Lalusia - Katarzyna Demańska - ebook

Lalusia ebook

Katarzyna Demańska

0,0

Opis

Grzegorz spędza wakacje nad jeziorem wraz z szóstką starych przyjaciół. Pobyt kończy się sprzeczką z Anką, która zatrzymuje go w drodze do wody, doprowadzając do niefortunnego wypadku, a następnie wszystkiego się wypiera. Jako że podobna sytuacja zdarzyła się lata temu, Grzegorz z wściekłością opuszcza spotkanie i zrywa kontakt z Anką, scena znad jeziora nie daje mu jednak spokoju, podobnie jak otrzymany w pociągu dziwny sms z podpisem Lalusia, który wkrótce potem sam znika z telefonu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 545

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Katarzyna Demańska

Lalusia

© Katarzyna Demańska, 2024

Grzegorz spędza wakacje nad jeziorem wraz z szóstką starych przyjaciół. Pobyt kończy się sprzeczką z Anką, która zatrzymuje

go w drodze do wody, doprowadzając do niefortunnego wypadku, a następnie wszystkiego się wypiera. Jako że podobna sytuacja zdarzyła się lata temu, Grzegorz z wściekłością opuszcza spotkanie i zrywa kontakt z Anką, scena znad jeziora nie daje mu jednak spokoju, podobnie jak otrzymany w pociągu dziwny sms z podpisem Lalusia, który wkrótce potem sam znika z telefonu.

ISBN 978-83-8369-321-7

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział I

Ognisko powoli dogasało, złoto-czerwone płomyki leniwie lizały ostatnie skrawki zwęglonego drewna, w ciemnościach cykały świerszcze i lekko szumiały trzciny. Znad nieodległej tafli jeziora niosły się przytłumionym echem śmiechy i krzyki przyjaciół, którzy, rozochoceni wypitym przy ognisku piwem, wpadli na spontaniczny pomysł nocnej kąpieli przy księżycu. W kręgu rzucającego coraz słabsze światło ognia pozostał tylko Grzegorz. Sam, przycupnięty na jakimś niskim pniaku, zgarbiony nad ziemią, wpatrzony zamyślonym wzrokiem w dopalające się resztki.

Od rana nie czuł się dobrze, głowa pobolewała go w nieprzyjemny sposób, a na żołądku czuł ciężar, który niewątpliwie wynikał ze zjedzonego dzień wcześniej w nadmiernej ilości grillowanego mięsa zapitego mieszanką alkoholi. Choć chyba nie tylko. Na duszy bowiem też nie było mu lekko, a choć kończący się urlop pod namiotami ze starą paczką obiektywnie należało zaliczyć do udanych, od dwóch dni znów dopadała go ta nieznośna chandra, z której, jak mu się zdawało, definitywnie zdołał się już wyleczyć. A jednak nie… jednak wracała… Wracała jak bumerang, on zaś był już zmęczony ukrywaniem jej pod maską wesołka. Urlopowa wyprawa miała potrwać jeszcze dwa dni, tymczasem on w głębi duszy już dziś miał jej dość. To dlatego, zasłaniając się kacem i zmęczeniem, odmówił udziału w zbiorowej kąpieli w jeziorze. Wolał posiedzieć sam.

Czy powodem tego stanu ducha była Paulina? Piękna, blondwłosa Paulina, która pracowała w dziale promocji i która przed urlopem pozwoliła na pożegnanie pocałować się w policzek, nie wykluczając po powrocie przyjęcia od niego zaproszenia na kawę? Tak, niewątpliwie. Chyba tak. Tęsknił już za nią i za nowymi nadziejami, jakie budziła, to z jej powodu chciał już wracać do domu, do Warszawy. Chociaż właściwie to nie… chyba jednak nie chciał jeszcze wracać. Tak długo pracował na ten urlop, a tu było przecież dobrze, fajnie, miło… Niemniej z jakiegoś powodu miał dość. Czegoś mu brakowało, a najgłupsze było to, że sam nie wiedział czego.

Plusk wody, wesołe pohukiwanie kolegów i odgłos perlistego śmiechu dziewczyn z przyjacielskiej paczki dobiegał do jego uszu jak zza ściany, niewyraźny i rozmyty nocnym echem. Mimo to Grzegorz bezbłędnie rozpoznawał każdy głos i gdyby poproszono go o wskazanie, kto po kolei śmieje się lub mówi, uczyniłby to bez najmniejszego problemu. Wszak wszyscy siedmioro znali się jak łyse konie, przyjaźnili się od czasów licealnych i choć powoli dobiegali trzydziestki, a życie niejednemu z nich zdążyło już dać mocno w kość, ich przyjaźń, nieco przykurzona codziennością lecz regularnie odświeżana i pielęgnowana, trwała niczym mur, którego jak dotąd nic nie było w stanie obalić.

Teraz na przykład śmieje się Agata. Fajna dziewczyna, szkoda, że nie wyszło jej z mężem, w którym była tak bardzo zakochana, a który odszedł do innej po zaledwie roku małżeństwa. Cóż… takie rzeczy się zdarzają, na szczęście to już przeszłość, którą po pasmie bolesnych doświadczeń udało jej się pozytywnie zamknąć i wyciągnąć z niej wnioski. Niech się śmieje, to jej dobrze zrobi, te wakacje to zresztą dla nich wszystkich rzadka chwila oddechu i relaksu.

Teraz znad łanu trzcin dobiega charakterystyczny baryton Kajtka, który coś tam sobie podśpiewuje, jak zwykle kiedy wpadnie w dobry humor. Ech, łobuz jeden! Najprzystojniejszy z całej paczki, rozbrajająco uroczy, nie ułożył sobie jeszcze życia na poważnie, choć ma za sobą niejedną niezobowiązującą przygodę, w tym chyba nawet z Baśką, której wysoki głos właśnie ze śmiechem odbija się od tafli jeziora. A może to tylko plotka? Kto ich tam wie? Ani on, ani ona nigdy się do tego nie przyznali, choć swego czasu zdawało się, iż wyraźnie mają się ku sobie. Zawsze lubili tak dwuznacznie się droczyć… E tam. Dziś to już przecież przeszłość i jeśli nawet przez jakiś czas łączyło ich jakieś namiętne uniesienie, po latach i tak ustąpiło miejsca starej, stabilnej przyjaźni.

O, a teraz tubalny rechot Jacka! Niski, łatwy do rozpoznania i tak zaraźliwy, że chwilę potem ryczą już chórem ze śmiechu wszyscy pozostali. Ledwie salwa przycicha, odzywa się kolejny głos. To Bartek. Coś mówi, niemal wykrzykuje, na tyle głośno, że słychać go doskonale, jednak odbijające się od wody echo za bardzo zniekształca jego słowa, by dało się je zrozumieć. Czy to zresztą istotne? Wesoły ton jego głosu i kolejny zbiorowy wybuch śmiechu oznacza, że towarzystwo bawi się wyśmienicie. Jeszcze trzy dni temu Grzegorz wtórowałby im równie głośno i żywiołowo, brylowałby wśród nich, jak zwykle byłby duszą towarzystwa. Ale nie dziś. Bo dziś było mu na duszy równie ciężko jak na żołądku. Na tyle ciężko, że wolał posiedzieć sam ze sobą i wreszcie spokojnie pomilczeć, gapiąc się w dogasający żar ogniska.

Oj, znowu ta Baśka — ależ ona ma śmiech, zaraz pobudzi wszystkie raki w jeziorze! I znów Kajtek… Agata… Bartek, Jacek… Nie słychać tylko Anki, choć pewnie i ona się śmieje, lecz jej głos, najsłabszy ze wszystkich, ginie gdzieś po drodze i rozmywa się w nocnej przestrzeni, nie docierając do uszu Grzegorza. I dobrze.

Właściwie to Anki mogłoby tu nie być, nigdy do końca do nich nie pasowała, on zaś miał osobiste powody, żeby lubić ją najmniej ze wszystkich. Jednak skoro Baśka i Agata tak ją uwielbiały, skoro formalnie stanowiła jedną z siedmiorga wspaniałych… Niech tam. W sumie, patrząc obiektywnie, była całkiem sympatyczna, to on może niepotrzebnie przez tyle lat chował do niej urazę za tamten jeden głupi wybryk. Wybryk, o którym zresztą już dawno by zapomniał, gdyby wówczas raczyła uczciwie przyznać się do winy, zamiast wypierać się jej tak uparcie i robić z niego idiotę. Jednak to było już dawno… Czy w ogóle warto było do tego wracać? Grzegorz przecież nie był z natury pamiętliwy, a wieloletnim przyjaciołom powinno się wybaczać wszystko. Zwłaszcza że w pełnym gronie widywali się tak rzadko, nie więcej niż raz albo dwa razy do roku, najczęściej w okolicach świąt albo w wakacje, kiedy całą starą brygadą spędzali zsynchronizowany urlop, za każdym razem w innym zakątku Polski.

Tym razem padło na to małe, dzikie pojezierze na północno-wschodnich rubieżach kraju i nawet w obecnym podłym stanie ducha Grzegorz nie mógł zaprzeczyć, że przyjacielski wypad udał się znakomicie. Pomimo drobnych, nieuchronnych sprzeczek, które czasem między nimi wybuchały, spędzili razem naprawdę świetny czas, wspominając przeszłość, luźno gadając o przyszłości i nade wszystko ciesząc się teraźniejszością. Tak się składało, że żadne z nich jak dotąd nie założyło rodziny, jedynie Agata miała za sobą nieudane małżeństwo, lecz to już była historia, która, jak zapewniała, więcej się nie powtórzy. Zatem kolejny raz, w środku upalnego sierpnia, wszyscy siedmioro mogli poczuć się jak tamta dawna paczka z licealnych czasów — wolni, beztroscy i żyjący chwilą, tacy sami jak kiedyś, choć z wierzchu niby inni, pozornie dojrzalsi.

Drwa przestały już płonąć, żarzyły się tylko w mroku, jednak kontury pobliskiego lasu i wysokich trzcin okalających jezioro były doskonale widoczne w księżycowym blasku. Paulina… gdyby była tu przy nim Paulina… Nie, jednak nie. Ona by tutaj nie pasowała. Co prawda na czas pobytu nad jeziorem zapewne zrezygnowałaby z tych swoich nienagannie skrojonych biznesowych garsonek i śnieżnobiałych bluzeczek, ale chyba nawet wtedy nie pasowałaby do tej dzikiej krainy i rechoczącego wesoło nad wodą towarzystwa. A może i on, Grzegorz, już powoli przestawał do nich pasować?

Myśl ta uderzyła go, aż wyprostował się gwałtownie i zbyt szybko podniósł głowę. Aj… Syknął z bólu, który przeszył mu skroń i rozlał się po karku. Co za bzdura! On miałby przestać do nich pasować? Do Jacka, Bartka, Kajtka? Agaty, Baśki… Anki? No, co do Anki, to jeszcze… z nią mógłby w każdej chwili pożegnać się na zawsze i bez żalu. Ale z resztą? Co to był w ogóle za pomysł!

