Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu? Łatwo powiedzieć, kiedy się widzi.
Leon Cichy, autor poczytnych kryminałów, całe życie miał szczęście i wszystko układało się po jego myśli. Poślubił dziewczynę, którą poznał w gimnazjum, a jego pierwsza powieść została bestsellerem.
Jednak po trzydziestce coś się zmieniło. Żona bez wyraźnego powodu zażądała rozwodu, a choć romantyczna przygoda na samotnych włoskich wakacjach zdawała się Leonowi nowym otwarciem, pierwszego wieczoru po powrocie został potrącony przez samochód. W szpitalu okazało się, że stracił wzrok. Oszołomiony nową sytuacją, całkowicie zależny od niedawno poznanej młodej kobiety, Cichy dochodzi do wniosku, że stracił rozum. Bo to przecież niemożliwe, by jego nową wybrankę zastąpiła inna osoba, kiedy był nieprzytomny.
To tylko początek ciągu dziwnych wypadków, z którymi będzie sobie musiał poradzić, błądząc w ciemnościach.
W Samotni, współczesnym kryminale, Anna Kańtoch buduje intrygę opartą na izolacji i przedstawia wielowarstwową opowieść o odosobnieniu: wybieranym samodzielnie, narzucanym przez stan zdrowia, miejsce zamieszkania czy niezależne okoliczności. Nic w tej historii nie jest takie, jak się wydaje.
Anna Kańtoch (ur. 1976), z wykształcenia orientalistka, autorka książek fantastycznych oraz kryminalnych. Pięciokrotna laureatka Nagrody im. Janusza A. Zajdla, w 2013 roku wyróżniona także Nagrodą Literacką im. Jerzego Żuławskiego za powieść Czarne. Jej pierwsza książka pozbawiona elementów fantastycznych, Łaska, została nominowana do Nagrody Wielkiego Kalibru oraz zdobyła nagrodę Kryminalna Piła. Kolejna, Wiara, otrzymała podczas Międzynarodowego Festiwalu Kryminału 2018 Nagrodę Specjalną im. Janiny Paradowskiej. Nagrodę Wielkiego Kalibru otrzymał pierwszy tom trylogii – Wiosna zaginionych (Marginesy 2020), a kolejne tomy – Lato utraconych (2021) i Jesień zapomnianych (2022) spotkały się ze znakomitym przyjęciem, a do całej trylogii sprzedano prawa filmowe.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 392
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 10 min
Lektor: Jan Marczewski
NAGRANIE 1
Ostatnim widokiem, jaki w życiu zobaczyłem i zapamiętałem, były szarpane wiatrem gałęzie gruzłowatej wierzby, która rośnie w naszym ogrodzie, przytulona do muru pozostałego po dawnych zabudowaniach. Pod nią leżała łacha brudnego śniegu, resztki dziennego światła z mozołem przedzierały się przez ciemny wał deszczowych chmur. Chciałbym pamiętać coś innego: fioletowe od lawendy pola Prowansji, lazur włoskiego morza, twarz mojej żony – którejkolwiek z żon. Ale mam właśnie ten już nie zimowy, a jeszcze nie wiosenny krajobraz, ołowianą szarość marcowego dnia, ozłoconą odrobiną słońca w kwaśnym kolorze cytryny.
Wtedy, na samym początku miesiąca, doniesienia o covidzie wciąż były egzotyczną ciekawostką z dalekiego kraju i chyba nikt nie wierzył, że wirus dotrze w końcu i do nas. Przynajmniej nie wierzyłem w to ja. Pierwsze uderzenie pandemii przespałem w szpitalu, a gdy odzyskałem przytomność, nad moją głową krążyły strzępy rozmów podobne do zbłąkanych papierowych samolocików: zamknięte szkoły, lockdown, rosnąca liczba zachorowań, ludzie w panice wykupujący papier toaletowy.
Otumaniony lekami mózg zareagował, produkując obrazy rodem z The Walking Dead: oto budzę się po długiej chorobie w opustoszałym szpitalu, wychodzę na ulicę i staję oko w oko z hordą żądnych krwi zombie. Gdy rzucałem się na łóżku, wyślizgując się z jednego koszmaru i wślizgując w drugi, ktoś trzymał moją rękę; kobieca dłoń łagodnie, lecz stanowczo zawracała mnie w stronę realności. Nie miałem pojęcia, do kogo należy, a jednocześnie czułem, że głupio byłoby zapytać. Matka? Dziewczyna, może żona? Moja pamięć przypominała wirujący w blenderze koktajl, wspomnienia wynurzały się na powierzchnię i zaraz znikały, a ja nie potrafiłem poskładać z nich niczego sensownego. Będzie padać, mówi młodziutka blondynka, dotykając mojego ramienia; nie rozpoznaję jej twarzy, choć wiem, że powinienem. Wakacje nad morzem, dzień rozdania świadectw maturalnych, studencka impreza z mnóstwem piwa i zbyt głośną muzyką, ja na scenie, mówiący do zgromadzonej w półmroku publiczności. W pewnym momencie zdało mi się, że wreszcie wszystko sobie przypomniałem: pojechałem na ferie zimowe do Białki Tatrzańskiej i miałem wypadek na nartach, nic poważnego, po prostu przez parę tygodni będę musiał nosić gips. Ominie mnie klasówka z fizyki, pomyślałem i chciałem już przekazać tę radosną wieść siedzącej przy łóżku matce, kiedy uświadomiłem sobie, że gimnazjaliści rzadko bywają na studenckich imprezach i jeszcze rzadziej uprawiają na biurku seks z brunetkami wyglądającymi plus minus na trzydzieści lat – bo to też widziałem we wspomnieniach. Od czasu do czasu głos w ciemności zadawał mi natarczywe pytania: „Czy pan wie, jak pan się nazywa? Czy pan wie, co się stało? Co pana boli?”. A ja, w zależności od bardzo wielu czynników, milczałem, bełkotałem: „Spadaj” albo starałem się odpowiadać. Miałem przy tym wrażenie, że znalazłem się nagle w sytuacji człowieka, który pozbawiony prawej ręki, lewą rzuca strzałkami do tarczy. Czasem udawało mi się trafić, częściej nie. W końcu jednak zdołałem sformułować odpowiedzi, którymi mówiący do mnie bezcielesny głos zdawał się w miarę usatysfakcjonowany.
Nazywam się Leon Cichy, niedawno skończyłem trzydzieści cztery lata. Miałem wypadek. Bolało mnie wszystko, a przede wszystkim panikowałem, bo niczego nie widziałem. Uniosłem rękę do oczu i dotknąłem czegoś, co bez zdziwienia zidentyfikowałem jako opatrunek.
– Kiedy zdejmiecie mi bandaże? – zapytałem.
Bezcielesny męski głos odparł: „Wkrótce” tonem, który niezupełnie mi się spodobał, zaś tajemnicza kobieta ścisnęła moją rękę i powiedziała: „Wszystko będzie dobrze”, co spodobało mi się zdecydowanie bardziej. Mimo to musiałem spytać:
– Kim jesteś?
Zapadło milczenie i kiedy doszedłem już do wniosku, że popełniłem naprawdę poważne faux pas, kobieta odparła bez cienia urazy:
– Twoją żoną oczywiście.
– Jasne, Ala. Od Aliny, nie Alicji. – Tak bardzo chciałem się pochwalić, że wreszcie coś pamiętam, że nie jest ze mną wcale tak źle.
Usłużna pamięć podsunęła twarz ładnej brunetki – tej, którą posuwałem na biurku. Moja szkolna miłość, pierwsza poważna randka w wieku piętnastu lat, ślub zaraz po studiach, jedno mieszkanie, potem drugie, wreszcie zakup domu...
Zanim jednak poskładałem wszystko do końca, niezręczna cisza podpowiedziała mi, że tym razem naprawdę palnąłem głupstwo.
– Julia, twoja druga żona. Z Aliną rozwiodłeś się w zeszłym roku. – Nawet wtedy w jej głosie nie słychać było pretensji.
Gdy tylko wspomniała o rozwodzie, wszystko sobie przypomniałem. I wiedziałem już, kim jest Julia. Moja pamięć z każdą chwilą wydawała się działać sprawniej, niczym samochód, w którym wreszcie zaskoczył silnik, i to przyniosło mi odrobinę ulgi. Spróbowałem się uśmiechnąć.
