Las przeznaczenia '43 - Lelonek Michał - ebook + książka

Las przeznaczenia '43 ebook

Lelonek Michał

4,2

Opis

Akcja powieści rozgrywa się w czasie II Wojny Światowej, w bazie 73 Regimentu Artylerii Przeciwlotniczej, stacjonującego w środkowych Niemczech. Charakter jednostki jest wyjątkowy – żołnierzy nie interesuje walka za ojczyznę czy szerzenie ideologii nazistowskiej, chcą jedynie przeżyć wojnę i wrócić do swych domów. Żyją w relatywnym spokoju, głęboko zaszyci w lesie, licząc że wojenna burza przejdzie obok. Niestety, ich plany zostają pokrzyżowane. Na skutek zbiegu niespodziewanych zdarzeń, w jednostce założony zostaje obóz, do którego trafia kilkudziesięciu więźniów, a personel bazy staje się ich strażnikami.

Dla żołnierzy oznacza to koniec beztroski. Wkrótce dowództwo otrzymuje rozkaz, który stawia wszystkich przed dramatycznym wyborem. Czy żołnierzom uda się ocalić sumienia, nie tracąc przy tym życia? Będziemy świadkami trudnych decyzji i niespodziewanych zwrotów akcji, stając oko w oko z ponurym bohaterem tej książki – nazizmem, przesiąkniętym nienawiścią, żądnym zemsty, nieliczącym się z ofiarami demonem.

Fabułę powieści puentuje epilog, zmuszający do namysłu nad naturą zła. Jest to szczególnie ważne teraz, kiedy budzą się potwory nienawiści, tak łudząco podobne do tych, które zwiodły Niemcy w pierwszej połowie XX wieku.

 

„Jeżeli ktoś podejmuje decyzje za nas, to wydaje się nam, że bierze na siebie również całą odpowiedzialność. A wtedy możemy zrzucić na kogoś winę”.

Te słowa wypowiedziane przez jednego z bohaterów w pełni odzwierciedlają tematykę poruszoną przez Michała Lelonka w powieści Las przeznaczenia. W schowanej głęboko w lesie i zapomnianej przez Boga i ludzi jednostce wojskowej, złożonej z żołnierzy, których głównym pragnieniem jest przetrwać wojnę, panuje święty spokój. Do czasu, do momentu, po którym nic już nie będzie takie samo. Momentu, w którym wielu z nich będzie musiało przewartościować swoje postawy moralne.

I to jest wierzchnia warstwa powieści. Pod nią czytelnik znajdzie filozoficzne rozważania o naturze człowieka, o bolesnej sztuce dokonywania wyboru w sytuacji, gdy każdy wariant jest zły i o zderzeniu miłości z nienawiścią, odpowiedzialności ze ślepym posłuszeństwem.

Serdecznie polecam tę powieść, która zmusza do głębokich przemyśleń. - Janusz Muzyczyszyn, pisarz, redaktor

 

Michał Lelonek nie pokazuje nam ani bohaterów, ani wielkich wodzów, ani zdarzeń, które zmieniły tok II Wojny Światowej, a mimo wszystko napisał książkę, od której trudno się oderwać!

Autor stworzył fascynującą historię o tym, jaki jest efekt działań i wyborów niezbyt odważnych ludzi. Ba! Nie dość, że bohaterowie książki to żadni herosi, to jeszcze jedzą i piją za wiele, nieprzesadnie dbają o wyszkolenie i gotowość bojową, a i ich podejście do ideologii zostawia wiele do życzenia. Mówiąc prosto – w „Lesie” Lelonka widzimy samych siebie, w innej sytuacji życiowej, w innej scenerii. Autor zabiera nas do „Lasu”, zamyka nas z bohaterami swojej książki w niewielkiej niemieckiej bazie wojskowej, stawia pytania natury etycznej i pozwala wybrzmieć racjom i wyborom, nie nudząc przy tym i nie moralizując.

Jak zbieg okoliczności, plus alkohol, chęć przeżycia, do tego pech i zwykła złośliwość wpływają na indywidualne wybory bohaterów „Lasu” Michała Lelonka? O tym koniecznie trzeba przeczytać! - Monika Lech, autorka serii „Droga Smoka”

 

Michał Lelonek, urodzony w 1981 roku w Gnieźnie. Z wykształcenia geolog. Przez wiele lat pracował na Morzu Północnym, jako inżynier geofizyk. Obecnie zatrudniony w Instytucie Geofizyki Polskiej Akademii Nauk. Pięć lat mieszkał w Niemczech, podróżując i poznając ten kraj. Zaowocowało to poniższą książką, która stanowi debiut prozatorski autora. Wcześniej publikował w „Nowej Fantastyce”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (20 ocen)
10
5
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ringil

Dobrze spędzony czas

Michał Lelonek serwuje opowieść osadzoną w 1943 roku. W czasach okrucieństwa, strachu, niepewności o dzień następny. Opierającą się na wątkach historycznych, które przybliżają czytelnikom kulisy i następstwa drugiej wojny światowej oraz jej okrucieństwo. Okres, który spowolnił rozwój wielu krajów, między innymi Polskę, która pogrążona w głębokim kryzysie zmaga się do dnia dzisiejszego. Zarazem okres ten pomimo upływającego czasu nadal jest tematem sporów historyków, polityków, a okrucieństwo nazistowskich Niemiec spowodowało, że większość z nas nadal pamięta, uczy się w szkołach lub dowiaduje z innych źródeł o tragicznych wydarzeniach powodujących niechęć do wspomnianego narodu niemieckiego. Jednak autor wychodzi na przekór i przedstawia swoją historię z zupełnie z innego punktu widzenia. 73 regiment Artylerii Przeciwlotniczej to grupa żołnierzy, która okazała się odporna na brutalną ideologię nazistów. Sukcesywnie wpajana wszelkimi możliwymi sposobami miała wzbudzać strach, a zaraze...
00
jolad6
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Książkę oceniam jako świetną. Pisarz pokusił się o własną interpretację Biblii - dającą do myślenia. Cała powieść daje do myślenia. Nie jest to czytadło. Brawo
00

Popularność




Copyright © by Michał Lelonek, 2019Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2021All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialnościkarnej.

Redakcja: Janusz Muzyczyszyn

Korekta: Aneta Krajewska

Zdjęcie na okładce: © CollaborationJS / Trevillion Images

Projekt okładki: Adam Buzek

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek

Wydanie I - elektroniczne

ISBN 978-83-67024-29-7

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

I 6 LISTOPADA, 1943 r.

II PÓŁ ROKU WCZEŚNIEJ KWIECIEŃ, 1943 r.

III

IV

V

VI

VII

VIII MAJ, 1943 r.

IX CZERWIEC, 1943 r.

X

XI LIPIEC, 1943 r.

XII SIERPIEŃ, 1943 r.

XIII WRZESIEŃ, 1943 r.

XIV

XV

XVI PAŹDZIERNIK, 1943 r.

XVII

XVIII LISTOPAD 1943 r.

XIX 4 LISTOPADA 1943 r.

X 5 LISTOPADA 1943 r.

XXI 6 LISTOPADA 1943 r.

XXII

XXIII 7 LISTOPADA 1943 r.

XXIV

XXV 8 LISTOPADA 1943 r.

XXVI

XXVII

XXVIII

XXIX 9 LISTOPADA 1943 r.

XXX 10 LISTOPADA 1943 r.

XXXI

EPILOG 25 GRUDNIA 1943 r.

Michał Lelonek, urodzony w 1981 roku w Gnieźnie. Z wykształcenia geolog. Przez wiele lat pracował na Morzu Północnym, jako inżynier geofizyk. Obecnie zatrudniony w Instytucie Geofizyki Polskiej Akademii Nauk. Pięć lat mieszkał w Niemczech, podróżując i poznając ten kraj. Zaowocowało to poniższą książką, która stanowi debiut prozatorski autora. Wcześniej publikował w „NowejFantastyce”.

https://lelonek.art/

Michał Lelonek nie pokazuje nam ani bohaterów, ani wielkich wodzów, ani zdarzeń, które zmieniły tok II Wojny Światowej, a mimo wszystko napisał książkę, od której trudno się oderwać!

Autor stworzył fascynującą historię o tym, jaki jest efekt działań i wyborów niezbyt odważnych ludzi. Ba! Nie dość, że bohaterowie książki to żadni herosi, to jeszcze jedzą i piją za wiele, nieprzesadnie dbają o wyszkolenie i gotowość bojową, a i ich podejście do ideologii zostawia wiele do życzenia. Mówiąc prosto – w „Lesie” Lelonka widzimy samych siebie, w innej sytuacji życiowej, w innej scenerii. Autor zabiera nas do „Lasu”, zamyka nas z bohaterami swojej książki w niewielkiej niemieckiej bazie wojskowej, stawia pytania natury etycznej i pozwala wybrzmieć racjom i wyborom, nie nudząc przy tym i niemoralizując.

Jak zbieg okoliczności, plus alkohol, chęć przeżycia, do tego pech i zwykła złośliwość wpływają na indywidualne wybory bohaterów „Lasu” Michała Lelonka? O tym koniecznie trzebaprzeczytać!

Monika Lech, autorka serii „DrogaSmoka”.

Kołem toczy się Fortuna, zła inieżyczliwa,nasze szczęście w swoich trybach miażdży irozrywa,z twarzą szczelnie zasłoniętą często u mniegości,by na kręgach mego grzbietu grać swe złośliwości.1

Carmina Burana,OFortuna!

1tłum. Marian Piechal

Jedynym celem żołnierzy 73 Regimentu Artylerii Przeciwlotniczej było przeżyć wojnę. Ich baza, znajdująca się w samym sercu nazistowskich Niemiec, otoczona prastarą puszczą, stanowiła oazę spokoju. Kiedy Europę trawiła pożoga II Wojny Światowej, żołnierze regimentu schowali się w bezpiecznej otulinie lasu, chcąc spokojnie przeczekać nawałnicę. Wszystko wskazywało na to, że zamysł ten miał szansę siępowieść.