A jednak nie poszedł z nimi nad wodę. Wykręcił się z nocnej zabawy jak jakiś sztywniak, którym przecież nigdy nie był. Czy to nie był znak, że coś się w nim zmieniło? Że powoli zaczynał się od nich oddalać? Na razie jeszcze cichutko, niepostrzeżenie, ale jednak już mentalnie odpływał w krainę garniturów, garsonek i śnieżnobiałych korporacyjnych kołnierzyków. Hmm… o ile to faktycznie o to chodziło, bo i tego wcale nie był pewien. Tak czy inaczej czy powinien siedzieć tu sam, zniechęcony i poddany tej nieznośnej chandrze, która wróciła w najmniej oczekiwanym momencie? Nie powinien. Nie wtedy, kiedy on byli obok. To były przecież już ostatnie dwa dni razem, kolejne takie zdarzą się — albo i nie — dopiero za rok. Tak długo przecież czekał na ten urlop.

Grzegorz wyprostował się znowu, tym razem ostrożnie, i powoli podniósł się do pionu, z trudem rozciągając zastane mięśnie. Głowa nadal boli, to prawda. Ale może właśnie kąpiel w chłodnej wodzie orzeźwi go i usunie ten paskudny ciężar z żołądka? Nie musi przecież brać udziału w wesołej rozmowie, która wciąż dobiegała echem zza szumiącej kotary trzcin. Wystarczy, że wejdzie do wody i odpłynie kawałek dalej, tam również będzie mógł pobyć sam ze sobą, a jednocześnie zintegruje się z przyjaciółmi w nocnej zabawie, którą potem wszyscy razem jeszcze długo będą wspominali. Nikt nie wyrzuci mu przynajmniej, że nie brał w niej udziału.

Tym bardziej że Grzegorz przecież uwielbiał pływać. Był w tym najlepszy z całej paczki, na dłuższym dystansie nawet Kajtek nie był w stanie mu dorównać. Dziś co prawda nie był w najlepszej formie, dlatego nie będzie przesadzał i przepłynie tylko kawałek, nie oddali się od brzegu na więcej niż kilkadziesiąt metrów, choć w minionych dniach już dwa razy bez większego trudu pokonał to niewielkie jezioro wpław przez sam środek, z jednego brzegu na drugi. Dzisiaj jednak zachowa rozsądek, zwłaszcza że jest ciemno, a woda nocą bywa niebezpieczna. Nie jest już w końcu głupim nastolatkiem, nie w głowie mu brawura. Ale orzeźwić się trochę, uspokoić nerwy? Czemu nie? A do tego nie wyjdzie na odludka, z którego nazajutrz, jak łatwo mógł przewidzieć, wszyscy będą się bezlitośnie nabijali.

Dla dodania sobie wigoru zamachnął się nogą i z całej siły kopnął żarzące się drwa, których skrawki na krótką chwilę rozprysły się w milionie iskier i szybko zagasły rozproszone, zamieniając się w czarny, opadający wirującym ruchem popiół. O, i o to chodziło! Nie ma to jak w niewinnym kopniaku wyładować zduszone emocje, dzięki temu natychmiast poczuł się lepiej. Teraz już się nie wahał. Starając się zapomnieć o nieprzyjemnym ćmieniu w skroniach, stanowczym gestem ściągnął z siebie koszulkę i z nagim torsem, po drodze rozpinając pasek u spodni, ruszył wąską, wydeptaną ścieżką pośród trzcin w stronę jeziora. Za chwilę będzie w wodzie. Za chwilę…

Trzciny z przeciwległej strony rozsunęły się nagle i kilkanaście kroków przed nim pojawiła się drobna kobieca postać. Trudno było nie rozpoznać jej od pierwszego rzutu oka. Anka. Miała na sobie jakieś lekkie białe wdzianko, które pewnie po wyjściu z wody narzuciła na mokry strój kąpielowy, dzięki czemu w księżycowej poświacie była wyraźnie widoczna. Zachowywała się jednak jakoś dziwnie, nie odezwała się ani słowem, a tylko przystanęła, jakby na niego czekała. Grzegorz skrzywił się lekko, ściągnął z powrotem na wpół rozpięty pasek i szedł dalej, zwolniwszy tylko nieco kroku, z daleka mierząc ją pytającym wzrokiem, którego zresztą i tak pewnie nie widziała po ciemku.

— Co jest? — zapytał, gdy, zbliżywszy się do niej na odległość zaledwie kilku metrów, nie zauważył, by miała zamiar zmienić pozycję. — Co tak sterczysz? To tylko ja. Odsuń się, też idę do wody.

Anka pokręciła głową przecząco i wyciągnęła ku niemu rękę w geście protestu. Przystanął posłusznie, na wpół zaskoczony, na wpół poirytowany.

— Co jest? — powtórzył niechętnie. — O co chodzi?

— Nie idź tam — odparła stanowczo, nie ruszając się ani o milimetr. — Słyszysz, Grześ? Nie idź.

— Bo co? — prychnął lekceważąco, próbując odsunąć ją gestem ręki.

Nie zareagowała, wciąż stała uparcie w tym samym miejscu, jak wrośnięta w ziemię. Czy miał się z nią szarpać? Nie miał takiego zamiaru. Skręcił zatem, niecierpliwie odchylając trzciny z prawej strony, by minąć ją bokiem, ona jednak konsekwentnie przesunęła się i ponownie zastawiła mu drogę. Grzegorz znów przystanął, tym razem już szczerze poirytowany.

— Anka, no co ty? — rzucił ze złością. — Odbiło ci? Puszczaj mnie!

— Nie — pokręciła głową.

Jej głos zabrzmiał nieco niżej niż zwykle, lecz było to zapewne naturalnym efektem nadwodnego echa, które do pewnego stopnia zniekształcało wszystkie głosy. Niemniej Grzegorz spojrzał na nią uważniej i w świetle księżyca zdało mu się, że na jej twarzy widzi coś dziwnego… jakby poziomy cień, który przedłużał linię prawego oka, idąc aż do linii włosów na skroni. Pewnie to był tylko cień trzciny, ale… zaraz, zaraz… z czym to mu się kojarzyło? Czy już raz czegoś takiego nie widział?

Nieokreślony niepokój przeszył go na wskroś, przebiegł zimnym dreszczem po karku. Trwało to jednak tylko jedną sekundę, bowiem w następnej poirytowanie i zniecierpliwienie wróciło ze zdwojoną mocą.

— Dobra, wystarczy, nie rób sobie jaj! — rzucił twardo, tym razem już siłą odsuwając ją na bok i przeciskając się obok. — Ty na serio zwariowałaś! Albo się upiłaś! Przepuść mnie, idę do wody!

Anka natychmiast rzuciła się za nim i z całych sił, zziębniętymi rękami uczepiła się jego ramienia.

— Nie idź, Grześ! — niemal krzyknęła. — Nie idź!

Jej lodowaty dotyk na nagiej skórze sprawił, że znowu przeszedł go przejmujący do szpiku kości dreszcz. Wytrącony z równowagi odepchnął ją od siebie i nerwowymi gestami rozsuwając trzciny, ruszył w dół ku jezioru, skąd wciąż dobiegały śmiechy i okrzyki pozostałych przyjaciół.

— Wariatka! — mruknął pod nosem.

W nerwowym pobudzeniu nie patrzył już pod nogi — i to był błąd, bowiem, ledwie zdążył zrobić dwa kroki, sucha, leżąca na ścieżce gałąź zaplątała mu się między stopami tak niefortunnie, że w rozpędzie stracił równowagę. Rozpaczliwa próba odzyskania jej poprzez machanie w powietrzu rękami zawiodła i Grzegorz, poślizgnąwszy się na grząskim, opadającym ku tafli jeziora gruncie, jak długi runął na ziemię, uderzając tyłem głowy w coś twardego… na tyle twardego, że w ułamku sekundy księżyc zatańczył mu przed oczami w towarzystwie tysiąca gwiazd, po czym nastała głęboka, niezmierzona ciemność.

***

Kiedy ocknął się, leżał na kocu przy wygasłym ognisku, a strumień światła latarki, którą trzymał Jacek, ukazał mu widmowy obraz pochylających się nad nim, wystraszonych twarzy przyjaciół.

— Budzi się! — usłyszał pełen ulgi i radości głos Baśki. — Widzicie? Otworzył oczy!

— Żyje — odetchnął Kajtek.

— Na szczęście — mruknął Bartek. — Aleś nam napędził stracha, stary! Dżek, nie świeć mu tak po gałach, co? Chciałbyś, żeby tobie tak świecili?

— To niech sam potwierdzi, że żyje — odparł Jacek, posłusznie opuszczając latarkę. — Grzechu, słyszysz? Gadaj! Poznajesz nas?

— Poznaję, poznaję — mruknął Grzegorz, gramoląc się niezdarnie, by unieść się na łokciu. — Nie wydurniaj się, Dżek.

— Okej. Chyba faktycznie żyje.

Uspokojony Jacek odłożył latarkę na jeden z pniaków służących do siedzenia przy ognisku, ustawiając ją tak, że strumień światła padał już nie bezpośrednio na Grzegorza, a na ziemię pod ich nogami. W tym oświetleniu, nieco wspomaganym przez księżyc, postacie przyjaciół wyglądały jak tłoczące się wokół niego czarne widma z bladymi twarzami.

— Pomóżcie mu usiąść — zarządziła Agata, widząc, że Grzegorz wciąż próbuje się podnieść. — Grzesiek, tylko powoli. Nie siadaj tak gwałtownie, słyszysz? Ania, masz tam jakąś świeżą wodę?

— Tak, mam, już wam daję — odezwał się cichy, również pełen ulgi głos Anki i po chwili jej postać, obleczona w jakiś długi, ciemny sweter wychynęła z mroku w krąg światła latarki, podając Agacie plastikową butelkę z wodą. — Proszę, nieotwierana.

Na dźwięk jej głosu Grzegorz podskoczył z irytacji i rzuciwszy jej gniewne, pełne wyrzutu spojrzenie, z trudem usiadł na kocu, walcząc z zawrotami i przeszywającym bólem głowy. Poruszył się chyba jednak zbyt gwałtownie, gdyż w następnej chwili aż skulił się w sobie i z jękiem chwycił się za potylicę.

— Walnąłeś się zdrowo w dyńkę, co? — pokiwał głową Kajtek. — Ale nie bój się, krew ci nie leci. Sprawdzałem.

— Tam jakiś kamień leżał — zauważył Bartek. — Chyba jedyny w całej okolicy, a ty, przegrywie, akurat musiałeś centralnie grzmotnąć o niego łbem?