– Julia, pewnie. Przepraszam...
– Nic się nie stało. – Chłodne usta musnęły mój policzek. – Wszystko się ułoży, zobaczysz.
Wtedy jej uwierzyłem. Dopiero następnego dnia lekarz, którego nazwiska nie potrafiłem zapamiętać – Wilczek? Wilczur? Wilczyński? – po serii badań poinformował mnie profesjonalnie współczującym głosem o skali urazów, jakich w trakcie wypadku doznało moje ciało. Miałem połamaną nogę i zwichnięty staw biodrowy, przede wszystkim jednak ucierpiała głowa. Poznałem wtedy takie terminy jak złamanie kości pokrywy czaszki z obrzękiem mózgu i nieodwracalne uszkodzenie nerwu czaszkowego II, w wyniku czego straciłem wzrok. W prawym oku całkowicie, lewe wciąż reaguje na światło. Oznacza to, że siedząc w pokoju, potrafię zlokalizować okno, jeśli akurat jest słoneczny dzień, a wieczorem znaleźć zapaloną lampę. I tyle. Ludzi widzę, tylko gdy staną na bardzo jasnym tle, a i wtedy jawią mi się jako złowrogie cienie pozbawione konkretnych konturów. O czymś takim jak rysy twarzy nawet nie ma co wspominać. Kierując się wielkością tych cieni, mógłbym pewnie odróżnić pięciolatka od dorosłego człowieka, ale na tym kończą się moje umiejętności. Tamtego dnia przestałem wierzyć w to, że „wszystko się ułoży”.
W to, że kobieta przedstawiająca się jako Julia naprawdę jest moją żoną, przestałem wierzyć półtora miesiąca później.
NAGRANIE 2
Gdy nagrywam te słowa, jest czerwiec, a ja siedzę na tarasie mojego domu. W upalnym powietrzu pachnie krzew jaśminowca zasadzony jeszcze przez Alę. Nie wiem, czy Julia o niego dba, czy może wszystko teraz w ogrodzie rośnie zdziczałe, spragnione wody, może bliskie śmierci. Na twarzy czuję chłodny podmuch, a jednocześnie gdzieś daleko, na zachodzie, słychać pomruk nadciągającej burzy. Gdybym wciąż miał sprawne oczy, mógłbym zobaczyć falujący pod wpływem wiatru łan pszenicy rosnącej po drugiej stronie drogi. Jakby wielka ręka Boga głaskała łagodnie kłosy, przesuwając się powoli i starannie wzdłuż pola.
Będzie padać, to właśnie powiedziała Julia tamtego dnia tuż po naszym powrocie z Włoch, a ja odwróciłem się i spojrzałem na ciemne niebo i gruzłowatą wierzbę. Moje ostatnie wspomnienie sprzed wypadku. Co stało się potem? Julia twierdzi, że nie zdarzyło się nic szczególnego, po prostu spędziliśmy miło wieczór i położyliśmy się spać. Obudziła się koło północy, zobaczyła, że łóżko po mojej stronie jest puste, zaniepokoiła się i poszła mnie szukać. Najpierw w domu, później w ogrodzie. W końcu, zdesperowana, wyszła na drogę i tam właśnie leżałem, skulony pod płotem niczym potrącony pies. Auto musiało uderzyć we mnie z prędkością co najmniej siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, tak mówił policjant, który odwiedził mnie w szpitalu. Nie wiem, dlaczego wyszedłem z domu ani kto właściwie we mnie wjechał, poza tym że samochód miał niebieski kolor, bo na miejscu wypadku znaleziono odpryski lakieru. Sprawca uciekł, a w mojej pamięci zieje czarna dziura. Co się działo w Samotni tamtego marcowego wieczoru? Co robiłem na drodze o tak późnej porze? I przede wszystkim gdzie się podziała prawdziwa Julia?
Lekarze twierdzą, że może kiedyś przypomnę sobie te brakujące kilka godzin. A może nie, trudno powiedzieć.
NAGRANIE 3
Zaczęło padać, pokuśtykałem więc do domu. Do niedawna jeszcze chodziłem o kulach, teraz potrafię samodzielnie przejść ze dwadzieścia–trzydzieści metrów. Cóż za sukces. Umiem się także ubrać, skorzystać z ubikacji, wytrzeć sobie tyłek, podciągnąć spodnie i spuścić wodę. Radzę sobie nieźle z włączeniem radia – od czasu wypadku to moje jedyne źródło wiadomości, dzięki niemu wiem, że świata jeszcze nie opanowały hordy krwiożerczych zombie – a także z obsługiwaniem dyktafonu w komórce. Wiem, że są inne ważne umiejętności, których również mógłbym się nauczyć. Jak włączyć gaz tak, żeby nie poparzyć sobie palców, jak nalać wody mineralnej z butelki do szklanki, nie rozchlapując przy tym połowy na podłogę. Mógłbym też korzystać z syntetyzatora mowy, który czytałby mi najnowsze doniesienia o pandemii i wszystkie te obrzydliwie szczęśliwe posty moich znajomych – dawnych znajomych – korzystających z uroków lata mimo wciąż obowiązujących covidowych obostrzeń. W szpitalu bezcielesny głos, przedstawiający się jako specjalista od czegoś tam, tłumaczył mi, że utrata wzroku to nie koniec, że osoba niewidoma może żyć pełnią życia. Nie wiem, co mu wtedy odpowiedziałem, prawdopodobnie nic grzecznego. Gdy wróciłem do domu, Julia wspomniała o instruktorze czynności codziennych, którego pomoc mi przysługuje, ale kiedy przypomniałem jej o tym tydzień czy dwa później, oznajmiła, że z powodu pandemii nic nie da się teraz załatwić: ani w Polskim Związku Niewidomych, ani w ośrodku pomocy społecznej. Nie nalegałem. Jaki jest sens uczyć się, jak żyć „pełnią życia”, gdy wejście pod prysznic przypomina wyprawę na Kilimandżaro?
NAGRANIE 4
Z przedpokoju dobiegło skrzypnięcie podłogi. Zamarłem, nadstawiając uszu, ale słyszałem już tylko krople deszczu bębniące o szybę. Julia wyjechała rano, podobno na zakupy, a kiedy jej nie ma, w pustym domu każdy, nawet najcichszy dźwięk sprawia, że moje serce podskakuje jak obłąkany królik. To dziwne, bo jednocześnie wcale nie chcę, żeby była w domu. Nie czuję się swobodnie z jej cierpliwą obecnością, z pomocnymi rękami, które jeszcze niedawno ubierały mnie i kładły do łóżka, jakbym miał pięć lat, z tym że nie wiem, kim ona jest ani dlaczego właściwie ze mną mieszka. Ale nie chcę też być sam. Od czasu wypadku wciąż się boję. Wyobrażam sobie, że kierowca niebieskiego auta zakradnie się w otaczającej mnie ciemności i dokończy to, co zaczął nocą na drodze. Nie takie rzeczy wymyślałem w książkach. Napisałem ich siedem, pierwsza sprzedała się całkiem nieźle jak na dzieło debiutanta, pozostałe były już bestsellerami. Dwie doczekały się nawet ekranizacji.
Nikt lepiej ode mnie nie wie, że czasem wyobraźnia to przekleństwo.
Drobny, miękki kształt otarł się o moje nogi, a ja drgnąłem nerwowo. Kot miauknął, gdy schyliłem się, aby go pogłaskać. Puszek albo Puszkin. Jeden biały w czarne łaty, drugi czarny w białe, jeśli wierzyć Julii, oczywiście. Przyplątały się jakieś dwa tygodnie temu i już zostały. Czasem zastanawiam się, skąd przyszły. Nasz dom znajduje się co prawda teoretycznie w granicach Samborowiczek, ale od centrum wsi dzieli nas dobre półtora kilometra. Wokół nie ma nic oprócz pól jęczmienia i pszenicy, niewielkiego zagajnika i majaczących na horyzoncie wzgórz. Dlatego nazwaliśmy go Samotnią, ja i Ala. Jednak zagadka niespodziewanego pojawienia się dwóch łaciatych kotów to mój najmniejszy problem.
