śli za­czniemy roz­ma­wiać, cały mój po­zorny spo­kój trafi szlag. Nie wiem, czy cier­pia­łem z mi­ło­ści, czy po pro­stu bo­lała mnie ura­żona duma. By­wały dni, gdy szcze­rze wie­rzy­łem, że roz­wód wyj­dzie mi na do­bre, od­blo­kuje mój ukryty po­ten­cjał, po­zwoli roz­wi­nąć skrzy­dła i co tam jesz­cze, znacz­nie wię­cej jed­nak było ta­kich, gdy ca­łymi go­dzi­nami ga­pi­łem się w ko­mórkę, wal­cząc z pra­gnie­niem za­dzwo­nie­nia do Ali choćby tylko po to, żeby usły­szeć jej głos. Za­ło­ży­łem konto na Tin­de­rze, po czym nie­mal na­tych­miast je ska­so­wa­łem. Za­czą­łem pi­sać dwie nowe po­wie­ści – jedna miała być oby­cza­jówką o roz­wod­niku, który w gó­rach od­naj­duje sens ży­cia, druga krwa­wym hor­ro­rem o mor­du­ją­cych się na­wza­jem pra­cow­ni­kach ban­ko­wych. Obie po kilku aka­pi­tach uzna­łem za ab­so­lut­nie idio­tyczne. Wsta­wa­łem rano i bie­ga­łem w głę­bo­kim prze­ko­na­niu, że to pierw­szy dzień mo­jego no­wego, lep­szego ży­cia. Wie­czo­rem wy­wa­la­łem do śmieci zdrowy, zbi­lan­so­wany po­si­łek, sma­ży­łem frytki z po­marsz­czo­nych ziem­nia­ków, które zna­la­złem w szafce, i uża­la­łem się nad sobą, pi­jąc wino, jak­bym był po­sta­cią z kiep­skiego se­rialu. I co naj­gor­sze, zo­sta­łem z tym wszyst­kim sam. Ro­dziny ce­lowo uni­ka­łem. Mę­czyło mnie cią­głe do­py­ty­wa­nie, co się stało i czy nie da­łoby się ja­koś na­pra­wić mo­ich sto­sun­ków z Alą, jakby mał­żeń­stwo było parą bu­tów, które można za­nieść do szewca. Iry­to­wały la­menty cio­tek, bo prze­cież tak bar­dzo do sie­bie pa­so­wa­li­śmy – nie­na­wi­dzi­łem współ­czu­cia pod­szy­tego słabo za­wo­alo­wa­nym prze­ko­na­niem, że je­śli zwią­zek się roz­pada, to obie strony za­wsze są choć tro­chę winne. To Ala zna­la­zła so­bie ko­chanka, nie ja, wy­gar­ną­łem w pew­nym mo­men­cie matce, ale ona po­trzą­snęła tylko głową, wciąż nie­prze­ko­nana. Stra­ci­łem też naj­bliż­szych kum­pli, po­nie­kąd z wła­snej winy. Tych, któ­rzy jesz­cze do nie­dawna byli zna­jo­mymi mo­imi oraz Ali. Wszy­scy mieli an­ga­żu­jącą pracę, więk­szość też małe dzieci, a te­raz na­gle mu­sieli dzie­lić nie­liczne wolne chwile po­mię­dzy dwie osoby, które nie chciały już wię­cej się wi­dy­wać. Po­wo­do­wany ma­so­chi­styczną dumą – a może po pro­stu po­trzebą do­bi­cia się jesz­cze bar­dziej – co­raz czę­ściej od­ma­wia­łem, gdy za­pra­szali na piwo albo week­en­dowy wy­pad w góry. W paź­dzier­niku jesz­cze się od­zy­wali, w grud­niu mo­głem już tylko prze­glą­dać na Fa­ce­bo­oku czy In­sta­gra­mie zdję­cia by­łych kum­pli i by­łej żony miło spę­dza­ją­cych czas beze mnie. Co za­ska­ku­jące, na żad­nym z tych zdjęć nie zna­la­złem ta­jem­ni­czego fa­ceta Ali. Roz­stali się? On był żo­naty i nie chciał się afi­szo­wać? Nie mia­łem po­ję­cia, co o tym my­śleć. Pró­bo­wa­łem pod­py­tać tych zna­jo­mych, z któ­rymi od czasu do czasu jesz­cze utrzy­my­wa­łem kon­takt, jed­nak o ni­czym nie wie­dzieli. Albo wie­dzieli, ale mnie okła­my­wali. Przed świę­tami mia­łem już taką ob­se­sję, że zda­rzało mi się spę­dzać całe noce w sa­mo­cho­dzie za­par­ko­wa­nym przed miesz­ka­niem Ali – na­szym daw­nym miesz­ka­niem. Chcia­łem zo­ba­czyć mo­jego ry­wala. Nie fan­ta­zjo­wa­łem o da­niu mu w zęby, nic z tych rze­czy. Po pro­stu chcia­łem na niego spoj­rzeć. Nie wiem po co. Czy był­bym szczę­śliw­szy, gdy­bym się prze­ko­nał, że czło­wiek, który za­stą­pił mnie w łóżku Ali, jest cher­la­wym i ły­sie­ją­cym oku­lar­ni­kiem? Albo od­wrot­nie, gdyby oka­zało się, że to ja­sno­włosy ideał w stylu Ro­berta Pat­tin­sona? Nie mam po­ję­cia. Tak czy ina­czej ni­kogo nie zo­ba­czy­łem – za­wsze wra­cała do domu sama.

– Okła­mała mnie – po­wie­dzia­łem od­kryw­czo do Piotrka, je­dy­nego członka ro­dziny, z któ­rym wciąż chęt­nie się spo­ty­ka­łem. Był kilka lat star­szy, więc w dzie­ciń­stwie nie mie­li­śmy ze sobą wiele wspól­nego, ale kiedy do­ro­śli­śmy, oka­zało się, że mimo róż­nic do­ga­du­jemy się za­ska­ku­jąco do­brze.