— To przez nią — parsknął Grzegorz i znów z syknięciem bólu chwycił się za głowę. — Nie chciała mnie przepuścić.

— Pij, Grzesiek — rozkazała mu tymczasem Agata, odkręcając butelkę i wtykając ją do ręki. — Napij się tej wody i mów! Co się dokładnie stało?

— Nie chcę wody — skrzywił się, odsuwając od siebie butelkę razem z jej ręką. — Dajcie mi tylko coś na plecy, zimno jak cholera.

— Faktycznie, przykryjcie go czymś! — podchwyciła Baśka. — Nie może siedzieć taki goły, zaraz się przeziębi! Ania, daj na razie ten drugi koc, co?… O, dzięki. A ty, Bartuś, skoczysz mu do namiotu po jakąś bluzę albo sweter?

— Jasne — mruknął Bartek, posłusznie kierując się w stronę z namiotu, w którym rezydował razem z Grzegorzem.

— Przez jaką nią? — zapytał podejrzliwie Kajtek. — Co ty chrzanisz, Grzechu? Kto nie chciał cię przepuścić? To tam był jeszcze ktoś oprócz nas?

— Nie — odparł z irytacją Grzegorz, ruchem ręki wskazując na Ankę. — Ona.

Wszyscy, łącznie ze Anką, zamilkli i znieruchomieli, po czym pięć par oczu zgodnie przeniosło na nią spojrzenie. Anka odruchowo cofnęła się o krok.

— Ja? — szepnęła zaskoczona, patrząc na Grzegorza szeroko otwartymi oczami.

— No ty, ty, a kto? — rzucił z irytacją, rozcierając sobie dłońmi zziębnięte ramiona. — Nie udawaj głupiej. Kto mi zastawiał drogę do wody? Kto się na mnie uwiesił jak rzep? No i co się tak gapisz? — prychnął, widząc jej zszokowaną minę. — Masz luki w pamięci? To ja rąbnąłem się w łeb o kamień, a nie ty. Po cholerę mnie zatrzymywałaś? I nawet nie chciałaś powiedzieć, o co chodzi!

Wyciągnął rękę, by chwycić w locie bluzę, którą właśnie rzucił mu powracający z namiotu Bartek, i nerwowymi gestami zaczął wciągać ją na siebie przez głowę. Czaszka mu pękała, w uszach huczało, ale teraz przynajmniej było cieplej. Tymczasem pozostali przyciszonymi głosami tłumaczyli Bartkowi powód jego zdenerwowania i krzyku.

— Ale ja mu nic nie zrobiłam — usłyszał zdławiony, wystraszony głos Anki. — Co on opowiada? Przecież mnie tam w ogóle nie było!

— Ania, ale ty faktycznie odeszłaś wtedy na bok — przypomniała jej Baśka, przyglądając jej się podejrzliwie. — Mówiłaś, że idziesz się przebrać.

— No i przebierałam się — zgodziła się Anka. — Ale tam dalej, za krzakami. Zupełnie nie tam, gdzie był Grześ! Przecież wiedziałyście, gdzie idę, mówiłam wam to.

— Aha, przebierałaś się — przyznał Grzegorz, poprawiając na sobie bluzę i ironicznym wzrokiem mierząc jej strój. — W przebierankach to ty rzeczywiście jesteś dobra.

— Grześ, ale co ty mówisz? — Anka rozłożyła bezradnie ręce, patrząc na niego zdumiona. — Dlaczego oskarżasz mnie o coś, czego nie zrobiłam?

— Nie oskarżam cię, tylko mówię, jak było — odparł, z trudem panując nad złością. — I po co zaprzeczasz? Nie żądam od ciebie odszkodowania, sam się wywaliłem i mogę mieć pretensje tylko do siebie. Ale po co w ogóle to zrobiłaś? Jakbyś się tak głupio nie zachowywała, to nic by się nie stało.

— Przecież ja nic nie zrobiłam…

— Wkurzyłaś mnie, kapujesz to? Tak mnie wkurzyłaś, że nie patrzyłem, gdzie stawiam nogi. No co? — żachnął się, widząc, że Anka wciąż kręci głową przecząco, zupełnie tak samo jak tam, w trzcinach. — Dalej będziesz w to brnąć? To nie byłaś ty, tak? Jasne. No to kto to był? No, powiedz mi! Kto? Twój sobowtór? Weź daj spokój, Anka. Przyznaj się i nie rób ze mnie idioty, dobra?

We wciąż zdumionych oczach Anki błysnęły teraz iskierki oburzenia.

— Ale mnie naprawdę tam nie było! — podniosła głos, w bezsilnej złości ściskając dłonie w pięści. — Co ty mi wmawiasz, Grześ? Po co miałabym to robić?!

Słowa te zadziałały jak zapalnik, sprawiając, że Grzegorzowi w jednej chwili zrobiło się czerwono przed oczami.

— Ja ci wmawiam, ja?! — krzyknął, zrywając się na równe nogi, a choć przy tym manewrze czaszkę przeszył mu tępy ból, zalewająca go fala wściekłości sprawiła, że prawie tego nie poczuł. — Chłopaki, trzymajcie mnie! Ja jej wmawiam! To ty kłamiesz w żywe oczy! Ty! Wypierasz się i bezczelnie kłamiesz! Już kiedyś ci to mówiłem, pamiętasz? Bo to nie jest, do cholery, pierwszy raz!

Jego oskarżycielski krzyk poniósł się echem po nocnej przestrzeni, odbił się od tafli jeziora i wrócił, zniekształcony, złowrogi. Pozostali przyjaciele, zaniepokojeni i zdezorientowani, w milczeniu przysłuchiwali się sprzeczce i patrzyli po sobie niepewnie, nie wiedząc, jak zareagować, by nie pogorszyć sytuacji.

— A tak, racja — zgodziła się z irytacją Anka, nerwowym gestem otulając się swym czarnym swetrem. — Właśnie! To nie jest pierwszy raz, Grześ. Już kiedyś wmawiałeś mi podobną historyjkę, wtedy też nie wiedziałam, o co ci chodzi. A dzisiaj pewnie znowu miałeś jakieś urojenia!

Podminowanemu od kilku dni Grzegorzowi nie trzeba było więcej, by nerwy puściły mu całkowicie. Oślepiony furią skoczył w jej stronę, siłą powstrzymując się, by nie chwycić jej za ramiona i nie potrząsnąć jak szmacianą kukiełką.

— Nic ci nie wmawiałem!! — ryknął z wściekłością. — Urojenia?! Nie kłam, do stu tysięcy diabłów!! Wtedy było to samo!! Próbujesz zrobić ze mnie wariata?!

Jego oczy błyskały groźnie, a wykrzywiona z wściekłości twarz spurpurowiała, co można było dostrzec nawet w słabym, rozproszonym oświetleniu. Drżąca z oburzenia lecz jednocześnie przerażona jego wyglądem Anka w pierwszej chwili otworzyła usta, by mu odpowiedzieć, jednak nagle zrezygnowała z tego, cofnęła się o krok i opadła na najbliższy ogniskowy pniak, kryjąc twarz w dłoniach. Jeszcze kilka sekund i jej plecami wstrząsnął cichy, tłumiony szloch. Jego dźwięk ostudził nieco nerwy Grzegorza, który opuścił ręce i odetchnął mocniej, starając się ochłonąć. Pozostali również ocknęli się z letargu, uznając za stosowne zainterweniować.

— Dobra, Grzechu, wystarczy — rzucił surowo Jacek. — Ani słowa więcej! Bo powiesz o jedno za dużo i będzie klęska.

— I nie drzyj tak ryja na całą wiochę — zawtórował mu Kajtek, odciągając Grzegorza na bok i siłą sadzając go na innym pniaku. — Siadaj tu i ochłoń, bo cię krew zaleje. Ogarnij się chłopie! Chcesz w szpitalu wylądować? Walnąłeś się w czaszkę, ledwo się z tego zbudziłeś, a teraz jeszcze takie cyrki odstawiasz?

— Mam to gdzieś — warknął Grzegorz, posłusznie siadając jednak, gdzie mu kazał. — Cyrki to ona odstawia, wariata ze mnie robi!

— Daj spokój — pokręcił głową Bartek. — O co taki dym? Porąbało was oboje?

— Ania, no już — uspokajały tymczasem Ankę dziewczyny, obejmując ją z obu stron i gładząc po włosach. — Nie denerwuj się tak, on nie chciał, wszystko się wyjaśni…

Anka jednak pokręciła głową i rozszlochawszy się już na dobre, zerwała się z miejsca i zataczającym się krokiem pobiegła do namiotu dziewczyn. Baśka i Agata podniosły się odruchowo i spojrzały po sobie.

— Dobra, zostawmy ją na chwilę samą — zadecydowała Agata. — Niech się trochę wybeczy, ja potem do niej pójdę.

— A ciebie, Grzesiek, to już całkiem powaliło! — fuknęła z irytacją Baśka. — Kto to widział tak gębę drzeć! Nie mogłeś z nią normalnie porozmawiać? Przecież…

— Dobra, zostaw go! — przerwał jej autorytarnie Bartek. — Widzisz, że chłopak ledwo żyje, jeszcze mu się pogorszy. Anka wcale taka święta nie jest. Coś tam musiało być na rzeczy, nie wymyśliłby sobie tego, nie?

— Ale ona mówi, że to nieprawda — pokręciła głową Baśka. — Dlaczego miałaby kłamać?

— Bo jest zakłamaną intrygantką — odpowiedział jej z poirytowaniem, ale już bez podnoszenia głosu Grzegorz. — Zawsze taka była.

— Przestań już — uciszył go Jacek. — A wy, dziewczyny, nie jątrzcie dalej, dobra? Idźcie do Anki i ogarnijcie ją, my zajmiemy się Grzechem. Niech oboje ochłoną i jutro rano niech się sami dogadują.

Grzegorz wzruszył tylko ramionami, teraz już zobojętniały na wszystko, ogarnięty nieprzyjemnym otępieniem. Ból głowy oraz ciężar na żołądku nasilały się i to zajmowało teraz całą jego uwagę. A co do Anki… Nie miał zamiaru ani dogadywać się z nią, ani nawet drążyć dalej tej sprawy. Niech sobie robi, co chce, załgana manipulantka. Miał jej dość, teraz już naprawdę. W ogóle miał dość wszystkiego i wszystkich. Chciał wracać do domu.

***

— Ale jak to jedziesz do domu? — zdumiał się Bartek, przecierając zaspane oczy i z niedowierzaniem obserwując Grzegorza zwijającego śpiwór i zbierającego do spakowanego już plecaka ostatnie elementy garderoby. — Dzisiaj? Teraz?