Mam inne, znacznie ważniejsze.
NAGRANIE 5
Zastanawiam się, jaki był początek całej tej historii. Gdzie popełniłem błąd, jaka decyzja pchnęła mnie na ścieżkę, z której nie mogę już zawrócić. Powinienem to wiedzieć, prawda? Jestem w końcu pisarzem. Ale nie wiem. Za każdym razem, gdy o tym myślę, z jakiegoś powodu wracam do chwili, gdy Ala powiedziała, że chce się rozwieść. Tak jakby tamten moment przerwał pasmo mojego szczęścia. Bo prawda wygląda tak, że zawsze byłem szczęściarzem. Jak na pisarza kryminałów miałem aż nieprzyzwoicie pogodne dzieciństwo: żadnych traum czy ciężkich chorób, najpoważniejszym wypadkiem był ten na nartach w Białce Tatrzańskiej, kiedy złamałem nogę, która zresztą zrosła się szybko i bez problemów. Dzięki kombinacji dobrej pamięci, inteligencji i uroku osobistego łatwo przechodziłem z klasy do klasy, maturę zdałem bez stresu i zarywania nocy nad podręcznikami, równie łatwo dostałem się na studia dziennikarskie, których – w przeciwieństwie do wielu moich kolegów i koleżanek – nigdy nie musiałem łączyć z pracą. Moi rodzice nie są może milionerami, ale pieniędzy nam nie brakowało, jestem zresztą jedynakiem, nie musiałem się więc z nikim dzielić. A kiedy pod koniec studiów napisałem powieść, znalazłem wydawcę w rekordowe trzy miesiące. Rok później zająłem się na poważnie pisaniem, wziąłem ślub z dziewczyną, z którą chodziłem od czasów gimnazjum, a ona zaczęła pracę we wrocławskim banku. Okres młodzieńczej namiętności mieliśmy już za sobą, ale zawsze dobrze się rozumieliśmy. Może to właśnie był ten błąd, który zapoczątkował wszystko, nie wiem. Może ślub powinno się brać tylko z wielkiej miłości. Ja się ożeniłem, ponieważ wszyscy tego oczekiwali, a zawsze byłem w pewnym stopniu oportunistą: nie walczyłem z życiem, nie miałem wielkich planów, po prostu chwytałem okazje i pozwalałem się nieść fali, wierząc, że zaniesie mnie ona tam, gdzie powinienem się znaleźć. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że nawet jeśli nie kochałem Ali wielką miłością, to zawsze uważałem ją za przyjaciółkę i – co prawdopodobnie było z mojej strony mocno egoistyczne – wierzyłem, że ona kocha mnie bardziej niż ja ją. Dlatego tamta rozmowa była dla mnie takim szokiem. To ja myślałem o rozwodzie. Niezbyt poważnie, w gruncie rzeczy były to tylko fantazje trzydziestolatka, który co prawda jest szczęśliwy, ale jednocześnie na wpół świadomie uważa, że mógłby być szczęśliwy jeszcze bardziej, że może zasłużył na więcej. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek się na to zdobył. Ala miała odwagę, której mnie brakowało.
– To nie ma sensu – zaczęła tamtego wieczoru w naszym wrocławskim mieszkaniu, po wszystkich znaczących „Musimy poważnie porozmawiać” i „Mam ci do powiedzenia coś ważnego, usiądź i posłuchaj uważnie”, które powinny mnie ostrzec, ale z jakiegoś powodu zupełnie nie ostrzegły. Ucieszyłem się nawet, bo myślałem, że zaszła w ciążę. Staraliśmy się o dziecko od dwóch lat, lekarze zapewniali, że wszystko z nami w porządku i mamy po prostu czekać. Czekaliśmy więc, Ala niecierpliwie, ja z odrobiną ulgi, że to jeszcze nie teraz, lecz gdy zaprowadziła mnie do pokoju i z poważną miną posadziła w fotelu, naprawdę byłem gotów świętować wraz z nią. A ona powiedziała: „To nie ma sensu”.
To.
Nasz związek. Prawie dwadzieścia lat razem wyrzuconych przez okno w jednym zdaniu.
– O czym ty mówisz? – zapytałem. Lewa noga zaczęła mi drgać, moje ciało zawsze było szybsze od mózgu. Ono już wiedziało, że stało się coś nieodwracalnego. Ja wciąż jeszcze się łudziłem, że to jakaś pomyłka, może dziwaczny żart. Czułem się, jakby ktoś włożył mi dłoń w brzuch i wyszarpnął garść wnętrzności. Jeszcze nie bolało, na razie po prostu byłem oszołomiony.
– Mówię, że nasze małżeństwo nie ma sensu – powtórzyła cierpliwie. – Było nam ze sobą dobrze, ale to już przeszłość. Naprawdę możesz powiedzieć z ręką na sercu, że wciąż mnie kochasz?
Przegapiłem szansę, żeby potwierdzić: tak, oczywiście. Gdybym wtedy się odezwał, nie wypadłoby to naturalnie. Ala parsknęła śmiechem, który bardziej przypominał płacz.
– Widzisz? Nic już nas nie łączy...
– Bzdura. A dom, nasze marzenia o trójce dzieci? Wymyśliliśmy nawet dla nich imiona, nie pamiętasz? Moja rodzina... – bełkotałem, czując, jak od dziury w brzuchu rozpełza się lodowaty lęk. Ala mówiła serio.
– Twoja rodzina nie będzie zadowolona, wiem. – Zdobyła się na coś, co od biedy można uznać za uśmiech. Moi rodzice traktowali Alę jak córkę, znali ją w końcu, odkąd była dziewczynką zbierającą figurki z jajek niespodzianek. – Zwłaszcza mama, ona jest przecież bardzo wierząca. Ale musimy to zrobić. Ja zostanę tutaj, a ty zatrzymasz Samotnię. I tak włożyłeś w nią więcej niż ja.
– Porozmawiamy o tym jutro, w porządku? Kiedy się uspokoisz.
– Jestem spokojna.
– Nieprawda. Nie myślisz jasno. Jutro...
– Nie zmienię zdania.
– Chodź tutaj. – Objąłem ją. Kiedy byliśmy młodsi, większość naszych kłótni kończyła się w łóżku. Teraz też z jakiegoś powodu ubzdurałem sobie, że jeśli namówię ją na seks, wszystko wróci do normy.
– Nie. – Próbowała się wyrwać, ale trzymałem mocno.
– Będzie dobrze – mruczałem w jej włosy, jednocześnie błądząc rękami po pośladkach. Przez krótką chwilę sądziłem, że wygrałem, będziemy się kochać, a potem nigdy już nie wspomnimy o rozwodzie, ale ona odepchnęła mnie mocno, aż uderzyłem tyłkiem o szafkę. Była prawie tak wysoka jak ja, wysportowana, prawdę powiedziawszy, chyba nawet silniejsza ode mnie.
– Powiedziałam „nie”.
– Masz kogoś. – Spłynęło na mnie olśnienie. Przez ostatnie dwa tygodnie Ala była dziwnie milcząca i wycofana. Nie zwracałem na to zbytnio uwagi, sądziłem, że może ma kłopoty w pracy albo martwi ją problem z zajściem w ciążę. Teraz wszystko nabrało sensu.
Milczała odrobinę za długo, jak ja przed chwilą.
– Tak – powiedziała wreszcie. – Poznałam... pewnego mężczyznę.
– Kim on jest?
– Jakie to ma znaczenie? Proszę, możemy przecież rozstać się jak przyjaciele.
Zabolało, bo to był mój tekst. To ja, w tych nielicznych chwilach, gdy fantazjowałem o rozwodzie, zamierzałem powiedzieć coś podobnego.
Rozmawialiśmy do późna, kręcąc się w kółko jak dziecięce bączki. Ja naciskałem, miałem pretensje, momentami chyba nawet krzyczałem. Ala potrząsała uparcie głową, coraz bardziej zmęczona, ale nieustępliwa. Na zmianę miałem ochotę ją przytulić, to znów uderzyć, chwycić za włosy i szarpać, zobaczyć zdumienie i ból na jej twarzy. Przeraziły mnie te myśli. Nigdy nie uważałem się za brutala.
– Chodźmy spać – zaproponowałem, bojąc się, że zrobię coś, czego będę żałował do końca życia. – A rano...
