Lodzia Makówkówna - Katarzyna Demańska - ebook

Lodzia Makówkówna ebook

Katarzyna Demańska

4,3

Opis

Lodzia Makówkówna” łączy w sobie cechy powieści humorystycznej i romansu, balansując między wątkami komicznymi, opartymi na humorze słownym i sytuacyjnym, a mocno rozwiniętym motywem miłosnym, pełnym perypetii, zabawnych qui pro quo i dramatycznych zwrotów akcji. Książka jest skierowana do młodych czytelniczek w wieku nastoletnim, jednak przeczytać może ją każdy, kto lubi historie, przy których można zarówno pośmiać się, jak i wzruszyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 781

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Katarzyna Demańska

Lodzia Makówkówna

Tom I

Projektant okładkiMaria W.

© Katarzyna Demańska, 2019

© Maria W., projekt okładki, 2019

„Lodzia Makówkówna” łączy w sobie cechy powieści humorystycznej i romansu, balansując między wątkami komicznymi, opartymi na humorze słownym i sytuacyjnym, a mocno rozwiniętym motywem miłosnym, pełnym perypetii, zabawnych qui pro quo i dramatycznych zwrotów akcji. Książka jest skierowana do młodych czytelniczek w wieku nastoletnim, jednak przeczytać może ją każdy, kto lubi historie, przy których można zarówno pośmiać się, jak i wzruszyć.

ISBN 978-83-8189-374-9

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Powieść tę dedykuję mojej córce Marii

— jej pierwszej Czytelniczce

.

Prolog

— Dziecko, ja ci nie będę dziesięć razy powtarzać, że mnie nie obchodzi, jaki jest dzisiejszy świat — Mamusia nie miała zamiaru dać się przekonać i nie wydawało się, by dalsze tłumaczenia w ogóle miały sens. — Masz już prawie dziewiętnaście lat, do dwudziestki niedaleko, a w tym wieku w naszej rodzinie nie wypada być starą panną i koniec.

— Jaką starą panną, mamo, zlituj się… — westchnęła z rezygnacją Lodzia. — Przecież ja dopiero kończę liceum, nikt o zdrowych zmysłach nie myśli w tym wieku o małżeństwie. To nie jest średniowiecze. Wszyscy moi koledzy idą w przyszłym roku na studia!

— Lodziu, nie pyskuj! — zirytowała się Mamusia. — O studiach porozmawiamy, jak zdasz maturę, ale to i tak rzecz drugorzędna. Dziewczyna ma się przede wszystkim nauczyć porządnie prowadzić dom, a nie tylko studiować bzdury i najlepsze lata marnować na tak zwaną karierę zawodową… To zadanie dla mężczyzn, których zresztą od początku trzeba przyzwyczajać do odpowiedzialności. Im wcześniej, tym lepiej. To jakaś choroba dzisiejszej cywilizacji, żeby zakładanie rodziny odwlekać do trzydziestki!

— Ja wyszłam za mąż w wieku siedemnastu lat i nie uważam, żeby to było za wcześnie — ogłosiła kategorycznie Babcia. — A twoja Prababcia urodziła swoją najstarszą córkę, zanim skończyła osiemnaście. I przynajmniej coś z tego było. A teraz co? Zgorszenie z tą młodzieżą… Poza tym tradycja, Lodziu… tradycja!

Lodzia wywróciła z poirytowaniem oczami, ale na widok groźnej miny Babci wyprostowała się na krześle i przybrała na powrót standardową, pokorną minę.

— Lodzieńko kochana, przecież i tak zostaniesz z nami w domu — tłumaczyła łagodnie Ciotka Lucy. — Nigdzie cię stąd nie puścimy, a tego chłopca przyjmiemy jak swojego.

— Ciociu, błagam — jęknęła Lodzia. — Jakiego znowu chłopca?

— Twojego przyszłego męża — wyjaśniła jej stanowczo Babcia. — Tak było od pokoleń, dziecko, nie ma o czym dyskutować. Na początek zamieszkacie sobie u nas razem na górze, a jak będziecie trochę starsi, to będziecie się oczywiście mogli wyprowadzić. Wszystko w swoim czasie.

— Ale, babciu, skąd ja wam wezmę tego… chłopca? — pokręciła głową Lodzia, upatrując w tym argumencie swej głównej deski ratunku. — Mnie się jeszcze żaden nigdy nie spodobał. I zupełnie mnie to nie interesuje! Kiedyś może tak, ale nie teraz. Pomijając już to, że w moim wieku żaden chłopak nie myśli o takich rzeczach. To nie te czasy, uwierzcie!

— O to ty się nie martw, Lodziu — uśmiechnęła się uspokajająco Mamusia. — W sobotę wszystko się zmieni.

