Lodzia Makówkówna. Tom II - Katarzyna Demańska - ebook

Lodzia Makówkówna. Tom II ebook

Katarzyna Demańska

3,0

Opis

„Lodzia Makówkówna” łączy w sobie cechy powieści humorystycznej i romansu, balansując między wątkami komicznymi, opartymi na humorze słownym i sytuacyjnym, a mocno rozwiniętym motywem miłosnym, pełnym perypetii, zabawnych qui pro quo i dramatycznych zwrotów akcji. Książka jest skierowana do młodych czytelniczek w wieku nastoletnim, jednak przeczytać może ją każdy, kto lubi historie, przy których można zarówno pośmiać się, jak i wzruszyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 805

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Katarzyna Demańska

Lodzia Makówkówna

Tom II

Projektant okładkiMaria W.

© Katarzyna Demańska, 2020

© Maria W., projekt okładki, 2020

„Lodzia Makówkówna” łączy w sobie cechy powieści humorystycznej i romansu, balansując między wątkami komicznymi, opartymi na humorze słownym i sytuacyjnym, a mocno rozwiniętym motywem miłosnym, pełnym perypetii, zabawnych qui pro quo i dramatycznych zwrotów akcji. Książka jest skierowana do młodych czytelniczek w wieku nastoletnim, jednak przeczytać może ją każdy, kto lubi historie, przy których można zarówno pośmiać się, jak i wzruszyć.

ISBN 978-83-8221-216-7

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział siedemnasty

Mamusia wpadła objuczona dwiema brezentowymi torbami, w których przyniosła owoce, paszteciki oraz trzy termosy — z rosołem, z barszczem i z zupą pomidorową — bowiem Wielka Triada wzięła sobie do serca to, że „kochana Lodzieńka” co prawda dżemów jeść nie chce, ale za to chętnie akceptuje domową zupę. Zbiorowa narada, podczas której Mamusia lobbowała za rosołem, Babcia za pożywnym barszczem z pasztecikami, a Ciotka Lucy za ulubioną zupą pomidorową Lodzi, zakończyła się konstruktywnym kompromisem — ugotowano dla niej wszystkie trzy zupy i komisyjnie przelano odpowiednie porcje do termosów. Po południu Mamusia wezwała taksówkę, aby osobiście podjąć się misji dostarczenia wiktuałów do szpitala i po siedemnastej stawiła się na oddziale.

— Mamo, błagam — jęknęła Lodzia na widok spiętrzonej na jej szpitalnej szafce góry dóbr doczesnych. — Przecież ja tyle nie zjem! Tu są dwa umyte termosy z przedwczoraj, ledwo te zupy zmęczyłam… A ty mi znów kolejne trzy, ja już nawet nie mam gdzie tego postawić!

— Zjesz, dziecko, zjesz — nie dała się zbić z tropu Mamusia, pakując do torby puste termosy i słoiki przygotowane przez Lodzię do zabrania do domu. — Musisz nabierać sił. Ja wiem, że coś tam niby jesz w szpitalu, ale to nie to samo, nie przekonasz mnie.

— Dobrze, że już tylko dwa dni mi zostały — westchnęła z rezygnacją Lodzia. — A zabierzesz jeszcze te dżemy, co mi zawalają szafkę? Ja ich już i tak nie dotknę…

— Daj, Lodziu, zabiorę — zgodziła się Mamusia, doładowując do torby kolejne słoiki. — Powiedz mi, dziecko, ty tu masz jakieś drobne pieniądze?

— Mam coś, ale nie wiem, czy drobne… a po co ci? — zdziwiła się Lodzia, zaglądając do szuflady i wyciągając z niej portfel.

Ledwie go otworzyła, w oczy rzuciła się leżąca na wierzchu fotografia wuja Edwarda. Szybko schowała ją głębiej, zerkając niespokojnie na Mamusię.

— Drobnymi mam trzy złote — podliczyła, wysypawszy na rękę bilon. — No, trzy dwadzieścia.

— Mało — pokręciła głową Mamusia. — Ale daj, może uzbieramy chociaż końcówkę… Muszę koniecznie rozmienić gdzieś banknot, wzięłam dla ciebie owoce w holu na dole i jestem winna tej pani osiemnaście złotych czterdzieści groszy, nie miała wydać. Już wszystkie sklepiki obleciałam, połowa zamknięta przed świętami, nikt nie ma rozmienić na bilon. A jakoś mi wyszły wszystkie drobne i mam tylko pełne sto złotych. Ty ile tam masz najmniej w banknocie?

— Pięćdziesiąt.

— To też za dużo, ale daj. Zapytam tych pań.

Mamusia ruszyła z banknotem w ręce do siedzących w głębi sali starszych pań, u których akurat przebywali odwiedzający. Wywiązała się rozmowa na temat szans rozmienienia pięćdziesięciu złotych na drobne, w tym koniecznie częściowo na bilon.

„Oszaleję z tymi ich zupami” — myślała tymczasem Lodzia, usiłując poukładać wiktuały tak, by zostało choć trochę miejsca na skraju szafki. — „Jak ja mam to wszystko zjeść?”

— Niestety, nie mają — sapnęła Mamusia, siadając na krześle obok łóżka Lodzi. — Chyba żebym na innych salach zapytała… Ale usiądź sobie, dziecko, co tak stoisz?

— Mam już dość siedzenia, mamo — westchnęła Lodzia. — Powiedz mi, co tam w domu, wczoraj nie byliście u mnie, pewnie już sprzątacie na święta?

— A tak, Lodzieńko, praca wre — przyznała Mamusia. — Lucy nie mogła nam wczoraj pomóc, bo jeździła z Klocią… Klocia dokumenty zgubiła, wiesz? Zostawiła w taksówce, cały dzień wczoraj szukały, no, ale udało się na szczęście. Zaraz ci wszystko poopowiadam.

Ponieważ Mamusia przystąpiła do opowiadania o traumatycznym zdarzeniu z Klocią w roli głównej, Lodzia mogła spokojnie zatonąć w błogich rozważaniach. Od rana myślała tylko o tym, że Pablo obiecał dziś ją odwiedzić… Czy jakiekolwiek inne wydarzenie, choćby rangi kosmicznej, mogło równać się z tym, że Lodzię Makówkównę odwiedzi dziś w szpitalu uśmiechnięty bandzior o najcudowniejszych oczach we wszechświecie?

„Przyjdzie wieczorem, pewnie po dwudziestej, jak tylko wyrwie się z pracy” — kalkulowała. — „Ma już chody na oddziale, więc wpuszczą go jak wtedy po godzinach odwiedzin… I znów będzie negocjował, bajerował, uśmiechał się słodko do pielęgniarek… nie da się wygonić aż do ciszy nocnej!”

— No i tak to się na szczęście skończyło, Lodzieńko — skonkludowała Mamusia po kwadransie opowiadania, podrywając się z krzesła na widok wchodzącej do sali pielęgniarki. — Przepraszam, czy nie miałaby pani rozmienić pięćdziesięciu złotych? Tak, żeby część była bilonem… Nie? A koleżanki może by miały?

Kiedy po krótkiej wymianie zdań Mamusia wyszła z pielęgniarką, aby sprawdzić szanse rozmienienia pieniędzy, Lodzia zajęła krzesło i zapatrzyła się w okno. Na niebie zbierały się ciemne, burzowe chmury…

„Będzie lało” — pomyślała i uśmiechnęła się na wspomnienie ostatniej rozmowy z Pablem. — „Namydli pranie i wystawi na balkon na deszcz… ależ to jest szałaput, zawsze coś wymyśli! Ja już teraz przy każdym deszczu będę to miała przed oczami. On przenika cały mój świat! Będę o nim myśleć zawsze, kiedy tylko zobaczę pomidora… kiedy usłyszę rock’n’rolla albo walca… kiedy ktoś przy mnie będzie huśtał się na krześle… A niezapominajki będą mi już zawsze szeptać jego głosem: Nie zapomnisz o mnie… będę cię uporczywie nękał… Będziesz, Pablo. Nigdy się z ciebie nie wyleczę tak do końca…”

— Nikt nie ma rozmienić nawet pięćdziesięciu złotych — oznajmiła z rozczarowaniem powracająca od pielęgniarek Mamusia. — Niedobrze, głupio mi będzie przed tą panią, obiecałam, że doniosę jej pieniądze, jak będę wychodzić… No, ale może jeszcze kogoś zapytam na dole. Lodziu, zostawię ci te moje sto złotych, a wezmę twoją pięćdziesiątkę, dobrze?

— Nie ma sprawy, mamo — odparła Lodzia, chowając banknot do portfela i wrzucając go niedbałym gestem do szuflady. — Pieniądze mi tu i tak niepotrzebne, ja chcę tylko wolności.

— Wiem, że to cię już męczy, dziecino, co ja ci poradzę… — westchnęła Mamusia. — Nikt nie lubi siedzieć w szpitalu… Ale przynajmniej z towarzystwem nie jest chyba tak źle, prawda? — mrugnęła do niej znacząco. — Macie w końcu te swoje tajemnice, wiesz z kim… Aż tak bardzo przecież się nie nudzisz, co, Lodzieńko?

Lodzia uśmiechnęła się tylko.

— Bo ja już rozmawiałam o tym z Emilią — zapewniła ją z ożywieniem Mamusia. — Oczywiście nie będziemy wtrącać się w wasze sprawy, niech to się samo dalej układa, tak jak do tej pory. Tylko pamiętaj, Lodziu, o jedno cię proszę… bądź rozsądna. Co prawda niedługo zaręczyny i ślub, ale jednak młoda dziewczyna zawsze powinna się szanować. W każdych okolicznościach.

— Jasne, mamo — odparła z powagą Lodzia. — Nie martw się o mnie, będę bardzo rozważna.

— Teraz jesteś w szpitalu, wiadomo… Ale potem? — ciągnęła zaaferowana Mamusia. — Wiem, że roztropne z ciebie dziecko, ale z tymi namiętnościami to różnie bywa, nie zawsze łatwo nad nimi zapanować. A potem… kłopoty.

— Mamo, naprawdę, niepotrzebnie się stresujesz — odparła Lodzia, z trudem kryjąc rozbawienie. — Jakoś zapanuję nad tą namiętnością, obiecuję.