– Rano nic się nie zmieni. Mówiłam ci.
Znowu znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Patrzyliśmy na siebie jak dwaj bokserzy, dyszący w przeciwległych narożnikach ringu.
– Poza tym i tak teraz nie zasnę – dodała. – Nie tutaj. – Prawie usłyszałem, jak mruczy: „Nie z tobą”. – Zrobimy tak: pojadę do mojej matki i zostanę u niej parę dni, a ty wyprowadzisz się do soboty.
– Dlaczego ja mam się wyprowadzić? – Wszystko buntowało się we mnie na myśl, że miałbym omawiać z nią warunki rozstania, bo to czyniło je realnym, sprowadzało rozwód z poziomu propozycji na poziom czegoś, co już właściwie zaczęło się dziać. Jeszcze przed chwilą chciałem przerwać naszą rozmowę, teraz zrobiłbym wszystko, by do niej wrócić, by znowu kręcić się w kółko, nie dochodząc do żadnych sensownych wniosków.
– Bo ja zostawiam ci Samotnię, pamiętasz?
Mimo szczerych chęci nie znalazłem na to odpowiedzi. Patrzyłem więc bezradnie, jak Ala pakuje walizkę i wychodzi. Padał deszcz, prawdziwa jesienna ulewa, choć był dopiero początek września i formalnie wciąż trwało lato. Pomyślałem, że weźmie samochód – ponieważ ja pracowałem w domu, mieliśmy tylko jeden – ale ona poszła w stronę przystanku, skąd odjeżdżały nocne autobusy. Przez moment miałem zamiar wybiec za nią i zaproponować, żeby zabrała naszego forda focusa. Przez moment szczerze wierzyłem, że jeśli to zrobię, Ala przekona się, jakiego fajnego faceta zamierza porzucić, wróci do domu i wszystko będzie jak zawsze.
Ale nie ruszyłem się z miejsca. Już wtedy w głębi duszy wiedziałem, że pewnych rzeczy nie da się naprawić.
NAGRANIE 6
Julia zjawiła się, gdy deszcz przestał padać, a dzień powoli zmierzał ku końcowi. Potrafię to wyczuć: do mojego lewego oka dociera mniej światła, wieczorny chłód unosi delikatne włoski na przedramionach, a kwiaty i zioła w ogrodzie pachną inaczej, bardziej intensywnie, tak jak pachniały dawno temu, kiedy byłem małym chłopcem. Zdążyłem do tego czasu porządnie zgłodnieć i nawet zastanawiałem się, co zrobię, jeśli Julia nigdy nie wróci. Półtora kilometra dzielące mnie od centrum wsi to żaden dystans dla zdrowego, sprawnego człowieka. Dla mnie równie dobrze mogłoby to być dziesięć kilometrów albo i czterdzieści. Gdybym chciał się wydostać z Samotni, musiałbym wyjść na drogę i machając rękami, zatrzymywać przejeżdżające auta. A na samą myśl, że miałbym stać na poboczu, słysząc ryk silnika zbliżającego się samochodu, robi mi się niedobrze – i nie jest to żadna pisarska metafora, tylko brzydka życiowa prawda, o jakiej rzadko pisze się w książkach.
Na szczęście Julia wróciła. Zawsze wraca, prędzej czy później. Podeszła do mnie i pocałowała zdawkowo w policzek, a ja poczułem woń dymnych perfum. Między innymi to ją zdradziło. Julia, którą poznałem w Bari i poślubiłem po dwóch miesiącach w konsulacie polskim w Mediolanie, pachniała kwiatami jaśminu.
– Zaraz zrobię obiad. Przepraszam, że zakupy zajęły mi tyle czasu.
Pół godziny później, gdy w całym domu rozchodził się smakowity zapach sosu grzybowego, pomogła mi usiąść za stołem. Jej silne dłonie zdają się znać moje ciało lepiej niż ja sam, wiedzą, jak prowadzić mnie w stronę celu, tak żebym nie potknął się o róg dywanu, i jak sadzać, żeby nie urazić wciąż pobolewającego biodra. Kolejny niezgadzający się szczegół. Prawdziwa Julia miała miękkie, dziewczęce łapki, które przysiadały na moim ciele, a potem podrywały się nagle niczym spłoszone motyle. W dotyku kobiety, która mieszka ze mną, jest coś profesjonalnego, co przywodzi na myśl pielęgniarkę. „Kim jesteś?” – miałem ochotę zapytać, ale przecież już to zrobiłem, a ona zapewniła mnie, że jest Julią, moją drugą żoną. Udaję, że jej wierzę, bo jakie mam inne wyjście? Członkowie mojej rodziny nigdy nie widzieli prawdziwej Julii. Gdybym powiedział im o swoim odkryciu, uznaliby, że wciąż nie doszedłem do siebie po wypadku i dlatego wszystko mi się miesza.
Potrzebuję twardych dowodów, nie czegoś tak ulotnego jak zapach czy dotyk rąk, ale kiedy zaczynam się nad tym zastanawiać, moje myśli znów uciekają w przeszłość.
NAGRANIE 7
Gdyby istniała nagroda za najbardziej kulturalny rozwód, ja i Ala bylibyśmy pewnymi kandydatami na zwycięzców. Rozstaliśmy się przy minimum zamieszania i w rekordowym tempie czterech miesięcy. Masz szczęście, powiedział mój kuzyn Piotrek, który rozwodził się przez dwa lata, a przez kolejne dwa chodził na terapię. Zorientował się zaraz, jak to zabrzmiało, widziałem po jego minie, nie uznał jednak za stosowne przeprosić.
Nie czułem się szczęściarzem. Powieść, którą dawno powinienem skończyć, czekała rozgrzebana na dysku, a ja spędzałem dnie, wymieniając uprzejme esemesy z moją już wkrótce byłą żoną. „Możesz zabrać kolekcję płyt, zostaw mi tylko Pink Floyd”. „OK”. „Znalazłam pudło ze starymi rachunkami, potrzebujesz ich czy mam wywalić?” Oboje zgodnie unikaliśmy spotkań twarzą w twarz dłuższych niż chwila potrzebna, żeby przekazać w drzwiach paczkę. Wiedziałem, że jeśli zaczniemy rozmawiać, cały mój pozorny spokój trafi szlag. Nie wiem, czy cierpiałem z miłości, czy po prostu bolała mnie urażona duma. Bywały dni, gdy szczerze wierzyłem, że rozwód wyjdzie mi na dobre, odblokuje mój ukryty potencjał, pozwoli rozwinąć skrzydła i co tam jeszcze, znacznie więcej jednak było takich, gdy całymi godzinami gapiłem się w komórkę, walcząc z pragnieniem zadzwonienia do Ali choćby tylko po to, żeby usłyszeć jej głos. Założyłem konto na Tinderze, po czym niemal natychmiast je skasowałem. Zacząłem pisać dwie nowe powieści – jedna miała być obyczajówką o rozwodniku, który w górach odnajduje sens życia, druga krwawym horrorem o mordujących się nawzajem pracownikach bankowych. Obie po kilku akapitach uznałem za absolutnie idiotyczne. Wstawałem rano i biegałem w głębokim przekonaniu, że to pierwszy dzień mojego nowego, lepszego życia. Wieczorem wywalałem do śmieci zdrowy, zbilansowany posiłek, smażyłem frytki z pomarszczonych ziemniaków, które znalazłem w szafce, i użalałem się nad sobą, pijąc wino, jakbym był postacią z kiepskiego serialu. I co najgorsze, zostałem z tym wszystkim sam. Rodziny celowo unikałem. Męczyło mnie ciągłe dopytywanie, co się stało i czy nie dałoby się jakoś naprawić moich stosunków z Alą, jakby małżeństwo było parą butów, które można zanieść do szewca. Irytowały lamenty ciotek, bo przecież tak bardzo do siebie pasowaliśmy – nienawidziłem współczucia podszytego słabo zawoalowanym przekonaniem, że jeśli związek się rozpada, to obie strony zawsze są choć trochę winne. To Ala znalazła sobie kochanka, nie ja, wygarnąłem w pewnym momencie matce, ale ona potrząsnęła tylko głową, wciąż nieprzekonana. Straciłem też najbliższych kumpli, poniekąd z własnej winy. Tych, którzy jeszcze do niedawna byli znajomymi moimi oraz Ali. Wszyscy mieli angażującą pracę, większość też małe dzieci, a teraz nagle musieli dzielić nieliczne wolne chwile pomiędzy dwie osoby, które nie chciały już więcej się widywać. Powodowany masochistyczną dumą – a może po prostu potrzebą dobicia się jeszcze bardziej – coraz częściej odmawiałem, gdy zapraszali na piwo albo weekendowy wypad w góry. W październiku jeszcze się odzywali, w grudniu mogłem już tylko przeglądać na Facebooku czy Instagramie zdjęcia byłych kumpli i byłej żony miło spędzających czas beze mnie. Co zaskakujące, na żadnym z tych zdjęć nie znalazłem tajemniczego faceta Ali. Rozstali się? On był żonaty i nie chciał się afiszować? Nie miałem pojęcia, co o tym myśleć. Próbowałem podpytać tych znajomych, z którymi od czasu do czasu jeszcze utrzymywałem kontakt, jednak o niczym nie wiedzieli. Albo wiedzieli, ale mnie okłamywali. Przed świętami miałem już taką obsesję, że zdarzało mi się spędzać całe noce w samochodzie zaparkowanym przed mieszkaniem Ali – naszym dawnym mieszkaniem. Chciałem zobaczyć mojego rywala. Nie fantazjowałem o daniu mu w zęby, nic z tych rzeczy. Po prostu chciałem na niego spojrzeć. Nie wiem po co. Czy byłbym szczęśliwszy, gdybym się przekonał, że człowiek, który zastąpił mnie w łóżku Ali, jest cherlawym i łysiejącym okularnikiem? Albo odwrotnie, gdyby okazało się, że to jasnowłosy ideał w stylu Roberta Pattinsona? Nie mam pojęcia. Tak czy inaczej nikogo nie zobaczyłem – zawsze wracała do domu sama.