– I co z tego?

– Nic. Je­śli nie ma żad­nego fa­ceta, chciał­bym wie­dzieć, dla­czego w ta­kim ra­zie mnie rzu­ciła.

Pio­trek do­lał mi whi­sky, którą ku jego dez­apro­ba­cie roz­cień­czy­łem colą. Po roz­wo­dzie nie oże­nił się po­now­nie, nie zna­lazł so­bie na­wet dziew­czyny. Mieszka w ka­wa­lerce, a więk­szą część pen­sji wy­daje na dro­gie al­ko­hole i skom­pli­ko­wane wo­jenne gry plan­szowe, które mnie, nie­dziel­nego gra­cza w Car­cas­sonne i Osad­ni­ków z Ca­tanu, za­wsze tro­chę prze­ra­żały. Z tego, co wiem, ta­kie ży­cie w zu­peł­no­ści mu od­po­wiada. Jesz­cze do nie­dawna pa­trzy­łem na niego z odro­biną wyż­szo­ści. Te­raz co­raz czę­ściej przy­ła­py­wa­łem się na tym, że za­czy­nam mu za­zdro­ścić.

– Może miała do­syć tego mał­żeń­stwa i po­trze­bo­wała pre­tek­stu, żeby się wy­mik­so­wać. Może się w kimś za­ko­chała, ale zwią­zek nie wy­pa­lił. Albo zna­la­zła so­bie dziew­czynę i te­raz obie się za­sta­na­wiają, kiedy wyjść z szafy. Na­prawdę ma to zna­cze­nie?

– Dla mnie ma.

– Czemu? Je­śli się okaże, że fa­cet ją rzu­cił, bę­dziesz chciał, żeby do cie­bie wró­ciła?

Wie­dzia­łem, że mnie pod­pusz­cza, ale za­sta­no­wi­łem się nad tym cał­kiem se­rio.

– Nie. Te­raz to już nie mia­łoby sensu.

– W ta­kim ra­zie jaka to róż­nica, czy bę­dziesz wie­dział czy nie? Po­myśl le­piej, co ze świę­tami.

Skrzy­wi­łem się, bo do­brze tra­fił. Moi krewni ze strony matki są dużą, zżytą ze sobą ro­dziną i święta za­wsze spę­dzają ra­zem. Z Alą cza­sem pod­śmie­wa­li­śmy się z tej tra­dy­cji, ale w grun­cie rze­czy na­wet ją lu­bi­li­śmy. A przy­naj­mniej ja lu­bi­łem, co do Ali ni­czego już nie je­stem pe­wien. W tym roku ko­la­cję wi­gi­lijną mie­li­śmy jeść jak zwy­kle u ciotki Te­re­ski i wujka Władka – tylko ich dom jest wy­star­cza­jąco duży, by po­mie­ścić liczną fa­mi­lię Ochoc­kich. Jesz­cze na po­czątku wrze­śnia wy­obra­ża­łem so­bie, że pod­czas tej ko­la­cji ogło­simy ra­do­sną wia­do­mość. Ala jest w ciąży, po­wie­dział­bym gdzieś mię­dzy pie­ro­gami a ku­tią. Wy­buch ra­do­snego en­tu­zja­zmu, py­ta­nia, kiedy ter­min, czy znamy już płeć i czy wy­bra­li­śmy imię. Za­ru­mie­niona Ala po­pi­ja­jąca kom­pot śliw­kowy za­miast wina, ra­do­sne pi­ski dzie­cia­ków wy­cią­ga­ją­cych pre­zenty spod cho­inki, wspólne śpie­wa­nie ko­lęd co­raz bar­dziej fał­szu­ją­cymi gło­sami i wresz­cie, gdy bę­dziemy już ob­je­dzeni po uszy i nieco bar­dziej niż tro­chę pi­jani, spa­cer na pa­sterkę, żeby prze­wie­trzyć głowy. Nie je­stem na­wet wie­rzący, ale były w tej wi­zji cie­pło i po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, które mnie po­cią­gały. Ma­gia świąt z dzie­ciń­stwa. Te­raz tamte ma­rze­nia wy­da­wały mi się na­iwne, jakby snuł je nie­doj­rzały chło­pak, a na samą myśl, że miał­bym sie­dzieć u ciotki Te­re­ski, wdy­cha­jąc mu­li­sty za­pach sma­żo­nego kar­pia i pa­trząc na krze­sło, które za­wsze zaj­mo­wała Ala, czu­łem mdło­ści.

– Wy­jedź. – Pio­trek naj­wy­raź­niej od­gadł, o czym my­ślę. – Ciotka i wu­jek pew­nie się ob­rażą, ale za ja­kiś czas im przej­dzie.

– Do­kąd mam wy­je­chać? W góry? Nad mo­rze? Mam prze­sie­dzieć wi­gi­lię w ho­telu, ga­piąc się przez okno na łyse drzewa?

Po­krę­cił głową.

– Za gra­nicę. Na przy­kład do Włoch. Kie­dyś wspo­mnia­łeś, że chciał­byś tam po­je­chać. Te­raz masz oka­zję.

Jesz­cze głup­szy po­mysł, po­my­śla­łem. Już otwie­ra­łem usta, żeby po­wie­dzieć to Piotr­kowi, ale on mnie uprze­dził.

– Przy­naj­mniej nie bę­dziesz mu­siał uże­rać się z tłu­mem spo­co­nych tu­ry­stów. Poza tym to bę­dzie ja­kaś od­miana po urlo­pach spę­dza­nych z Alą. Za­słu­gu­jesz, żeby wresz­cie wy­je­chać tam, gdzie ty chcesz, a nie tam, gdzie chce ona.