Nie wiedzieli jednak, że rak nienawiści toczący całe Niemcy zapuka również do ich drzwi. Nie podejrzewali, że zostaną poddani najcięższej próbie, na szali której położą swoje życie i sumienie. Ci którzy przeżyli, nigdy więcej nie odważyli się wejść do żadnegolasu.

Kojarzył im się tylko z jednym – z wiecznympotępieniem.

I 6 LISTOPADA, 1943r.

~~~

Pluton egzekucyjny ustawił się w szeregu. Na placu zgromadził się cały personel bazy, by obserwować bieg wydarzeń. Dziesięciu więźniów stało obróconych tyłem, z zawiązanymi dłońmi i przepaskami na oczach. Pluton był gotowy. Starszy chorąży Moritz przerwał gęstniejącą ciszę krótkąkomendą:

– Cel!

Żołnierze z wyraźnym ociąganiem podnieśli broń i zaczęli mierzyć dowięźniów.

„Nie ma sensu tego przeciągać” – pomyślał Moritz ikrzyknął:

– Ognia!

Wszyscy wystrzelili. Z całej dziesiątki więźniów tylko dwóch się przewróciło. Reszta stała dokładnie tak samo, jak przedwystrzałem.

Wszyscy, z plutonem włącznie, byli zdumieni: obracali głowy i spoglądali na siebie, nie wypowiadając ani słowa. Jeden z żołnierzy, nie mogąc dłużej wytrzymać napięcia, podbiegł do leżących, pobieżnie sprawdził ich stan i wrócił złożyć raportMoritzowi:

– Jeden zemdlał, ale nie jest ranny, panie chorąży. Drugi dostał wucho.

Moritz pokręcił głową, zacisnął mocno wargi, a potem parsknął zrezygnowanym śmiechem. Nic, absolutnie nic nie zrobi z nich żołnierzy. Oni spudłowali celowo! Zapewne każdy z osobna wpadł na dokładnie ten sam pomysł: strzelić nad głowamiskazanych.

Żołnierz, skrępowany trwającą ciszą, zapytał:

– Co zrobić z rannym, paniechorąży?

Moritz w jednej chwili zrozumiał, że ci chłopcy nigdy nie zostaną dobrymi, niemieckimi, budzącymi postrach żołnierzami. Zostaną tym, kim są: garstką oportunistów, chcącą prześlizgnąć się przez zatrzaskujące się z hukiem wrota historii. Sam zresztą nie odstawał ani na cal odreszty.

– Opatrzyć i odstawić do obozu. Wydać dodatkową porcję jedzenia wszystkimwięźniom.

Wieczorem chorąży zamknął się w swoim gabinecie z butelką armaniaku. Musiał się zastanowić, jak doszło do tej absurdalnejsytuacji.

Zaczął zdawać sobie sprawę, że żołnierze, choć oszczędzili więźniów, najpewniej wydali wyrok na siebie, jego i całą bazę. A przecież jeszcze niedawno wszystko było takie proste, jeszcze niedawno pławili się w luksusie bezpieczeństwa! W którym miejscu popełnił błąd? Jak to się stało, że nie dostrzegł zagrożenia? Otworzył butelkę, wypił haustem pierwszy kieliszek, usiadł i popadł w zadumę. Miał wrażenie, że pierwsze symptomy nadchodzącej nawałnicy dały się zauważyć wiosną tegoroku…

II PÓŁ ROKU WCZEŚNIEJ KWIECIEŃ, 1943r.

~~~

Odprawy zaczynały się punktualnie o siódmej rano. Już kilka minut wcześniej do sali wlewała się spora grupa roześmianych żołnierzy. Wszyscy pchali się do kuchni umieszczonej na zapleczu, by dorwać się do świeżo zaparzonej kawy. Następnie zajmowali miejsca w sobie tylko znanym porządku, nie zważając na stopnie. O siódmej wchodził starszy chorąży Moritz: niski, barczysty mężczyzna, z wąsem będącym idealną kopią wąsa Wodza, i przystępował do omówienia wydarzeń z dnia wczorajszego, spraw bieżących oraz wydawał polecenia na nadchodzący dzień. Następnie referował kwatermistrz Uli, po nim dowódcy sekcji, a na końcu prawo głosu miał każdy żołnierz, którego cośuwierało.

Co kilka dni odbywał się ten sam rytuał: najpierw jeden z oficerów cicho wspominał, że ostatnio rozluźniła się dyscyplina i nie ma komu konserwować sprzętu, na co Moritz pytał z udawanym oburzeniem, dlaczego żołnierze nie słuchają rozkazów. I wtedy zaczynała się regularna bitwa na obrzucaniebłotem:

– A i owszem, pracowalibyśmy, gdyby oficerowie nam wytłumaczyli, po co mamy w kółko rozbierać i składać to samo działo, choć działadobrze!

Oficerowie odpowiadali zawsze taksamo:

– Gdyby działało dobrze, to nie kazalibyśmy wam go rozbierać, a jak każemy, to znaczy, że dobrze nie działa ikropka.

– W takim razie skoro jesteśmy żołnierzami, a pracujemy jak robotnicy, to ci z łączności też mogą pracować jak my i składać działa do kupy – kontratakowaliżołnierze.

Łączność broniła się w ten samsposób:

– Nie, nie możemy, wam to się wydaje, że my w łączności to nic nie robimy i siedzimy całymi dniami z nogami wyłożonymi na stół, tak?

Kulminację narzekań stanowiło wystąpienie sierżanta Günthera, który regularnie zadawał to samopytanie:

– Czemu tak źle nas karmią? Ile razy ma być zupaziemniaczana?

Moritz słuchał tego z lekkim uśmiechem i grał rolę cierpliwego ojca, zwalając winę za wszystko, a w szczególności za zupę ziemniaczaną, na wojnę, Partię i Wodza: „Zapytajcie Führera, czemu karmi was kartoflami”, „Partia chciała wojny, więc ktoś musi czyścić działa”. Było to swoiste przedstawienie, które miało na celu rozładowanie frustracji związanej ze skoszarowaniem w zamkniętej jednostce. Z jednej strony żołnierze mogli ponarzekać, wszak utyskiwanie jest wpisane w ludzką naturę, a z drugiej strony przekonać się, że to nie jest wina Moritza, podpułkownika Mathiasa czy pułkownika Rudigera, że muszą czyścić działa i jeść ziemniaki. Takie konfrontacje nic nie zmieniały w życiu żołnierzy, ale czemuś jednak służyły. Pragnieniem niezadowolonego człowieka jest być wysłuchanym i zrozumianym, a to, czy jego problem zostanie faktycznie rozwiązany czy nie, stanowi sprawę drugorzędną. I o tym Moritz doskonalewiedział.

Taka dyskusja trwała tak długo, jak długo wszelkie oskarżenia były kierowane pod adresem ogólnej grupy oficerów, żołnierzy czy nawetPartii.

Jednak w momencie, gdy któryś z żołnierzy wysuwał oskarżycielsko palec i z wypiekami na twarzy pytał, czemu kapral Lutz nie chce strzelać, albo czemu sierżant Günther nie czyści dział jak inni, Moritz wiedział, że należy ukrócić całe przestawienie. Podnosił wtedy głos, walił pięścią w stół i krzyczał: „Jesteście w wojsku, do jasnej cholery! Tu ma być karność i dyscyplina! Wy tu siedzicie jak u Pana Boga za piecem, a tam umierają na froncie wschodnim! Zabiliby dla ciepłej zupy ziemniaczanej!”. To szybko i skutecznie ukrócało wszelkie dyskusje: nikt nie chciał rozjuszyć chorążego, gdyż ten w napadzie gniewu mógłby wydać naprawdę przykry rozkaz. Jak rok temu, kiedy część żołnierzy nie przyszła na odprawę, ponieważ świętowanie urodzin Waltera nieco się przedłużyło. Moritz kazał całej jednostce odmalować wszystkie budynki, co zajęło równy tydzień z niedzielą włącznie, w samym środku sierpniowegożaru.

Chorąży Moritz świetnie zarządzał nastrojami w jednostce, dając mnóstwo niespotykanej nigdzie indziej swobody, nie pozwalał jednak na zbytnie rozprężenie. Oficerowie za znacznie mniejszą krytykę Partii byli degradowani, zwykli ludzie zsyłani do obozów pracy; a tu, w samym środku Niemiec, można było ponarzekać, przekląć pod nosem na Wodza, czy zżymać się na wykonywanie rozkazów. Moritz doskonale wyczuwał niepisaną granicę między żołnierzami a dowództwem, między „nami” a „nimi”. Przeważnie bratał się z żołnierzami i cierpliwie słuchał potoku ich narzekań. Nie przeszkadzało mu to jednak w radykalnej zmianie pozycji, przejściu na drugą stronę linii demarkacyjnej i umiejętnym egzekwowaniu rozkazów, gdy zachodziła taka konieczność. Tak, Moritz umiejętnie sterował tym okrętem, omijając wszelkie mielizny na jakie łatwo było wpaść podczas wojennegosztormu.

Odprawa się skończyła i żołnierze powoli opuszczali salę. Zbierali się w grupki, każdy z kubkiem kawy, odpalali papierosy i energicznie dyskutowali, raz po raz wybuchając gromkimśmiechem.

Moritz został sam. Myślał o bazie i o jej przyszłości. Na razie wszystko szło wspaniale, na razie żołnierze zaszyci w głębokim lesie nie byli targani wiatrem niepewności. Mała wyspa stabilizacji na wzburzonym morzu historii. Na razie. Ale wiedział, że to wszystko może zmienić się w jednej chwili, że cały ich poukładany świat może lec w gruzach za sprawą jednej decyzji. Dlatego on, starszy chorąży, musiał czuwać, by wychwycić każde potencjalne zagrożenie i zabić je wzarodku.