– Okłamała mnie – powiedziałem odkrywczo do Piotrka, jedynego członka rodziny, z którym wciąż chętnie się spotykałem. Był kilka lat starszy, więc w dzieciństwie nie mieliśmy ze sobą wiele wspólnego, ale kiedy dorośliśmy, okazało się, że mimo różnic dogadujemy się zaskakująco dobrze.
– I co z tego?
– Nic. Jeśli nie ma żadnego faceta, chciałbym wiedzieć, dlaczego w takim razie mnie rzuciła.
Piotrek dolał mi whisky, którą ku jego dezaprobacie rozcieńczyłem colą. Po rozwodzie nie ożenił się ponownie, nie znalazł sobie nawet dziewczyny. Mieszka w kawalerce, a większą część pensji wydaje na drogie alkohole i skomplikowane wojenne gry planszowe, które mnie, niedzielnego gracza w Carcassonne i Osadników z Catanu, zawsze trochę przerażały. Z tego, co wiem, takie życie w zupełności mu odpowiada. Jeszcze do niedawna patrzyłem na niego z odrobiną wyższości. Teraz coraz częściej przyłapywałem się na tym, że zaczynam mu zazdrościć.
– Może miała dosyć tego małżeństwa i potrzebowała pretekstu, żeby się wymiksować. Może się w kimś zakochała, ale związek nie wypalił. Albo znalazła sobie dziewczynę i teraz obie się zastanawiają, kiedy wyjść z szafy. Naprawdę ma to znaczenie?
– Dla mnie ma.
– Czemu? Jeśli się okaże, że facet ją rzucił, będziesz chciał, żeby do ciebie wróciła?
Wiedziałem, że mnie podpuszcza, ale zastanowiłem się nad tym całkiem serio.
– Nie. Teraz to już nie miałoby sensu.
– W takim razie jaka to różnica, czy będziesz wiedział czy nie? Pomyśl lepiej, co ze świętami.
Skrzywiłem się, bo dobrze trafił. Moi krewni ze strony matki są dużą, zżytą ze sobą rodziną i święta zawsze spędzają razem. Z Alą czasem podśmiewaliśmy się z tej tradycji, ale w gruncie rzeczy nawet ją lubiliśmy. A przynajmniej ja lubiłem, co do Ali niczego już nie jestem pewien. W tym roku kolację wigilijną mieliśmy jeść jak zwykle u ciotki Tereski i wujka Władka – tylko ich dom jest wystarczająco duży, by pomieścić liczną familię Ochockich. Jeszcze na początku września wyobrażałem sobie, że podczas tej kolacji ogłosimy radosną wiadomość. Ala jest w ciąży, powiedziałbym gdzieś między pierogami a kutią. Wybuch radosnego entuzjazmu, pytania, kiedy termin, czy znamy już płeć i czy wybraliśmy imię. Zarumieniona Ala popijająca kompot śliwkowy zamiast wina, radosne piski dzieciaków wyciągających prezenty spod choinki, wspólne śpiewanie kolęd coraz bardziej fałszującymi głosami i wreszcie, gdy będziemy już objedzeni po uszy i nieco bardziej niż trochę pijani, spacer na pasterkę, żeby przewietrzyć głowy. Nie jestem nawet wierzący, ale były w tej wizji ciepło i poczucie bezpieczeństwa, które mnie pociągały. Magia świąt z dzieciństwa. Teraz tamte marzenia wydawały mi się naiwne, jakby snuł je niedojrzały chłopak, a na samą myśl, że miałbym siedzieć u ciotki Tereski, wdychając mulisty zapach smażonego karpia i patrząc na krzesło, które zawsze zajmowała Ala, czułem mdłości.
– Wyjedź. – Piotrek najwyraźniej odgadł, o czym myślę. – Ciotka i wujek pewnie się obrażą, ale za jakiś czas im przejdzie.
– Dokąd mam wyjechać? W góry? Nad morze? Mam przesiedzieć wigilię w hotelu, gapiąc się przez okno na łyse drzewa?
Pokręcił głową.
– Za granicę. Na przykład do Włoch. Kiedyś wspomniałeś, że chciałbyś tam pojechać. Teraz masz okazję.
Jeszcze głupszy pomysł, pomyślałem. Już otwierałem usta, żeby powiedzieć to Piotrkowi, ale on mnie uprzedził.
– Przynajmniej nie będziesz musiał użerać się z tłumem spoconych turystów. Poza tym to będzie jakaś odmiana po urlopach spędzanych z Alą. Zasługujesz, żeby wreszcie wyjechać tam, gdzie ty chcesz, a nie tam, gdzie chce ona.
Zamknąłem usta. Ala jest fanką sportów zimowych, więc na wczasy jeździliśmy wczesną wiosną, gdy w Alpach wciąż leży śnieg, ale ceny są odrobinę niższe niż w styczniu czy lutym. Latem, jeśli gdzieś się wybieraliśmy, to tylko na północ. Sztokholm, Helsinki, ewentualnie Londyn. Moja była żona nie znosi upałów. Mnie jest wszystko jedno, w każdym miejscu potrafię znaleźć coś ciekawego i dobrze się bawić. Tak mówiłem każdemu, kto zapytał, czemu to Ala zawsze organizuje nasze wspólne wakacje. Jeszcze do niedawna szczerze w to wierzyłem, uważałem nawet, że ta łatwość aklimatyzacji jest cechą prawdziwego pisarza.
Teraz, zupełnie nagle, pomysł pojechania tam, gdzie Ala nigdy nie chciała jechać, wydał mi się nieodparcie pociągający.