— No dobrze — pokiwała głową chyba nie do końca przekonana Mamusia. — A my już ustaliłyśmy plan na zaręczyny, zaraz ci wszystko opowiem… Lucy ma upiec makowiec i suflety czekoladowe, zastanawiałyśmy się nad sernikiem, ale chyba lepszy byłby jakiś tort ze świeżymi owocami. Emilia przywiezie do tego to swoje słynne czerwone wino… Mają takie wyjątkowe, domowej roboty, kosztowaliśmy na rewizycie i Mareczkowi bardzo smakowało…

„Coraz lepiej!” — myślała tymczasem ubawiona do głębi Lodzia. — „Ja i Karol w sidłach namiętności! Dobre… Pewnie od trzech dni dyskutują o tym we cztery i zastanawiają się, po co to my się tak spotykamy w tajemnicy. Widzę, że doszły do bardzo ciekawych wniosków!”

— Lodziu, a jak myślisz? — zagadnęła Mamusia, skończywszy omawianie menu przewidzianego za miesiąc na uroczystość zaręczynową. — My tak się zastanawiałyśmy z Lucynką, że może jednak by te twoje dziewiętnaste urodziny połączyć z zaręczynami i zrobić z tego takie duże, łączone święto… Co ty na to? Już byśmy nie robili osobno osiemnastego, tylko dwudziestego ósmego, z małym opóźnieniem… za to od razu dwa w jednym.

— Czemu nie? — odparła obojętnie Lodzia. — Mnie tam jest wszystko jedno. W ogóle nie muszę mieć przyjęcia urodzinowego, a jeśli już, to wcale nie upieram się, że to musi być dokładnie osiemnastego. Zresztą przecież i tak dopiero siedemnastego wracam z gór…

Mamusia aż podskoczyła.

— Oj, Lodzieńko, właśnie… ja nie wiem, czy ty zaraz po szpitalu powinnaś w ogóle jechać w te góry — pokręciła głową. — Żebyś nam się znów nie rozchorowała…

— Mamo, no nie żartuj, oczywiście, że pojadę! — wykrzyknęła oburzona do żywego Lodzia. — Miałabym zrezygnować z wycieczki przez jakąś głupią chorobę? Nawet nie próbujcie mnie denerwować takim pomysłem! To przecież moja jedyna rozrywka, mój jedyny wyjazd w tym roku, ostatnia klasowa wycieczka! Poza tym chcę zobaczyć Karkonosze, nigdy tam jeszcze nie byłam, ciągle tylko siedzę w jednym miejscu…

— No dobrze, dobrze, porozmawiamy jeszcze o tym, jak wyjdziesz ze szpitala — obiecała zachowawczo Mamusia. — Tylko pamiętaj, że zdrowie jest najważniejsze. To będzie przecież duży wysiłek…

— Mamo, przecież jedziemy dopiero jedenastego, do tego czasu będę zdrowa jak rydz! Zwłaszcza że jem te wszystkie wasze zupy… — perswadowała cierpliwie Lodzia, wiedząc, że w tym względzie jest na łasce i niełasce Mamusi, gdyż to od niej miała dostać pieniądze na wycieczkę.

— Ale przecież będziesz strasznie tęsknić za Karolkiem — przypomniała jej Mamusia. — Nie wolałabyś spędzić z nim tych paru dni, zamiast jechać w jakieś góry?

Lodzia uśmiechnęła się podstępnie.

— Jakoś to wytrzymam, mamo — zapewniła ją z powagą. — A w górach przynajmniej nie będę musiała walczyć z namiętnością.

Mamusia przyjrzała jej się badawczo, wyraźnie poruszona wagą argumentu.

— Więc to aż tak daleko zaszło! — szepnęła w zadziwieniu. — Kto by pomyślał… Muszę to koniecznie powiedzieć Emilii!

Lodzia pokiwała głową z rezygnacją. W międzyczasie do sali weszła kolejna grupka odwiedzających — byli to członkowie rodziny jednej z pań spod ściany. Rozległy się hałaśliwe powitania, śmiechy i głośne cmoknięcia w policzek.

— Zapytam, czy nie mają przypadkiem rozmienić pięćdziesięciu złotych! — zawołała w natchnieniu Mamusia, podrywając się z miejsca. — Może ktoś akurat… A ty dokąd idziesz, Lodziu?

— Wyjdę na chwilę na korytarz, tu jest taki młyn, że nie da się wytrzymać — odparła zmęczonym głosem Lodzia. — Pospaceruję sobie na zewnątrz i zaraz wrócę.

Wyszła z ulgą na korytarz i stanęła przy swoim ulubionym oknie z panoramą miasta. Niebo było niemal czarne i przeciążone sinymi, burzowymi chmurami, które groziły w każdej chwili ulewą, gdzieś z oddali dobiegło ciche pomrukiwanie grzmotu… Nadciągała jedna z pierwszych wiosennych burz.

Lodzia patrzyła z melancholią na półmroczny, ponury obraz miasta. Dostrzegła w oddali wieżę kościoła, niedaleko którego znajdowało się jej liceum, i poczuła, jak ściska jej się serce. Zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej, tuż za rogiem Zamkowej, stała kamienica, w której mieściła się kancelaria Pabla, a ściślej kancelaria, w której pracował adwokat Paweł Lewicki. Człowiek z innego pokolenia, z innej galaktyki, a dziś najbliższy jej pod słońcem. Jej ukochany, jej jedyny… jej zakazany owoc.

Świat był taki inny, odkąd odkryła na nim jego istnienie! Jeszcze do niedawna jej życie było proste i nieskomplikowane, bardziej beztroskie, ale takie puste! Zastanawiała się, ile razy mijała go na ulicy, ile razy przechodzili obok siebie obojętnie, zanim wybiła godzina zero, zanim do jej drzwi zapukał skrwawiony bandzior, a ona zamknęła go tak głupio w schowku na szczotki. Przecież od trzech lat chodziła do tej szkoły, a on pracował tuż obok, oboje przemieszczali się po tych samych, krzyżujących się nieubłaganie liniach, on między kancelarią a swoim parkingiem, ona między szkołą a przystankiem. Musieli się niejednokrotnie mijać, na pewno się mijali! Jej jednak nigdy nie przyszłoby do głowy zahaczyć wzrokiem o elegancko ubranego trzydziestolatka, tak jak on nie mógłby zwrócić uwagi na drobną nastolatkę z warkoczem, o wyglądzie niemal dziecka. I nagle przypadek, Opatrzność, los, fatum… cokolwiek to było… sprawiło, że spotkali się, poznali, nawiązali kontakt… i że dziś kochała go całą mocą swojego młodego, dziewczęcego serca. Szaleńczo, bezgranicznie, ile fabryka dała… Właśnie jego i tylko jego. Bez żadnych możliwości obrony. Pomimo różnicy trzynastu długich lat życia i przepaści, jaka dzieliła ich ze względu na doświadczenie i pozycję w świecie. Pomimo świadomości, że miała być tylko jego kolejnym słodkim podbojem. Wbrew wszystkiemu.

„Jaka szkoda, że nie mogę zaufać mu jak Jula Szymkowi” — myślała ze smutkiem. — „Wtedy mogłabym z nim spędzić całe życie i byłabym taka szczęśliwa! Ale niestety… to nie ta droga, nie ten adres. Zaufać takiemu szubrawcowi, to jak wejść w ogień, o którym z góry wiadomo, że spala na popiół. Kocham go, ale nie nadaję się na gorące romanse i przygody, nie umiałabym tak złamać swoich zasad… U takich donżuanów wielka miłość trwa jakieś trzy miesiące, potem nadworny przystojniak ruszyłby sobie na dalsze poszukiwania, a ja bym się po tym nie pozbierała już nigdy. Nie, nie wejdę w to… Wolno mi go kochać tylko na dystans, tak, żeby o tym nie wiedział. Nosić po cichu w sercu jego obraz i jego imię. Pablo… Choć nie, przecież Pablo to tylko ksywka. On tak naprawdę ma na imię Paweł…”

— Paweł — wyszeptała cichutko i dziwna rozkosz ogarnęła ją na dźwięk jego prawdziwego imienia wypowiedzianego jej własnymi ustami. — Pawełku…

— Lodziu, tu jesteś! — zawołała Mamusia, podchodząc do niej z głębi korytarza. — A co to, taka burza się szykuje? — zdziwiła się na widok ciemnych chmur nad miastem. — Właśnie zamówiłam taksówkę, muszę się powoli zbierać, bo już po osiemnastej i wszystkich wyganiają.

Lodzia ocknęła się i spojrzała na nią nie do końca przytomnym wzrokiem.

— Przepraszam, mamo, zamyśliłam się. Już idziesz? Poczekaj, odprowadzę cię chociaż do windy…

— Tak, dziecino, tylko wezmę te moje torby — odparła w pośpiechu Mamusia. — Jutro nie będziemy już cię odwiedzać, bo mamy sprzątanie, ale może zadzwoń do Julci, żeby do ciebie wpadła? Nie będziesz się nudziła… A w czwartek Mareczek przyjedzie cię odebrać, dobrze?

— Dobrze — uśmiechnęła się.

Weszły na chwilę na salę, skąd Mamusia zabrała swoje brezentowe torby z pustymi termosami, słoikami i ręcznikami oraz innymi rzeczami do prania, które Lodzia zakwalifikowała do zabrania z powrotem do domu, po czym znowu wyszły na korytarz.

— Nie uwierzysz, Lodzieńko, ale na całym oddziale nikt nie ma rozmienić pięćdziesięciu złotych — mówiła z niezadowoleniem Mamusia, kiedy szły w stronę windy. — Pytałam już wszędzie, będzie mi strasznie głupio przed tą panią…

Lodzia słuchała w roztargnieniu, znów zatopiona w swych przepełnionych melancholią myślach. Jednak w następnym momencie nastąpiło brutalne przebudzenie, bowiem kilka kroków przed nimi szczęknęły drzwi windy i dziarskim krokiem wyszedł z niej… Pablo. Był swobodnie ubrany w jasne dżinsy, lekką, skórzaną kurtkę w stylu Majka i granatową koszulkę sportową, w ręku trzymał niewielki, okręcony szarym papierem pakunek. Lodzia zachwiała się na nogach jak rażona gromem.

„O, szlag!” — błysnęło jej w głowie. — „No to koniec ze mną!”

Na jej widok oczy Pabla rozbłysły światłem jutrzenki, a na usta wybiegł mu uśmiech, który zgasł jednak natychmiast wobec jej przerażonej miny. Zaalarmowany zmienioną twarzą dziewczyny rzucił okiem na towarzyszącą jej kobietę, w której rysach łatwo było dostrzec rodzinne podobieństwo… i zawahał się. Trwało to zaledwie ułamki sekundy, gdyż nim zdołał w jakikolwiek sposób zareagować, Mamusia podskoczyła w jego stronę z miną pełną nadziei.

— Przepraszam, a może pan miałby rozmienić pięćdziesiąt złotych?