A zagrożeń było mnóstwo i większość z nich płynęła nie od strony wroga, który był odległy i nieco abstrakcyjny, ale od strony samej armii. Jednostki obrony przeciwlotniczej podlegały Luftwaffe2, co od samego początku przeszkadzało dowództwu Heer3. Uważali oni, że obrona przeciwlotnicza powinna podlegać właśnie im, bo jaki związek mają artylerzyści strzelający w niebo z lotnictwem? Czy fakt, że ktoś strzela do zwierzyny, czyni go zoologiem? Zróbmy więc analogicznie i niech Luftwaffe odda Kriegsmarine4 wszystkie samoloty, które atakują statki wroga! Istniało silne stronnictwo w Zarządzie Dowodzenia Wehrmachtu, które czyniło wiele starań, by pozyskać obronę przeciwlotniczą dla wojsk lądowych z kilkupowodów.

Po pierwsze – chodziło o osiemdziesiątkę ósemkę, ów cud techniki, który choć w zamierzeniu miał być działem przeciwlotniczym, okazał się również rewelacyjną bronią artyleryjską. A front bardzo szybko uświadomił dowództwu braki w artylerii, które pociągały za sobą liczne straty wludziach.

Drugi powód był czysto emocjonalny – generałowie z Heer z całego serca nienawidzili Luftwaffe, które chciało na każdym kroku przywłaszczyć sobie wszystkie zasługi na polu walki. To nie niemiecki żołnierz był bohaterem ludu, to nie jego upór, krew i wierność była wychwalana przez propagandę, tylko te samoloty, „żelazne ptaki” i ten hedonistyczny grubas! Wszystko przez to, że samoloty tak łatwo przemawiają do wyobraźni; tylko dlatego propaganda poświęca im tyle miejsca! O ile jeszcze lotnicy wzbudzali jakiś szacunek, to obrona przeciwlotnicza była dla Heer zbiorowiskiem najgorszych obiboków i symulantów, którzy, chcąc uniknąć prawdziwej walki, chowali się po lasach i strzelali sobie w niebo! Dlatego trzeba wyrwać im osiemdziesiątki ósemki i rzucić na front, by wspierałypiechotę!

Był jeszcze jeden argument, najtrudniejszy do obalenia. Ostatnimi czasy niezbyt wiele samolotów wroga przecinało niebo, które mieli chronić. Tak naprawdę nad 73 Regimentem Artylerii Przeciwlotniczej od trzech miesięcy nie przeleciała ani jedna wrogamaszyna.

Moritz doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Dlatego skwapliwie korzystał ze swej wojskowej przeszłości i utrzymywał znajomości z wysoko postawionymi oficerami, ukrywającymi się przed frontem w licznych kancelariach. Wiedział, z kim trzeba pójść na sznapsa i do kogo szepnąć słówko, by zachować status quo jednostki. Oczywiście to wszystko kosztowało. Na całe szczęście miał do pomocy kwatermistrza Uliego, takiego samego starego wiarusa jak i on. I choć Uli sprawiał wrażenie człowieka oderwanego od rzeczywistości, to posiadał wspaniale rozwiniętą siatkę zaopatrzeniową, która sięgała daleko w podbite kraje. Tydzień w tydzień do jednostki przyjeżdżały ciężarówki z zaopatrzeniem, a każda z nich zawierała specjalną przesyłkę dla Uliego z zagranicznymi wiktuałami – francuskim beaujolais i Brie de Meaux, czekoladami od Neuhausa, kawiorem z Ukrainy, polską wódką i prawdziwym rarytasem – amerykańskimi papierosami, które zawsze palono w ukryciu z szelmowską miną konspiratora. Moritz często udawał się do pobliskiego sztabu, a nawet do Berlina, by spotkać się z którymś ze starych znajomych i podarować mu wiklinowy koszyk pełen smakołyków w zamian za informację, plotki lub drobną przysługę. To właśnie owe znajomości pozwoliły mu trzymać bazę z dala od niebezpiecznych pomysłów zredukowania jej stanuliczbowego.

Moritz nie wiedział jednak, że zagrożenie przyjdzie z innej, niespodziewanej strony. I że nie będzie mógł nic zrobić, by uratować siebie i swoich żołnierzy. Nigdy się nie dowiedział, kto sprowadził zagładę na jego ludzi. Krąg podejrzanych zawężał się w zasadzie do dwóch osób: do szeregowego Niclasa i tej grubej, spoconej świni – Hansa. Tak czy inaczej w obu przypadkach nitki wydarzeń brały początek w tym samympunkcie.

Punktem tym był porucznikRainer.

2Luftwaffe – siły powietrzneWehrmachtu.

3Heer – wojska lądowe Wehrmachtu (Sił Zbrojnych IIIRzeszy).

4Kriegsmarine – niemiecka marynarkawojenna.

III

~~~

Rainer miał naturę pacyfisty, co w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało mu strzelać do alianckich samolotów. Kiedy wybuchła wojna, długo rozważał, jak uniknąć wcielenia do Wehrmachtu. Ostatecznie stwierdził, że znacznie bezpieczniej będzie znaleźć taki rodzaj służby, który będzie trzymał go z dala od frontu, dyscypliny i, przede wszystkim, od zabijania. Obrona przeciwlotnicza zdawała się być rozsądnymkompromisem.

Pierwsze lata służby w 73 Regimencie Artylerii Przeciwlotniczej były spełnieniem wszystkich jego marzeń. Bliskość natury, doborowa kompania, wieczorne popijawy – czego można chcieć więcej? Szczęście Rainera nie miało granic. W dodatku, ku swojemu zdziwieniu, odkrył, że fascynują go działa artyleryjskie, a w szczególności osiemdziesiątka ósemka. Rainera uderzała jej elegancka prostota połączona z genialną myślą techniczną, urzekał przerażający potencjał ukryty w smukłej sylwetce. Nawet konstruktorzy z konkurencyjnych zakładów musieli z niechęcią przyznać, że osiemdziesiątka ósemka była niemal doskonała. Była tak skuteczna, że jej twórcy zaczęli głowić się nad mobilną wersją armaty. Obudowali działo ośmiocentymetrowym pancerzem, włożyli dwa potężne silniki Maybacha, umieścili na szerokich gąsienicach i z dumą patrzyli na swoje dzieło. Wiedzieli, że stworzyli coś wyjątkowego, coś co zasługiwało na równie wyjątkową nazwę. „Tiger” wydawał się być odpowiednim imieniem dla stalowejbestii.

Rainer z jeszcze większym zaskoczeniem odkrył, że jest wyśmienitym artylerzystą. Jego talent ujawnił się podczas szkolenia oficerskiego Luftwaffe. Pamiętał instruktora, wysuszonego kapitana, który mniej więcej raz na godzinę dzielił się swoją złotąmyślą:

– Panowie, pamiętajcie: artyleria przeciwlotnicza to w dziesięciu procentach doświadczenie, w dwudziestu procentach praca zespołowa, a w siedemdziesięciumatematyka.

Szybko okazało się, że toprawda.

Strzelanie do samolotów było zadaniem głównie matematycznym. Rainer, choć z wykształcenia był archeologiem, potrafił liczyć bardzo szybko i intuicyjnie wyczuwał wszelkie zagadnienia artyleryjskie. Na początku nie zdawał sobie sprawy, że czymkolwiek wyróżnia się wśród kolegów. Myślał, że każdy podobnie jak on w lot łapie poszczególne koncepcje i liczy z prędkością błyskawicy. Jednak wystarczyło rozejrzeć się po kolegach, którzy z zaciętym wyrazem twarzy próbowali wyliczyć poprawkę na hamowanie pocisku, aby zauważyć, że to właśnie on ma predyspozycje, by zostać świetnym artylerzystą. Doskonale pamiętał pierwszy wykład z teorii obrony przeciwlotniczej. Smutny kapitan ciągnął monotonnymgłosem:

– Zestrzelić samolot lecący z prędkością czterystu kilometrów na godzinę, na wysokości pięciu kilometrów, to nie lada sztuka. Zapomnijcie o trafieniu bezpośrednim w samolot, takie opowieści można włożyć między bajki. Pocisk wystrzelony z działa Flak 18 ma prędkość wylotową ośmiuset metrów na sekundę. Na wysokości pięciu kilometrów pocisk znajdzie się po całych sześciu sekundach, pomijając efekt hamowania. Bombowiec w czasie jednej sekundy lotu przemierza ponad sto metrów. Panowie rozumieją? W momencie, gdy wasz pocisk osiągnie zadany pułap, cel będzie już ponad pół kilometra dalej. – Oficer zrobił dłuższą przerwę, by studenci mieli czas ochłonąć po szoku, jaki w swoim mniemaniu wywołał. – Dlatego zadaniem pocisku nie jest trafić w samolot, ale wybuchnąć w jego pobliżu tak, aby odłamki zadały pożądane uszkodzenia obiektu. Ale skąd pocisk ma wiedzieć, że jest już na odpowiedniej wysokości i ma wybuchnąć? Jak szanowni panowiemyślą?

Większość skłaniała się do koncepcji, że w pocisku musi być czujnik ciśnienia, bo jak inaczej można było oszacować wysokość? Jeden Rainer stał w opozycji dokolegów:

– Ciśnienie jest zbyt zmienne, aby było dokładnym wskaźnikiem wysokości. Tu musi chodzić o coś znacznie prostszego – stwierdził Rainer. – Ale przecież skoro znamy prędkość wylotową pocisku, to możemy obliczyć, po jakim czasie osiągnie on żądanąwysokość.

– W samo sedno! – rozpromienił się kapitan, by zaraz potem wrócić do swego ponurego tonu: – Znając prędkość wylotową oraz wartość hamowania możemy obliczyć, po jakim czasie pocisk osiągnie zadany pułap. Pociski artyleryjskie wyposażone są w nastawny zapalnik zwłoczny. Przed wystrzeleniem pocisku należy ustawić zadaną wartość czasową. Teraz należy tylko właściwie ocenić kierunek lotu i prędkość samolotu, na ich podstawie obliczyć teoretyczne położenie obiektu od momentu wystrzelenia pocisku i gotowe! – Kapitan się uśmiechnął, po czym dodał ponuro: – Przynajmniej w teorii. Bo w praktyce to wcale tak łatwo niewygląda.

W praktyce wyglądało to nieskończenie trudniej, przynajmniej na samym początku. Niewiadomych w równaniu było mnóstwo: błąd związany z oceną wysokości samolotu i jego prędkości, niedokładność zapalników zwłocznych, wiatr boczny. I to wszystko przy założeniu, że samolot będzie poruszał się z tą samą prędkością, na tej samej wysokości i w tym samym kierunku. A Alianci, pomimo kompromitującej serii wpadek, wcale nie byli tacy głupi i szybko się nauczyli, jak skutecznie omijać ostrzał artylerii przeciwlotniczej. Doskonale wiedzieli, że wyszkolonej załodze ponowny pomiar położenia samolotu i zmiana ustawień działa zajmuje co najmniej sześćdziesiąt pięć sekund. Wystarczyło więc mniej więcej co minutę delikatnie odchylić kurs i zmienić wysokość, by artylerzyści zaczynali całą zabawę odpoczątku.

Na samym początku Rainer nie chciał strzelać. Wzdrygał się przed myślą, że mógłby kogoś zranić albo, nie daj Boże, zabić. Robił co mógł, żeby wykręcić się od tej wojny i bał się chwili, w której będzie musiał wziąć udział w walce. Postanowił, że będzie prowadził niecelny ogień: biorąc pod uwagę skuteczność artylerii przeciwlotniczej, nikt nie odkryje faktu, że świadomie pudłuje, nawet gdyby wojna miała trwać przez następne trzydzieści lat. Jednak jego wątpliwości moralne zostały rozwiane w zaledwie trzecim miesiącu służby. Prowadzili ostrzał wysoko lecącej eskadry bombowców nieprzyjaciela, kierującej się na wschód. W pewnym momencie samoloty zmieniły kurs, zniknęły z pola widzenia tylko po to, aby pojawić się kilkanaście minut później, lecąc wprost na nich na bardzo niskim pułapie. Nie było wątpliwości, że przeciwnik obrał sobie ich za cel. Na domiar złego, latanie tak nisko to istna zmora dla obrony przeciwlotniczej. Działa dużego i średniego kalibru zasłonięte przez wysoki las stają się bezużyteczne. Pozostają lekkie działka przeciwlotnicze, tak samo toporne w obsłudze, jak nieskuteczne. Przeciwnik za to mógł siać ogniem z karabinów maszynowych jak tylko chciał, a nawet pokusić się o zrzucanie bomb. Kiedy Rainer zobaczył po raz pierwszy w życiu B-17 „Latającą Fortecę” na tak małej wysokości, ryczącą czterema potężnymi silnikami i plującą z ośmiu ciężkich karabinów maszynowych, myślał, że zbliża się apokalipsa. Kiedy jedna z serii rozpruła dwóch jego kolegów na pół, wszystkie skrupuły pękły jak mydlana bańka. Podbiegł do stanowiska strzeleckiego, zrzucił siedzącego w nim żołnierza i sam zaczął ostrzeliwać wroga. Takim oto sposobem pacyfista Rainer, mający zamiar pudłować do końca wojny, ostatecznie się odblokował i został wschodzącą gwiazdą Artylerii PrzeciwlotniczejLuftwaffe.

Dla Rainera strzelanie do samolotów wkrótce stało się fascynującą rozgrywką, czymś w rodzaju szlachetnego, rycerskiego pojedynku, w którym odważni mężczyźni, ryzykując własne życie, angażowali wszystkie siły fizyczne i mentalne, by osiągnąć cel. To była gra w szachy z umysłem przeciwnika, który był tak samo zdeterminowany i inteligentny jak Rainer. Porucznik miał dużo szacunku do alianckich pilotów – trzeba było mieć naprawdę wiele odwagi, by dać się wsadzić do wielotonowej, metalowej puszki, wypełnionej po brzegi materiałami wybuchowymi, lecieć nad terenem wroga, pełnym myśliwców i dział przeciwlotniczych, jednocześnie prowadząc trudne obliczenia kursu, prędkości i wysokości, by zrzucić bomby w odpowiednim momencie. Raz w życiu, z chęci przeżycia przygody, przez pomyłkę, pod naciskiem dowódców można było dać się wsadzić do bombowca. Ale drugi, trzeci, dwudziesty raz? Do tego trzeba czegoś więcej niż zwykłej odwagi. Do tego trzeba być nieźle stukniętym, a z drugiej strony mieć wlane dużo oleju do głowy i jeszcze więcej brawury do serca. Ale przede wszystkim trzeba mieć wielkie, stalowe, nie znające strachu jaja. I za to Rainer darzył pilotów szczerym uznaniem, co ani trochę nie przeszkadzało mu w próbach ichzestrzelenia.

IV