Za­mkną­łem usta. Ala jest fanką spor­tów zi­mo­wych, więc na wczasy jeź­dzi­li­śmy wcze­sną wio­sną, gdy w Al­pach wciąż leży śnieg, ale ceny są odro­binę niż­sze niż w stycz­niu czy lu­tym. La­tem, je­śli gdzieś się wy­bie­ra­li­śmy, to tylko na pół­noc. Sztok­holm, Hel­sinki, ewen­tu­al­nie Lon­dyn. Moja była żona nie znosi upa­łów. Mnie jest wszystko jedno, w każ­dym miej­scu po­tra­fię zna­leźć coś cie­ka­wego i do­brze się ba­wić. Tak mó­wi­łem każ­demu, kto za­py­tał, czemu to Ala za­wsze or­ga­ni­zuje na­sze wspólne wa­ka­cje. Jesz­cze do nie­dawna szcze­rze w to wie­rzy­łem, uwa­ża­łem na­wet, że ta ła­twość akli­ma­ty­za­cji jest ce­chą praw­dzi­wego pi­sa­rza.

Te­raz, zu­peł­nie na­gle, po­mysł po­je­cha­nia tam, gdzie Ala ni­gdy nie chciała je­chać, wy­dał mi się nie­od­par­cie po­cią­ga­jący.

NA­GRA­NIE 8

Gdy­bym był po­sta­cią z ro­man­tycz­nej sta­rej po­wie­ści, mógł­bym po­wie­dzieć, że uzdro­wił mnie wi­dok mok­ną­cego w za­ci­na­ją­cej ule­wie Ko­lo­seum albo smu­tek pu­stego placu Świę­tego Marka. Że zi­mowe piękno za­sty­głych w ka­mie­niu stu­leci uświa­do­miło mi bła­hość mo­ich wła­snych pro­ble­mów. Rze­czy­wi­stość oka­zała się znacz­nie bar­dziej pro­za­iczna. Na placu Świę­tego Marka – który swoją drogą wcale nie był pu­sty – wy­zy­wa­łem się w my­ślach od idio­tów, gdy deszcz lał mi się za koł­nierz, a po po­wro­cie do ho­telu mało bra­ko­wało, że­bym ku­pił bi­let po­wrotny do Wro­cła­wia. Ta­kich chwil za­ła­ma­nia, wy­mie­sza­nych z mo­men­tami rów­nie nie­zdro­wej eu­fo­rii, mia­łem jesz­cze kilka, stop­niowo jed­nak za­czą­łem ła­pać jako taką rów­no­wagę. Nie wiem, czy piękno Włoch miało z tym coś wspól­nego, może to była zwy­czaj­nie kwe­stia od­le­gło­ści albo czasu, tak czy ina­czej w dzień Wi­gi­lii udało mi się wresz­cie skoń­czyć książkę, na którą mój wy­dawca cze­kał od sierp­nia. Do­tąd pi­sa­łem lek­kie kry­mi­nały z nutą czar­nego hu­moru i ma­ka­bry, nie­prze­kra­cza­jące jed­nak gra­nicy po­mię­dzy re­ali­zmem a gro­te­ską. Ostat­nie dwa­dzie­ścia stron no­wej po­wie­ści zde­cy­do­wa­nie tę gra­nicę prze­kro­czyło: w koń­cówce główny bo­ha­ter, zło­śliwy, wy­bu­chowy i wiecz­nie nie­do­myty ko­mi­sarz Wol­czak, czołga się w ka­łuży wła­snej krwi z od­cię­tymi sto­pami. W ręku trzyma nóż, któ­rym za­mie­rza za­bić nie­wierną żonę. To nie jest do­bre za­koń­cze­nie, sam do­sko­nale o tym wiem, ale jego na­pi­sa­nie spra­wiło mi per­wer­syjną przy­jem­ność. Wy­dawca nie na­rze­kał, zda­wał so­bie zresztą sprawę, że in­nego nie do­sta­nie. Kiedy już wci­sną­łem przy­cisk „wy­ślij”, za­mó­wi­łem do po­koju bu­telkę wina. Wi­gi­lię spę­dzi­łem na bal­ko­nie w ho­telu, pa­trząc na po­ły­sku­jące w dole świa­tła Flo­ren­cji i igno­ru­jąc ese­mesy od ro­dziny ży­czą­cej mi, żeby ten rok był lep­szy niż po­przedni, i py­ta­ją­cej, jak so­bie ra­dzę.

Nowy rok po­wi­ta­łem w to­wa­rzy­stwie grupy Szko­tów mó­wią­cych z tak sil­nym ak­cen­tem, że le­dwo ich ro­zu­mia­łem, a rano wsia­dłem w po­ciąg i po­je­cha­łem da­lej. Zwie­dzi­łem Rzym i kilka wło­skich mia­ste­czek, o któ­rych nie wspo­mi­nają żadne prze­wod­niki. Ku­po­wa­łem pan­forte i pie­czone kasz­tany na świą­tecz­nych jar­mar­kach, za­cho­dzi­łem do ma­leń­kich knaj­pek, gdzie Włosi dys­ku­to­wali nad fi­li­żan­kami espresso, a ja mu­sia­łem do­ga­dy­wać się z kel­ne­rami na migi. Była w tym ma­gia rze­czy­wi­sto­ści oglą­da­nej od pod­szewki; czar kra­iny po dru­giej stro­nie lu­stra, pach­ną­cej kawą i opró­szo­nej śnie­giem zni­ka­ją­cym szyb­ciej niż sen.

A po­tem, gdy już mia­łem wra­cać, po­zna­łem Ju­lię. Nie mu­szę na­wet za­my­kać oczu, żeby przy­wo­łać tamtą chwilę: ka­wia­renka nie­da­leko nad­brzeża w Bari, sy­cze­nie eks­presu i po­dmu­chy wil­got­nego chłodu ude­rza­jące w roz­grzane twa­rze, gdy ktoś otwie­rał drzwi. Czy­ta­łem Psy wojny, roz­pa­da­jący się an­giel­sko­ję­zyczny eg­zem­plarz, który zna­la­złem w ho­te­lo­wej bi­blio­teczce. Dziew­czyna przy sto­liku obok też coś czy­tała, z po­czątku jed­nak nie zwró­ci­łem na nią uwagi. Za­ga­dy­wa­łem cza­sem miej­sco­wych albo spo­ty­ka­nych w po­cią­gach tu­ry­stów, sta­ra­łem się jed­nak uni­kać za­cze­pia­nia sa­mot­nych ko­biet, zwłasz­cza mło­dych. Nie mia­łem ochoty na flirty, ale ona wy­glą­dała na tak bar­dzo po­grą­żoną w lek­tu­rze, że wresz­cie przy­cią­gnęła mój wzrok. Na­sze spoj­rze­nia się spo­tkały i wtedy do­strze­głem ty­tuł książki, którą trzy­mała w rę­kach.