Pablo zatrzymał się, rzucił jeszcze jedno błyskawiczne spojrzenie na zdruzgotaną i wystraszoną Lodzię, po czym najswobodniej w świecie uśmiechnął się do Mamusi.

— Zaraz sprawdzę — odparł uprzejmie, odstawiając swój pakunek na podłogę i sięgając do kieszeni po portfel. — Powinienem coś mieć.

— Tylko tak, żeby część była bilonem — zaznaczyła Mamusia, również stawiając na podłodze swoje bagaże, które zadźwięczały metaliczno-szklanym brzękiem. — Potrzebuję koniecznie pięć złotych w bilonie i żeby w banknotach była chociaż jedna dziesiątka.

— Zobaczmy.

Oboje pochylili się nad bilonem, który wysypał sobie z portfela na rękę, i zajęli się liczeniem.

— Uzbiera się pięć złotych! — ucieszyła się Mamusia. — Teraz jeszcze czterdzieści pięć…

— Z końcówką będzie problem — zauważył Pablo, wyciągając jeden banknot dwudziesto- oraz trzy dziesięciozłotowe i odliczając je na rękę Mamusi. — Proszę bardzo, pięćdziesiąt złotych. Będzie pani w tym miała dziesiątkę zgodnie z życzeniem.

— Ale wtedy byłabym panu winna pięć złotych, bo ja muszę mieć ten bilon! — zmartwiła się Mamusia. — To w takim razie oddam panu dziesięć i trudno… moja strata.

— Nie ma takiej możliwości — uśmiechnął się Pablo, biorąc z jej rąk tylko banknot pięćdziesięciozłotowy. — Mam zasadę, że mogę być wierzycielem, ale nigdy dłużnikiem. Proszę zostawić sobie te pięć złotych, skoro potrzebny pani bilon, i zachować mnie za to we wdzięcznej pamięci.

„Bajerancie” — pomyślała słabo Lodzia. — „Farmazonie ty…”

— Ale ja nie mogę się na to zgodzić! — zaprotestowała z godnością Mamusia.

— Obawiam się, że nie ma pani innego wyjścia — odparł swobodnie Pablo, chowając banknot do portfela, a portfel do kieszeni. — Już. Transakcja zakończona, nie przyjmuję reklamacji.

— Ale… przecież będzie pan stratny! — zawołała zbita z tropu Mamusia.

— Czy rozmawialiśmy o pieniądzach? — uśmiechnął się czarująco. — Ja już nie pamiętam.

Mamusia pokręciła głową, przyglądając mu się z życzliwym uśmiechem.

— No dobrze, bardzo panu dziękuję. To miło z pana strony… Bo wie pan, muszę oddać na dole osiemnaście złotych i czterdzieści groszy. Kupowałam owoce dla córki i obiecałam, że przyniosę pieniądze, jak będę wychodzić. To kwestia zaufania i honoru, wie pan, o co chodzi.

Pablo skłonił uprzejmie głowę na znak, że doskonale rozumie tę kwestię.

— Od godziny wszystkich tutaj pytam i nikt nie ma rozmienić pięćdziesiątki — ciągnęła wyjaśniająco Mamusia. — Nikt, dosłownie nikt, a pytałam już chyba z piętnaście osób!

— Niepotrzebnie się pani trudziła — zauważył z powagą. — Trzeba było od razu poczekać na mnie, przecież już tu jechałem.

Mamusia spojrzała na niego zdziwiona i roześmiała się.

— Żartowniś z pana! — zawołała, schylając się po swoje torby. — Ale to naprawdę uprzejme z pana strony, jeszcze raz dziękuję!

Pablo również schylił się, by podnieść swój pakunek i zerknął z uwagą na jej brzęczące bagaże — były zapakowane w te same brezentowe torby, w których Lodzia wiozła w styczniu swoje rzeczy na studniówkę… Mamusia, która ciągle trzymała w garści rozmienione pieniądze, z trudem zarzuciła drugą ręką swoje brzemię na ramię, przy czym jeden z pasków osunął się i torba z termosami opadła z metalicznym brzękiem na podłogę.

— Mamo, pomogę ci — wydusiła z siebie Lodzia.

Schyliła się po torbę, jednak uprzedził ją w tym Pablo. Kiedy oboje wyprostowywali się, podniosła na niego na chwilę oczy i napotkała jego ciepłe, uspokajające spojrzenie.

— To chyba będzie raczej moje zadanie — oznajmił, przejmując od zaskoczonej Mamusi również drugą torbę. — Proszę pozwolić… Pomogę pani zwieźć to na dół, ma pani zajęte ręce, przy tylu bagażach przyda się drobne wsparcie.

— Ależ nie trzeba — pokręciła głową Mamusia, choć po jej minie było widać, że chętnie skorzystałaby z pomocy. — To tylko do taksówki, już pewnie czeka na dole. Dziękuję panu, dam sobie radę, nie musi się pan fatygować…

— Nalegam — odparł stanowczo Pablo. — Przecież ma pani zamiar jeszcze komuś na dole oddawać pieniądze, czyż nie? Zaniosę to pani do taksówki. Zresztą zaczyna już padać, będzie pani musiała wsiąść jak najszybciej, żeby nie zmoknąć.

— Ale będzie pan sobie robił kłopot… — krygowała się Mamusia.

— To żaden kłopot, a wręcz obowiązek kogoś, kto usilnie pracuje nad tym, aby pewnego dnia stać się dżentelmenem. Proszę nie stawiać mnie w niezręcznej sytuacji. Skoro zaoferowałem pomoc, odstąpienie od jej udzielenia przyniosłoby mi ujmę na honorze.

— Skoro tak pan stawia sprawę… — poddała się Mamusia. — W takim razie bardzo panu dziękuję. Ale ma pan tu przecież jeszcze jakąś własną paczuszkę…

— To nie problem, poproszę kogoś o przechowanie paczuszki przez parę minut — odparł Pablo, spoglądając znacząco na Lodzię. — I tak zaraz tu wracam.

Uśmiechnął się do dziewczyny i podał jej swój pakunek. Zaskoczona Lodzia wzięła go odruchowo z jego rąk. Był bardzo lekki. Spojrzała na Mamusię niespokojnym wzrokiem.

— A tak, Lodzieńko! — ucieszyła się Mamusia. — No przecież! Popilnuj paczuszki temu panu, on tylko pomoże mi znieść ten majdan do taksówki i zaraz po to wróci. Rzeczywiście, dużo dziś mam bagaży, a jeszcze te pieniądze… No, trzymaj się, dziecino — powiedziała szybko, całując ją na pożegnanie. — Czekamy na ciebie w czwartek, Mareczek cię stąd odbierze. Podam mu pustą walizkę, żebyś mogła wszystko wygodnie sobie spakować.

— Dobrze, mamo, dziękuję — kiwnęła głową Lodzia. — Tylko niech tata nie przyjeżdża po mnie za wcześnie, pielęgniarka mówiła, że dopiero koło południa mnie wypiszą.

— Tak, Lodziu, koło południa, przecież on rano będzie w pracy… Przygotuj sobie wszystko, spakuj, co możesz, i czekaj na niego. Powiem mu, żeby zwolnił się trochę z biura, to będzie po ciebie koło trzynastej.

— Jasne, mamo, dzięki.

Pablo czekał w milczeniu i przyglądał im się z uśmiechem. Mamusia ucałowała jeszcze raz córkę i spojrzała na niego życzliwie.

— No to chodźmy, taksówka już na pewno na mnie czeka. O, widzi pan? Akurat winda nam podjechała! Bardzo pan miły, naprawdę, dzisiaj akurat rzeczywiście przyda mi się pomoc…

Jej głos ucichł w szczęku zamykających się drzwi od windy. Lodzia stała wciąż w miejscu jak zaczarowana, próbując pozbierać się po przeżytych wrażeniach.

„Nie do wiary… zabajerował mamę!” — pomyślała zdumiona. — „Co za gangster! Jaką miała zadowoloną minę! No, znowu mi się upiekło… Ale się wystraszyłam! A co on mi tutaj przyniósł?”

Obejrzała ze wszystkich stron pakunek, który Pablo zostawił w jej rękach, jednak nie miała zamiaru otwierać go bez niego. Zaniosła go zatem na swoją salę, postawiła na szafce i usiadła na łóżku, czekając z niecierpliwością na jego powrót. Było już po osiemnastej, więc odwiedzający w większości powychodzili, oddział coraz bardziej pustoszał. Dwie starsze pacjentki z jej sali były już same i odpoczywały w swoich łóżkach przykryte kołdrami. Lodzia pochwyciła życzliwy uśmiech pani Stefanii i odwzajemniła go.

„Dobrze, że pani Stefcia tam się akurat nie pałętała” — pomyślała z ulgą. — „Na pewno nie omieszkałaby czegoś chlapnąć przy mamie. A on tak wcześnie dzisiaj przyszedł! Co prawda i tak po godzinach odwiedzin, pielęgniarki znów go będą ścigać… Oho, ale się rozlało!”

Rzeczywiście, na zewnątrz rozszalała się ulewa, podmuchy wiatru biły w okno, błysnęło, a po chwili rozległ się bliski pomruk grzmotu. Po kilku minutach szczęknęły wreszcie drzwi od windy i uśmiechnięty, nieco zmoknięty Pablo wszedł szybkim krokiem na salę.

— Już jestem, gwiazdeczko — powiedział wesoło, schylając się nad nią i ujmując jej dłoń.

— Szachraju… — szepnęła.

— No, uśmiechnij się do mnie, kochanie — zaśmiał się, podnosząc jej dłoń do ust.

Słodycz dotyku jego miękkich warg przepełniła ją i odrętwiła na kilka długich sekund. Parę kropli deszczu spłynęło z jego zmokniętych włosów i spadło na jej przedramię. Ogarnęło ją nagłe, płomienne pragnienie wsunięcia palców w te jego ciemne, mokre włosy i osuszenia ich z deszczu ciepłem własnych dłoni…

— Widzę, że już nie jesteś taka wystraszona — ciągnął z uśmiechem Pablo. — Zobacz, jaka paskudna pogoda, leje jak z cebra, a do tego zimno się zrobiło… Na szczęście twoja mama jedzie już bezpiecznie w taksówce, nawet nie zdążyła porządnie zmoknąć.

— Jesteś nie do ogarnięcia, bandziorku — pokręciła głową Lodzia, odwzajemniając mu uśmiech. — Myślałam, że zawału dostanę, jak cię zobaczyłam! Byłam pewna, że zaraz będzie kosmiczna afera, a ty ją tak zakręciłeś, skubańcu… i jeszcze ją odprowadziłeś na dół!