— Mhm — mruknął, zapinając plecak i stanowczym gestem odsuwając zasłonę namiotu, zza której do brezentowego wnętrza wlało się światło wschodzącego słońca. — Muszę pilnie wracać do Wawy. Przeproś ode mnie resztę, okej? Powiedz, że wszystko w porządku, łeb mnie już nie boli, tylko z przyczyn ode mnie niezależnych musiałem zwijać żagiel. I pozdrów ich ode mnie, nie będę teraz ich budził. Pociąg mam o szóstej dwie, przejdę sobie ten kawałek na stację na piechotę. No, trzymaj się, brachu — dodał, wyciągając rękę, by uścisnąć nie do końca jeszcze przytomnego kumpla. — Udanej końcówki urlopu, jesteśmy w kontakcie!

Po czym, nie czekając na reakcję w obawie, by Bartek nie próbował go zatrzymać, wyskoczył z namiotu, prężnym krokiem oddalając się od obozowiska w stronę lasu, przez który na przestrzeni niecałego kilometra wiodła droga ku najbliższej wsi, a za nią na stację kolejową. Choć noc była ciężka, a niewyspanie dawało się we znaki, poranny spacer dobrze mu zrobił. Najważniejsze, że głowa już nie bolała, co prawda w skroniach czuł jeszcze lekki ucisk, ale ogólnie czuł się dobrze, a chłodzący twarz rześki wiaterek, świergot ptaków i sielska atmosfera łąk okalających wioskę poprawiały mu humor i nad podziw skutecznie koiły nerwy.

Wkrótce starego typu pociąg regionalny z hukiem zatrzymał się na stacji. Grzegorz wsiadł i zajął miejsce w pustawym przedziale przy oknie, niedbałym gestem rzucając na górną półkę plecak i śpiwór. Dopiero teraz, kiedy wpatrywał się w rozpędzające się za szybą krajobrazy, ulgę i przyjemne poczucie decyzyjności stopniowo zaczął zastępować żal i to nieznośne, nawracające od lat wrażenie pustki, której jak dotąd nigdy jeszcze nie udało mu się zdefiniować. Nagle uświadomił sobie, że oto urlopowy wyjazd z paczką przyjaciół właśnie się zakończył — i niestety to nie było szczęśliwe zakończenie. Bo czy po tym, co przed chwilą wykonał, uciekając jak tchórz, nie nadwerężył przyjaźni i zaufania, jakimi wszyscy wzajemnie się darzyli?

A jednak nie mógł postąpić inaczej. Musiał uciec, w przeciwnym razie ten urlop zakończyłby się jeszcze gorzej, i to znacznie gorzej, a on wolał im tego oszczędzić. Im, czyli Bartkowi, Jackowi, Kajtkowi, Baśce i Agacie — w imię długoletniej przyjaźni. Wszystkim oprócz Anki. Bo to właśnie przed nią uciekał, pewien, że nie zniesie dłużej jej widoku, że jej dalsze kłamstwa w żywe oczy doprowadzą go do ostateczności, że kolejna konfrontacja sprawi, że wybuchnie i w napadzie złości powie albo zrobi coś nieodwracalnego. Nie, tego nie mógł ryzykować, za bardzo zależało mu na przyjaźni pozostałych. To już lepiej było uciec bladym świtem, szybko i bez pożegnania, a potem jakoś to wyjaśnić i zbagatelizować. Za jakiś czas, na spokojnie, kiedy już opadną emocje.

Oparłszy głowę o ściankę przedziału tuż przy oknie, ponurym wzrokiem wpatrywał się w przestrzeń zalanych słońcem pól, które pociąg mijał na dużej prędkości i które tylko od czasu do czasu przysłaniał na kilka chwil jakiś lasek albo skupisko zabudowań. Trwało późne lato, żniwa już dawno się skończyły, pola i łąki były zatem w większości pustymi połaciami ściernisk przetkanych belami słomy i kopami suszącego się siana. Piękny, sielski krajobraz, na który, zanim pociąg dowiezie go do miasta, powinien napatrzyć się do syta, po cichu żegnając się z wakacjami… z pełnymi wrażeń lecz finalnie nieudanymi wakacjami, jak podkreślał raz po raz w myśli, z irytacją zagryzając wargi.

Cholerna Anka. To przez nią wszystko się posypało. To ona zepsuła te wakacje — i żeby tylko wakacje! Lekką ręką zaprzepaściła dziewięć lat jego ciężkiej pracy nad sobą, heroiczną próbę, jaką podjął, aby znowu jej zaufać i zapomnieć o tamtym konflikcie sprzed lat. Co więcej, ów konflikt i jego okoliczności były tak łudząco podobne do tego, co wydarzyło się wczoraj, że aż robiło mu się zimno.

Mijane słupy i drzewa coraz bardziej się rozpędzały, a ich regularne miganie po kilku minutach zaczęło irytować Grzegorza, przywracając w dodatku nieprzyjemne ćmienie w skroniach. Odchylił zatem głowę w tył i oparł ją o zagłówek siedzenia, przymykając powieki, pod którymi natychmiast wyświetliły się spychane dotąd w niepamięć sceny sprzed dziewięciu lat.

Zimowa mroźna noc, zaśnieżone ulice, wyjątkowo silna wichura i zamieć, które odstraszały od wychodzenia na zewnątrz. I oni — młodzi gniewni, młodzi nieśmiertelni, niezrażeni aurą, wracający ze spotkania klasowego, które zorganizowali w jednej z knajp w centrum Lublina. To tam kilka miesięcy wcześniej skończyli liceum, a teraz, rozproszeni po uczelniach w różnych miastach, zjechali do rodzinnych domów na studenckie ferie zimowe. Impreza z okazji spotkania starej paczki była długa i żywiołowa, alkohol lał się strumieniami, a oni wciąż nie mogli się ze sobą nagadać, nażartować i nacieszyć swoją obecnością. To był taki fajny wieczór! W końcu jednak knajpę zamknięto i trzeba było wracać do domu, a tu ta śnieżyca…

Ależ wtedy dął wiatr! I zimno było jak diabli, choć oni, rozgrzani alkoholem, z początku niemal tego nie zauważali. Dziewczyny zamówiły taksówki, jednak Grzegorz nie miał już przy sobie ani grosza, więc, sprawdziwszy rozkład autobusów, uznał, że zdąży na ostatni nocny kurs do podmiejskiej dzielnicy domków jednorodzinnych, gdzie mieszkali jego rodzice. Dojazd tam był raczej słaby, od przystanku trzeba było przejść jeszcze kawałek przez łąkę i mały zagajnik, jednak za dnia i przy dobrej pogodzie ta przechadzka nigdy nie sprawiała mu problemu. Teraz co prawda szalała śnieżyca, gruntowa droga pewnie była całkowicie zasypana… ale co tam! Taksówka też miałaby problem tamtędy przejechać, a do domu przecież jakoś dostać się musiał. Pożegnawszy się z przyjaciółmi, ruszył zatem niezwłocznie, by dotrzeć na czas na odpowiedni przystanek,

Cichy stukot kół pociągu przycichł w jego uszach, ustępując miejsca tamtemu przenikliwemu wyciu wiatru, który szarpał ubrania, bił po twarzy i pakował w oczy zimne, rozpędzone igły śniegu. To bolało, zwłaszcza w biegu, a Grzegorz musiał biec, żeby zdążyć na ten cholerny autobus, do odjazdu którego zostało tylko kilka minut. Przystanek znajdował się dość daleko od knajpy, przy nadrzecznej skarpie, a choć uliczne lampy paliły się, śnieżyca utrudniała widoczność na tyle, że zarys wiaty dostrzegł dopiero, gdy był kilkanaście metrów od niej.

I wtedy wydarzyło się tamto. Zza wiaty przystankowej niespodziewanie wysunęła się niewysoka kobieca postać i ruszyła mu na spotkanie. Była tak zakutana w pokryty śniegiem płaszcz z kapturem i gruby szalik, że Grzegorz rozpoznał ją dopiero, kiedy zbliżyła się do niego na odległość około dwóch metrów. To była Anka. Zatrzymał się zaskoczony, bo skąd ona mogła się tam wziąć, skoro właśnie przed kilkunastoma minutami, na jego oczach, wraz z innymi dziewczynami odjechała taksówką? Czyżby specjalnie kazała się tu wysadzić i czekała na niego? A może to nie była ona, a tylko jakaś poalkoholowa halucynacja?

Anka? — rzucił zdziwiony. — Co ty tu robisz?

Natychmiast rzuciła się ku niemu i zbliżając twarz do jego twarzy poprzez padający śnieg, odpowiedziała mu niemal dokładnie tak samo jak wczoraj.

Zostań, Grześ. Nie idź tam.

Ale dlaczego? — wytrzeszczył oczy w osłupieniu. — Zaraz mam stąd autobus, ostatni…

Nie idź! — podniosła stanowczo głos, zastawiając mu drogę i nie pozwalając się wyminąć. — Proszę cię. Zostań tu!

Grzegorz zagryzł wargi, wspominając tamto skrajne zaskoczenie i wahanie, przez które stracił kilkadziesiąt cennych sekund. Gdyby wyrwał jej się od razu, zdążyłby na autobus, który właśnie nadjeżdżał z głębi ulicy, o czym świadczył charakterystyczny dźwięk silnika i poczwórne światła przebijające się przez ruchomą ścianę wirującego śniegu. Niestety nie zdołał uwolnić się na czas, bo ta wariatka, dokładnie tak samo jak wczoraj nad jeziorem, uwiesiła się na nim, błagając, żeby został, po czym, kiedy nie chciał słuchać i zaczął się wyrywać, z całej siły popchnęła go w stronę skarpy.

Ten gest był z jej strony tak niespodziewany, że Grzegorz nie zdążył ani go odeprzeć, ani nawet się nań przygotować, skutkiem czego stracił równowagę i stoczył się po stromym zboczu, tonąc w sypkim śniegu. Zatrzymał się co prawda już po kilku metrach, lecz nim zdołał się wygrzebać i z powrotem wspiąć po skarpie, autobus przemknął obok, nie zatrzymując się na pustym przystanku. Do tej pory pamiętał warkot jego silnika i rozświetlone wnętrze doskonale widoczne z żabiej perspektywy za lekką zasłoną wirujących płatków śniegu. I do tej pory czuł tamtą wściekłość, która wówczas przysłoniła mu wzrok niczym krwistoczerwona płachta, zwłaszcza że, kiedy wreszcie zdołał wygramolić się na chodnik, Anki już nie było. Uciekła jak ostatni tchórz. A może zrobiła to specjalnie? Może taki właśnie był jej plan?