NAGRANIE 8
Gdybym był postacią z romantycznej starej powieści, mógłbym powiedzieć, że uzdrowił mnie widok moknącego w zacinającej ulewie Koloseum albo smutek pustego placu Świętego Marka. Że zimowe piękno zastygłych w kamieniu stuleci uświadomiło mi błahość moich własnych problemów. Rzeczywistość okazała się znacznie bardziej prozaiczna. Na placu Świętego Marka – który swoją drogą wcale nie był pusty – wyzywałem się w myślach od idiotów, gdy deszcz lał mi się za kołnierz, a po powrocie do hotelu mało brakowało, żebym kupił bilet powrotny do Wrocławia. Takich chwil załamania, wymieszanych z momentami równie niezdrowej euforii, miałem jeszcze kilka, stopniowo jednak zacząłem łapać jako taką równowagę. Nie wiem, czy piękno Włoch miało z tym coś wspólnego, może to była zwyczajnie kwestia odległości albo czasu, tak czy inaczej w dzień Wigilii udało mi się wreszcie skończyć książkę, na którą mój wydawca czekał od sierpnia. Dotąd pisałem lekkie kryminały z nutą czarnego humoru i makabry, nieprzekraczające jednak granicy pomiędzy realizmem a groteską. Ostatnie dwadzieścia stron nowej powieści zdecydowanie tę granicę przekroczyło: w końcówce główny bohater, złośliwy, wybuchowy i wiecznie niedomyty komisarz Wolczak, czołga się w kałuży własnej krwi z odciętymi stopami. W ręku trzyma nóż, którym zamierza zabić niewierną żonę. To nie jest dobre zakończenie, sam doskonale o tym wiem, ale jego napisanie sprawiło mi perwersyjną przyjemność. Wydawca nie narzekał, zdawał sobie zresztą sprawę, że innego nie dostanie. Kiedy już wcisnąłem przycisk „wyślij”, zamówiłem do pokoju butelkę wina. Wigilię spędziłem na balkonie w hotelu, patrząc na połyskujące w dole światła Florencji i ignorując esemesy od rodziny życzącej mi, żeby ten rok był lepszy niż poprzedni, i pytającej, jak sobie radzę.
Nowy rok powitałem w towarzystwie grupy Szkotów mówiących z tak silnym akcentem, że ledwo ich rozumiałem, a rano wsiadłem w pociąg i pojechałem dalej. Zwiedziłem Rzym i kilka włoskich miasteczek, o których nie wspominają żadne przewodniki. Kupowałem panforte i pieczone kasztany na świątecznych jarmarkach, zachodziłem do maleńkich knajpek, gdzie Włosi dyskutowali nad filiżankami espresso, a ja musiałem dogadywać się z kelnerami na migi. Była w tym magia rzeczywistości oglądanej od podszewki; czar krainy po drugiej stronie lustra, pachnącej kawą i oprószonej śniegiem znikającym szybciej niż sen.
A potem, gdy już miałem wracać, poznałem Julię. Nie muszę nawet zamykać oczu, żeby przywołać tamtą chwilę: kawiarenka niedaleko nadbrzeża w Bari, syczenie ekspresu i podmuchy wilgotnego chłodu uderzające w rozgrzane twarze, gdy ktoś otwierał drzwi. Czytałem Psy wojny, rozpadający się angielskojęzyczny egzemplarz, który znalazłem w hotelowej biblioteczce. Dziewczyna przy stoliku obok też coś czytała, z początku jednak nie zwróciłem na nią uwagi. Zagadywałem czasem miejscowych albo spotykanych w pociągach turystów, starałem się jednak unikać zaczepiania samotnych kobiet, zwłaszcza młodych. Nie miałem ochoty na flirty, ale ona wyglądała na tak bardzo pogrążoną w lekturze, że wreszcie przyciągnęła mój wzrok. Nasze spojrzenia się spotkały i wtedy dostrzegłem tytuł książki, którą trzymała w rękach.
To była moja książka.
NAGRANIE 9
Przerwałem nagrywanie, ponieważ wróciła wcześniej. Ona, kobieta, którą nazywam Julią, choć z całą pewnością nie jest tamtą dziewczyną, która we włoskiej kawiarni spojrzała na zdjęcie na skrzydełku okładki, a potem znów na mnie i uniosła dłoń do ust w wyrazie komicznego zdumienia, wyglądającego niemal jak przerażenie.
Potknęła się w salonie i zaklęła soczystym „kurwa mać”. To też ją zdradzało. Prawdziwa Julia mówiła najwyżej „kurde” albo „o kurczaku” niczym mała dziewczynka. Pamiętam, że wydawało mi się to urocze. Zresztą w Julii – mojej Julii – wszystko było urocze, nawet nadwaga. Należała do kobiet, którym do twarzy jest z dodatkowymi kilogramami.
Teraz nie jestem pewien, czy tamta pulchna, jasnowłosa i odrobinę naiwna dziewczyna w ogóle kiedykolwiek istniała. Bo jeśli tak, to gdzie się podziała? Czemu na jej miejscu pojawiła się ta druga, inna?
Usłyszałem kroki na schodach, wyłączyłem nagrywanie i schowałem telefon do kieszeni szortów. Zawsze staram się mieć go przy sobie. To odruch, jeszcze z dawnych czasów, ale też ostrożność.
– Co robisz? – Julia Druga stanęła w progu. – Rozmawiasz z kimś?
– Nie. Nagrywam.
– O! – W jej głosie zabrzmiało wyraźne zainteresowanie. – Nową powieść?
– Tak.
– Mogę posłuchać?
– Nie.
Milczenie. W ciszy słyszałem niespokojny oddech. Mógłbym powiedzieć, że oddałbym oczy, żeby zobaczyć wyraz jej twarzy, ale w moim przypadku byłby to wyjątkowo kiepski dowcip.
– Ali pozwalałeś czytać swoje teksty przed wydaniem. To niesprawiedliwe. – Pretensja w jej głosie brzmiała aż do przesady dziecinnie, jakby Julia Druga tylko się ze mną droczyła. Wiedziałem jednak, że mówi poważnie.
– To coś innego. Nie mogę poprawiać na bieżąco takiej książki. Poza tym... jeszcze nie wiem, czy coś z tego będzie. Coś wartego wydania. Na razie to tylko... luźne zapiski.
Usiadła obok mnie na łóżku, tak blisko, jakbyśmy naprawdę byli małżeństwem. Zesztywniałem, z trudem opanowując odruch, żeby się odsunąć.
– Może jednak dasz się przekonać, Leosiu? – wymruczała, przeciągając dłonią po mojej głowie pod włos, jakby chciała zburzyć mi fryzurę. „Leosiem” bywałem też dla Julii Pierwszej, ale ona nigdy nie dotykała mnie w taki sposób.
Zapach siedzącej obok kobiety, jej nagie, rozgrzane słońcem udo, stykające się z moim udem – wszystko to na mnie działało, nawet jeśli wcale tego nie chciałem. Kiedy ostatni raz uprawiałem seks? Chyba jeszcze we Włoszech, przed powrotem do Polski. Powinniśmy się kochać tamtego wieczoru, tuż po przyjeździe do Samotni, tuż przed moim wypadkiem. To byłoby naturalne, prawda? Młode małżeństwo, pierwsza noc we wspólnym domu. A jednak nie poszliśmy wtedy do łóżka, jestem tego pewien, choć moje wspomnienia z tamtego wieczoru pełne są dziur. Dlaczego?
Ponieważ mieliśmy gościa.
Wspomnienie powróciło w nagłym rozbłysku, jakby ktoś strzelił fleszem. Dzwonek, zarumieniona Julia Pierwsza biegnie do drzwi. „Już jest!”, woła.
Kto taki?