— Musiałem skorzystać z okazji — odparł z szelmowskim błyskiem w oku. — W końcu nie zawsze ma się szansę wkupić w łaski przyszłej teściowej, i to za niewygórowaną cenę pięciu złotych.

— Aha, jasne, krętaczu! — parsknęła śmiechem. — Nie zapominaj, że jesteś tylko moim dalszym znajomym!

— No i widzisz, jaka z ciebie bandytka? — pokiwał głową Pablo. — Nie dość, że jesteś niegrzeczna i nie przyznałaś się mamie, ilu masz narzeczonych, to jeszcze ciągle odmawiasz mi awansu?

— Przecież jesteś tylko na zastępstwie — zauważyła spokojnie Lodzia. — A zastępcy z zasady nie mogą awansować.

— Nieprawda, kociaku. Przy odpowiednim stażu zastępca zyskuje wymagane kompetencje do tego, żeby przejąć pełne obowiązki na podstawowym stanowisku.

— Tylko jeśli zaistnieje taka konieczność — zaznaczyła Lodzia.

— Czekam więc cierpliwie, aż zaistnieje — uśmiechnął się czarująco.

— Sam mówiłeś, że niektórzy nigdy się nie doczekują.

— Ale ja nie należę do tej kategorii — zapewnił ją Pablo. — Jeśli w coś inwestuję, oczekuję wysokiej stopy zwrotu, nawet jeśli na zysk trzeba trochę poczekać.

— Na zysk! — oburzyła się Lodzia. — Żebyś się nie przeliczył, drabie jeden!

— No, nie gniewaj się, kochanie — zaśmiał się pojednawczo, zerkając na swój pakunek stojący na szpitalnej szafce. — Nie otworzyłaś jeszcze swojego prezentu?

— Miałam tylko przechować ci paczuszkę — przypomniała mu Lodzia.

— A jak myślisz, dla kogo ją przyniosłem, mała intrygantko?

Wziął pakunek do rąk, pochylił się nad dziewczyną i położył go na jej kolanach.

— Rozpakuj, gwiazdeczko.

Zaintrygowana Lodzia zdjęła ostrożnie szary papier, pod którym odkryła plecioną kobiałkę przykrytą szczelnie białym pergaminem. Odsłoniła go i uśmiech rozjaśnił jej twarz.

— Poziomki! — szepnęła zachwycona, podnosząc oczy na pochylonego nad nią, rozpromienionego Pabla.

— Poziomki dla mojej księżniczki.

— Wariacie! — pokręciła głową. — Skąd ty to wytrzasnąłeś? Do sezonu jeszcze daleko…

— Dżinn wyczarował — rozłożył ręce. — Nie wiem, jak to zrobił, ja jestem tylko pośrednikiem i mam ci to jedynie przekazać.

Lodzia podniosła się, odłożyła na krzesło poziomki, które rozsiewały już wokół swój kuszący zapach, stanęła obok Pabla i położyła dłoń na jego przedramieniu.

— Podziękuj dżinowi ode mnie — powiedziała z powagą. — I powiedz mu, że naprawdę bardzo go lubię.

Z oczu Pabla eksplodowało światło.

— Powiem mu, kochanie — odparł, przykrywając pieszczotliwie jej dłoń swoją dłonią. — Mogę mu nawet przekazać jakiegoś małego buziaka… oczywiście jeśli zasłużył.

— Nie kombinuj, łobuzie! — uśmiechnęła się Lodzia, cofając rękę. — Dżinn jest przecież tylko duchem, nie można mu dać buziaka. Zresztą takich rzeczy nie załatwia się przez pośredników. Ale… dziękuję ci, Pablo. Jesteś niepoprawnym wariatem! Tyle razy już ci mówiłam, żebyś tak we mnie… — zawahała się i urwała, przypomniawszy sobie, co powiedział przed chwilą o wysokiej stopie zwrotu.

— …nie inwestował? — dokończył Pablo.

Pokiwała tylko głową i odwróciła oczy. Pochylił się ku niej, podniósł rękę i ostrożnie odgarnął jej z twarzy długi kosmyk włosów, który wymknął jej się z warkocza przy porannym pleceniu, a teraz zsunął jej się na policzek.

— Znów mylisz pojęcia, gwiazdeczko — powiedział łagodnie. — To nie jest inwestycja, tylko hołd. Zresztą… możemy pogadać o jakiejś bonusowej szarlotce w ramach rewanżu. Pamiętaj, że za niezapominajki wisisz mi jeszcze sernik z brzoskwiniami! — dodał wesoło.

Za oknem znów huknął grzmot, deszcz szumiał i dzwonił po szybie… Lodzia podniosła oczy na Pabla i uśmiechnęła się, natchniona pomysłem nie do odparcia.

— Zobaczysz, roztyjesz się okropnie przez te wszystkie ciasta i batoniki, bandziorku — pokiwała głową. — Staniesz się miękkim i tłustym misiem fotelowym…

— Ach, rozumiem! — roześmiał się Pablo. — Więc o to chodziło w tej całej akcji z sernikiem! Chcesz ze mnie podstępem zrobić miękkiego tłuściocha! A docelowo pewnie planujesz zatuczyć mnie na śmierć? Przyznaj się, krwiożercza dręczycielko! To taka nowa, perfidna tortura? No, ale cóż… to mimo wszystko ma swój urok. Skoro tak każesz, nie będę protestował.

— Nie będziesz? — upewniła się Lodzia, spoglądając na niego podstępnie.

— Ani trochę — zapewnił ją z uśmiechem.

— W takim razie zaczynamy od razu. Siadaj tutaj — rozkazała mu, odstawiając poziomki na łóżko i wskazując mu krzesło. — Będziesz jadł rosół.

— Co takiego? — zdumiał się.

Usiadł jednak posłusznie na wskazanym miejscu. Lodzia sięgnęła po pierwszy z brzegu termos, na którym naklejona była karteczka z napisem Rosół.

— Poziomki będą na deser, zaraz pójdę je umyć i wysypię na talerz — oznajmiła, podając mu termos. — A ty odkręć mi to, masz więcej siły. Ja zawsze strasznie się z tym męczę, bo one zakręcają to na gorąco… Tylko ostrożnie, żebyś się nie oblał!

Pablo odkręcił powoli podany mu termos, z którego natychmiast wyleciała para i wspaniały zapach domowego rosołu.

— Masz tu niezłe smakołyki, gwiazdeczko — zauważył. — Pachnie niesamowicie…

Przechylając się przez niego, Lodzia sięgnęła do szafki, wyjęła stamtąd głęboki talerz oraz łyżkę i położyła je tuż przy nim na wolnym kawałku blatu.

— Daj, przelejemy to na talerz — zarządziła, przejmując z jego rąk termos i opróżniając go ostrożnie. — Dostałam dziś z domu trzy zupy, jak widzisz, mama nawiozła mi tego całą piramidę. Nie wiem już, jak im tłumaczyć, że nie zjem tyle, zwłaszcza że dzisiaj będę jeszcze mieć kolację… Ale teraz już przynajmniej wiem, jak to rozwiązać. Ty mi pomożesz, bandziorku. Szkoda by było, gdyby to się zmarnowało, bo to są naprawdę dobre zupy, zaraz się przekonasz. Na pewno jesteś głodny po pracy… a nawet jeśli coś jadłeś, to przecież to jest tylko zupa, nie zaszkodzi ci.

Pablo słuchał jej zaskoczony.

— Lea, nie przyjechałem tu po to, żeby wyjadać twój szpitalny prowiant… — pokręcił głową.

— Ani słowa, to rozkaz! — zestrofowała go Lodzia. — Łapiesz natychmiast za łyżkę i jesz. Bez gadania!

Parsknął śmiechem, rozłożył bezradnie ręce i wziął do ręki łyżkę.

— No dobrze, rozkaz to rozkaz. Nie dam się prosić, ale tylko pod warunkiem, że zjesz ze mną — powiedział stanowczo. — Nie chcę wyjść na sępa, który przychodzi do szpitala objadać pacjentki… Jak to by wyglądało? Musisz mi pomóc choćby po to, żeby zachować pozory.

— No… właściwie mogłabym ci towarzyszyć, ale nie mam niestety drugiego głębokiego talerza — odparła z zastanowieniem Lodzia. — A nie mogę jeść z twojego, jeszcze byś się ode mnie czymś zaraził…

— Jestem bardzo odporny — zapewnił ją. — A ty przecież nie możesz już zarażać po ponad tygodniu leczenia. No, usiądź ze mną do tego przysmaku, kochanie… Sam będę się głupio czuł.

Lodzia popatrzyła na niego z namysłem.

— No dobrze, niech ci będzie — zgodziła się, otwierając szufladę. — Mam tu jakąś zapasową łyżkę… O, mam nawet serwetki! Rozłóż sobie kilka na kolanach, bandziorku, żebyś nie spaprał sobie tych jasnych spodni… poczekaj, ja to zrobię… o tak. I uprzedzam, że ja dużo nie zjem. Muszę zostawić sobie miejsce na poziomki.

— Zwariowana dziewczynko — szepnął Pablo, przyglądając jej się z fascynacją.

— Nie gadaj, tylko zabieraj się za jedzenie, bo wystygnie — zdyscyplinowała go Lodzia. — Dam ci przykład i zjem pierwszą łyżkę… no, teraz ty!

Do sali zajrzała pielęgniarka z lekami dla pani Stefanii i stanęła w progu jak wryta na widok znajomej pary pochylonej nad dymiącym jeszcze lekko rosołem. Jedli dwiema łyżkami z jednego talerza, niemal stykając się głowami, i wymieniali przy tym półgłosem jakieś żartobliwe uwagi. Ponieważ obie starsze panie drzemały spokojnie w swoich łóżkach, pielęgniarka odstawiła tacę z lekami na szafkę pani Stefanii i podeszła do łóżka Lodzi.

— A co pan tu znowu robi po godzinach odwiedzin? — zwróciła się do Pabla surowym tonem, choć widać było po jej minie, że z trudem powstrzymuje uśmiech.

Pablo podniósł głowę znad talerza.

— Jemy zupę — odparł rzeczowo. — Zgłosiłem się na obowiązkową sesję tuczenia i właśnie poddaję się zaplanowanej procedurze.

— Słucham? — zdumiała się pielęgniarka.

— Moja narzeczona preferuje miękkich tłuściochów — wyjaśnił jej z powagą, na co Lodzia omal nie zachłysnęła się połykaną właśnie łyżką zupy. — Jak pani widzi, jestem jeszcze daleki od ideału, dlatego muszę dostosować się do jej wymagań i nabrać odpowiedniej linii i proporcji. Dzisiaj właśnie przechodzę w tym celu kolejny etap tuczenia. Zaczynamy od rosołu, a skończymy na poziomkach i serniku z brzoskwiniami.