Grzegorz nigdy nie dowiedział się, dlaczego to zrobiła. Czy to miał być jakiś głupi żart? Próba zwrócenia na siebie jego uwagi? Niby po co? Zresztą — w taki sposób? Gdyby z jakiegoś powodu chciała nawiązać z nim bliższy kontakt, pogadać na osobności, zacieśnić więzy, mogła przecież zrobić to bez przeszkód, wystarczyłoby mu powiedzieć, albo chociaż dać do zrozumienia. Był przecież na to otwarty, zwłaszcza że Ankę aż do tamtej śnieżnej nocy bardzo lubił… O tak, lubił ją, może nawet odrobinę bardziej niż inne koleżanki, jednak wtedy, w tej śnieżycy, to się definitywnie skończyło. W tej samej sekundzie, kiedy wyczołgiwał się po skarpie z tej cholernej zaspy, a nad nim, wyjąc silnikiem, przejechał ostatni nocny autobus, cała sympatia wobec niej wyparowała jak kamfora.

Zaraz… a może to nie było jeszcze wtedy? Bo wówczas, choć wściekły na nią, był gotów jej wybaczyć, zwłaszcza jeśli to był tylko głupi wybryk, nieśmieszny żart, którym naraziła go na powrót do domu piechotą w mrozie i szalejącej śnieżycy. Wybaczyłby jej na pewno, gdyby tylko go o to poprosiła, ba, pewnie po fakcie śmiałby się z tego do dziś, oboje by się śmiali, wspominając z nostalgią tamtą nocną przygodę. Wybaczyłby jej, bo w wieku studenckim robi się różne głupie rzeczy, zwłaszcza po alkoholu, a on, gdyby wtedy nie wypił i był w pełni formy, pewnie zdążyłby wygramolić się z tego rowu i złapać autobus. Uznałby zatem, że sam był sobie winien, i puściłby to w niepamięć, gdyby tylko Anka nazajutrz zachowała się normalnie.

Ale ona zachowała się wówczas dokładnie tak jak wczoraj! Ech! Grzegorz z całej siły zacisnął zęby, by nie przecisnęło się przez nie przekleństwo, które miał na końcu języka. Nie wypadało, jako że w przedziale oprócz niego jechały jakieś dwie starsze panie, na szczęście milczące i zajęte własnymi myślami, więc tym bardziej nie należało naruszać tego wygodnego status quo. Jednak wspomnienie z kolejnego spotkania z Anką podczas wieczoru spędzonego u Bartka, kiedy śnieżyca już minęła, pogoda się ustabilizowała, a oni całą paczką leczyli na wesoło kaca, grzecznie popijając sok pomarańczowy, wróciło do niego z całą mocą, jakby od tamtego czasu minęło nie dziewięć lat lecz zaledwie dziewięć godzin.

Bo Anka, tak jak wczoraj, wyparła się wszystkiego, zrobiła z niego durnia i wystawiła go na pośmiewisko. To jej sfingowane zdziwienie, te szeroko otwarte oczy i ten jej niby niewinny głosik: ale co ty mówisz, Grześ?Ja?Przecież mnie tam nie było! A potem wesoły rechot całej reszty. Wszyscy bowiem zgodnie uznali, że Grzegorz widocznie wchłonął w siebie zbyt dużą dawkę alkoholu i miał halucynacje, tyle że zamiast białych myszek widział Ankę, która, drobnej postury, mniejsza od niego o połowę, jakimś cudem zrzuciła go ze skarpy. Tak, tak, bardzo ciekawa historyjka! Jacek z Kajtkiem omal nie popłakali się ze śmiechu, wizualizując sobie taką scenę.

Co gorsza, Agata i Baśka, pukając się wymownie palcem w czoło, jednoznacznie potwierdziły, że Anka jechała wtedy z nimi taksówką, więc niby jak miała zjawić się na przystanku i zepchnąć go w zaspę? Wprawdzie obie wysiadły wcześniej niż ona, więc w teorii mogła kazać kierowcy zawrócić i zaczaić się na niego na tym przystanku, ale kto by brał po uwagę taką nieprawdopodobną wersję? Uśmiali się więc tylko do rozpuku kosztem Grzegorza i szybko zapomnieli o sprawie, bezkrytycznie przyjmując, że to Anka mówiła prawdę. On tymczasem, tak jak i ona, doskonale wiedział, że ta nieprawdopodobna wersja była prawdziwa. Bo tylko taka była możliwa. Aż tak pijany nie był, żeby mieć co do tego jakiekolwiek wątpliwości.

O nie, nie był aż tak pijany, wytrzeźwiał zresztą bardzo szybko, zmuszony do przejścia piechotą kilku ładnych kilometrów w mrozie i zacinającym śniegu. Każdy krok kosztował go niemało wysiłku, lodowate szpilki śniegu wbijały się w każdy dostępny zakamarek ubrania, chłostały po twarzy, oblepiały rzęsy i zamieniały się w kawałki lodu na szaliku, którym usiłował osłaniać sobie usta. To była niezapomniana przeprawa, zwłaszcza że po wyjściu na przedmieścia, choć drogę do domu znał na pamięć, dwa razy omal nie zabłądził, w zawiei nie widząc niemal nic na wyciągnięcie ręki. Nim dowlókł się w okolice przystanku, na którym — gdyby nie głupie pomysły Anki — ponad godzinę wcześniej wysiadałby z autobusu, był tak wyczerpany i skostniały od mrozu, że ledwo brnął we wciąż nawarstwiającym się śniegu. Jedynym, o czym wówczas marzył, było jak najszybsze pokonanie ostatniej części drogi przez zagajnik, gdzie zaspy niewątpliwie były jeszcze głębsze niż gdzie indziej. Stamtąd miał już tylko kilkadziesiąt metrów do domu.

Lecz niestety to jeszcze nie był koniec. Do dziś w pamięci Grzegorza tkwił wyryty w najdrobniejszych szczegółach obraz, który wówczas dopełnił czary goryczy — zwalony silnym wiatrem słup średniego napięcia, który leżał w poprzek drogi w środku zagajnika, blokując przejście i błyskając wśród tańczących płatków śniegu zerwanymi przewodami elektrycznymi. Swoją drogą to był niezwykły widok, trochę jak sylwestrowy pokaz fajerwerków, kiedy wiatr roznosił na wszystkie strony te syczące kable, a one, wciąż będąc pod napięciem, przy każdym zetknięciu się strzelały groźnie białymi i jasnożółtymi snopami iskier. Oczywiście nie było mowy o tym, żeby próbować tamtędy przechodzić, jeśli życie było mu miłe. Do czasu interwencji służb droga przez zagajnik została odcięta, pozostało mu więc jedynie okrążyć drzewa i ominąć to miejsce na przełaj przez pole, co w głębokim, nadal padającym śniegu było iście heroiczną misją. Zwłaszcza że był już przecież diabelnie zmęczony.

Wysiłek, jaki wdał w ciągu kolejnego kwadransa, by dowlec się do domu, był nie do opisania. Choć nieraz zdarzało mu się trenować wyczynowo, jeszcze nigdy nie był tak blisko granicy skrajnego wyczerpania, kiedy człowiek, czując, że przegrywa z żywiołem, stopniowo zaczyna popadać w stan obojętności, aż w końcu przestaje walczyć. On na szczęście, nim osiągnął ten etap, zdążył dobrnąć do domu, skończyło się zatem jedynie na stresie i zakwasach w łydkach, jednak koszmar tej zimowej nocy miał już na zawsze pozostać w jego pamięci. Teraz zaś do tamtych obrazów sprzed dziewięciu lat dołączy również ten z wczoraj — wijąca się w dół ku jezioru wąziutka ścieżka wśród trzcin i zagradzająca mu drogę Anka w białym długim wdzianku, które potem tak szybko i sprytnie podmieniła na czarny sweter.

O co jej chodziło, do cholery? I dlaczego znowu wszystkiego się wyparła? Przecież to nie była halucynacja! Gdyby Grzegorz miał przyjąć taką hipotezę, musiałby natychmiast po powrocie do Warszawy umówić się do psychiatry i zacząć porządne leczenie. Ale nie, nie… taka opcja odpadała, bez przesady! Nie był przecież psychicznie chory! To raczej Ance z jakichś niewiadomych powodów zależało na tym, by zrobić z niego czubka i w tak absurdalny sposób ośmieszyć go przed resztą przyjaciół. To ona uknuła tę intrygę, a potem metodycznie kłamała, i to już drugi raz na przestrzeni dziewięciu lat!

Kłamała, to pewne, nie było na to innego wyjaśnienia. Tylko po co? Tego Grzegorz nie potrafił zrozumieć, niemniej jednego był pewien — nie wymyślił sobie ani tamtej dawnej sceny z zaśnieżonego przystanku, ani wczorajszej przepychanki w trzcinach. Anka naprawdę tam była, zatrzymywała go przecież siłą, doskonale pamiętał kurczowy uścisk jej chłodnych dłoni na nagim ramieniu, tak samo realny jak tamto energiczne pchnięcie, którym zrzuciła go ze skarpy. To nie było złudzenie.

Więc po co? Po co? W jakim celu?… Ech, nieważne! Nieważne. Nie miał już siły ani ochoty dłużej się nad tym zastanawiać. Po co dalej denerwować się taką bzdurą, tracić czas na płonne dywagacje? To nie on, tylko Anka była chora, prawdopodobnie od dawna była niezdiagnozowaną wariatką, od której najlepiej trzymać się z daleka. O tak, jeśli o to chodzi, to Grzegorz zadba o to w przyszłości bardzo skrupulatnie! Nie chce jej już widzieć, nie chce mieć z nią kontaktu, nie chce nawet o niej słyszeć, ani słowa! Już nigdy… nigdy więcej! Niech sobie wraca do tego swojego Wrocławia i raz na zawsze zniknie z jego życia, a Agatę, Baśkę i chłopaków trzeba będzie poprosić, żeby nigdy już mu o niej nie wspominali. To co prawda niewątpliwie w przykry sposób odbije się na relacjach całej paczki, ale trudno, trzeba się będzie z tym pogodzić. To nie była przecież tylko jego wina.

Wciąż oparty czołem o ramę okna Grzegorz rozwarł powieki i przez chwilę niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w migające za oknem pociągu wiejsko-leśne krajobrazy. Za jakąś godzinę powinien być w Warszawie. W pracy miał się stawić dopiero pojutrze, więc do tego czasu zdąży jeszcze odsapnąć psychicznie i wrócić do równowagi. A potem odezwie się do Pauliny i zaprosi ją na obiecaną kawę. A może zrobić to już jutro? Albo nawet dziś? Choćby teraz?

Poruszył się na siedzeniu natchniony tą myślą i sięgnął do kieszeni spodni po telefon, który, jak dopiero teraz sobie przypomniał, w nocy wyciszył do zera. Na ekranie widniała lista powiadomień o nieodebranych połączeniach i smsach — niemal wszystkie od Jacka i Kajtka. No jasne, dowiedzieli się już od Bartka o jego potajemnym odjeździe bez pożegnania i domagali się wyjaśnień. Grzegorz pokręcił głową. Nic z tego, teraz nie będzie im odpowiadał, zajmie się tym, jak już dotrze do domu, a najlepiej wieczorem albo nawet jutro. Teraz zdecydowanie nie miał do tego głowy.