To była moja książka.

NA­GRA­NIE 9

Prze­rwa­łem na­gry­wa­nie, po­nie­waż wró­ciła wcze­śniej. Ona, ko­bieta, którą na­zy­wam Ju­lią, choć z całą pew­no­ścią nie jest tamtą dziew­czyną, która we wło­skiej ka­wiarni spoj­rzała na zdję­cie na skrzy­dełku okładki, a po­tem znów na mnie i unio­sła dłoń do ust w wy­ra­zie ko­micz­nego zdu­mie­nia, wy­glą­da­ją­cego nie­mal jak prze­ra­że­nie.

Po­tknęła się w sa­lo­nie i za­klęła so­czy­stym „kurwa mać”. To też ją zdra­dzało. Praw­dziwa Ju­lia mó­wiła naj­wy­żej „kurde” albo „o kur­czaku” ni­czym mała dziew­czynka. Pa­mię­tam, że wy­da­wało mi się to uro­cze. Zresztą w Ju­lii – mo­jej Ju­lii – wszystko było uro­cze, na­wet nad­waga. Na­le­żała do ko­biet, któ­rym do twa­rzy jest z do­dat­ko­wymi ki­lo­gra­mami.

Te­raz nie je­stem pe­wien, czy tamta pulchna, ja­sno­włosa i odro­binę na­iwna dziew­czyna w ogóle kie­dy­kol­wiek ist­niała. Bo je­śli tak, to gdzie się po­działa? Czemu na jej miej­scu po­ja­wiła się ta druga, inna?

Usły­sza­łem kroki na scho­dach, wy­łą­czy­łem na­gry­wa­nie i scho­wa­łem te­le­fon do kie­szeni szor­tów. Za­wsze sta­ram się mieć go przy so­bie. To od­ruch, jesz­cze z daw­nych cza­sów, ale też ostroż­ność.

– Co ro­bisz? – Ju­lia Druga sta­nęła w progu. – Roz­ma­wiasz z kimś?

– Nie. Na­gry­wam.

– O! – W jej gło­sie za­brzmiało wy­raźne za­in­te­re­so­wa­nie. – Nową po­wieść?

– Tak.

– Mogę po­słu­chać?

– Nie.

Mil­cze­nie. W ci­szy sły­sza­łem nie­spo­kojny od­dech. Mógł­bym po­wie­dzieć, że od­dał­bym oczy, żeby zo­ba­czyć wy­raz jej twa­rzy, ale w moim przy­padku byłby to wy­jąt­kowo kiep­ski dow­cip.

– Ali po­zwa­la­łeś czy­tać swoje tek­sty przed wy­da­niem. To nie­spra­wie­dliwe. – Pre­ten­sja w jej gło­sie brzmiała aż do prze­sady dzie­cin­nie, jakby Ju­lia Druga tylko się ze mną dro­czyła. Wie­dzia­łem jed­nak, że mówi po­waż­nie.

– To coś in­nego. Nie mogę po­pra­wiać na bie­żąco ta­kiej książki. Poza tym... jesz­cze nie wiem, czy coś z tego bę­dzie. Coś war­tego wy­da­nia. Na ra­zie to tylko... luźne za­pi­ski.

Usia­dła obok mnie na łóżku, tak bli­sko, jak­by­śmy na­prawdę byli mał­żeń­stwem. Ze­sztyw­nia­łem, z tru­dem opa­no­wu­jąc od­ruch, żeby się od­su­nąć.

– Może jed­nak dasz się prze­ko­nać, Le­osiu? – wy­mru­czała, prze­cią­ga­jąc dło­nią po mo­jej gło­wie pod włos, jakby chciała zbu­rzyć mi fry­zurę. „Le­osiem” by­wa­łem też dla Ju­lii Pierw­szej, ale ona ni­gdy nie do­ty­kała mnie w taki spo­sób.

Za­pach sie­dzą­cej obok ko­biety, jej na­gie, roz­grzane słoń­cem udo, sty­ka­jące się z moim udem – wszystko to na mnie dzia­łało, na­wet je­śli wcale tego nie chcia­łem. Kiedy ostatni raz upra­wia­łem seks? Chyba jesz­cze we Wło­szech, przed po­wro­tem do Pol­ski. Po­win­ni­śmy się ko­chać tam­tego wie­czoru, tuż po przy­jeź­dzie do Sa­motni, tuż przed moim wy­pad­kiem. To by­łoby na­tu­ralne, prawda? Młode mał­żeń­stwo, pierw­sza noc we wspól­nym domu. A jed­nak nie po­szli­śmy wtedy do łóżka, je­stem tego pe­wien, choć moje wspo­mnie­nia z tam­tego wie­czoru pełne są dziur. Dla­czego?

Po­nie­waż mie­li­śmy go­ścia.

Wspo­mnie­nie po­wró­ciło w na­głym roz­bły­sku, jakby ktoś strze­lił fle­szem. Dzwo­nek, za­ru­mie­niona Ju­lia Pierw­sza bie­gnie do drzwi. „Już jest!”, woła.

Kto taki?