— Niech pani go nie słucha! — roześmiała się Lodzia, widząc minę pielęgniarki, która przeniosła teraz wzrok z Pabla na nią i patrzyła jak na ufoludka. — On tak się tylko wygłupia!

Pielęgniarka pokręciła głową z uśmiechem.

— Ależ pan jest niemożliwy — powiedziała do Pabla. — I znowu pan przyszedł po osiemnastej… Wie pan, że o tej porze powinnam pana natychmiast stąd wygonić?

— Ale nie zrobi pani tego, prawda? — uśmiechnął się czarująco. — Sama pani rozumie, że nie mogę uchybić zaleceniom. Dostałem rozkaz i muszę go wykonać, jak w wojsku. Wytyczne są takie, że mam być nie tylko miękkim tłuściochem, ale i przykładnym pantoflarzem… Za niesubordynację grożą mi straszne konsekwencje, między innymi uduszenie tym oto warkoczem — tu wskazał na warkocz Lodzi. — Jeśli więc pani nie chce mieć mnie na sumieniu, musi pani pozwolić mi zostać tu tak długo, aż moja tyranka zaspokoi na dziś swoją niepohamowaną żądzę dominacji.

— Pablo, przestań, zlituj się! — śmiała się Lodzia.

— Dobrze, niech pan jeszcze trochę posiedzi — zgodziła się rozbawiona pielęgniarka. — Ale co najwyżej do dwudziestej. Doktor nie będzie tu raczej zaglądał, ma dużo pracy papierkowej… Tylko bardzo państwa proszę, żeby nie hałasować. Pacjentki śpią, jednej muszę podać leki, ale może potem znów będzie się chciała zdrzemnąć… Więc proszę być cicho, dobrze?

— Oczywiście — odpowiedziała grzecznie Lodzia.

— Będziemy udawać, że nas nie ma — obiecał Pablo.

Spojrzeli na siebie porozumiewawczo i wrócili do jedzenia, podczas gdy pielęgniarka, kręcąc z uśmiechem głową, poszła w głąb sali podać leki pani Stefanii.

— Pablo, jesteś szarlatanem, jakiego świat nie widział — szepnęła Lodzia. — A z tą żądzą dominacji to już naprawdę przegiąłeś! No, nie śmiej się, tylko kończ rosół, krętaczu niemożliwy!

— Pyszna ta zupa, kochanie — przyznał Pablo, odkładając łyżkę na pusty talerz. — Dawno takiej nie jadłem, a szczerze mówiąc, dzisiaj nie miałem czasu na porządny obiad.

— No i jak ty tak możesz, bandziorku? — westchnęła Lodzia, patrząc na niego z wyrzutem. — Chyba chcesz zapracować się na śmierć, nawet na obiad szkoda ci czasu… To skandaliczne i niedopuszczalne. Powinieneś naprawdę regularnie meldować się na sesje tuczenia!

— Jeśli mam na nich dostawać takie specjały jak ten rosołek, to bardzo proszę — zgodził się wesoło. — Wykupię sobie najwyżej jakiś dodatkowy karnet na siłownię. Oczywiście jeśli dam radę w ogóle podnieść się z fotela po takich kulinarnych ekscesach…

Lodzia uśmiechnęła się, sięgając po kolejny termos i podając mu go do odkręcenia.

— To jeszcze nie koniec — zapowiedziała stanowczo. — Teraz otwieramy barszcz. Będzie cały dla ciebie, bandziorku. I ani mi się waż protestować, ty konsumencie batoników z automatu! Mam do tego świetne paszteciki, zaraz je rozpakujemy i zaczynasz drugą turę tuczenia, a ja idę płukać moje poziomki. A potem czeka nas jeszcze pomidorówka… Lubisz?

— To moja ulubiona zupa — uśmiechnął się Pablo, odkręcając ostrożnie termos z barszczem.

— Serio? — spojrzała na niego z zaskoczeniem. — Moja też!

Przelała barszcz na talerz i zdecydowanym gestem wręczyła mu łyżkę.

— Sama widzisz, kochanie — pokiwał głową, biorąc ją bez protestu z jej ręki. — Wszystko przez te nasze gwiazdy. Jesteśmy oboje skazani na życie w cieniu pomidora… To będzie obowiązkowy produkt w naszej lodówce, oprócz piwa dla mnie i mleka dla ciebie. A może założymy własną hodowlę, co ty na to? Będą rosły obok niezapominajek…

— Jedz, bandziorku, nie gadaj! — zaśmiała się Lodzia, rozwijając folię z pasztecikami, które w mgnieniu oka rozniosły wokół apetyczny zapach. — Masz tu cztery pyszne paszteciki i musisz je wszystkie ładnie zjeść razem z tym barszczem, bo inaczej nie dostaniesz deseru!

— I już po burzy — powiedziała Lodzia, wpatrzona tęsknie przez okno szpitalnego korytarza w mokrą i mglistą panoramę miasta.

Zmierzchało się już, oddalająca się burza jeszcze bardziej zaciemniała chmurami wieczorne niebo, lecz miasto tętniło życiem i rozświetlało się coraz większą ilością bliższych i dalszych światełek. Załom korytarza, w którym stali, tonął w półmroku, z nieodległej dyżurki pielęgniarek dobiegał dźwięk dość głośno grającego radia.

— Piękny wieczór — zauważył Pablo, stojący tuż przy niej, za jej plecami. — Po deszczu w — Piękny wieczór — zauważył Pablo, stojący tuż przy niej, za jej plecami. — Po deszczu w powietrzu jest dużo tlenu, ja bardzo lubię takie mokre ulice po burzy. Szkoda, że nie możemy dziś przespacerować się razem, gwiazdeczko.

— Szkoda — przyznała. — Nawet nie wiesz, jak już bym chciała stąd wyjść… Tak mi się tęskni do wolności! Chyba jednak nie będę cię dusić warkoczem ani ćwiartować tasakiem — zażartowała. — Poszłabym za to do więzienia, a tam szybko bym zwariowała. Pierwszy raz jestem w szpitalu i dochodzę do wniosku, że taka bezczynność w zamknięciu jest dla mnie nie do zniesienia.

— Już niedługo, kochanie — odparł łagodnym tonem. — I tak dobrze, że zamkniesz sprawę w niespełna dwa tygodnie, to nie jest dużo jak na pobyt w szpitalu.

— Wiem, Pablo, bardzo się staram być cierpliwa — westchnęła. — Ale tak bym już chciała wyjść na dwór, tam jest taka piękna wiosna! U mnie w ogródku już pewnie pełno kwiatów, tata hoduje żonkile i tulipany, zawsze tak pięknie kwitną o tej porze… A w szpitalu jest tak nudno, zwłaszcza że już jestem prawie całkiem zdrowa. Patrzę sobie pół dnia przez to okno jak przez kraty więzienia. Wszystko jest takie inne z tej perspektywy… Nawet muzyka. Słyszysz? U pielęgniarek gra radio, to przecież jakiś bardzo ładny utwór. A dla mnie brzmi tutaj jakoś tak… sucho i nieciekawie. Szpital nawet muzyce odbiera cały jej urok.

— To prawda — przyznał Pablo. — Muzyka w szpitalu nie może brzmieć tak przyjemnie jak w innych, bardziej dogodnych miejscach. Ale nie zapominaj o swoim dżinnie — zniżył głos, schylając się lekko do niej. — On spełnia marzenia. Specjalnie dla ciebie może zaczarować muzykę… Wystarczy, że wypowiesz takie życzenie.

Lodzia odwróciła się do niego z uśmiechem. Wpadające przez okno odległe światła miasta odbijały się w jego ciemnych oczach jak w magicznym lustrze.

— Dżinn umie zaczarować muzykę? — powtórzyła rozbawiona. — Naprawdę? Jestem bardzo ciekawa, jak to zrobi!

— Bardzo prosto — odparł z powagą Pablo. — Poprosi cię do tańca.

— Do tańca? — szepnęła w olśnieniu.

Pokiwał głową z uśmiechem. Serce Lodzi zabiło radosnym rytmem… jej duszę rozkołysało cudowne wspomnienie studniówkowego tańca… Nagle muzyka płynąca z dyżurki pielęgniarek zabrzmiała jakoś inaczej — jakby już była zaczarowana!

— Ale pewnie może to zrobić tylko przez pośrednika? — domyśliła się, patrząc na niego spod oka.

— Oczywiście. Dżinn nie ma przecież ciała, może tańczyć tylko sam. A muzykę trzeba zaczarować we dwoje. To jest właśnie zadanie dla wykwalifikowanego pośrednika.

Urzeczona tym szalonym, a zarazem kuszącym pomysłem Lodzia zasłuchała się przez chwilę w płynące z radia nuty, po czym uśmiechnęła się do Pabla.

— Więc poproś mnie do tańca, pośredniku dżinna — zgodziła się, rzucając mu filuterne spojrzenie. — Tylko nie zawiedź swojego zleceniodawcy i zrób to po rycersku!

— Postaram się, kochanie.

Cofnął się o pół kroku i skłonił się przed nią szarmancko.

— Czy uczyni mi pani ten zaszczyt i zatańczy ze mną, pani Leokadio? — zapytał z powagą.

Uśmiechnęła się i dygnęła przed nim jak dobrze wychowana pensjonarka.

— Zatańczę z panem, panie Pawle.

Wyciągnął do niej rękę. Już miała podać mu swoją, ale zatrzymała się jeszcze i spojrzała krytycznym wzrokiem na swoje szpitalne kapcie.

— Obawiam się tylko, że mam nieodpowiednie buty — zauważyła z konsternacją. — Muszę je chyba zdjąć, bo jeszcze oboje się o nie pozabijamy!

Zsunęła szybko kapcie ze stóp, zostawiając je pod ścianą.

— Będziesz tańczyć w samych skarpetkach? — zapytał rozbawiony Pablo.

— Co zrobić? — rozłożyła ręce. — Nie mam w szpitalu pantofelków do tańca… Ale tu jest tak gorąco, że w skarpetkach będzie w sam raz. Obiecaj mi tylko, bandziorku, że nie będziesz mnie deptał po palcach tymi swoimi buciorami!