~~~

Szeregowy Niclas był chudym, wątłym chłopcem o anielskiej urodzie. Stanowił pomniejszoną wersję dumnych żołnierzy o aryjskich rysach twarzy, tak chętnie przedstawianych na propagandowych plakatach. Było to komiczne zestawienie: błękitne oczy, jasna fala grzywki, szczęka wysunięta do przodu, pokaźne jabłko Adama, a wszystko zamocowane na kruchym, słabymciele.

Chłopczyk jak malowany, który chciał być germańskim wojownikiem ze starych legend. Najzabawniejsze było, gdy ktoś doprowadził Niclasa do furii – zaciskał małe piąstki, purpurowiał na twarzy, a jego głos stawał się piskliwy, co wywoływało powszechnąwesołość.

Z Niclasem były dwa problemy – był ideologicznym fanatykiem oraz miał ojca pułkownika w Heer. Niclas czytał po nocach Paula de Lagarde i Rosenberga, pasjonowały go starogermańskie mity i wierzył w absolutnie każde słowo propagandy. Twardość ideologii, której był wiernym wyznawcą, stała w jawnej sprzeczności z jego fizycznością. Próbował zaciągnąć się do Schutzstaffel5, gdy jednak oficer rekrutujący zobaczył jego posturę, omal nie wybuchnął śmiechem. Potem chciał pójść w ślady ojca i zaciągnąć się do wojsk lądowych. Na szczęście dla Niclasa, ojciec miał głowę na karku i wiedział, że jego syn prędzej wpadnie pod koła rodzimej ciężarówki, niż zdobędzie chwałę na polu walki. Pociągnął za odpowiednie sznurki i umieścił syna w możliwie najbezpieczniejszym miejscu – w jednostce obrony przeciwlotniczej. Któż bowiem będzie śmiał bombardować niezwyciężonąRzeszę?

Kiedy Moritz po raz pierwszy zobaczył Niclasa, gdy ten meldował się w swojej nowej jednostce, wzorowo ubranego w szary mundur Luftwaffe z czerwonymi patkami, w czarnych, idealnie wypolerowanych butach, zapiętej na ostatni guzik koszuli i w zawadiacko przekrzywionej furażerce, od razu wiedział, że będą z nim kłopoty. Niclas stuknął obcasami i zasalutował regulaminowo i krzyknął piskliwym głosem: „HeilHitler!”.

Moritz, będący na potwornym kacu, nieuczesany, w rozpiętej, przepoconej koszuli i w dawno nieczyszczonych butach, odburknął tylko: „Spocznijcie, żołnierzu”, po czym obrócił się, zostawiając Niclasa bez żadnych informacji, co dalej ma ze sobąpocząć.

„Jeszcze tylko mi ten pajac do szczęścia potrzebny” – pomyślał i splunął zniesmakiem.

Wkrótce wyszło, że Niclas jest fanatykiem partyjnej ideologii. Cały dniami prowadził dyskusje nad wyższością rasową, cytował ulubionych twórców i z dumą komentował najnowsze informacje z frontu: „My, Niemcy, jesteśmy potęgą! Siła naszej woli sprowadzi na Europę Nowy Porządek! Nic nie powstrzyma dumnego narodu w walce o należny mu prymat wśród innych ras!”. Żołnierze cierpliwie słuchali monologów Niclasa z lekkim zakłopotaniem, potakując głową i wtrącając: „święte słowa” albo „absolutna prawda”, ale nikt nie chciał wdawać się w dyskusję. Po dwóch tygodniach zaczęli unikać go jak ognia, zmęczeni tyradami i ideologicznymi frazesami, choć nikt nie okazywał mu otwarcie niechęci. Nikt, oprócz Rainera, który po kilku dniach znajomości z Niclasem, wypalił:

– Zamknij się, ty mała pokrako! Wystarczy mi propagandy na dziś! Jeszcze słowo, a obiję ci ten głupiryj!

Niclas o mało co się nie rozpłakał. Chciał odpowiedzieć, że obowiązkiem każdego żołnierza jest szerzyć ideologię, ale jak zwrócić uwagę Rainerowi, Wielkiemu Porucznikowi Rainerowi, błyszczącej gwieździe towarzyskiej jednostki? Rainer był zaprzeczeniem Niclasa pod każdym względem – wysoki na ponad metr dziewięćdziesiąt, smukły i silny. Nie miał nic wspólnego z rasą aryjską – ciemna skóra, bystre oczy ukryte pod szerokimi brwiami, orli nos, włosy przyprószone siwizną – Rainer był żywcem wyjęty ze średniowiecznych opowieści o krzyżowcach Ludwika IX. W jego przystojnej twarzy zastygł cały dramatyzm tamtej epoki. Mało kto mógł oprzeć się urokowi Rainera, ludzie instynktownie do niego lgnęli, oczekując, że poprowadzi ich podczas boju – obojętnie czy miała to być walka z samolotami nieprzyjaciela czy z dywizjami pancernymi nalewek ziołowych. Rainer był urodzonym przywódcą, uwielbianym przez wszystkich żołnierzy, łącznie z przełożonymi i mógł pozwolić sobie na publiczne spoliczkowanie Niclasa. Zyskał przez to jeszcze większy szacunek kolegów, gdyż każdy chciał powiedzieć Niclasowi, żeby się zamknął – lepiej jednak było trzymać język za zębami i przesadnie nieryzykować.

5Schutzstaffel (dosł. Eskadra Ochronna, w skrócie SS) – paramilitarna organizacja utworzona w 1924 r. z rozkazu Hitlera, dowodzona od 1930 r. przez Heinricha Himmlera. Zbrojne skrzydło SS było znane jako Waffen-SS.