Tylko jedna wiadomość była z innego, nieznanego mu numeru. Czyżby to ktoś z pracy? Czego mogli od niego chcieć, skoro nadal był na urlopie? Niechętnie acz z lekkim zaniepokojeniem otworzył smsa.

Nie bój się, nie zwariowałeś. Chronię cię. Lalusia.

Potrząsnął głową zdziwiony. Że co? Że kto? Lalusia? Nie znał nikogo takiego. Fakt, zabawne imię albo ksywka, ale jemu absolutnie nic nie mówiło, podobnie jak cała treść tej dziwnej wiadomości. Cóż, najwidoczniej ktoś się pomylił. Wzruszył ramionami, znudzonym gestem wklepał w okienko odpowiedzi słowo Pomyłka i wysławszy wiadomość, schował telefon z powrotem do kieszeni.

Chyba jednak niepotrzebnie go wyciągał. Lepiej będzie, jak posiedzi tu sobie spokojnie aż do dworca, gapiąc się bezczynnie w okno i w przewijające się za nim skąpane w porannym słońcu krajobrazy. To go trochę wyciszy i uspokoi, pozwoli zebrać myśli i skierować je w jakąś konstruktywną stronę. A potem, jak już dojedzie do Warszawy, zastanowi się, co odpowiedzieć chłopakom, żeby jak najumiejętniej rozładować sytuację. Do Pauliny też odezwie się już z domu, kiedy będzie w pełnej formie i w lepszym humorze. W końcu kawa nie zając — nie ucieknie.

Rozdział II

— Grzesiek, ty znowu mnie nie słuchasz!

Pełen wyrzutu głos Pauliny i jej wydęte w grymasie niezadowolenia usteczka o najpiękniejszym kształcie na świecie sprawiły, że Grzegorz ocknął się jak wyrwany ze snu i poderwał się z fotela.

— Przepraszam, kochanie — odparł ze skruchą, ogarniając ją czule ramionami. — Zamyśliłem się, wybacz. Co mówiłaś?

— Nic! — odepchnęła go, wyplątując się z jego uścisku z urażoną miną. — Jak nie słuchasz, to nie będę powtarzać dziesięć razy. Proszę bardzo, siedź sobie i myśl dalej, ja w takim razie jadę do Moniki. Z nią przynajmniej da się pogadać jak człowiek z człowiekiem!

Grzegorz patrzył na nią skonfundowany, z jednej strony przepełniony wyrzutami sumienia, a z drugiej na nowo olśniony jej zjawiskową urodą, która w porywie złości zdawała się rozkwitać jeszcze piękniej niż zwykle.

— Nie gniewaj się, Pauliś — rozłożył bezradnie ręce. — Sama wiesz, ile ostatnio mam na głowie. Ten nowy projekt to nie przelewki, do czasu podpisania umowy prezes nie daje nam taryfy ulgowej, zwłaszcza że w przyszłym tygodniu…

— Mieliśmy w domu nie rozmawiać o pracy, pamiętasz? — przerwała mu z urazą Paulina, zbierając z fotela żakiet i sięgając na półkę po odłożoną tam torebkę. — Nawet tego nie umiesz dotrzymać? I to w dodatku w sobotę! Serio, Grzesiek, mam już tego dość. Co się z tobą stało? Od tego awansu taki straszny nudziarz się z ciebie zrobił… Nie tak to sobie wyobrażałam, wiesz? Przestań, puszczaj mnie! — odepchnęła go znowu, gdy czułym gestem próbował zatrzymać ją w drzwiach. — No już, puszczaj, słyszysz? Idę do łazienki!

Grzegorz posłusznie opuścił ręce, odsunął się i ponurym wzrokiem odprowadził jej zgrabną sylwetkę do drzwi łazienki, które chwilę potem zatrzasnęły się, energicznym szczękiem blokady dając znak, że za szybko się z powrotem nie otworzą. Ten scenariusz powtarzał się na tyle często, że znał go już na pamięć — Paulina poprawiała sobie przed łazienkowym lustrem makijaż i szykowała się do wyjścia, to zaś oznaczało wdrożenie na minimum pół godziny bezwzględnego trybu nie przeszkadzać. Od dawna znał ten jej święty rytuał i nawet nie próbował z nim dyskutować.

Z westchnieniem oderwał wzrok od łazienkowej klamki, wrócił do salonu i opadł na swój ulubiony fotel, kryjąc twarz w dłoniach. No jasne, znowu to samo. Obraziła się. Teraz w ramach manifestacji focha pojedzie sama do tej swojej Moniki, żeby się wyżalić, spędzi u niej cały wieczór, a na niego będzie się dąsać jeszcze przez kolejnych kilka dni. Ech, kobiety! Fakt, że ostatnio sam dostarczał jej wody na ten młyn, od czasu awansu na lepsze stanowisko pracował bez wytchnienia i może faktycznie trochę ją zaniedbywał, prawdą było też, że czasem nie słuchał, co do niego mówiła, że zamykał się w sobie i nie miał ochoty na wspólne wyjścia, lecz wolał posiedzieć w domu. Ale przecież nie robił tego złośliwie! Był po prostu skrajnie przemęczony. Harował wszak nie dla ambicji, a jedynie dla pieniędzy, wspólnych pieniędzy… w imię wspólnej przyszłości, po to, by mogli ułożyć sobie razem życie, wyprowadzić się wreszcie z tego wynajętego mieszkania w centrum Warszawy i kupić coś własnego. Na przykład jakiś niewielki domek na obrzeżach miasta, które ostatnio razem oglądali. Albo przestronny apartament w tych nowych blokach w sypialnianej dzielnicy, która Paulinie podobała się najbardziej ze wszystkich. Kto wie? Jeszcze rok, góra dwa harówki i będzie go stać na każdy kredyt. Przecież robił to dla niej!

Dla niej. Dla tej zjawiskowo pięknej dziewczyny, która ponad dwa lata temu przyjęła od niego zaproszenie na kawę, a dziś była jego narzeczoną. Kochał ją przecież nadal tak samo mocno, wciąż był z niej taki dumny! Bo jak tu nie być dumnym? Kumple w pracy zazdrościli mu „najlepszej sztuki w korpo” (według określenia, jakie kiedyś niechcący podsłuchał przy windach), rodzice byli nią zachwyceni, Jacek, sam wybredny aż do przesady, szczerze pogratulował mu świetnego wyboru, a Kajtek, któremu Grzegorz przedstawił Paulinę w zeszłym roku na balu karnawałowym, przyznał w żartach, że gdyby nie ich wieloletnia przyjaźń, po cichu próbowałby mu ją odbić. Ech, łajdaczyna, Casanova jeden! Niedoczekanie. Paulina należała do niego i tylko do niego, a on nigdy nikomu jej nie odda.

Zrozumiał to zresztą bardzo szybko i po ostatnim Bożym Narodzeniu oświadczył jej się oficjalnie podczas wieczoru w gronie wspólnych przyjaciół, z którymi spotkali się na zimowym spędzie w Tatrach. Jego stara paczka i paczka Pauliny, czyli w sumie kilkanaście osób, które, ku radości obojga, świetnie się ze sobą zgrały. Było romantycznie, wzruszająco i skrajnie wesoło, Paulina oczywiście odpowiedziała Grzegorzowi tak, więc przez kilka dni towarzystwo miało co świętować, przy tej okazji nawiązując bliższe relacje również między sobą. Skutek? Pod koniec pobytu w górach wartością dodaną tych zaręczyn okazało się uczucie, jakie połączyło Jacka z Malwiną, jedną z koleżanek Pauliny, i trwało aż do dziś. Kto wie, może nawet za jakiś czas wynikną z tego kolejne zaręczyny? Kajtek, wciąż wolny i nieusidlony, nazwał to podstępną pułapką i nabijał się z nich obu przy każdej okazji, zwłaszcza z Jacka, jednak Grzegorz miał wrażenie, że w duchu chyba odrobinę im zazdrościł. A zresztą — czy to ważne? Lata biegły, a oni nie młodnieli, mieli już prawie po trzydzieści dwa lata, więc czas było myśleć o stabilizacji. On na przykład myślał o tym bardzo poważnie. Bo zresztą jak nie myśleć, gdy ma się u boku taką kobietę jak Paulina?

Wszystko układało się idealnie, nawet Bartek, który z początku nie przepadał za wybranką Grzegorza, w końcu ją zaakceptował, co obaj uroczyście przypieczętowali wypitą razem butelką dobrej whisky. Do tego tuż po Nowym Roku Grzegorz dostał w pracy awans, o który walczył od dawna i z którym wiązał się niemal dwukrotny wzrost zarobków. Czy, zważywszy na świeżo powzięte plany matrymonialne, nie był to miły uśmiech od losu? Co prawda nowe stanowisko było bardzo wymagające, praca pochłaniała mu większość czasu i energii, ale dzięki temu w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy zdążył odłożyć już sporą sumę na przyszłe wydatki. Taki cel postawili sobie przecież oboje — jak najszybciej dorobić się własnego lokum i opłacić zaplanowane na przyszłe lato wesele, na którego wystawnej, bajkowej oprawie Paulinie zależało chyba jeszcze bardziej niż na mieszkaniu. W końcu, jak tłumaczyła Grzegorzowi, na jego kupno i wyposażenie będą mieli całe życie, a wesele organizuje się tylko raz. Cóż, skoro tak twierdziła… Była przecież warta tego, by spełnić każdą jej zachciankę, więc on nawet się nad tym nie zastanawiał.

Jednak ostatnio coś niepostrzeżenie zaczęło się między nimi psuć. Zwłaszcza od czasu tego lipcowego urlopu nad chorwackim morzem, gdzie, uwolniwszy się od obowiązków zawodowych, przez dwa i pół tygodnia wreszcie mieli pobyć razem, relaksując się i ładując baterie adriatyckim słońcem. Dopiero na miejscu okazało się, że ich wakacyjne wizje były dość rozbieżne, bowiem Grzegorz, wydawszy zawrotną kwotę na luksusowy hotel, marzył o tym, by po długich miesiącach harówki wreszcie porządnie się wyspać i odpocząć przy butelce wina, podczas gdy Paulina, spragniona zwiedzania, pływania w morzu i niekończących się zakupów, od pierwszego dnia nie dawała mu chwili wytchnienia. Bez przerwy ciągała go po plażach, butikach i wszelkiej maści zorganizowanych wycieczkach na lądzie i morzu, a potem jeszcze miała pretensje, że nocą, kiedy ona najbardziej potrzebowała jego bliskości i czułej uwagi, zasypiał na kamień, ledwie przytknął głowę do poduszki.