— Nie mogę tak ryzykować — pokręcił głową, schylając się szybko, aby rozsznurować swoje adidasy. — Nie wyobrażam sobie, żebym mógł podeptać po paluszkach takiego małego kociaka…

Zamaszystym ruchem posłał swoje buty pod ścianę, tak, że wylądowały obok kapci Lodzi, i wyprostował się. Stanęli naprzeciw siebie w samych skarpetkach, spojrzeli na swoje nogi, potem znów na siebie i oboje jak na komendę parsknęli śmiechem. Grająca dotąd skocznie muzyka przycichła i z radia popłynął teraz jakiś inny, spokojny i melodyjny utwór. Pablo spoważniał i po raz drugi wyciągnął rękę do dziewczyny.

— Zapraszam do tańca, Lea — powiedział niskim półgłosem, tym samym, który zawsze tak bardzo działał jej na zmysły. — Chodź do mnie.

Podniosła na niego wzrok i dostrzegła w jego oczach ów charakterystyczny płomień, który w lutym tak ją przestraszył w kancelarii, lecz którego dziś — o dziwo! — wcale się nie bała… Bez wahania podała mu dłoń, którą on natychmiast podniósł i przycisnął do ust, po czym stanowczym gestem pociągnął ją ku sobie i objął ją wpół. Położyła dłoń na jego ramieniu, zatapiając się z rozkoszą w jego objęciach, i popłynęli bezszelestnie w rytm muzyki niosącej się dyskretnym echem po szpitalnym korytarzu.

Tańczyli skupieni, w całkowitym milczeniu. Jego dotyk i zapach znów działały na nią jak narkotyk… Znów, jak na studniówce, Pablo podniósł rękę i pogładził ją po włosach, delikatnie, powolutku, niemalże nieśmiało… Ów eteryczny dotyk napełnił jej duszę słodyczą, przyjemnie odrętwił jej zmysły. Jak kot, który łasi się i mruczy z zadowolenia, kiedy czuje na sobie dotyk ludzkiej dłoni, przytuliła się do niego mocniej i przymknęła oczy… Świat zawirował… Znów, jak kiedyś, jej głowa spoczęła bezwolnie na jego piersi, a on zamknął ją w swych ramionach, wtulając twarz w jej włosy tak, że czuła w nich jego oddech…

Dwie rozgadane pielęgniarki, które wracały z oddziału z metalowymi tacami w rękach, spojrzały zaskoczone na przytuloną parę tańczącą pod oknem korytarza w rytm muzyki płynącej z radia. Dobrze im już znany mężczyzna, który przychodził zawsze po regulaminowych godzinach odwiedzin i tak zabawnie potrafił żartować, tulił w ramionach ową młodziutką pacjentkę z długim warkoczem, na której parapecie ciągle było pełno kwiatów… Kobiety zamilkły, zatrzymały się i spojrzały po sobie z uśmiechem. Jedna z nich z rozbawieniem wskazała drugiej ruchem głowy stojące pod ścianą buty, obie parsknęły śmiechem i kręcąc głowami weszły do dyżurki. Po chwili dobiegająca stamtąd muzyka zabrzmiała jakby nieco głośniej.

Lodzia tańczyła jak w transie, z zamkniętymi oczami, upojona bliskością Pabla i ciepłem jego policzka na swej skroni. Szorstkość jego skóry przywołała jej na pamięć chwile, kiedy obmywała z krwi twarz rannego bandziora. Musiał wtedy niedokładnie się ogolić, dobrze pamiętała tamten opór pod palcami… Dziś ów szorstki dotyk sprawił jej ogromną, zmysłową przyjemność. Jednak muzyka zaczęła już cichnąć, długi utwór dobiegał końca. Świadoma tego, że za chwilę czar pryśnie, niesiona bardziej instynktem niż myślą, przytuliła odrobinę mocniej głowę do jego piersi, pragnąc wykraść bogom chociaż kilka tych magicznych sekund więcej. I wtedy, jakby w odpowiedzi, poczuła przelotny dotyk jego ust we włosach, a potem na skroni, do której na moment przylgnął czule wargami… Zadrżała jak osika.

Muzyka zamilkła, w jej miejsce odezwał się głos lektora. Przystanęli, Pablo zluźnił uścisk ramion, odsunęli się od siebie. W radiu zabrzmiał sygnał pełnej godziny, wybiła dwudziesta i rozpoczęły się wieczorne wiadomości. Ktoś ściszył teraz radio na tyle, że szemrało tylko cicho gdzieś w tle, lecz Lodzia miała wrażenie, że jej dusza dalej tańczy… Pablo delikatnym gestem odgarnął niesforny kosmyk włosów, który znów opadł jej na policzek.

— Mała czarodziejko — szepnął, wpatrując się w jej rozmigotaną emocjami twarz. — To ty zaczarowałaś muzykę… Dżinn jest przy tobie tylko żałosnym amatorem.

— Ale to przecież dżinn wymyślił ten taniec — zauważyła, starając się uśmiechnąć jak gdyby nigdy nic. — Nie możesz odbierać mu zasług, bandziorku. Mnie samej nawet by nie wpadło do głowy, że w szpitalu można tańczyć.

— Wystarczy odrobina muzyki i możemy tańczyć, gdzie tylko będziesz chciała — zapewnił ją wesoło. — W szpitalu, na ulicy, w sklepie, w twojej szkole…

— To może lepiej w twojej kancelarii? — zażartowała.

— Jak rozkażesz, kochanie — skinął głową z uśmiechem. — Wpadnij tam kiedyś do nas, poprosimy panią Madzię, żeby włączyła nam jakiegoś rock’n’rolla, i pokażemy tym wszystkim sztywniakom w poczekalni, jak się profesjonalnie tańczy mocne kawałki!

— Jasne! — roześmiała się, wyobrażając sobie taką scenę i miny szacownych klientów. — Piotrek od razu by cię wylał z pracy za taki numer!

— I wreszcie miałbym trochę spokoju — pokiwał melancholijnie głową. — Ale on niestety nie może mnie wylać. Jestem niezależnym podmiotem i obydwu nam zależy na wzajemnej współpracy. Zresztą skoro przebaczył mi podbite oko bandziora i nalot glin od Wojtka, to dlaczego miałby się boczyć o niewinnego rock’n’rolla z moją gwiazdeczką? No, ale zakładamy buty, jeszcze się przeziębisz w tych skarpetkach… co prawda tu jest gorąco, ale ty jeszcze nie jesteś całkiem zdrowa.

Założyli buty i znów stanęli przy oknie, patrząc z góry na nocną, rozjarzoną światłami panoramę miasta. Jakże inaczej wyglądał świat, gdy on był obok, gdy stał tuż za jej plecami!

— Nie jesteś zmęczona, Lea? — zapytał z troską Pablo. — Jestem tu już dwie godziny, a wcześniej przecież odwiedziła cię mama. Nie chciałbym, żebyś w jakikolwiek sposób ucierpiała przez moje najście, chociaż sam chętnie zostałbym nawet do północy.

— Pielęgniarka pozwoliła ci tu być tylko do dwudziestej — przypomniała mu Lodzia. — Już jest kwadrans po. Ale póki cię nie wygania, zostań jeszcze chwilę ze mną, bandziorku… Tak świetnie się dzisiaj bawiliśmy, pomogłeś mi zjeść te zupy, a teraz nawet zatańczyliśmy! To dla mnie wspaniała rozrywka w tym nudnym szpitalu.

— Uwielbiam jeść z tobą z jednej michy i tańczyć w skarpetkach, kociaku — uśmiechnął się Pablo. — Będziemy musieli częściej to praktykować. Kiedy jedziesz w te twoje góry?

— Pamiętasz, że jadę w góry? — zdziwiła się.

— Pamiętam. Mówiłaś mi kiedyś przez telefon, że jedziecie na wycieczkę klasową w Karkonosze i że to będzie w kwietniu, ale nie powiedziałaś dokładnie którego.

— Jedenastego — odparła zaskoczona tym, że tak perfekcyjnie zapamiętał wszystkie szczegóły.

— Wrócicie przed osiemnastym?

— Tak, mamy wracać siedemnastego rano. Będziemy jechać w nocy i przed południem już powinniśmy dojechać do Lublina… Dlaczego pytasz?

— Dlatego, że osiemnastego są nasze urodziny — wyjaśnił. — Organizuję u Majka małe spotkanie w gronie przyjaciół i chciałbym koniecznie, żebyś na nim była. Jako solenizantka i królowa balu.

Odwróciła się od okna i podniosła na niego zdziwione oczy.

— Królowa balu? — powtórzyła podejrzliwie. — Na naszych urodzinach?

— Tak, kochanie — skinął głową. — Przecież umawialiśmy się już dawno, że będziemy razem organizować imprezy z tej okazji. Będziesz na nich pełnić główną funkcję reprezentacyjną.

— Nigdy nie słyszałam, żeby na urodzinach były królowe balu — uśmiechnęła się rozbawiona.

— Można to nazwać inaczej — zgodził się. — Tak czy owak chodzi o najważniejszą damską postać na imprezie, a nie zaprzeczysz, że na urodzinach jest nią właśnie solenizantka. Nie możesz mi odmówić tego honoru, skarbie — zaznaczył stanowczo. — To będą nasze pierwsze wspólne urodziny, więc zależy mi na tym szczególnie. Chciałbym tylko wiedzieć, czy data osiemnastego będzie ci pasowała, czy nie masz już przewidzianych na ten dzień jakichś innych zobowiązań…

Rozmowę przerwała im pielęgniarka, która podeszła do nich z poważną miną.

— Niestety, muszę już pana wyprosić — powiedziała do Pabla. — Na dole przyjmują nową pacjentkę, i to w złym stanie, za chwilę ją tu przywiozą, doktor nie w humorze… Regulamin zabrania odwiedzin o tej godzinie, więc lepiej będzie, jak pan już pójdzie, żebyśmy nie mieli przez to jakichś nieprzyjemnych sytuacji.

— Rozumiem — odparł z powagą. — Nie chcę robić paniom kłopotów. Już się wynoszę, proszę tylko o minutkę na pożegnanie i zaraz mnie nie ma.

Pielęgniarka uśmiechnęła się do Lodzi, kiwnęła głową akceptująco i wróciła do dyżurki.

— Muszę już lecieć, gwiazdeczko — powiedział ciepłym głosem Pablo. — No, daj mi łapkę na do widzenia… Obiecasz mi z góry tego osiemnastego?

— Obiecuję — odparła, podając mu rękę, którą jak zwykle od razu podniósł do ust. — I dziękuję ci za odwiedziny, Pablo. I za poziomki, i za taniec… za wszystko.

— To ja ci dziękuję — uśmiechnął się, nie wypuszczając jej dłoni ze swojej. — Zwłaszcza za sesję tuczenia, której zostałem dzisiaj poddany. Bardzo doceniam bycie taką ofiarą.

Drugą ręką poprawił długi kosmyk włosów, który znów zsunął jej się na twarz.