V

~~~

Rainer i Niclas mogli mieć zgoła inne podejście do niektórych spraw, ale musieli razem pracować. Niclas starał się unikać Rainera jak tylko mógł, ale nie zawsze się to udawało. Jak owego feralnego poranka, kiedy rozpętała się awantura, mogąca być przyczyną wszystkich późniejszych tragicznychzdarzeń.

Poszło o sprężynę. Sprężynę zaczepu spustowego. Podczas cotygodniowej, rutynowej kontroli, polegającej na odpaleniu każdego działa, okazało się, że jedna z armat się zacina. Rainer, który prowadził kontrolę, podejrzewał, że zepsuła się sprężyna iglicy. Wiązało się to z dość żmudną procedurą rozebrania całego działa, dlatego postanowił przełożyć całą operację na następny dzień. Chciał wykorzystać tę okazję, by przeszkolić młodych żołnierzy, mających blade pojęcie o budowie osiemdziesiątki ósemki. Na odprawie poinformował, że wszyscy młodzi mają zgromadzić się o ósmej na stanowisku artyleryjskim numer czternaście, by wziąć udział w lekcji szkoleniowej. To była rzadkość, by ktokolwiek chciał z własnej woli zorganizować coś więcej niż urodzinową popijawę, dlatego młodzi byli wielce zaciekawieni i punkt ósma kilkuosobowa grupa roześmianych żołnierzy zgromadziła się przy wyznaczonym stanowisku. Niclas był jednym znich.

– Dobra, zaczynamy panowie! – krzyknął Rainer. – Pierwszym krokiem jest wyjęcie trzpienia zabezpieczającego i odciągnięcie kurka zamka. Następnie dezaktywujemy tryb półautomatyczny i przystępujemy do demontażu siłownika, o tak, w ten sposób. Teraz musimy pociągnąć dźwignię ekstraktora i wyjąć go z pierścieniazamka…

Żołnierze słuchali z zainteresowaniem przez pierwsze dziesięć minut. Potem ich myśli zaczęły odpływać w sobie tylko znanym kierunku. Jeden po drugim zaczął mimowolnie ziewać i zastanawiać się, czy przesadą będzie zapalenie papierosa. Jeden tylko Niclas uważnie obserwował Rainera i chłonął każde jego słowo: miał skrywaną ambicję zostać najlepszym artylerzystą w jednostce i wiedzieć absolutnie wszystko na temat osiemdziesiątkiósemki.

– Teraz odciągamy trzpień i obracamy dźwignię zaczepu spustowego. Następnie dociskamy pokrywę iglicy i obracamy o dziewięćdziesiąt stopni, o, właśnie tak. Teraz możemy wyjąć sprężynę iglicy. – Rainer ostrożnie wyjął sprężynę i uważnie zaczął się jej przyglądać. – Cholera, wszystko z nią w porządku… Jeżeli nie ona, to czemu ten drań sięzacina?

Rainer zaczął uważnie przyglądać się blokowi zamka i szukaćusterki.

W tym momencie Niclas dojrzał swoją szansę. Jako jedyny przyniósł egzemplarz instrukcji serwisowej i zaczął szybko wertować strony, aż znalazł ilustrację ze schematem bloku zamka. Być może, jeżeli uda mu się znaleźć przyczynę usterki i podpowiedzieć Rainerowi, ten zechce popatrzeć na niego trochę łaskawiej. Kto wie, może znajdą wspólny grunt do rozmów, może nawet siępolubią…

„Zaraz, zaraz, co tu może być nie tak? Który element może nie działać? Ha, jest tu jeszcze jedna sprężyna, ale pojęcia nie mam, do czego służy. Ale może to jest właśnie to!” – myślał podnieconyNiclas.

– Poruczniku, może to jest sprężyna zaczepu spustowego? – zapytał drżącymgłosem.

Rainer nie zareagował, tylko dalej badał usmarowaną dłonią jakąś wypustkę na bloku. Zignorował go. Ojciec Niclasa zawsze tak robił, po prostu go ignorował, gdy ten zadawał mu pytanie. Rainer teraz bardzo przypominał muojca.

– Tam jest druga sprężyna, tak mówi instrukcja, zaraz pod zaczepem spustowym, mógłby pan porucznik sprawdzić? – Tym razem Niclas miał piskliwygłos.

Rainer nawet się nie obrócił. Mruknął tylko dosiebie:

– To nie jest przyczynausterki.

– Poruczniku, proszę, niech pan spróbuje zobaczyć, możejednak…

Rainer powoli tracił cierpliwość. Spojrzał twardo na Niclasamówiąc:

– Jak do mnie mówisz, to niemamrocz!

– Przepraszam panie poruczniku, prosiłem tylko, byście raczyli spojrzeć na tę sprężynę – wydukał z siebieNiclas.

– To nie jest wina zaczepu spustowego, tylko iglicy. W którym miejscu masz problem ze zrozumieniem tego, co mówię? – Rainer ani na chwilę nie spuszczał wzroku z Niclasa, a to peszyło gonajbardziej.

– Dlaczego nie? Proszę wytłumaczyć mi, dlaczego nie… – Zaryzykował, licząc, że może taka prośba odmieni humorRainera.

– Bo, kurwa, nie! Jakby to była wina zaczepu spustowego, to działo blokowałoby się… po prostu blokowałoby się inaczej! A blokuje się tak, że od razu widać, że to iglica. Rozbierałem to gówno setki razy! Chcesz mi powiedzieć, że sięmylę?!

– Nie, poruczniku, ja… nie chciałem was urazić, ja… – Głos grzązł mu wgardle.

– Ja, ja, co ja? Co tam tak dukasz podnosem?!

– Po prostu wydawało mi się, że może to jestprzyczyna…

– Patrzcie, wydawało mu się, wielki mechanik, z instrukcją przyszedł. Gówno wiecie, żołnierzu. Tacy jak ty potrzebowaliby instrukcji, jak sięwyszczać.

Niclas stwierdził, że rzeczywiście lepiej będzie się zamknąć. Ale głęboko drzemiąca w nim przekora kazała mu butnieodpowiedzieć:

– Wy też nie wiecie, co się zepsuło, poruczniku, a przecież rozbieraliście to działo setkirazy.

To wywołało stłumioną wesołość wśród żołnierzy. Dla Rainera, dumnego Rainera, był to policzek. Wyprostował się gwałtownie, zacisnął szczękę i wbił wzrok w Niclasa. Patrzył tak przez kilka krępujących chwil, po czymkrzyknął:

– Zamknij się! Kim ty jesteś, by tak się do mnie zwracać?! – Odwrócił się do najbliżej stojącego żołnierza i rozkazał: – Przyprowadzić mi tu Waltera! – Następnie obrócił się, wyjął papierosa i zaklął cicho pod nosem. – Co za bezczelnygówniarz…

Kilka minut później, podczas których żołnierze patrzyli na siebie i tłumili wesołość, nie mogąc się doczekać chwili, gdy dadzą życie nowej plotce, przyszedł Walter, lokalny mentor i naczelny opój regimentu w jednejosobie.

– W czym problem, Rainer? – zapytał.

– Zacinał się przy wystrzale, myślałem że to sprężyna iglicy, ale wszystko z nią w porządku. Nie wiem w takim razie, gdzie leżyproblem.

– Sprężyna zaczepu spustowego. Odkręć zaczep i zobaczysz, że na pewno jestuszkodzona.

Rainer wbił spojrzenie w Waltera, ale nic nie powiedział. Popatrzył na zaczep spustowy i spróbował go odkręcić. Nie chciał puścić. Zaklął pod nosem, wziął inny klucz i zaczął mocować się z upartym mechanizmem. Walter zapatrzył się gdzieś w horyzont, myśląc nad czymś intensywnie. Żołnierze milczeli, czując wiszące w powietrzunapięcie.

– No puść, ty cholero! – sapałRainer.

– Poruczniku, to jest odwrotny gwint, kręcicie w złą stronę, trzeba w prawo – odezwał się Niclas. Tym razem jego głos był dziwniespokojny.

To wytrąciło Waltera z rozmyślań, obrócił się, popatrzył na mechanizm i marszcząc brwi, powiedział:

– Rainer, cóż ty robisz, to jest lewy gwint! Młody ma rację, kręć wprawo!

Rainer spurpurowiał na twarzy. Zacisnął jeszcze mocniej zęby, popatrzył ostro na Niclasa i spróbował odkręcić zaczep w prawo. Ustąpił odrazu.

– Ech, Rainer, Rainer, przed młodymi dać taki popis! – zaśmiał się rubasznie Walter, obrócił się i odszedł, nie dając porucznikowi szansy na żadnewytłumaczenie.

Rainer znalazł zapasową sprężynę w zestawie naprawczym, naprawił usterkę, odpalił papierosa i zaczął składać zamek z powrotem. Nie odezwał się więcej anisłowem.

VI

~~~

Rainerowi zeszło całe popołudnie, by dojść do siebie po porannej zniewadze. Dopiero wieczorem, po wypiciu pierwszego piwa, udało mu się wyjść z ponurego nastroju. Tak naprawdę nic się przecież nie stało, tłumaczył sobie, nikt nie jest alfą i omegą, podobnych pomyłek każdy w swoim życiu ma mnóstwo – przecież nie będzie się złościł o głupią sprężynę! Jednak to nie pomogło: Niclas wyrządził Rainerowi największą możliwą krzywdę – uraził jego ego. Zraniona duma, złość i potworna chęć powtórzenia całej sytuacji spiekły się w ciemną, pulsującą plamę. Im bardziej próbował wszystko sobie wytłumaczyć i zapomnieć, tym bardziej plama rosła. Aż w końcu poddał się, przestał z nią walczyć i tylko przyglądał się, jak plama pulsuje w takt kolejnych łyków piwa. Ten ciemny kształt nie zniknie sam z siebie. Nie można tak zostawić tej sprawy. Nikt nie będzie się śmiał z porucznika Rainera, a już na pewno nie taka mała gnida. Trzeba mu dać nauczkę, by nabrał trochę respektu. Porucznik siedział w kantynie i patrzył nieobecnym wzrokiem w okno. Wkrótce zejdzie się tutaj więcej amatorów piwa. Wkrótce znajdzie odpowiednich kompanów, którzy podzielą jegozdanie.