Fakt, że tak nie powinno być, miała prawo czuć się wówczas trochę odsunięta, ale przecież to nie była tylko jego wina! Był wtedy taki cholernie zmęczony! Gdyby dała mu choć trochę swobody w trakcie dnia, zwłaszcza zaraz po przyjeździe, wszystko wyglądałoby inaczej. Jednak dla niej, jak podkreślała z furią, każda godzina bezczynności była stratą czasu, dziwiła się wręcz, że Grzegorzowi tak bardzo spadła forma. Wszak oboje byli przyzwyczajeni do kilkunastogodzinnego dnia pracy w korporacji, więc na jakiej zasadzie, kiedy wreszcie zdołali wyrwać się na urlop, ona buzowała energią, a on padał plackiem na twarz? Nie rozumiała, że czuł się wypalony, że tak właśnie działał odroczony stres, którego ona na swoim stanowisku miała niewiele, podczas gdy on, odpowiedzialny za stuosobowy zespół i rozliczający się co tydzień bezpośrednio przed prezesem, był narażony na dwukrotnie większy wysiłek psychiczny. Zwłaszcza że psychikę ostatnio w ogóle miał słabą.

Pokłócili się wtedy na poważnie po raz pierwszy, a choć szybko znów się pogodzili, od tamtej pory owo nieprzyjemne napięcie i podminowanie na stałe zagościło w ich wzajemnej relacji, czając się w tle jak drapieżnik czyhający na okazję do ataku. I nie żeby oboje uciekali od tematu, przeciwnie, kilka razy przeprowadzali na ten temat poważne rozmowy, które kończyły się łzami i lawiną namiętnej czułości i po których każde z nich składało płomienne obietnice pracy nad sobą i większej wyrozumiałości względem drugiego. Jednak te romantyczne pojednania tylko chwilowo rozładowywały wciąż narastające napięcie, zwłaszcza Paulinie wystarczał byle drobiazg, choćby taka chwila nieuwagi z jego strony jak dziś, żeby wytknąć mu obojętność i brak zaangażowania. I co gorsza, Grzegorz zdawał sobie sprawę z tego, że miała w tym trochę racji, bo choć w środku jego uczucia się nie zmieniły, jego zewnętrzne zachowanie w istocie mogło pozostawiać wiele do życzenia.

Albowiem faktem było, że po powrocie z Chorwacji znów całkowicie uciekł w pracę i zamiast pozbyć się choć części obowiązków, by więcej uwagi poświęcać Paulinie, wręcz nabrał ich jeszcze więcej. To zaś skutkowało tym, czym skutkowało, czyli chronicznym brakiem czasu, skrajnym przemęczeniem i frustracją wynikającą z zawodowego stresu, którego w codziennym biegu nawet nie miał jak i gdzie rozładować. Tu Paula miała rację, to zdecydowanie nie był dobry pomysł na życie, zwłaszcza na życie we dwoje, jednak to była przecież sytuacja przejściowa! Grzegorz robił to dla niej, poświęcał się, żeby jak najszybciej uzbierać pieniądze na zaplanowane wydatki, na to jej wymarzone wesele i tak dalej. A ona, zamiast to docenić, jeszcze miała do niego pretensje.

A może nie? Może wcale nie o to w tym wszystkim chodziło? Może tylko to on tak sobie to tłumaczył? Może ta ucieczka w pracę była dla niego tylko wygodną wymówką, sposobem na zagłuszenie tej nieznośnej chandry, która od lat wracała regularnie, a ostatnio znowu coraz częściej? Nie znosił tego uczucia, nienawidził go do szpiku kości — tej pustki, tej męczącej nieokreśloności, tego bolesnego wrażenia, że czegoś mu brakuje. Jak to możliwe, że nadal w nawracających falach odczuwał ów trudny do zdefiniowania brak, skoro miał wszystko, o czym tylko można marzyć? Zwłaszcza odkąd w jego życiu pojawiła się Paulina. Do dziś pamiętał pierwsze tygodnie ich związku, tak namiętne i nieprzytomne ze szczęścia, tak wynoszące do gwiazd, że aż brakowało tchu. Wówczas był w stu procentach pewien, że wreszcie znalazł lekarstwo, że dawna chandra została definitywnie pokonana, wymazana, zapomniana i że nigdy nie wróci. Jakże się mylił! Wróciła bardzo szybko, po cichu, podstępnie jak lis i znów zaczęła go dręczyć.

Nienawidził tego. Nienawidził tym bardziej, im mniej rozumiał, świadomy tego, że nie da się wyleczyć choroby bez diagnozy, a lekarskiej diagnozy bał się jak ognia. Bo załóżmy, że to była tylko depresja, którą da się w miarę skutecznie leczyć farmakologicznie — ale jeśli nie? Jeśli to było coś znacznie gorszego? Coś, co wykluczy go z normalnego życia, odbierze mu Paulinę i szanse na szczęście? W takim razie wolał o niczym nie wiedzieć, żyć dalej w nieświadomości i walczyć z tą głupią chandrą po swojemu, starymi, sprawdzonymi metodami. To dlatego nie poszedł na wizytę u psychiatry, do którego w przypływie desperacji umówił się w tajemnicy przed Pauliną niedługo po powrocie z urlopu w Chorwacji. I również chyba po części dlatego rzucił się w wir pracy — nie tylko dla pieniędzy, ale także po to, by utopić swe metafizyczne wycie duszy w oceanie zawodowych konkretów, pyskówek z przełożonymi i pilnych problemów do rozwiązania. Tylko to mu odrobinę pomagało, zwłaszcza odkąd Paula zaczęła oddalać się od niego, ciągle zła, że tak się zmienił, że opadł z sił i dawnego entuzjazmu, że coraz bardziej zapadał się w sobie. A czy to była jego wina? Co miał na to poradzić, skoro to było od niego niezależne?

Kilka tygodni wcześniej, w ramach ostatniej „poważnej rozmowy”, przemógł się nawet i poszedł o krok dalej, wyznając Paulinie to, o czym sam od dwóch lat starał się nie myśleć, lecz co, w jego przeświadczeniu, mogło mieć bezpośredni związek z nawrotami tej nieszczęsnej chandry. Mianowicie opowiedział jej o tamtym, czyli o dwóch absurdalnych epizodach z kłamczuchą Anką w roli głównej, wspomniał nawet o tym cholernym smsie z pociągu, mimo że łączenie ze sobą obu spraw wydawało mu się absurdalne. Cóż, jak wszystko, to wszystko. Owszem, wstydził się tego wyznania jak diabli, czuł jednak, że dla spokoju sumienia powinien powiedzieć o tym swojej przyszłej żonie, poza tym miał nadzieję, że to w jakiś sposób uwolni mu umysł, że przyniesie ulgę. I faktycznie na jakiś czas mu ją przyniosło, bo Paulina, wysłuchawszy go, nie potrafiła zrozumieć, czym on w ogóle się przejmował. To przecież była jakaś stara historia, bez wpływu na teraźniejszość, a poza tym czy był pewien, że to mu się tylko nie wydawało? Anki w ogóle nie znała, gdyż Grzegorz, po wakacyjnym spięciu nad jeziorem sprzed ponad dwóch lat, zerwał z nią wszelki kontakt, a pozostali przyjaciele w milczeniu to uszanowali. Więc jaki sens miało wspominanie jakichś epizodów z zamkniętej już na zawsze przeszłości?

To była prawda. Grzegorz zgodził się wówczas z Pauliną i przepełniony ulgą, przytuliwszy ją do piersi, obiecał sobie, że już nigdy więcej nie będzie do tego wracał. A jednak tak do końca nie potrafił wymazać tego z pamięci… nawet przed chwilą, kiedy ona coś do niego mówiła, on nie słuchał jej, bo znowu walczył z tamtymi obrazami. Z wizjami, które nawracały wbrew jego woli, dręcząc umysł nieostrością konturów i lukami w detalach.

Jak chociażby ten sms z pociągu. Do tej pory miał stuprocentową pewność, że go nie kasował, ale może jednak zrobił to bezwiednie, przez przypadek? To było chyba jedyne racjonalne wytłumaczenie zniknięcia ze skrzynki odbiorczej tej dziwnej wiadomości — tylko tej jednej, bo inne, które tamtego dnia otrzymał, pozostały nietknięte. Bez wątpienia sam niechcący musiał ją usunąć, tylko dlaczego, do stu tysięcy diabłów, w ogóle tego nie pamiętał? I dlaczego to się tak go uczepiło? Niby nic, drobiazg, nieistotna bzdura, a męczyło go od ponad dwóch lat niczym sprawa wagi państwowej. Podobnie jak treść owego smsa, którą wówczas zbyt szybko i nieuważnie przebiegł wzrokiem, przez co zapamiętał tylko ten zabawny podpis — Lalusia. Mimo usilnych, wielokrotnie podejmowanych prób przebicia mgły niepamięci, nie zdołał przypomnieć sobie nic więcej.

Szczęk zamka w drzwiach łazienki wyrwał go z tych ponurych rozważań, w mgnieniu oka odradzając wyrzuty sumienia i pragnienie naprawienia sytuacji. Paulina skończyła makijaż i właśnie opuszczała łazienkowy bunkier, a zatem należało działać! I to szybko! Zatrzymać ją, nie pozwolić jechać do Moniki, jeszcze raz przeprosić za swoje roztargnienie, utulić, wycałować… To był najlepszy moment, właśnie teraz, kiedy krzątała się po przedpokoju, zbierając swoje rzeczy. Grzegorz nabrał mocniej powietrza w płuca i ciężko podniósł się z fotela. Jednak dokładnie w tym momencie drzwi wejściowe trzasnęły głośno i na klatce schodowej zastukały obcasy, których dźwięk, niesiony echem, oddalił się i szybko zamarł. W przedpokoju znów zapadła głucha cisza.

Nie zdążył. Wyszła z domu, zanim zdołał zrobić jeden krok. A niech to szlag. Co się z nim działo? Skąd wzięła się ta nagła inercja, to idiotyczne, niezależne od niego spowolnienie reakcji? Przecież chciał biec do niej, przytrzymać ją w tym przedpokoju, żeby załagodzić konflikt, zdusić go w zarodku… I pozwolił jej wyjść? Tak po prostu wyjść, zejść po schodach i pojechać do kumpeli? Oddać pole bez walki, przegrać walkowerem? Sam nie mógł w to uwierzyć. Przecież ona na pewno oczekiwała, że ją zatrzyma, liczyła na to, że nie odpuści, że będzie walczył o jej obecność, o ten wspólny sobotni wieczór! A on ją zawiódł. Po raz kolejny zawiódł i ją, i samego siebie.