— Tak się cieszę, że jesteś już zdrowsza i silniejsza, perełko — dodał cicho.

Spuściła oczy poruszona troskliwym, czułym tonem jego głosu, który znów, nie wiedzieć czemu, skojarzył jej się z Tatusiem. Powolutku, delikatnie wycofała dłoń i znów podniosła na niego wzrok. Patrzył na nią oczami pełnymi światła.

— Odezwę się niebawem, Lea — obiecał. — W taki czy inny sposób. Znów trochę cię ponękam, tak jak zapowiedziałem. Oczywiście z umiarem, znam swoje ograniczone prawa… A teraz idź już odpocząć, maleńka, musisz nadal nabierać sił.

— Dobrze, bandziorku — szepnęła posłusznie.

Ruszyli korytarzem w stronę wyjścia z oddziału. Byli już prawie pod salą Lodzi, gdy szczęknęły drzwi drugiej, służbowej windy i pośpiesznie wyprowadzono stamtąd szpitalne łóżko z leżącą na nim leciwą pacjentką. Towarzyszył jej spory zespół, w tym lekarz w zielonym kitlu, dwie pielęgniarki, z których jedna podtrzymywała w górze kroplówkę, oraz dwóch biało ubranych praktykantów. Jednym z nich był Artur. Niósł w rękach dokumentację medyczną pacjentki i odbierał właśnie kolejne kartki od drugiej z pielęgniarek. Na jego widok na twarzy Lodzi odbiło się zaskoczenie i zmieszanie, a na policzki wybiegł jej delikatny rumieniec zdenerwowania.

„To chyba jakieś przekleństwo!” — pomyślała z irytacją. — „Diabli go znowu nadali… akurat teraz!”

Pablo, choć w pierwszej chwili nie zauważył Artura, dostrzegł za to od razu zmienioną twarz Lodzi i podniósł wzrok na przybyłych, szukając źródła tych zmian. Idący obok łóżka pacjentki Artur spojrzał odruchowo na stojącą pod ścianą parę, dostrzegł Lodzię, drgnął i niesione dokumenty posypały mu się z rąk na podłogę. Rzucił się natychmiast do ich zbierania wraz z pielęgniarką, podczas gdy reszta zespołu skręciła z pacjentką na sąsiednią salę.

— Co panu tak papiery z rąk lecą, zakochany pan czy co? — zażartowała pielęgniarka. — Szybko zbieramy, bo doktor zaraz będzie potrzebował, a sam pan widzi, jaki dzisiaj zły.

— Już, przepraszam — odparł mocno skonfundowany Artur, zbierając gorączkowo kartki z podłogi. — Niezdara ze mnie… Dziękuję pani za pomoc.

Uporali się z tym w kilkanaście sekund, po czym wyprostowali się oboje, Artur odebrał zebrane kartki z rąk pielęgniarki, kiwnął głową w podziękowaniu i nie patrząc już ani razu na Lodzię, pobiegł pośpiesznie na salę. Zmieszana dziewczyna potrzebowała kilkunastu sekund, aby ochłonąć i z powrotem skomponować twarz. Widziała kątem oka, że Pablo przygląda jej się bardzo uważnie, choć nic nie mówi.

— Chodźmy, bandziorku — powiedziała cicho, nie patrząc na niego. — Słyszałeś, że doktor zły, lepiej nie wchodź mu w drogę. Jeszcze i na mnie nakrzyczy…

— Już znikam, Lea — odparł poważnym tonem.

— Odprowadzę cię do windy.

Przeszli w milczeniu pozostały dystans, po czym Pablo zamówił windę, która od razu podjechała na ich piętro. Kiedy drzwi otworzyły się ze szczękiem, wszedł do środka i uśmiechnął się.

— Trzymaj się, gwiazdeczko — powiedział, podnosząc dłoń w geście pozdrowienia. — Całe szczęście, że już pojutrze stąd wychodzisz, cieszę się z tego chyba jeszcze bardziej niż ty… Do następnego, skarbie, zadzwonię do ciebie na dniach.

Lodzia skinęła głową, odwzajemniając mu uśmiech, po czym drzwi od windy zatrzasnęły się i została na korytarzu sama. Z sali, na którą wprowadzono nową pacjentkę, dobiegał hałas ożywionych rozmów. Cichutko wróciła do siebie i usiadła na łóżku. Pani Stefania, która leżała już pod kołdrą, przyglądała się z zaciekawieniem wzruszonej twarzy dziewczyny, na którą znów opadł długi, leciutko skręcony kosmyk włosów. Zdawało się, że jej delikatne rysy otacza świetlista aura bijąca nie wiadomo skąd… jakby ze środka niej samej.

A Lodzia straciła poczucie czasu i przestrzeni… Nie myślała o tym, że Artur był w sali obok, tuż za ścianą, i że przy odrobinie szczęścia mogłaby wreszcie nawiązać z nim kontakt… Nie myślała o tym, że to prawdopodobnie ostatnia okazja, żeby dowiedzieć się, czy naprawdę jest jej kuzynem… Zupełnie zapomniała o jego istnieniu. W głowie wciąż grała jej zaczarowana muzyka, a we włosach i na skroni czuła przelotny, cudowny dotyk ukochanych ust.

Rozdział osiemnasty

— Powiedz mi, dziecinko — zagadnęła Lodzię pani Stefania, sadowiąc się na krześle przy jej łóżku. — Jutro już wychodzisz?

— Tak — uśmiechnęła się. — I bardzo się z tego cieszę, już mi się tu strasznie nudzi.

— Oj, tak, na pewno — pokiwała głową starsza pani. — Taka młodziutka dziewczyna! Już ci się tęskni za światem… Ile tu już jesteś? Chyba ze dwa tygodnie?

— Prawie. Jutro minie dwanaście dni — odparła grzecznie.

— To i tak sporo — zauważyła pani Stefania. — My z panią Marysią jesteśmy jeszcze dłużej, już ponad trzy tygodnie. Doktor obiecał, że jeśli wyniki będą dobre, to może w piątek wypiszą nas do domu na święta… Ale ciebie tak tu wszyscy odwiedzali! Mama, tata, ciocia, koledzy jacyś… no i narzeczony. Pewnie już znowu za nim tęsknisz, co, dziecinko?

— Bardzo tęsknię — szepnęła Lodzia.

Uznała, że nie musi zbytnio kryć się przed panią Stefanią, którą jutro i tak definitywnie pożegna, a choć ta mimowolna autoryzacja Pablowego blefu gryzła jej sumienie, jednocześnie sprawiała jej głęboką, przewrotną przyjemność. Wystarczało tylko niczemu nie zaprzeczać…

— Nie dziwota, w szpitalu nawet nie można być sam na sam — przyznała współczująco pani Stefania. — I na tak krótko się spotykacie, na godzinę albo dwie… A właśnie, powiedz mi, dziecko, dlaczego on tak późno zawsze do ciebie przychodzi?

— Pracuje do wieczora — odpowiedziała z powagą Lodzia. — Przynajmniej ostatnio.

— A gdzie pracuje?

W tonie pani Stefanii zabrzmiała wścibska nuta typowa dla Wielkiej Triady i ich koleżanek z dzielnicy, Lodzia jednak ku własnemu zdziwieniu odkryła, że u tej starszej pani wcale jej to nie przeszkadzało ani nie irytowało.

— Jest prawnikiem — wyjaśniła. — Pracuje w kancelarii adwokackiej i czasami mają tam straszne zaległości… albo po prostu muszą przygotować się na następny dzień na jakąś trudną sprawę. Siedzą wtedy nad dokumentami do wieczora, czasami późnego.

— No tak… a potem jeszcze taki zmęczony przychodzi do ciebie do szpitala i zostaje do północy — uśmiechnęła się starsza pani. — No, ale co się dziwić? Gołym okiem widać, że bardzo cię kocha.

Lodzia pokręciła głową ze smutkiem.

— Do północy to nie — odparła, celowo pomijając drugą uwagę pani Stefanii. — Najdłużej był do dwudziestej drugiej, potem już jest przecież cisza nocna.

— Ale pierwszy raz jak był u ciebie, to posiedział do północy — stwierdziła stanowczo pani Stefania. — Ja go pamiętam, spać wtedy nie mogłam i patrzyłam na was, więc wiem.

— Ależ nie — uśmiechnęła się Lodzia. — Może myli go pani z kimś, kto przychodził do poprzedniej pacjentki z tego miejsca. Mój… znaczy on… — zacięła się lekko, nie bardzo wiedząc, jak ma się wyrazić — był u mnie tylko dwa razy i nigdy nie zostawał do północy.

Pani Stefania przyjrzała jej się przez chwilę i pokiwała głową.

— Bo ty wtedy gorączkę miałaś, dziecinko — powiedziała dobrotliwie. — Pamiętam, jak pielęgniarki do ciebie zaglądały, coś chyba majaczyłaś… i mówiły, że lek niedobrze działa. A on tak siedział tu przy tobie po ciemku, po włosach cię głaskał i tylko patrzył na ciebie jak zaczarowany…

Serce Lodzi zabiło mocniej… Przypomniały jej się mgliste majaki z samego początku pobytu w szpitalu, kiedy to wśród różnych scen z przeszłości wydawało jej się, że rozpoznaje głos Pabla rozmawiającego z pielęgniarką. Czyżby to nie był sen, a pogranicze snu i jawy? Czyżby był u niej, kiedy leżała w gorączce? Tak szybko znalazł ją w tym szpitalu… Więc nie tylko przysłał jej margaretki, ale był tu osobiście? Jakimś cudem wynegocjował, że wpuścili go w nocy? Siedział przy niej i gładził ją po włosach? Ach, tak! Pamiętała ten dotyk, wtedy myślała, że to jej się tylko śni… Implozja światła przeszyła jej umysł. Więc już wtedy przyszedł ją zobaczyć i został przy niej tak długo, choć była nieprzytomna! Dlaczego nic jej o tym nie powiedział?

— Nie pamiętam tego — powiedziała cicho. — Musiałam rzeczywiście mieć mocną gorączkę.

— Tak, dziecinko, i taka zabiedzona wtedy byłaś… — westchnęła pani Stefania. — Teraz to już wyglądasz jak okaz zdrowia, ale wtedy blada byłaś jak ściana. A on tak się martwił o ciebie, o wszystko pielęgniarkę wypytał, pamiętam, jak go uspokajała, że to nic groźnego. Aż się dziwiłam, że tak długo tu siedzi po nocy i że go nie wyganiają. I dopiero potem, jak ci ten warkocz zaplótł, to mi pani Justysia powiedziała, że to narzeczony. Zaraz sobie pomyślałam, że to dobrze o nim świadczy, bo tak w zdrowiu i w chorobie… zwłaszcza w chorobie najlepiej widać, czy uczucie jest szczere.