Godzinę później w sali zaczynało być gwarno i radośnie. Rainer uważnie obserwował żołnierzy i upatrzył sobie dwóch kolegów – Günthera i Arne. Günther pomoże mu dla draki, z nudów i zwykłej przekory, zaś Arne ma w sobie ziarno okrutnego cynizmu, które umiejętnie podlane alkoholem może dać interesujący owoc. Podszedł do każdego z nich i konfidenckim szeptem zaprosił napapierosa.

Kiedy wyszli na zewnątrz, powiedział, zaciągając sięgłęboko:

– Panowie, fajnie nam się tutaj żyje, prawda?

– Prawda, Rainer, jak u Pana Boga za piecem – odparł Günther. – Żarcie jest, sznaps jest, roboty niema.

– Święte słowa, i nikt do nas nie strzela – dodałArne.

– Dlatego nie możemy dopuścić, by nagle miało się to wszystko skończyć – odparłporucznik.

– Dlaczego miałoby, Rainer?

– Może się skończyć z wielu powodów. Jednym z nich jest ta menda, Niclas. Popierdoliło mu się w głowie od tej propagandy. Gotów nas wszystkich zaraportować, że z ideologią jesteśmy na bakier. Trzeba mu pokazać, gdzie jegomiejsce.

– Masz jakiś pomysł, Rainer? Wygląda, jakbyś myślał nad tym już od tygodnia – zainteresował sięArne.

– Nie mam. Ale jak siądziemy razem przy stole i pogadamy, to na pewno coś wymyślimy. A jak się napijemy, to natchnienie przyjdziesamo!

– No to hops, panowie! Do kantyny marsz! – rozkazałGünther.

Zajęli stolik. Każdego, kto się do nich zbliżył, witała nagła cisza i pytający wzrok Rainera. Mało kto mógł wytrzymać takie spojrzenie i oddalał się po chwili, mrucząc pod nosem coś o konspirantach. Wkrótce reszta kompanów odczytała sygnał i już nikt im nie przeszkadzał. Pili ostro. Plama zmieniła kolor, nabrała orzeźwiająco jaskrawej barwygniewu.

– Niclas to kanalia, mały debil. Umie tylko powtarzać hasła, których nierozumie.

– Jak mówi coś o wielkim narodzie niemieckim to aż się ciśnie, by mu powiedzieć: spójrz w lustro, wielki germańskiwojowniku!

– I ten jego głosik, pi-pi pi-pi, rasa aryjska, pi-pi rasa panów, pi-pi pi-pi.

Günther, który od jakiegoś czasu nad czymś intensywnie myślał, zapytał ściszonymgłosem:

– Panowie, a co wy tak naprawdę o tym wszystkimmyślicie?

– O czym wszystkim? – Arne odłożył kufel i spojrzał na niegouważnie.

– No, o wojnie. O polityce, Partii…

Zapadła chwila ciszy. Żołnierze bili się z myślami, czy należy zaczynać ten temat. Pierwszy odezwał sięRainer:

– Na początku Partia była nam potrzebna. Coś musiało nas wyrwać z tego letargu. My, Niemcy, klęczeliśmy w błocie, a Partia podała nam rękę i pomogła wstać na nogi. Kazała nosić głowę wysoko. Tylko, że oni poszli kilka kroków dalej. Za daleko. Po co nam ten cały Lebensraum6? Na co to komu? Czy w naszej ojczyźnie brakujemiejsca?

– Zawsze lepiej jest mieć więcej ziemi niż mniej – skwitował Arne – ale po co pchali się do Iwanów? Po co była Barbarossa7? Kuzyn Lutza wrócił ze Stalingradu, cały odmrożony, stopa amputowana. Mówił, że jak zjedli konie, zaczęli jeść papier i sznurki jutowe, by przeżyć. Grubas obiecał zrzuty i dostał zadyszki, a żołnierz jeść musi. Biedy kuzyn, nawet z tą stopą nie chcieli go ewakuować. Dopiero jak sam przestrzelił sobie kolano, awansował w kolejce i dostał się na samolot8. Ale o tym propaganda nam niepowie…

– Wiele Gruby obiecał, Londyn miał zbombardować! I co? I gówno – irytował się Günther. – Tak się zaperzał i nadymał! Tylko bandzioch mu rośnie od tego obiecywania! Siedzi na samej górze i wpierdala kiełbasę cały bożydzień!

– Nie narzekaj, Günther. Himmelbett9 naprawdę świetnie się sprawdza. Niebo jest czyste, a my roboty nie mamy – zaśmiał sięArne.

– To nie jest tak, Arne – kontrował Rainer. – Dobrze wiesz, że nasza baza nie leży na żadnej trasie alianckich samolotów. To dlatego jest tu tak spokojnie. Nie odwołują nas, bo boją się, że kiedyś będą chcieli zbombardować hutę. Prawda jest taka, że Luftwaffe nie radzi sobie tak dobrze, jak mówi propaganda. Nie tylko Luftwaffezresztą…

– Nie wierzysz w zwycięstwo? – przerwał muArne.

– Wierzę, ale… nie da się walczyć naraz z całym światem. Jakkolwiek dobrzy byśmy nie byli. Technologia to nie wszystko, czasem brutalna siła mas ma większe znaczenie niż najlepszy sprzęt i najcięższa zaprawa bojowa. Po prostu czasem się nieda.

Dyskutowali tak długo, pijąc coraz więcej, aż mocno już wstawiony Günther zaczął mówić odrobinę zbytgłośno:

– Oni wiodą nas ku zagładzie, Rainer. Ja nie wierzę w żadne zwycięstwo. Nie wygramy z całym światem. A Partia nigdy, przenigdy się nie podda, nie odda ani skrawka ziemi, nie przelewając naszej krwi. Oni pogrążą cały kraj w ogniu piekielnym, który będzie trawił tę ziemię, póki Partia sama siebie niespali.

Zaczęli podejmować niebezpieczne tematy. Zamilkli. Aż w końcu Günther, przejęty kasandryczną wizją, powiedział ściszonymgłosem:

– Ja tak sobie czasem myślę, że ci wszyscy partyjni mają głowy wypchanegównem.

Zapadła cisza. Rainer i Arne nie zaprzeczyli, ale wiedzieli, że lepiej będzie zakończyćrozmowę.

– Idę do kibla, panowie. Będzie posiedzenie Reichstagu! – podsumował dyskusjęGünther.

Nagle na Rainera spłynęło natchnienie, a plama rozjarzyła się pojedynczym błyskiem okrutnegopomysłu:

– Günther, wstrzymaj się. Mam pomysł jak urządzimy Niclasa! Chodźmypanowie!

Niemal wybiegli z kantyny i ruszyli w kierunku koszar. Wszyscy palili, chichoczącjednocześnie.

– No Rainer, no powiedz, co muzrobimy!

– Tak jak mówiłeś, Günther! Wypchamy mu głowę gównem! Ale najpierw musimy zakraść się do koszar i zdobyć jeden fant. Musimy byćcichutko!

– Będziemy najcichuteńko. Jak małe myszki! – cieszył sięGünther.

Dotarli do baraku, gdzie spał Niclas. Otworzyli drzwi do głównej sali i zaczęli skradać się w ciemności. Starali się być cicho, jednak co chwila wybuchali nieudolnie tłumionym śmiechem. Kilka razy musieli zawrócić i dać upust wesołości. W końcu zdołali dojść do pryczy Niclasa. Rainer poświecił zapalniczką – mundur idealnie złożony, bielizna przygotowana na następny dzień. Książki równo ułożone. Nawet mdłe światło zapalniczki zdołało się odbić w perfekcyjnie wypastowanych i natłuszczonych butach. Ale najważniejsza rzecz leżała obok głowy Niclasa – hełm. Ten żołnierz był gotowy na bombardowanie. Bardzo dobrze, to tylko ułatwi żart. Rainer ostrożnie wziął główny rekwizyt i cała ekipa zaczęła się wycofywać. Wyszli zkoszar.

– Po co nam hełm Niclasa? – zapytał Günther. Arne powoli domyślał się, co chodzi po głowieRainerowi.

– Nasramy mu do hełmu. A potem sam zobaczysz – powiedział Rainer. – No, grubasie, bierz hełm i dodzieła!

– Tak teraz, tutaj? Teraz mi się nie chce! – odparłGünther.

– Przecież piętnaście minut temu jeszcze ci sięchciało!

– Ale to było piętnaście minut temu. Teraz mi się nie chce. Poza tym, nie mogę tak przywas!

– Dobra, zrobimy inaczej. Ty sobie Günther siądziesz i zapalisz, a my ci przyniesiemy trochę nalewki. Zaraz ci się zachce zpowrotem.

Pół godziny później Günther zdecydował, że jestgotowy.

– Dobra, idę za róg. Ale jak będziecie mnie podglądać, to nie ręczę zasiebie!

Wrócił po pięciu minutach. W wyciągniętych rękach trzymał hełm pełnyfekaliów.

– Uch, co ty, gruby, cebulę kradniesz z kantyny, czyco?

– Zamknij się. Śmierdząca będzie lepsza. Idziemy!

Wrócili do koszar. Tym razem konspiracyjna ciekawość wzięła górę nad wesołością i skradali się naprawdę cicho. Rainer powoli odłożył hełm na swoje miejsce. Wszyscy trzej stanęli wyprostowani nad pryczą Niclasa. Przyglądali mu się wmilczeniu.

Przypominali chłopców patrzących na muchę, której zaraz wyrwą skrzydła; chłopców szarganych dziwną mieszaniną okrutnej ciekawości i ludzkiej wrażliwości. Plama w głowie Rainera skrzyła się jaskrawym blaskiem, krzycząc: „Teraz ci pokażę gówniarzu, że lepiej trzymać mordę na kłódkę!”. Porucznik zaczął krzyczeć na całygłos:

– Nalot! Nalot! Alarm! Wszyscy do stanowisk bojowych! To nie sąćwiczenia!