Tym­cza­sem dłoń Ju­lii Dru­giej zsu­nęła się z wło­sów na udo i za­częła de­li­kat­nie je ugnia­tać. Wy­czu­wa­łem w tej piesz­czo­cie nie­pew­ność, ko­bieta wy­da­wała się lekko spięta. Może na­wet bar­dziej niż lekko. Uświa­do­mi­łem so­bie, że ta bli­skość musi być dla niej rów­nie nie­kom­for­towa jak dla mnie. Nie spa­li­śmy na­wet w jed­nym łóżku. Gdy wró­ci­łem ze szpi­tala, oznaj­miła, że prze­nie­sie się do sa­lonu na ka­napę, że­bym mógł wy­po­cząć. Wtedy przy­ją­łem tę de­cy­zję z ulgą. Nie po­tra­fi­łem znieść my­śli, że moja piękna, świeżo po­ślu­biona żona mia­łaby do­ty­kać tego obo­la­łego, le­dwo po­skła­da­nego do kupy ciała, które we mnie sa­mym bu­dziło coś po­mię­dzy nie­na­wi­ścią a prze­ra­że­niem. Albo, o zgrozo, że mo­głaby chcieć się ze mną ko­chać. Od tej pory na­sze wza­jemne sto­sunki wy­glą­dały tak, jak­by­śmy byli pa­cjen­tem i pie­lę­gniarką, a nie mał­żeń­stwem. Ju­lia po­ma­gała mi wy­ko­ny­wać za­le­cone przez le­ka­rza ćwi­cze­nia, myła mnie i ubie­rała, a gdy sta­ną­łem na nogi, opro­wa­dzała po domu, ostrze­ga­jąc: „Uwaga, próg” albo „Nie wpad­nij na krze­sło”. Czu­łem wtedy jej ra­mię przy­ci­śnięte do mo­ich ple­ców, ra­mię znacz­nie mniej pulchne niż to, które pa­mię­ta­łem, ale nic wię­cej. Gdy raz spró­bo­wa­łem ją przy­tu­lić, od­su­nęła się pod byle pre­tek­stem, a kiedy chcia­łem do­tknąć jej twa­rzy, ze śmie­chem od­trą­cała moją dłoń albo od­wra­cała się tak, że mu­ska­łem tylko włosy. Te­raz wresz­cie mia­łem szansę. Jej nie­pew­ność do­dała mi od­wagi. Wy­cią­gną­łem rękę w stronę, gdzie po­winno być ra­mię. Tra­fi­łem na pierś, ko­bieta cof­nęła się, a ja chwy­ci­łem ma­te­riał jej ti­szerta. Mało ro­man­tyczne, ale po­wiedzmy, że nie ro­man­tyzm był moim ce­lem. Przy­cią­gną­łem ją do sie­bie i ob­ją­łem, a ona na to po­zwo­liła, choć na­dal wy­da­wała się spięta. Spięta i jed­no­cze­śnie zde­ter­mi­no­wana, żeby tym ra­zem się nie od­su­nąć. Prze­spa­łaby się ze mną tylko po to, żeby zdo­być do­stęp do na­gra­nia mo­jej no­wej książki? Idio­tyczna myśl. Nie je­stem Ste­phe­nem Kin­giem ani J.K. Row­ling, tłumy fa­nów nie cze­kają z za­par­tym tchem na każde zda­nie, które spły­nie z mo­jej kla­wia­tury. Wcze­śniej­sze pod­nie­ce­nie za­mie­niło się w złość, trwa­li­śmy te­raz w dzi­wacz­nym nie­zgrab­nym uści­sku, przy­po­mi­na­ją­cym zwar­cie dwóch za­pa­śni­ków. Prze­su­ną­łem dło­nią po jej spo­co­nych po­ślad­kach, ple­cach, ra­mio­nach.

– Puść. – Ode­pchnęła mnie, za­nim do­tar­łem do twa­rzy. Na­wet w jej uszach mu­siało to za­brzmieć zbyt ostro, bo zmie­niła ton. – Jesz­cze na­wet nie roz­pa­ko­wa­łam za­ku­pów, a mleko w tym upale za­raz samo wyj­dzie. Po­ga­damy, jak tro­chę się ogarnę, co ty na to?

Cmok­nęła mnie w po­li­czek. Zdaw­kowy po­ca­łu­nek, jaki mo­głoby wy­mie­nić dwoje le­dwo zna­ją­cych się lu­dzi. Usły­sza­łem trza­śnię­cie drzwiami, po­tem od­głos kro­ków na scho­dach. Li­czy­łem do dzie­się­ciu, sta­ra­jąc się ro­bić to po­woli i spo­koj­nie. Gdy skoń­czy­łem, do mo­ich uszu do­biegł dźwięk otwie­ra­nych drzwi lo­dówki. Wie­dzia­łem, że Ju­lia Druga szybko nie wróci.

Zsu­ną­łem się z łóżka i przy­ci­śnięty do niego ple­cami, ob­ją­łem ko­lana, cho­wa­jąc głowę. Tym ra­zem atak pa­niki nie był tak po­ważny jak wtedy, gdy po raz pierw­szy do­pu­ści­łem do sie­bie myśl, spy­chaną do tej pory w głąb umy­słu: miesz­kam z obcą ko­bietą. Tam­ten na szczę­ście przy­da­rzył się, gdy mo­jej żony-nie­żony nie było w domu, mia­łem więc kilka go­dzin, by dojść do sie­bie. Te­raz mu­sia­łem ogar­nąć się szyb­ciej. Je­śli Ju­lia Druga wej­dzie na górę i zo­ba­czy mnie w ta­kim sta­nie, bę­dzie wie­działa, że ja wiem, a wtedy ru­nie pa­nu­jąca mię­dzy nami kru­cha rów­no­waga. Tego się ba­łem. Przy­po­mi­na­łem ofiarę prze­mocy do­mo­wej: na­wet je­śli tkwi­łem w kosz­mar­nej sy­tu­acji, był to przy­naj­mniej kosz­mar znany i w pe­wien spo­sób oswo­jony. Każda zmiana mo­głaby być zmianą na gor­sze.

Sta­ra­łem się od­dy­chać po­woli i spo­koj­nie przez nos, tak jak prze­czy­ta­łem kie­dyś w ja­kimś po­rad­niku. Dy­go­ta­łem, serce wa­liło mi, jak­bym za chwilę miał do­stać za­wału. Spo­dzie­wa­łeś się tego, więc o co ci wła­ści­wie cho­dzi? – tłu­ma­czy­łem sam so­bie.