Tymczasem dłoń Julii Drugiej zsunęła się z włosów na udo i zaczęła delikatnie je ugniatać. Wyczuwałem w tej pieszczocie niepewność, kobieta wydawała się lekko spięta. Może nawet bardziej niż lekko. Uświadomiłem sobie, że ta bliskość musi być dla niej równie niekomfortowa jak dla mnie. Nie spaliśmy nawet w jednym łóżku. Gdy wróciłem ze szpitala, oznajmiła, że przeniesie się do salonu na kanapę, żebym mógł wypocząć. Wtedy przyjąłem tę decyzję z ulgą. Nie potrafiłem znieść myśli, że moja piękna, świeżo poślubiona żona miałaby dotykać tego obolałego, ledwo poskładanego do kupy ciała, które we mnie samym budziło coś pomiędzy nienawiścią a przerażeniem. Albo, o zgrozo, że mogłaby chcieć się ze mną kochać. Od tej pory nasze wzajemne stosunki wyglądały tak, jakbyśmy byli pacjentem i pielęgniarką, a nie małżeństwem. Julia pomagała mi wykonywać zalecone przez lekarza ćwiczenia, myła mnie i ubierała, a gdy stanąłem na nogi, oprowadzała po domu, ostrzegając: „Uwaga, próg” albo „Nie wpadnij na krzesło”. Czułem wtedy jej ramię przyciśnięte do moich pleców, ramię znacznie mniej pulchne niż to, które pamiętałem, ale nic więcej. Gdy raz spróbowałem ją przytulić, odsunęła się pod byle pretekstem, a kiedy chciałem dotknąć jej twarzy, ze śmiechem odtrącała moją dłoń albo odwracała się tak, że muskałem tylko włosy. Teraz wreszcie miałem szansę. Jej niepewność dodała mi odwagi. Wyciągnąłem rękę w stronę, gdzie powinno być ramię. Trafiłem na pierś, kobieta cofnęła się, a ja chwyciłem materiał jej tiszerta. Mało romantyczne, ale powiedzmy, że nie romantyzm był moim celem. Przyciągnąłem ją do siebie i objąłem, a ona na to pozwoliła, choć nadal wydawała się spięta. Spięta i jednocześnie zdeterminowana, żeby tym razem się nie odsunąć. Przespałaby się ze mną tylko po to, żeby zdobyć dostęp do nagrania mojej nowej książki? Idiotyczna myśl. Nie jestem Stephenem Kingiem ani J.K. Rowling, tłumy fanów nie czekają z zapartym tchem na każde zdanie, które spłynie z mojej klawiatury. Wcześniejsze podniecenie zamieniło się w złość, trwaliśmy teraz w dziwacznym niezgrabnym uścisku, przypominającym zwarcie dwóch zapaśników. Przesunąłem dłonią po jej spoconych pośladkach, plecach, ramionach.
– Puść. – Odepchnęła mnie, zanim dotarłem do twarzy. Nawet w jej uszach musiało to zabrzmieć zbyt ostro, bo zmieniła ton. – Jeszcze nawet nie rozpakowałam zakupów, a mleko w tym upale zaraz samo wyjdzie. Pogadamy, jak trochę się ogarnę, co ty na to?
Cmoknęła mnie w policzek. Zdawkowy pocałunek, jaki mogłoby wymienić dwoje ledwo znających się ludzi. Usłyszałem trzaśnięcie drzwiami, potem odgłos kroków na schodach. Liczyłem do dziesięciu, starając się robić to powoli i spokojnie. Gdy skończyłem, do moich uszu dobiegł dźwięk otwieranych drzwi lodówki. Wiedziałem, że Julia Druga szybko nie wróci.
Zsunąłem się z łóżka i przyciśnięty do niego plecami, objąłem kolana, chowając głowę. Tym razem atak paniki nie był tak poważny jak wtedy, gdy po raz pierwszy dopuściłem do siebie myśl, spychaną do tej pory w głąb umysłu: mieszkam z obcą kobietą. Tamten na szczęście przydarzył się, gdy mojej żony-nieżony nie było w domu, miałem więc kilka godzin, by dojść do siebie. Teraz musiałem ogarnąć się szybciej. Jeśli Julia Druga wejdzie na górę i zobaczy mnie w takim stanie, będzie wiedziała, że ja wiem, a wtedy runie panująca między nami krucha równowaga. Tego się bałem. Przypominałem ofiarę przemocy domowej: nawet jeśli tkwiłem w koszmarnej sytuacji, był to przynajmniej koszmar znany i w pewien sposób oswojony. Każda zmiana mogłaby być zmianą na gorsze.
Starałem się oddychać powoli i spokojnie przez nos, tak jak przeczytałem kiedyś w jakimś poradniku. Dygotałem, serce waliło mi, jakbym za chwilę miał dostać zawału. Spodziewałeś się tego, więc o co ci właściwie chodzi? – tłumaczyłem sam sobie.
Wiedziałem o co. Po pierwszym ataku paniki wciąż została we mnie iskra nadziei, że to wszystko jest jedną wielką pomyłką. Że istnieje banalne wyjaśnienie, dlaczego druga Julia pachnie inaczej niż pierwsza, czemu ma łudząco podobny, a jednak nie ten sam głos, czemu używa innych słów i nie łapie naszych wspólnych żartów. Wszystko to były w gruncie rzeczy ulotne drobiazgi. Przed chwilą jednak dotknąłem dowodu jak najbardziej namacalnego. W ciągu trzech miesięcy, jakie minęły od mojego wypadku, można stracić sporo na wadze, owszem, jednak ciało, które trzymałem w ramionach, nie należy do kobiety zeszczuplałej pod wpływem stresu i troski o ukochanego męża. To silne, zwarte ciało osoby uprawiającej sport – i to nie lekkie przebieżki po pobliskim lesie, tylko coś poważniejszego. Nawet Alina, biegająca trzy razy w tygodniu na siłownię, nie ma takich mięśni. Albo więc pulchna Julia od marca katowała się wielogodzinnymi ćwiczeniami, ukrywając je przede mną, albo od początku miałem rację. Wróciłem z Włoch z jedną żoną, a kiedy obudziłem się w szpitalu, przy moim łóżku siedziała już druga. A ja, co jest w tym wszystkim najbardziej niepokojące, nie pamiętam prawie nic z wieczora, kiedy ta zamiana musiała nastąpić – z wyjątkiem tego, że mieliśmy wtedy gościa.
NAGRANIE 10
Muszę się z kimś skontaktować. Wciąż do tego wracam. Każdego dnia w myślach robię przegląd członków rodziny, których mógłbym poprosić o pomoc. Którzy nie odesłaliby mnie na terapię, uznając, że pod wpływem ciężkich przeżyć pomieszało mi się w głowie. Rodzice z pewnością odpadają. Moja matka należy do osób wierzących, że życie powinno przebiegać według pewnego planu. Dzieciństwo, dorastanie z wszystkimi jego problemami, praca, ślub i założenie rodziny. Jest naprawdę znakomita, jeśli chodzi o pokonywanie banalnych trudności – gdy byłem maluchem zapadającym na typowe dziecięce infekcje, godzinami siedziała przy moim łóżku, czytając mi Wodnikowe wzgórze, Muminki i Kubusia Puchatka. Potrafi też wykłócać się w urzędach i z pięciu składników wysychających od tygodnia w lodówce wyczarować obiad dla niespodziewanego gościa, jednak gdy tylko coś wychodzi poza zwyczajną codzienność, zaczyna się gubić. Już mój rozwód, a potem wypadek mocno nadwyrężyły jej tolerancję na niespodziewane wydarzenia. Gdy odwiedziła mnie w szpitalu, w jej głosie, obok niewątpliwej grozy wywołanej moim stanem, usłyszałem też coś, co odczytałem jako zakłopotanie. Biedaczka zupełnie nie wiedziała, jak się odnaleźć w nowej sytuacji.
Ojca trudniej rozgryźć. Jest lekkoduchem radzącym sobie w życiu dzięki sporej dozie bezczelności i urokowi osobistemu, który zresztą po nim odziedziczyłem. Gdybym powiedział mu o swoich podejrzeniach, a on akurat potrzebowałby rozrywki, zrobiłby z tego przygodę, śledztwo jak z książek. Ojciec i niewidomy syn na tropie oszustki podszywającej się pod uczciwą żonę! Równie dobrze mógłby też poklepać mnie po plecach, rzucić uspokajający w jego mniemaniu żart i uciec do jednej ze swoich licznych kochanek. Bo mój ojciec miał – i prawdopodobnie wciąż ma – kochanki, domyśliłem się tego w pierwszej klasie liceum, a matka woli niczego nie widzieć i nie słyszeć. Gdy raz spróbowałem z nią o tym porozmawiać, mruknęła: „Tata ma swoje sprawy” i zmieniła temat.
Kto jeszcze? Kuzynka Aneta zajmująca się trójką małych dzieci, w tym jednym autystycznym? Ciotka Tereska i wujek Władek, ona zapalona ogrodniczka, on równie zapalony hipochondryk, antyklerykał i lewicowiec uwielbiający na rodzinnych spotkaniach wykłócać się o politykę? Kuba, jedyny prawnik w rodzinie? Sylwia i Adrian, których związek pełen rozstań i powrotów przypomina brazylijską telenowelę? Dziewiętnastoletni Staszek, dumny ze swojej orientacji gej i jednocześnie świetny sportowiec, nadzieja polskiej kadry pływackiej? Dobiegająca siedemdziesiątki ciotka Lilka, którą z jakiegoś powodu lubię, choć ona za mną nie przepada, odkąd dwadzieścia lat temu omal nie przyprawiłem jej kota o zawał? Nikt z nich nie wydaje się odpowiedni. Są zbyt starzy albo za młodzi, zajęci własnymi problemami.