Niclas obudził się przerażony. Przez chwilę nie rozumiał, co się dzieje. Kiedy do niego doszło, że rozpoczęło się bombardowanie, w pierwszym odruchu sięgnął po hełm. Nałożył go na głowę, a ponieważ nie mógł zapiąć paska, docisnął z całych sił. Brązowa masa zaczęła wypływać spod hełmu, zalewając czoło. Dalej nie rozumiał, co się dzieje. Żołnierze ryknęli śmiechem. Günther przewrócił się na ziemię i trząsł w konwulsjach. Arne oparł jedną rękę o ścianę, a drugą trzymał się za brzuch targany kolejnymi salwami śmiechu. Tylko Rainer się nie śmiał. Patrzył na Niclasa znienawiścią:

– Taka kara spotyka tych, co za dużomówią.

Niclas dotknął czoła i popatrzył na palce. Zrozumiał co się stało. Rozpłakał się jak małe dziecko. Zdołał wydukaćszlochając:

– Co ja ci zrobiłem, Rainer? Dlaczego tak mnienienawidzisz?

Satysfakcja z zemsty trwała bardzo krótko i rozpłynęła się w zaledwie kilka chwil, nie zdążywszy nasycić porucznika. Plama zniknęła. Zostawiła po sobie próżnię, którą od razu zalała fala sprzecznych emocji. Ku zdziwieniu Rainera, najsilniejsze było poczucie winy pomieszane z troską o tego kruchego chłopca. „Co ja najlepszego zrobiłem…” – pomyślał porucznik. W pierwszym odruchu chciał przeprosić Niclasa i pomóc mu zmyć tę paskudną maź z twarzy. Otworzył usta, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. Tę chwilę wahania wykorzystało coś bardzo zimnego i stanowczego, mówiąc: „Dobrze mu tak, zasłużył na to. Przecież nie chodziło o zemstę. Zrobiliśmy tak, bo jest durnym nazistą. Nie lubimy takich!”. Rainer patrzył się tępo na Niclasa i nie potrafił powiedzieć anisłowa.

– Dobra, idziemy, koniec przedstawienia – zdecydowałArne.

Niclas spojrzał na odchodzących żołnierzy, starając się powstrzymać szloch. Zdążył jeszcze wypowiedzieć słowa, które miały prześladować porucznika do końca jegodni:

– Wszyscy tegopożałujecie!

Nazajutrz Rainer wtoczył się na poranną odprawę z potężnym bólem głowy. Picie skończyło się niecałe trzy godziny temu i ciągle był zamroczony alkoholem. Chciał zapić splątane emocje – chęć zemsty, poczucie winy, gniew i wstyd. W pewnym momencie wydawało mu się, że był tylko biernym obserwatorem całej sceny z Niclasem, tak jak widz w kinie. Im więcej pił, tym bardziej nabierał przekonania, że pewne rzeczy dzieją się same, a człowiek może je zaledwie obserwować. Rainer miał wrażenie, że życie człowieka złożone jest z wydarzeń, przypominających węzły zawiłej sieci; wydarzeń, które musi przeżyć, i do których tak czy inaczej dotrze, bez względu na podjęte wcześniejwybory.

Czuł się paskudnie. Zastanawiał się, co w niego wczoraj wstąpiło. Nie miał dzisiaj odwagi spojrzeć na Niclasa, który siedział w swym idealnie czystym mundurze, zapięty po ostatni guzik. Biły od niego wyniosłość i uroczystość, tak jakby powziął niezmiernie ważną decyzję. Rainer był pewien, że ta uroczystość wiąże się z faktem, iż zaraz zostanie pognębiony przez Niclasa oficjalną skargą. Być może nawet go zdegradują. Ale przede wszystkim było mu najzwyczajniej w świecie wstyd za wczorajszy wybryk. Przypomniał sobie zdarzenie sprzed wielu lat, gdy jako dziesięciolatek dla żartów popchnął swojego szkolnego kolegę. Ten upadł i niefortunnie złamał rękę. Pamiętał, jak następnego dnia nauczycielka przybrała dokładnie taką samą uroczystą, surową minę i powiedziała do całejklasy:

– Marko dzisiaj nie przyjdzie do szkoły, ponieważ jeden z kolegów złamał mu rękę. Czy kolega ten będzie miał na tyle odwagi, by wstać i przyznać się do swego czynu? Czy też okaże się tchórzem i sama mam gowskazać?

Mały Raini wstał, nogi mu drżały, policzki piekły i niemal fizycznie czuł, jak wbijają się w niego spojrzenia całej klasy. Jak to, on? Przecież był zawsze taki grzeczny. Kto by pomyślał, że nasz lubiany Raini jest takim potworem! Spuścił głowę, broda zaczęła mu się trząść, a łzy jak grochy zaczęły płynąć popoliczkach.

– Ja, ja przepraszam… – I ryknął płaczem na całego. Obiecał sobie wtedy dwie rzeczy: że nigdy więcej nie zapłacze, i nikogo już nieskrzywdzi.

Dzisiaj czuł się dokładnie tak samo jak wtedy. Zaraz wstanie Niclas i powie, co się stało. Moritz kończył odprawę, dodając nakoniec:

– Czy ktoś ma coś jeszcze dododania?

Rainer był pewny, że Niclas zaraz zabierze głos i opowie wczorajsze zdarzenie. Jednak nikt się nie odezwał. Niclas dalej siedział z taką samą, uroczystą miną i uparcie milczał. Po odprawie od razu wstał i pomaszerował w kierunku warsztatu, nie wypowiadając ani jednegosłowa.

Nie odezwał się ani tego dnia, ani następnego. Sytuacja ta trwała już ponad tydzień. Wszyscy powoli zaczęli rozumieć, że Niclas, poza zwyczajowymi formułkami i zdawkowymi informacjami, zaprzestał komunikacji z personelem 73 Regimentu ArtyleriiPrzeciwlotniczej.

6Lebensraum (przestrzeń życiowa) – doktryna polityczna głosząca, że Niemcy muszą podbić kraje leżące na wschodzie, w szczególności Polskę i Ukrainę, aby uzyskać przestrzeń dla swegorozwoju.

7Barbarossa – kryptonim niemieckiej inwazji na Związek Sowiecki w 1941r.

8Niewielka część 6 Armii ewakuowana była ze Stalingradu drogą lotniczą, będącą jedyną możliwością ucieczki. Pierwszeństwo w ewakuacji miały osoby ranne, dlatego wielu żołnierzy okaleczało się, by móc przejść selekcję (Anthony Beevor, Stalingrad, The Fateful Siege 1942-1943, Penquin Group 1998 r., str. 339)

9Himmelbett – taktyka atakowania eskadr bombowych przeciwnika, polegająca na jednoczesnym użyciu artylerii przeciwlotniczej i myśliwców, naprowadzanych na cel przez naziemne stacjeradarowe.