Wie­dzia­łem o co. Po pierw­szym ataku pa­niki wciąż zo­stała we mnie iskra na­dziei, że to wszystko jest jedną wielką po­myłką. Że ist­nieje ba­nalne wy­ja­śnie­nie, dla­czego druga Ju­lia pach­nie ina­czej niż pierw­sza, czemu ma łu­dząco po­dobny, a jed­nak nie ten sam głos, czemu używa in­nych słów i nie ła­pie na­szych wspól­nych żar­tów. Wszystko to były w grun­cie rze­czy ulotne dro­bia­zgi. Przed chwilą jed­nak do­tkną­łem do­wodu jak naj­bar­dziej na­ma­cal­nego. W ciągu trzech mie­sięcy, ja­kie mi­nęły od mo­jego wy­padku, można stra­cić sporo na wa­dze, ow­szem, jed­nak ciało, które trzy­ma­łem w ra­mio­nach, nie na­leży do ko­biety ze­szczu­pla­łej pod wpły­wem stresu i tro­ski o uko­cha­nego męża. To silne, zwarte ciało osoby upra­wia­ją­cej sport – i to nie lek­kie prze­bieżki po po­bli­skim le­sie, tylko coś po­waż­niej­szego. Na­wet Alina, bie­ga­jąca trzy razy w ty­go­dniu na si­łow­nię, nie ma ta­kich mię­śni. Albo więc pulchna Ju­lia od marca ka­to­wała się wie­lo­go­dzin­nymi ćwi­cze­niami, ukry­wa­jąc je przede mną, albo od po­czątku mia­łem ra­cję. Wró­ci­łem z Włoch z jedną żoną, a kiedy obu­dzi­łem się w szpi­talu, przy moim łóżku sie­działa już druga. A ja, co jest w tym wszyst­kim naj­bar­dziej nie­po­ko­jące, nie pa­mię­tam pra­wie nic z wie­czora, kiedy ta za­miana mu­siała na­stą­pić – z wy­jąt­kiem tego, że mie­li­śmy wtedy go­ścia.

NA­GRA­NIE 10

Mu­szę się z kimś skon­tak­to­wać. Wciąż do tego wra­cam. Każ­dego dnia w my­ślach ro­bię prze­gląd człon­ków ro­dziny, któ­rych mógł­bym po­pro­sić o po­moc. Któ­rzy nie ode­sła­liby mnie na te­ra­pię, uzna­jąc, że pod wpły­wem cięż­kich prze­żyć po­mie­szało mi się w gło­wie. Ro­dzice z pew­no­ścią od­pa­dają. Moja matka na­leży do osób wie­rzą­cych, że ży­cie po­winno prze­bie­gać we­dług pew­nego planu. Dzie­ciń­stwo, do­ra­sta­nie z wszyst­kimi jego pro­ble­mami, praca, ślub i za­ło­że­nie ro­dziny. Jest na­prawdę zna­ko­mita, je­śli cho­dzi o po­ko­ny­wa­nie ba­nal­nych trud­no­ści – gdy by­łem ma­lu­chem za­pa­da­ją­cym na ty­powe dzie­cięce in­fek­cje, go­dzi­nami sie­działa przy moim łóżku, czy­ta­jąc mi Wod­ni­kowe wzgó­rze, Mu­minki i Ku­bu­sia Pu­chatka. Po­trafi też wy­kłó­cać się w urzę­dach i z pię­ciu skład­ni­ków wy­sy­cha­ją­cych od ty­go­dnia w lo­dówce wy­cza­ro­wać obiad dla nie­spo­dzie­wa­nego go­ścia, jed­nak gdy tylko coś wy­cho­dzi poza zwy­czajną co­dzien­ność, za­czyna się gu­bić. Już mój roz­wód, a po­tem wy­pa­dek mocno nad­wy­rę­żyły jej to­le­ran­cję na nie­spo­dzie­wane wy­da­rze­nia. Gdy od­wie­dziła mnie w szpi­talu, w jej gło­sie, obok nie­wąt­pli­wej grozy wy­wo­ła­nej moim sta­nem, usły­sza­łem też coś, co od­czy­ta­łem jako za­kło­po­ta­nie. Bie­daczka zu­peł­nie nie wie­działa, jak się od­na­leźć w no­wej sy­tu­acji.

Ojca trud­niej roz­gryźć. Jest lek­ko­du­chem ra­dzą­cym so­bie w ży­ciu dzięki spo­rej do­zie bez­czel­no­ści i uro­kowi oso­bi­stemu, który zresztą po nim odzie­dzi­czy­łem. Gdy­bym po­wie­dział mu o swo­ich po­dej­rze­niach, a on aku­rat po­trze­bo­wałby roz­rywki, zro­biłby z tego przy­godę, śledz­two jak z ksią­żek. Oj­ciec i nie­wi­domy syn na tro­pie oszustki pod­szy­wa­ją­cej się pod uczciwą żonę! Rów­nie do­brze mógłby też po­kle­pać mnie po ple­cach, rzu­cić uspo­ka­ja­jący w jego mnie­ma­niu żart i uciec do jed­nej ze swo­ich licz­nych ko­cha­nek. Bo mój oj­ciec miał – i praw­do­po­dob­nie wciąż ma – ko­chanki, do­my­śli­łem się tego w pierw­szej kla­sie li­ceum, a matka woli ni­czego nie wi­dzieć i nie sły­szeć. Gdy raz spró­bo­wa­łem z nią o tym po­roz­ma­wiać, mruk­nęła: „Tata ma swoje sprawy” i zmie­niła te­mat.