Lodzia ujęła w palce końcówkę swojego warkocza i bawiła się nią w zamyśleniu. Pani Stefania przyglądała jej się z uśmiechem.

— I nie dziwota, bo wyjątkowa z ciebie dziewczyna — dodała, kiwając głową. — A ja się jeszcze nieraz za was pomodlę, bo bardzo cię polubiłam… Pomodlę się w waszej intencji, żebyście zawsze byli szczęśliwi.

— Dziękuję pani — szepnęła mocno zmieszana Lodzia.

Sumienie szarpnęło ją ostrzegawczo, ogarnął ją wstyd. Blef poszedł chyba o krok za daleko, skoro ta życzliwa kobiecina obiecywała się nawet za nich modlić… Może należało wyjaśnić jej to jakoś, przeprosić? Jak jednak mogłaby sprawić przykrość tej miłej starszej pani?… Nagle w jej pamięci rozbłysła scena z ostatniego dnia lutego, gdy ona sama modliła się w kościele, a na marmurowe schodki przed ołtarzem padł niespodziewanie promień słońca, przenikając ukośną, barwną smugą przez witraż… Serce znów mocniej jej zabiło.

— Powiedz mi tylko, dziecinko, jak on ma na imię — ciągnęła pani Stefania. — Twoja mama coś wspominała, ale już nie pamiętam za dobrze… Chyba Karol?

— Nie — uśmiechnęła się blado Lodzia. — Karol to kto inny. On ma na imię Paweł.

Pani Stefania drgnęła.

— Paweł — szepnęła. — A wiesz, Lodziu, że i mój mąż tak miał na imię? Też mu było Paweł. Już od dziesięciu lat nie żyje, biedak… No to teraz już was dobrze zapamiętam oboje. Ciebie nie zapomnę, bo masz takie imię jak moja świętej pamięci siostra, a on mi się z kolei z moim Pawełkiem będzie kojarzył… Ech, jak to życie mija! — westchnęła, kiwając głową w zamyśleniu. — Starzy odchodzą, młodzi przychodzą… Niech ci się szczęści, dziecino.

— Lodziu, te termosy damy na wierzch do walizki, ale trzeba by je w coś owinąć, żeby nie hałasowały — powiedział Tatuś, układając wraz z córką ostatnie rzeczy w przyniesionej przez siebie walizce. — Wezmę do tego te dwa ręczniki, dobrze? Dużo tam tego jeszcze masz, kochanie?

— Jeszcze parę rzeczy z szuflady i to będzie wszystko — odetchnęła z satysfakcją Lodzia.

Było już po szesnastej, Tatuś dopiero teraz dotarł po nią do szpitala, okazało się bowiem, że ze względu na kontrolę w urzędzie nie mógł wcześniej zwolnić się z pracy. Dokumenty wypisowe i recepty miała już gotowe od rana, wysłuchała grzecznie instrukcji lekarza dotyczących kontynuacji leczenia w domu i popakowała wszystko, co mogła, zdumiona ilością rzeczy, które nagromadziły jej się w tak krótkim czasie dzięki troskliwości rodziny. Dopiero teraz, kiedy Tatuś doniósł jej dodatkową walizkę, mogli dokończyć pakowanie równo poskładanych ubrań i naczyń, które nie zmieściły się w jej własnym plecaku i w kilku niewielkich płóciennych torbach, jakie zostawiła jej w szpitalu Mamusia.

Po zapakowaniu wszystkich rzeczy Lodzia pożegnała się serdecznie z panią Stefanią, zajrzała do dyżurki pielęgniarek, żeby powiedzieć do widzenia, po czym z ulgą wsiadła z Tatusiem i swymi licznymi bagażami do windy.

— Zaraz zadzwonię po taksówkę — uśmiechnął się Tatuś, kiedy jechali w dół. — Zobaczysz, jakie kwiatki wyrosły nam w ogródku, tulipanów mamy chyba ze sto! Kolorowo jest teraz, że się zdziwisz… I twoje niezapominajki już się pięknie zielenią, niedługo będą kwitły.

— Już nie mogę się doczekać, żeby to zobaczyć — szepnęła zachwycona Lodzia. — A powiedz mi, tato, wyrosły te nasze nowe, różowe stokrotki w kąciku przy furtce?

— Wyrosły, pięknie wyrosły i kwitną. Wyglądają jak różowy dywan, a do tego między nimi powyrastały te zeszłoroczne, czerwone tulipany. Spodoba ci się, kochanie.

Winda stanęła na parterze, wyładowali się z niej z bagażami i przystanęli, żeby zadzwonić po taksówkę. Tatuś postawił walizkę i płócienną torbę na podłodze, po czym sięgnął do kieszeni po telefon. Lodzia rozglądała się wokół z promiennym uśmiechem.

„Do domu!” — śpiewało jej w duszy. — „Jedziemy do domu!”

Lecz nagle świat zniknął i rozmył się gdzieś w tle, kilkanaście kroków dalej dostrzegła bowiem znajomą sylwetkę, jedyną taką w całej galaktyce — sylwetkę Pabla w długim, wiosennym płaszczu… Rozmawiał z kimś z ożywieniem na środku zatłoczonego holu.

„Pablo!” — pomyślała zdumiona. — „A co on tu dzisiaj robi? I to w mundurze, pewnie prosto z pracy. Z kim on rozmawia? To jakiś lekarz… Ach, to mój ordynator!”

Tatuś znalazł numer taksówki i już miał dzwonić, kiedy zerknąwszy na córkę, opuścił rękę z telefonem zdziwiony jej nietypową miną, która wyrażała naraz zaskoczenie, radość i niemal mistyczne wzruszenie… Natychmiast pobiegł wzrokiem za jej spojrzeniem i dostrzegł, że utkwione było ono w dwóch mężczyznach stojących na środku holu — starszy z nich był ubrany w zielony, lekarski kitel, młodszy miał na sobie długi, rozpięty płaszcz, a pod spodem elegancki garnitur.

Ordynator zerknął przypadkowo w stronę Lodzi i ruchem głowy wskazał ją Pablowi. Ten spojrzał zaskoczony i uśmiech rozjaśnił mu twarz… lecz chwilę potem jego wzrok padł na Tatusia, a wtedy zmieszał się i zrobił gest, jakby zamierzał się wycofać. Lekarz ruszył już jednak w ich stronę, pociągając go ze sobą.

— No i proszę, panie Pawle, nasza dzielna pacjentka jednak jeszcze tu jest! — zawołał, podchodząc szybkim krokiem do Lodzi. — A byłem pewien, że już przed obiadem panią wypuścili… Jak się czujemy, pani Leokadio? Chyba humor dopisuje w dniu wyjścia do domu, co?

— Tak, dziękuję panu — uśmiechnęła się Lodzia, zerkając ukradkiem na Pabla.

Z zaskoczeniem dostrzegła, że ten zawsze pewny siebie, przebojowy bandzior stoi dziwnie zmieszany, niemal zawstydzony… niczym sztubak przyłapany na jakimś gorącym uczynku! Ordynator tymczasem zorientował się, że Lodzia nie jest sama.

— A, dzień dobry panu — powiedział, wyciągając rękę do Tatusia. — Jerzy Borowiecki.

— Marek Blich-Makówka — przedstawił się uprzejmie Tatuś, podając rękę ordynatorowi, a następnie jego elegancko ubranemu towarzyszowi.

— Paweł Lewicki — skłonił się Pablo.

— To mój tata — wyjaśniła z uśmiechem Lodzia, zwracając się do lekarza. — Dopiero teraz po mnie przyjechał i jeszcze się pakowaliśmy, dlatego tak późno wychodzę.

— I widzi pan, panie Pawle? — zaśmiał się ordynator. — Dziewczyna wygląda kwitnąco, jednak dobrze ją tu wykarmiliśmy, nie było się o co bać! No, ale muszę wracać na górę… Dziękuję za wizytówkę i promesę, przekażę koledze z poleceniem. Mam nadzieję, że będzie pan mógł zająć się tym osobiście?

— Postaram się, panie Jurku — uśmiechnął się Pablo. — Mam teraz kilka skomplikowanych spraw, ale stanę na głowie… W razie, gdybym jednak nie dał rady, zajmie się tym ktoś z moich kolegów. Ręczę za nich bardziej niż za samego siebie.

— Świetnie — kiwnął głową ordynator, podając jeszcze raz rękę obu panom i kłaniając się Lodzi. — Kolega będzie dzwonił, proszę się spodziewać jutro albo tuż po świętach. Życzę zdrowia, pani Leokadio. I proszę już tu do nas nie wracać!

Lodzia, która przez cały ten czas patrzyła na nich zdziwiona, kompletując w myślach wszystkie elementy układanki, uśmiechnęła się uroczo do ordynatora.

— Nie mam takiego zamiaru, panie doktorze — zapewniła go. — Dziękuję panu.

„Specjalna pacjentka ordynatora” — pomyślała, zerkając znów na Pabla. — „Znają się jak łyse konie, mówią sobie po imieniu. Wszystko jasne. Ależ to jest gangster! I ani słowem się nie przyznał, intrygant jeden…”

Tatuś przyglądał się w milczeniu córce, której twarz przybrała teraz podejrzanie czuły wyraz, po czym przeniósł badawczy wzrok na Pabla. Tymczasem ordynator skłonił się ostatni raz i odszedł szybkim krokiem w stronę windy. Pablo zerknął z wahaniem na Tatusia, a następnie uśmiechnął się do Lodzi, która pokręciła powoli głową, patrząc na niego z mieszaniną rozbawienia i wyrzutu.

— No i co ty znowu nakombinowałeś, bandziorku? — zapytała, zupełnie nie zważając na to, że Tatuś, który drgnął na jej ostatnie słowo, stoi obok i słucha. — Ten ordynator to oczywiście twój kolejny kumpel?

— Ależ skąd! — odparł beztrosko Pablo, który wprawdzie wydawał się zaskoczony jej swobodnym zachowaniem przy ojcu, jednak odzyskał już niezmąconą pewność siebie. — Tylko dawny klient. Nawet nie wiedziałem, że tu pracuje, spotkaliśmy się przypadkiem.

Lodzia przypomniała sobie jego przypadkowe spotkanie z Bufonem na studniówce. Bufon również potraktował ją w specjalny, wyrozumiały sposób, kiedy nadepnęła mu na nogę…

— Spotkałeś go tutaj mniej więcej dwa tygodnie temu? — upewniła się.