VII

~~~

Regiment miał swoje tajemnice. Jedną z nich było, dlaczego, pomimo niskiego stopnia, Moritz dzierżył praktycznie całą władzę w dłoni. Przecież był podoficerem, co prawda starszym, ale nad sobą miał kilku poruczników, kapitana i dwóch pułkowników. Odpowiedź ukryta była w zamierzchłej przeszłości regimentu, w czasie kiedy dopiero się formował. A wszystko zaczęło się od pułkownika RudigeraHeberlinga.

Pułkownik był połączeniem oportunisty, drobnego cwaniaka i uroczego drania. W poprzedniej wojnie służył w piechocie, gdzie wcielono go siłą. Przez cały rok unikał poboru, symulując najróżniejsze choroby – od rwy kulszowej po nerwicę frontową, choć na wojnie nigdy nie był. Kiedy trafił na front, był przerażony. W tamtych czasach służba w piechocie oznaczała tylko jedno: odroczony w czasie wyrok śmierci. Rudiger przysiągł sobie, że zrobi absolutnie wszystko co w jego mocy, by nie tylko nie zginąć, ale przetrwać w jednym kawałku. Nie mógł uwierzyć, że jego koledzy nie złożyli sobie podobnej przysięgi – głupio oddawali życie, bojąc się sierżantów i sądów wojennych, albo, co gorsze, uważając umieranie za Ojczyznę zaobowiązek.

Rudiger robił wszystko, by przeżyć, a jednocześnie nie stanąć przed sądem wojennym. Każdą odniesioną ranę wyolbrzymiał do granic możliwości. Kiedy szturmowali okopy wroga, pozorował postrzelenie i upadał na ziemię, łapiąc się teatralnie za serce. Potrafił leżeć tak godzinami, udając martwego. Wiedział jednak, że utrata zdrowia, czy nawet życia, to tylko kwestia czasu. Musiał wymyślić lepszy sposób na przetrwanie – postanowił awansować. Strategia ta zaczęła szybko przynosić efekty. Rudiger wracał nieraz jako jedyny ocalały i opowiadał o bohaterskim boju, jaki stoczył on i jego martwi już koledzy. Rwał się do nowych zadań, których potem nie wykonywał, zasłaniając się odniesionym ranami. Udawał przed żołnierzami żarliwego patriotę, wysławiając geniusz strategiczny Kaisera, choć osobiście uważał, że samo piekło musiało nasłać tego parszywegodrania.

Na początku jego dowódcy z wielką podejrzliwością traktowali niezwykłe szczęście szeregowego, ale nie mogąc znaleźć żadnych dowodów przeciwko niemu, musieli go awansować. Kapral Rudiger potrafił zawodowo krzyczeć i zagrzewać do walki szeregowców. Sierżant Rudiger doskonale dowodził swoją drużyną, trzymając ją na bezpiecznych tyłach. Pluton chorążego Rudigera dziwnym trafem zawsze znajdował się poza zasięgiem kul wroga, by „przeprowadzić spontaniczną operację oflankowania, wynikającą z dynamicznej zmiany na polu walki” albo „zabezpieczać strategiczne odwody mogące przesądzić o przebiegu bitwy” – co najczęściej oznaczało ucieczkę w pobliskiekrzaki.

Jednak to wciąż było mało. Wcześniej czy później ktoś rzuci jego niezwyciężony pluton na szaleńczy atak i nawet udawanie martwego nie pomoże. Trzeba wymyślić coś lepszego. Rudiger od samego początku frontowej walki był zdumiony rażącą dysproporcją między odsetkiem umieralności piechurów a artylerzystów. Ci pierwsi byli mięsem armatnim, rzucanym na pewną śmierć przez kaprysy zbyt ambitnych oficerów, podczas gdy artyleria, schowana w lasach, ukryta pod siatką maskującą, spokojnie liczyła dni do końca wojny. Dostać się do artylerii! To był cel ostateczny! Jednak armia nie pozwalała na takie zmiany „ścieżki kariery”. Nie po to wmawiała tysiącom bogu ducha winnych piechurów, że największym zaszczytem w życiu człowieka jest oddać życie za Ojczyznę, by teraz tak łatwo wypuścić te zwierzęta rzeźne ze swych chciwych rąk. Rudiger do końca wojny służył w piechocie, schodząc z frontu w stopniu chorążego, odznaczonego Krzyżem Żelaznym IIklasy.

Po wojnie Rudiger był przekonany, że podobny koszmar nie powtórzy się przez najbliższe sto lat, a już na pewno nie za jego życia. Dlatego najbezpieczniejszym miejscem paradoksalnie była teraz armia, a w szczególności artyleria. Chorąży był pewny, że oto właśnie znalazł sobie bezpieczną posadkę do końca swoich dni. Z czystym sumieniem złożył podanie o przyjęcie do szkoły oficerskiej. Tam zaproponowano mu specjalizację w rodzących się oddziałach obrony przeciwlotniczej. Stacjonarna artyleria, z dala od linii frontu, strzelająca w niebo, schowana w lesie? Naprawdę? Rudiger byłwniebowzięty.

Jako świeżo upieczony podporucznik trafił do pionu Artylerii Przeciwlotniczej, gdzie ujawnił się jego talent organizacyjny połączony z genialną wręcz zdolnością wyczuwania aktualnych trendów politycznych. Z łatwością utrzymał się na powierzchni. Kiedy zlikwidowano Siły Lotnicze10, figurował w oficjalnych rejestrach jako doradca do spraw zaopatrzenia. W rzeczywistości budował podstawy obrony przeciwlotniczej, szkoląc przyszłych artylerzystów. Jako jeden z pierwszych oficerów zapisał się do Partii, trafnie przewidując, że już wkrótce stanie się ona główną siłą polityczną kraju. Przełożeni szybko dostrzegli Rudigera i z chęcią go awansowali. Najwięcej jednak zyskał, kiedy Partia doszła do władzy. Wykorzystując swój zmysł polityczny, jawił się jako zagorzały nazista, co doprowadziło go do stopniapułkownika.

Kiedy Rudiger zorientował się, że wojna jednak zbliża się wielkimi krokami, poczynił niezbędne kroki, by odpowiednio się zabezpieczyć. Wiedział, że artyleria przeciwlotnicza podzieli się na frontową i obronną. Dlatego już na kilka lat przez rozpoczęciem wojny rozpoczął starania o przydzielenie go do jednostki umieszczonej gdzieś w środku Rzeszy. Najlepiej z dala od wielkich miast i ośrodków przemysłowych, gdzieś głęboko w lesie. I tak trafił do nowo formującego się 73 Regimentu, którego zadaniem była ochrona pobliskiej huty stali. To było najlepsze, co mógł zrobić, by w relatywnym spokoju przeżyć kolejnąwojnę.

Wkrótce Dowództwo przysłało mu zastępcę – podpułkownika Mathiasa. Rudiger był zaniepokojony obecnością młodego karierowicza. Równe dwa tygodnie odnosił się do niego z nieukrywaną rezerwą. Szybko jednak wyszło na jaw, że Mathiasa nie interesuje ani propagowanie ideologii, ani sprawowanie władzy. Jedyne czego chciał, to piąć się wyżej, robiąc jak najmniej, a przeczekanie wojny jako zastępca dowódcy regimentu doskonale wpisywało się w tenplan.

Wszystko szło wspaniale. Miał swoją jednostkę ukrytą w lesie, setki kilometrów od frontu i niewtrącającego się w nic zastępcę. Pozostało jeszcze znaleźć kogoś, komu chciałoby się faktycznie sprawować kontrolę nad jednostką: ambitnego, rezolutnego oficera, który trzymałby odpowiednią dyscyplinę. I tak przecięły się ścieżki życiowe Rudigera i starszego chorążegoMoritza.

Kiedy Rudiger z godną podziwu cierpliwością leżał twarzą w błocie, udając martwego gdzieś pod Verdun, Moritz ładował pocisk za pociskiem do swojego działa FK96, zalewając francuskie forty stalowym deszczem. Wtedy jeszcze wierzył w Kaisera i w Cesarstwo Niemieckie. Jednak okopowa rzeczywistość, użycie gazów bojowych, miotaczy ognia i czołgów uzmysłowiło mu bezsens tej wojny. Podobnie jak Rudiger, obiecał sobie, że nigdy więcej nie będzie narażał swojego życia dla ideałów tak bzdurnych, jak podbijanie innych krajów w imię obrony Ojczyzny. Ale w przeciwieństwie do niego zdawał sobie sprawę, że ta wojna niczego nie rozwiązała, a jedynie pozostawiła Europę w stanie ogromnych naprężeń tektonicznych. Naprężeń, które wkrótce musiały doprowadzić do ogromnego trzęsienia ziemi w postaci II WojnyŚwiatowej.

Moritz został w armii. Wykorzystał swoje doświadczenie artyleryjskie, by dostać się do jednostek obrony przeciwlotniczej. Jak tylko upewnił się, że Partia będzie główną siłą polityczną, wstąpił w jej szeregi. Na trzy lata przed wojną zdał sobie sprawę, że najskuteczniejszą metodą przeżycia będzie służba daleko od frontu, z jednoczesnym udawaniem żarliwego nazisty. Uczestniczył we wszystkich kursach politycznych i szkoleniach dla żołnierzy Wehrmachtu, oficjalnie propagował szczytne ideały Partii Narodowosocjalistycznej, ba, nawet zapuścił wąsik i zaczął czesać się na bok, co w połączeniu z marnym wzrostem bardzo upodobniało go do samego Wodza. Na pozór był to nazista doskonały, mały Hitler, rządzący twardą ręką podoficer-krzykacz. W rzeczywistości – oportunista, ryzykant i wytrawny gracz, który złożył świętą przysięgę na swoje życie, że zrobi wszystko, by życie to zachować i wyjść z wojennej opresji w jednymkawałku.

Kiedy Moritz dowiedział się o właśnie formującym się Regimencie, od razu złożył aplikację i nie czekając na przydział, osobiście stawił się przed pułkownikiem Rudigerem. Był zdeterminowany wyjąć wszystkie swoje asy z rękawa, by zakotwiczyć w tej bezpiecznej przystani. Moritz był już gotowy wygłaszać płomienne mowy na cześć Partii i Wodza, dokumentować swoje bogate doświadczenie artyleryjskie i obiecać dozgonne posłuszeństwo, gdy napotkał na przestraszony wzrok pułkownika. Na początku nie rozumiał reakcji Rudigera. Przez dziesięć minut rozmawiali o poprzedniej wojnie, wychwalali dokonania Partii i potwierdzali słuszność obranej polityki zagranicznej, wzajemnie utwierdzając się w przekonaniu, jacy to z nich oddani naziści. Kiedy skończyli, pułkownik grzecznie podziękował chorążemu i obiecał, że wkrótce poinformuje go o decyzji. Moritz czuł, że łódź na Wyspy Spokojne właśnie odpływa – bez niego. Postawił wszystko na jedną kartę, ryzykując swoją karierę, wolność, a może nawet życie. Jeżeli jednak dobrze rozpoznał pochodzenie tych iskierek strachu w oczach pułkownika, być może dane mu będzie wskoczyć na pokład w ostatniej chwili. Stanął w drzwiach, zdjął czapkę, popatrzył na zaskoczonego Rudigera i powiedziałżarliwie:

– Tak naprawdę mam głęboko w dupie całą Partię i szczam na tego wąsatego pokurcza. Jedyne czego chcę, to przeżyć wojnę i nigdy, przenigdy nie wrócić na front. Jeżeli przyjmiecie mnie do swej jednostki, uroczyście przysięgam, że poruszę niebo i ziemię, by była ona ostoją spokoju do samego końca wojny i jeszczedłużej.

Pułkownik patrzył na niego zdumiony. Teraz on musiał zaryzykować. Właśnie kogoś takiego potrzebował: sprytnego i oddanego sprawie przeżycia podoficera. Ale kto wie, czy to nie jakiś podstawiony konfident? Mimo wszystko, trzebazaryzykować.

– Przejmiecie wszystkie obowiązki związane z zarządzaniembazy?

– Panie pułkowniku, będę waszym niewolnikiem. Mam szerokie znajomości, listę żołnierzy, którzy doskonale się tutaj odnajdą i wiele pomysłów, jak trzymać takie miejsce z dala od wszelkich zawirowań. Pułkowniku, obiecuję, że razem przeżyjemy tę wojnę! – Mało brakowało, a Moritz padłby nakolana.

Pułkownik patrzył przez dłuższą chwilę na Moritza, ważącsłowa.

– Zatem witajcie w regimencie, panie chorąży. Mam nadzieję, że to początek owocnejwspółpracy.

Moritz od razu sprowadził swoich dawnych kolegów – Waltera, Uliego, Arne i kilka innych starych wyg. Wszyscy w pełni podzielali jego zdanie na temat wojny i Partii. Byli osnową, na której Moritz rozpostarł wyjątkowy charakter jednostki. Wkrótce do regimentu zaczęli trafiać inni żołnierze, głównie dzięki znajomościom, z polecenia albo dzięki własnym kalkulacjom i ryzykownejgrze.

Regiment na początku złożony był z czterech batalionów. Jednak z czasem front był coraz bardziej żarłoczny i