Kto jesz­cze? Ku­zynka Aneta zaj­mu­jąca się trójką ma­łych dzieci, w tym jed­nym au­ty­stycz­nym? Ciotka Te­re­ska i wu­jek Wła­dek, ona za­pa­lona ogrod­niczka, on rów­nie za­pa­lony hi­po­chon­dryk, an­ty­kle­ry­kał i le­wi­co­wiec uwiel­bia­jący na ro­dzin­nych spo­tka­niach wy­kłó­cać się o po­li­tykę? Kuba, je­dyny praw­nik w ro­dzi­nie? Syl­wia i Ad­rian, któ­rych zwią­zek pe­łen roz­stań i po­wro­tów przy­po­mina bra­zy­lij­ską te­le­no­welę? Dzie­więt­na­sto­letni Sta­szek, dumny ze swo­jej orien­ta­cji gej i jed­no­cze­śnie świetny spor­to­wiec, na­dzieja pol­skiej ka­dry pły­wac­kiej? Do­bie­ga­jąca sie­dem­dzie­siątki ciotka Lilka, którą z ja­kie­goś po­wodu lu­bię, choć ona za mną nie prze­pada, od­kąd dwa­dzie­ścia lat temu omal nie przy­pra­wi­łem jej kota o za­wał? Nikt z nich nie wy­daje się od­po­wiedni. Są zbyt sta­rzy albo za mło­dzi, za­jęci wła­snymi pro­ble­mami.

Zo­staje Pio­trek. Nie li­cząc tam­tego wie­czoru, gdy do­ra­dził mi wy­jazd do Włoch, nie zwie­rza­li­śmy się so­bie ani nie roz­ma­wia­li­śmy o ni­czym po­waż­niej­szym niż to, czy La­kersi mają szansę do­stać się do play-of­fów i kiedy Gwiezdne wojny za­częły się psuć. Cza­sem da­wa­łem mu się na­mó­wić na plan­szówki, choć jak na mój gust zde­cy­do­wa­nie zbyt czę­sto wy­gry­wał. Nie było w na­szej zna­jo­mo­ści nic, co po­zwa­la­łoby są­dzić, że to wła­śnie on bę­dzie po­tra­fił mi po­móc. Z mo­jego punktu wi­dze­nia jed­nak Pio­trek ma jedną ważną za­letę. A wła­ści­wie dwie. Sporo wol­nego czasu, który za­wdzię­cza ela­stycz­nym go­dzi­nom pracy na sta­no­wi­sku ad­mi­ni­stra­tora sieci kom­pu­te­ro­wych, i żad­nej żony, któ­rej mu­siałby się tłu­ma­czyć, dla­czego za­miast ro­dziną zaj­muje się wy­du­ma­nymi pro­ble­mami nie­wi­do­mego ku­zyna.

Kiedy na­gry­wam te słowa, jest je­de­na­sta wie­czo­rem, może na­wet póź­niej. Ju­lia Druga śpi, a przy­naj­mniej mam taką na­dzieję. Pio­trek nie kła­dzie się przed pierw­szą, mógł­bym więc do niego za­dzwo­nić. Nie mam już dro­giego, ele­ganc­kiego smart­fona, tylko sta­ro­świecki apa­rat z du­żymi przy­ci­skami, jaki ku­puje się dla se­nio­rów. Do­sta­łem go od Ju­lii, kiedy wró­ci­łem ze szpi­tala. „Ma funk­cję dyk­ta­fonu, że­byś mógł na­gry­wać nową po­wieść”, po­wie­działa. Tym sa­mym moja żona-nie­żona umoż­li­wiła mi choćby szcząt­kowy kon­takt ze świa­tem ze­wnętrz­nym. Po­tra­fię ode­brać przy­cho­dzące po­łą­cze­nie, ale z dzwo­nie­niem mam już pro­blem. Ju­lia obie­cała, że ro­zej­rzy się za mo­de­lem z in­ter­fej­sem gło­so­wym, jak do­tąd jed­nak nic z tego nie wy­szło. Cóż, czło­wiek w mo­jej sy­tu­acji nie może wy­brzy­dzać.

Nie znam na pa­mięć żad­nego nu­meru z mo­jej książki te­le­fo­nicz­nej, mu­szę więc wejść na li­stę kon­tak­tów i li­czyć, że dzięki łu­towi szczę­ścia do­dzwo­nię się je­śli nie do Piotrka, to przy­naj­mniej do ko­goś, kto prze­każe mu wia­do­mość.

Oczy­wi­ście mogę za­dzwo­nić przy­pad­kiem do den­ty­sty, le­ka­rza czy ZUS-u, ale żadna z tych pla­có­wek nie działa o ta­kiej po­rze. Ist­nieje też szansa, że obu­dzę te­le­fo­nem śpiącą w sa­lo­nie na par­te­rze żonę (czy Ju­lia Druga używa nu­meru Ju­lii Pierw­szej? Oto jest py­ta­nie...) – ta moż­li­wość stre­suje mnie naj­bar­dziej, w osta­tecz­no­ści jed­nak wy­kręcę się kłam­stwem, że pa­lec mi się omsknął, gdy chcia­łem włą­czyć na­gry­wa­nie.

Tak czy ina­czej za­mie­rzam spró­bo­wać. Wiem, że jest późno, osoba wy­rwana ze snu moim te­le­fo­nem praw­do­po­dob­nie nie bę­dzie za­chwy­cona, ale nie chcę cze­kać. Zmar­no­wa­łem już zbyt dużo czasu.

NA­GRA­NIE 11

Udało mi się wy­ko­nać trzy po­łą­cze­nia, nie mam po­ję­cia do kogo. Żadne z nich nie zo­stało ode­brane. Po­wi­nie­nem spo­dzie­wać się tego o tej po­rze, a i tak po­czu­łem się jak po­rzu­cony w le­sie pię­cio­la­tek. Chciało mi się pła­kać. Po wy­padku mie­wa­łem chwile za­ła­ma­nia – prawdę mó­wiąc, mie­wa­łem mnó­stwo ta­kich chwil – ale one ob­ja­wiały się zło­ścią, nie roz­pa­czą. Lu­bię uwa­żać się za no­wo­cze­snego fa­ceta, który umie przy­znać, że ko­bieta jest w czymś od niego lep­sza, i po­trafi roz­ma­wiać o uczu­ciach. A jed­nak gdzieś głę­boko tkwi we mnie sta­ro­świec­kie prze­ko­na­nie, że męż­czy­znom nie wy­pada się ma­zać. Dla­tego sie­dzia­łem w sy­pialni, wal­cząc z na­pły­wa­ją­cymi do oczu łzami, ża­ło­sny, zbli­ża­jący się do śred­niego wieku fa­cet, który zu­peł­nie se­rio my­ślał, że za­wsze bę­dzie zdrowy i sprawny, że jemu ni­gdy nie przy­da­rzy się nic złego.