Zostaje Piotrek. Nie licząc tamtego wieczoru, gdy doradził mi wyjazd do Włoch, nie zwierzaliśmy się sobie ani nie rozmawialiśmy o niczym poważniejszym niż to, czy Lakersi mają szansę dostać się do play-offów i kiedy Gwiezdne wojny zaczęły się psuć. Czasem dawałem mu się namówić na planszówki, choć jak na mój gust zdecydowanie zbyt często wygrywał. Nie było w naszej znajomości nic, co pozwalałoby sądzić, że to właśnie on będzie potrafił mi pomóc. Z mojego punktu widzenia jednak Piotrek ma jedną ważną zaletę. A właściwie dwie. Sporo wolnego czasu, który zawdzięcza elastycznym godzinom pracy na stanowisku administratora sieci komputerowych, i żadnej żony, której musiałby się tłumaczyć, dlaczego zamiast rodziną zajmuje się wydumanymi problemami niewidomego kuzyna.
Kiedy nagrywam te słowa, jest jedenasta wieczorem, może nawet później. Julia Druga śpi, a przynajmniej mam taką nadzieję. Piotrek nie kładzie się przed pierwszą, mógłbym więc do niego zadzwonić. Nie mam już drogiego, eleganckiego smartfona, tylko staroświecki aparat z dużymi przyciskami, jaki kupuje się dla seniorów. Dostałem go od Julii, kiedy wróciłem ze szpitala. „Ma funkcję dyktafonu, żebyś mógł nagrywać nową powieść”, powiedziała. Tym samym moja żona-nieżona umożliwiła mi choćby szczątkowy kontakt ze światem zewnętrznym. Potrafię odebrać przychodzące połączenie, ale z dzwonieniem mam już problem. Julia obiecała, że rozejrzy się za modelem z interfejsem głosowym, jak dotąd jednak nic z tego nie wyszło. Cóż, człowiek w mojej sytuacji nie może wybrzydzać.
Nie znam na pamięć żadnego numeru z mojej książki telefonicznej, muszę więc wejść na listę kontaktów i liczyć, że dzięki łutowi szczęścia dodzwonię się jeśli nie do Piotrka, to przynajmniej do kogoś, kto przekaże mu wiadomość.
Oczywiście mogę zadzwonić przypadkiem do dentysty, lekarza czy ZUS-u, ale żadna z tych placówek nie działa o takiej porze. Istnieje też szansa, że obudzę telefonem śpiącą w salonie na parterze żonę (czy Julia Druga używa numeru Julii Pierwszej? Oto jest pytanie...) – ta możliwość stresuje mnie najbardziej, w ostateczności jednak wykręcę się kłamstwem, że palec mi się omsknął, gdy chciałem włączyć nagrywanie.
Tak czy inaczej zamierzam spróbować. Wiem, że jest późno, osoba wyrwana ze snu moim telefonem prawdopodobnie nie będzie zachwycona, ale nie chcę czekać. Zmarnowałem już zbyt dużo czasu.
NAGRANIE 11
Udało mi się wykonać trzy połączenia, nie mam pojęcia do kogo. Żadne z nich nie zostało odebrane. Powinienem spodziewać się tego o tej porze, a i tak poczułem się jak porzucony w lesie pięciolatek. Chciało mi się płakać. Po wypadku miewałem chwile załamania – prawdę mówiąc, miewałem mnóstwo takich chwil – ale one objawiały się złością, nie rozpaczą. Lubię uważać się za nowoczesnego faceta, który umie przyznać, że kobieta jest w czymś od niego lepsza, i potrafi rozmawiać o uczuciach. A jednak gdzieś głęboko tkwi we mnie staroświeckie przekonanie, że mężczyznom nie wypada się mazać. Dlatego siedziałem w sypialni, walcząc z napływającymi do oczu łzami, żałosny, zbliżający się do średniego wieku facet, który zupełnie serio myślał, że zawsze będzie zdrowy i sprawny, że jemu nigdy nie przydarzy się nic złego.
Wtedy telefon zadzwonił.
Z wrażenia upuściłem go na łóżko i dobrą chwilę szukałem, macając po pościeli, a potem minęło jeszcze kilka sekund, nim upewniłem się, że trzymam aparat właściwą stroną do góry, i znalazłem przycisk. W normalnych warunkach odbieranie połączenia nie stanowi większego problemu – moja matka dzwoni prawie codziennie, mam więc praktykę – ale teraz, gdy komórka ślizgała się w spoconych, drżących dłoniach, byłem przekonany, że coś sknocę. Wcisnę „odrzuć” zamiast „odbierz” albo osoba po drugiej stronie zniechęci się i rozłączy. Jednak telefon wciąż wygrywał motyw przewodni z serialowej Gry o tron, a gdy wreszcie uniosłem go do ucha, zamiast ciszy usłyszałem szmer oddechu.
– Halo? – powiedziałem.
Dzwoniący milczał i zdążyłem już sobie wyobrazić, że właśnie teraz, kiedy najbardziej potrzebowałem pomocy, stałem się ofiarą głupiego żartu – byłaby to naprawdę ironia losu – gdy usłyszałem niepewne pytanie.
– Leon? Twój numer wyświetlił mi się w nieodebranych. Wszystko u ciebie w porządku?
Ala. Myślałem o tylu możliwościach, ale nie wziąłem pod uwagę tej jednej: że przypadkiem mogę zadzwonić do byłej żony. Zapomniałem nawet, że wciąż mam jej numer na liście kontaktów. Sądząc po głosie, wydawała się... wytrącona z równowagi, jakbym przyłapał ją w chwili słabości. Gdy jesienią zeszłego roku zdarzało nam się spotykać, zawsze była przygotowana, niczym zakuty w zbroję rycerz wychodzący na pole bitwy. To dlatego nigdy nie mogłem się do niej przebić z moimi pytaniami i wątpliwościami. Przeczucie podpowiadało, że teraz miałbym szansę.
Ale teraz już mi nie zależało.
– Możesz poprosić Piotrka, żeby się ze mną skontaktował?
– Piotrka Wachowskiego?
– Nie, mojego kuzyna. Masz jego numer, prawda?
– Mam, ale...
– W takim razie poproś, żeby do mnie zadzwonił. Najlepiej jutro, koło dziesiątej. – O tej porze Julii zazwyczaj nie ma w domu.
– Jest wpół do pierwszej w nocy, zdajesz sobie z tego sprawę?
– Wpół do pierwszej? – Pożałowałem zaraz zdziwienia w głosie. To było przyznanie się do słabości. Popularny pisarz Leon Cichy nie wie nawet, która jest godzina.
– Tak. Spałam już, kiedy zadzwoniłeś.
Nie było nic więcej do powiedzenia, a jednak żadne z nas nie chciało rozłączyć się jako pierwsze.
– Leon... – zaczęła Ala po chwili. – Naprawdę mi przykro, że tak to się skończyło. Gdybyśmy mogli porozmawiać...
– Nieważne. Pamiętaj, żeby zadzwonić jutro do Piotrka.
Wreszcie zdobyłem się na to, żeby wcisnąć czerwoną słuchawkę. Poczucie triumfu trwało krótko, a kiedy minęło, zostawiło po sobie gorycz smakującą jak zwietrzałe fusy po kawie.
NAGRANIE 12
Urażona Ala mogła zlekceważyć moją prośbę albo wbrew temu, co mówiła, dawno już zdążyła wykasować numer Piotrka. Potrafiłbym wymyślić mnóstwo innych czarnych scenariuszy, zanim jednak na dobre się rozkręciłem, dziś rano telefon znowu zadzwonił.
– Podobno chciałeś ze mną pogadać – odezwał się Piotrek.
– Tak. Możesz do mnie przyjechać? Pracujesz dzisiaj?
– Jest niedziela. – W głosie kuzyna brzmiało rozbawienie. – I tak, mam dyżur, ale to znaczy, że muszę być pod telefonem, a nie że siedzę w pracy. Mogę przyjechać.