Nie, tak nie mogło być, musiał natychmiast to zmienić. Przecież jeszcze pół roku temu był zupełnie inny — pełen życia, energii, najpiękniejszych planów… Silny i szczęśliwy. Taki, jakiego pokochała go Paulina. Co prawda ten marazm i poczucie pustki już od dawna narastały w nim i pęczniały, ale dotąd jakoś udawało mu się z tym walczyć. A dziś? Dziś to była totalna klęska! Porażka, którą natychmiast musiał naprawić i przekuć w zwycięstwo! W zwycięstwo nad samą sobą. Inaczej może stracić Paulinę, a przecież gdyby ją stracił…

Wizja ta uderzyła go w twarz jak obuchem, natychmiast przywracając mu trzeźwość myślenia i energię do działania. O nie! Pod żadnym pozorem nie mógł tego tak zostawić! Musiał walczyć! Walczyć! O nią, o siebie i o szczęście, które, choć jeszcze niedawno zdawało się być dane raz na zawsze, dziś tak niebezpiecznie zaczynało wymykać mu się z rąk. Nie zastanawiając się dłużej, Grzegorz chwycił kurtkę, upakował do kieszeni telefon, portfel i klucze, po czym, zgasiwszy szybko światła w całym domu, wybiegł na klatkę, niecierpliwymi ruchami ręki zamykając za sobą drzwi na zamek.

***

Nocne powietrze nasączone było zgniłą wilgocią, która potęgowała uczucie przenikliwego chłodu zwiastującego rychłe nadejście pierwszych opadów śniegu. Nic w tym dziwnego, w końcu minęła już połowa listopada, jednak w trakcie dnia oddech zbliżającej się zimy nie był odczuwalny aż tak dotkliwie jak w środku nocy. Grzegorz przełożył wielki bukiet czerwonych róż do lewej ręki i chuchnął w prawą, by nieco ją rozgrzać, była już bowiem tak skostniała z zimna, że ledwo ją czuł. Teraz, po ponad trzech godzinach czekania na dworze, z całego serca żałował, że, wybiegając z domu, zabrał tylko tę lekką kurtkę jesienną, a do tego nie pomyślał o zabraniu z sobą czapki, szalika i rękawiczek, które przecież leżały gotowe na szafce w przedpokoju. To było w istocie lekkomyślne, jednak skąd miał wiedzieć, że będzie musiał czekać aż tak długo?

Zbliżała się północ, a stopy, dłonie, uszy i nos zmarzły mu już tak mocno, że powoli zaczynał wątpić w sensowność swojej misji. Światła w bloku Moniki stopniowo gasły, obecnie paląc się już tylko w nielicznych oknach, lecz które z nich było tym właściwym? Grzegorz, który był tu ze dwa razy z Pauliną, kojarzył, w którym budynku mieszkała jej przyjaciółka, nie zapamiętał jednak, ani na którym piętrze, a nawet w której klatce — po prostu wtedy, prowadzony przez swą towarzyszkę, zwyczajnie nie zwrócił na to uwagi. Teraz ta informacja może by mu się przydała, choć z drugiej strony czy była aż taka istotna? I tak z odległości kilkunastu metrów miał na oku wejścia do wszystkich klatek bloku, więc kiedy w drzwiach którejś z nich pojawi się znajoma sylwetka, od razu ją zauważy.

Misja, którą przedsięwziął, miała na celu natychmiastowe udowodnienie Paulinie, że wcale jej nie lekceważy, że wciąż bardzo mu na niej zależy. Plan był prosty — kupić kwiaty i poczekać na nią pod blokiem Moniki, zaskoczyć ją, kiedy, wracając do domu, będzie wychodzić na taksówkę. Zrobić jej taką małą niespodziankę, wręczyć kwiaty, przeprosić, a potem odwołać taksówkę i zabrać do własnego samochodu, który zaparkował nieopodal na osiedlowym parkingu. Nota bene to i tak cud, że o tej porze znalazł tu w ogóle jakieś miejsce… Jednak im więcej czasu upływało, tym mniej trafioną inwestycją wydawał mu się ów romantyczny plan. Bo co, jeśli Paulina nie przyjdzie? Jeśli wcale nie ma zamiaru wracać dziś do domu? Jeśli zostanie na noc u Moniki? Kobiety przecież potrafią plotkować godzinami, a ona, obrażona na niego, mogła wcale nie kwapić się do powrotu. Czy w takim razie miał tu tkwić do rana? Jeszcze kilka godzin? Nie, to nie miało sensu. Do tego czasu zamarznie wszak i on, i kwiaty.

Swoją drogą, jak cholernie ciężki był ten bukiet! Kto by pomyślał, że zwykłe kwiatki mogą tyle ważyć! Wiadomo, pięćdziesiąt dorodnych róż to nie jedna czy dwie, więc po trzech godzinach trzymania ich w rękach ciążyły mu jak wykute z ołowiu. Mijały minuty, kwadranse, kolejne światła w okolicznych blokach gasły, opustoszałe osiedlowe alejki wiły się nieruchomo między trawnikami, skąpane w anemicznym świetle latarni i tylko drzewa dziś w nocy szalały, skrzypiały nad głową, poruszane wzmagającym się nocnym wiatrem, zimnym i przeszywającym aż do kości.

Jakiś facet w płaszczu z postawionym kołnierzem przemknął pośpiesznie między blokami i zniknął. Grzegorz znów został zupełnie sam. Odruchowo cofnął się o kilka kroków za porośniętą bluszczem wiatę śmietnikową, zakładając, że mogła choć odrobinę ochronić go przez wiatrem. W istocie, tu było ciszej i spokojniej, choć nadal zimno. To czekanie chyba jednak nie miało sensu. Chyba rozsądniej będzie poddać się i wracać, kwiaty przecież może dać Paulinie i w domu. Co prawda osłabi to efekt romantycznej niespodzianki, ale chyba już lepiej się z tym pogodzić, niż ryzykować zapaleniem płuc. Która to godzina? Zaraz… te kwiaty bynajmniej nie pomagają odsunąć mankietu kurtki, by spojrzeć na zegarek… aha, czternaście minut po północy. Niby nie tak późno, ale Paula wyszła z domu tuż przed dziewiętnastą, więc jeśli do tej pory nie zdecydowała się wracać, prawdopodobnie zostanie na noc u Moniki. Może nawet odkorkowały wino i Paulina topi w nim swoje żale, a kumpela pociesza ją i obie w imię babskiej solidarności narzekają na facetów? Takie pogaduszki mogły spokojnie potrwać aż do rana. Tyle że wtedy Paula mogłaby chociaż dać mu znać smsem, że wróci dopiero rano, uprzedzić, żeby się nie martwił.

A właśnie. A jeśli napisała? Miał przecież wyciszony telefon, trzeba by to sprawdzić. Zziębniętą dłonią sięgnął do kieszeni i wyciągnął aparat, z trudem aktywując ekran zgrabiałymi palcami. Nic, pusto. Więc może jednak miała zamiar niebawem wracać? A może po prostu o nim zapomniała? Albo specjalnie się nie odzywa, żeby go ukarać? Wszystkie opcje były możliwe, bo któż zrozumie te kobiety… Fakt, że to on dzisiaj zawalił sprawę, ale przecież nie byli już dziećmi tylko dorosłymi ludźmi, którzy kochali się i planowali wspólne życie. Mogłaby mimo wszystko napisać tych kilka słów, jakieś proste zostaję na noc u Moniki albo coś w tym stylu, żeby Grzegorz miał jasność, co się z nią działo. Wtedy mógłby wrócić do domu, nalać sobie szklaneczkę whisky na rozgrzewkę, owinąć się ciepłą kołdrą… Właściwie to i tak powinien wracać. Było zimno jak cholera, wiatr coraz większy, one będą tam sobie gadać przy kieliszku, a on tutaj zamarznie na śmierć. Poza tym…

Urwał, gdyż dokładnie w momencie, kiedy już miał odwrócić się na pięcie i pośpieszyć do samochodu, drzwi jednej z klatek otworzyły się i wyszły z nich dwie kobiece postacie. Grzegorz wyprostował się w zaalarmowaniu. W słabym świetle nie było ich widać zbyt wyraźnie, ale wystarczył mu jeden rzut oka, by w szczuplejszej z nich rozpoznać Paulinę, drugą zatem musiała być Monika. Obie przystanęły na chwilę pod klatką, by otulić się mocniej płaszczami, po czym nieśpiesznym krokiem ruszyły alejką w stronę parkingu, co oznaczało, że po drodze będą musiały minąć wiatę śmietnikową, w której cieniu czekał Grzegorz.

Ów, zdezorientowany takim stanem rzeczy, tkwił jak wkopany w ziemię, nie wiedząc, co ma zrobić. No bo jak to — obie? Spodziewał się samej Pauliny, na tym opierał się cały jego misterny plan, który nie brał pod uwagę obecności osób trzecich. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to przecież było logiczne. Zważywszy na późną porę, Monika wyszła z przyjaciółką odprowadzić ją do taksówki, a choć to mieszało mu szyki, w duchu był jej nawet wdzięczny za ten odruch troski. Tak piękne kobiety jak Paulina w istocie nie powinny same włóczyć się po nocach.

Tak… tylko co on miał teraz zrobić? Dokończyć romantyczną misję i wręczyć Paulinie kwiaty, nie przejmując się obecnością Moniki? Wyskoczyć z tym bukietem wprost na nie zza śmietnika? Przecież wystraszą się jak diabli i Paula jeszcze bardziej się na niego wkurzy! A decyzję musiał podjąć bardzo szybko, miał na to jakieś piętnaście sekund, bo dziewczyny dochodziły już powoli do miejsca, w którym stał. Nie widziały go jeszcze, ale zaraz zobaczą, więc jeśli miał się ujawnić, to może lepiej od razu, jeszcze zanim…

Tak, idziemy. Raz kozie śmierć! Grzegorz stanowczym gestem podniósł nogę, by wykonać nią krok w stronę kręgu światła rzucanego przez latarnię, kiedy do jego uszu dobiegł dźwięk głosów zbliżających się powoli przyjaciółek. Jeden z nich właśnie wypowiedział jego imię. Grzegorz zamarł w pozycji na jednej nodze, po czym jego podniesiona stopa powolutku, bezszelestnie opadła z powrotem na ziemię. Wiedziony instynktownym odruchem cofnął się o kolejny krok, kryjąc się jeszcze głębiej w cieniu ściany porośniętej bujnie zwiędłym dzikim winem. Głosy przybliżyły się jeszcze bardziej, co pozwalało mu teraz już wyraźnie rozróżniać każde wypowiadane słowo.

— No to co mi w końcu radzisz? — zapytała ponuro Paulina. — Tak szczerze, z twojej perspektywy?

— Sama nie wiem — westchnęła Monika. — Po tym wszystkim, co mi opowiadasz, mam już taki mętlik w głowie, że chyba wolałabym trzymać się od tego z daleka. Nie gniewaj się, Paula, ale nie chcę złą radą narobić ci w życiu jakiegoś bigosu… Czekaj! — zatrzymała się nagle na wysokości wiaty śmietnikowej, dokładnie na linii ukrywającego się w cieniu Grzegorza. — No i gdzie jest ta taryfa? Miała podjechać tutaj, pod ósemkę.