Wtedy te­le­fon za­dzwo­nił.

Z wra­że­nia upu­ści­łem go na łóżko i do­brą chwilę szu­ka­łem, ma­ca­jąc po po­ścieli, a po­tem mi­nęło jesz­cze kilka se­kund, nim upew­ni­łem się, że trzy­mam apa­rat wła­ściwą stroną do góry, i zna­la­złem przy­cisk. W nor­mal­nych wa­run­kach od­bie­ra­nie po­łą­cze­nia nie sta­nowi więk­szego pro­blemu – moja matka dzwoni pra­wie co­dzien­nie, mam więc prak­tykę – ale te­raz, gdy ko­mórka śli­zgała się w spo­co­nych, drżą­cych dło­niach, by­łem prze­ko­nany, że coś sknocę. Wci­snę „od­rzuć” za­miast „od­bierz” albo osoba po dru­giej stro­nie znie­chęci się i roz­łą­czy. Jed­nak te­le­fon wciąż wy­gry­wał mo­tyw prze­wodni z se­ria­lo­wej Gry o tron, a gdy wresz­cie unio­słem go do ucha, za­miast ci­szy usły­sza­łem szmer od­de­chu.

– Halo? – po­wie­dzia­łem.

Dzwo­niący mil­czał i zdą­ży­łem już so­bie wy­obra­zić, że wła­śnie te­raz, kiedy naj­bar­dziej po­trze­bo­wa­łem po­mocy, sta­łem się ofiarą głu­piego żartu – by­łaby to na­prawdę iro­nia losu – gdy usły­sza­łem nie­pewne py­ta­nie.

– Leon? Twój nu­mer wy­świe­tlił mi się w nie­ode­bra­nych. Wszystko u cie­bie w po­rządku?

Ala. My­śla­łem o tylu moż­li­wo­ściach, ale nie wzią­łem pod uwagę tej jed­nej: że przy­pad­kiem mogę za­dzwo­nić do by­łej żony. Za­po­mnia­łem na­wet, że wciąż mam jej nu­mer na li­ście kon­tak­tów. Są­dząc po gło­sie, wy­da­wała się... wy­trą­cona z rów­no­wagi, jak­bym przy­ła­pał ją w chwili sła­bo­ści. Gdy je­sie­nią ze­szłego roku zda­rzało nam się spo­ty­kać, za­wsze była przy­go­to­wana, ni­czym za­kuty w zbroję ry­cerz wy­cho­dzący na pole bi­twy. To dla­tego ni­gdy nie mo­głem się do niej prze­bić z mo­imi py­ta­niami i wąt­pli­wo­ściami. Prze­czu­cie pod­po­wia­dało, że te­raz miał­bym szansę.

Ale te­raz już mi nie za­le­żało.

– Mo­żesz po­pro­sić Piotrka, żeby się ze mną skon­tak­to­wał?

– Piotrka Wa­chow­skiego?

– Nie, mo­jego ku­zyna. Masz jego nu­mer, prawda?

– Mam, ale...

– W ta­kim ra­zie po­proś, żeby do mnie za­dzwo­nił. Naj­le­piej ju­tro, koło dzie­sią­tej. – O tej po­rze Ju­lii za­zwy­czaj nie ma w domu.

– Jest wpół do pierw­szej w nocy, zda­jesz so­bie z tego sprawę?

– Wpół do pierw­szej? – Po­ża­ło­wa­łem za­raz zdzi­wie­nia w gło­sie. To było przy­zna­nie się do sła­bo­ści. Po­pu­larny pi­sarz Leon Ci­chy nie wie na­wet, która jest go­dzina.

– Tak. Spa­łam już, kiedy za­dzwo­ni­łeś.

Nie było nic wię­cej do po­wie­dze­nia, a jed­nak żadne z nas nie chciało roz­łą­czyć się jako pierw­sze.

– Leon... – za­częła Ala po chwili. – Na­prawdę mi przy­kro, że tak to się skoń­czyło. Gdy­by­śmy mo­gli po­roz­ma­wiać...

– Nie­ważne. Pa­mię­taj, żeby za­dzwo­nić ju­tro do Piotrka.

Wresz­cie zdo­by­łem się na to, żeby wci­snąć czer­woną słu­chawkę. Po­czu­cie triumfu trwało krótko, a kiedy mi­nęło, zo­sta­wiło po so­bie go­rycz sma­ku­jącą jak zwie­trzałe fusy po ka­wie.

NA­GRA­NIE 12

Ura­żona Ala mo­gła zlek­ce­wa­żyć moją prośbę albo wbrew temu, co mó­wiła, dawno już zdą­żyła wy­ka­so­wać nu­mer Piotrka. Po­tra­fił­bym wy­my­ślić mnó­stwo in­nych czar­nych sce­na­riu­szy, za­nim jed­nak na do­bre się roz­krę­ci­łem, dziś rano te­le­fon znowu za­dzwo­nił.

– Po­dobno chcia­łeś ze mną po­ga­dać – ode­zwał się Pio­trek.

– Tak. Mo­żesz do mnie przy­je­chać? Pra­cu­jesz dzi­siaj?

– Jest nie­dziela. – W gło­sie ku­zyna brzmiało roz­ba­wie­nie. – I tak, mam dy­żur, ale to zna­czy, że mu­szę być pod te­le­fo­nem, a nie że sie­dzę w pracy. Mogę przy­je­chać.