— Zaczniesz nowe życie — zapewniła ją czule Ciotka.

— To znaczy? — zapytała zmrożona niepokojem dziewczyna.

— Zobaczysz, Lodzieńko, zobaczysz — pokiwała tajemniczo głową Babcia. — Tradycja tradycją, ale przecież jak mogłybyśmy nie pomyśleć i o twoim osobistym szczęściu?

— Niczym się nie przejmuj, dziecino — dodała Ciotka. — Już my się wszystkim zajmiemy.

„Jeszcze tego mi tylko brakowało!” — pomyślała ze zgrozą Lodzia. — „Ja kiedyś naprawdę zwariuję w tym domu!”

W domu Lodzi Duch Czasu nie miał za wiele do gadania. Wielopokoleniowy matriarchat, reprezentowany współcześnie przez Wielką Triadę, czyli Babcię, Mamusię i Ciotkę Lucy, zazdrośnie chronił odwiecznych praw i obyczajów szlachetnego rodu Makówków, nie pozwalając na odstępstwa od uświęconych tradycją dogmatów. Jednym z nich było — na nieszczęście dla udręczonej Lodzi — obowiązkowe zamążpójście Makówkówien przed ukończeniem lat dwudziestu, w przeciwnym razie delikwentce groziło zyskanie niechlubnego miana starej panny, do tego zaś szanująca się matka dopuścić nie mogła, gdyż hańba mogła spłynąć również na nią, a także na przodków do czternastego pokolenia wstecz.

Tak się składało, że w rodzinie Makówków mężczyźni nie mieli prawa głosu i chyba właśnie to było główną przyczyną kłopotów biednej Lodzi — w tym domu od pokoleń po prostu brakowało jaj. Cojones[1] i testosteron były towarem niedostępnym i nieprzewidzianym w programie, a jeśli już, to co najwyżej w dawkach homeopatycznych. Obdarzone energicznym charakterem Makówkówny dziwnym jakimś trafem — a może raczej metodycznie — na mężów wybierały sobie samych potulnych mężczyzn pozbawionych własnego zdania, którzy nie tylko szli z miejsca grzecznie pod pantofel jak woły na rzeź, ale wręcz bardzo to sobie chwalili. Tradycją było również to, że wprowadzani do rodziny mężczyźni do swojego nazwiska dodawali wdzięczne nazwisko żony, a ich dzieci nosiły to ostatnie wręcz obowiązkowo.

Z uwagi na panujący w rodzie model matriarchalny kojarzeniem owych małżeństw zawiadowały dziarskie bojówki matek i babć, starannie dobierając odpowiednich kandydatów. Ponieważ panny Makówkówny od pokoleń były niebrzydkie, a sądząc po zdjęciach pieczołowicie przechowywanych w rodzinnych albumach, niektóre z nich wyróżniały się wyjątkową urodą, wybrankowie los swój traktowali jako zaszczyt i zazwyczaj szczęśliwie przeżywali swoje życie u ich boku, nie musząc się martwić o nic oprócz zarabiania pieniędzy, które natychmiast potulnie deponowali na ręce swoich żon.

Kolejnym dziwnym trafem, zrządzeniem losu, a może w wyniku jakiejś nieodgadnionej dominacji genów w rodzinie Makówków rodziły się praktycznie same dziewczynki. Na przestrzeni kilku ostatnich pokoleń ród doczekał się tylko dwóch potomków męskich, co zapewne dzielne panie domu uznawały za swoiste wypadki przy pracy. Jednym z nich był cioteczny kuzyn Prababci, który zmarł już dawno temu w stanie starokawalerskim i o którym Lodzia niewiele wiedziała, drugim zaś jej własny wuj Edward, starszy brat Mamusi, którego przewrotny los jako jedynego mężczyznę w rodzie postanowił wyposażyć w prawdziwe cojones, co naturalnie nie mogło skończyć się dobrze.

Historia wuja Edwarda była przed Lodzią starannie ukrywana jako mroczny punkt na świetlistym sztandarze rodu. O jego istnieniu dziewczyna dowiedziała się z tajnej rozmowy Babci i Mamusi, niechcący podsłuchanej pod koniec podstawówki. Z tych skąpych półsłówek wynikało, iż po którejś z rodzinnych awantur, jakie regularnie urządzała mu o byle co Babcia przy kompletnej bierności Dziadka, nieposłuszny Edzio, doprowadzony do stanu furii, zbuntował się definitywnie, trzasnął drzwiami rodzinnego domu i poszedł w świat, by „móc wreszcie normalnie pożyć”, jak podobno powiedział na odchodne.

Oczywistym jest, że taki afront nie mógł zostać łatwo wybaczony. Co prawda po latach, kiedy emocje już opadły, marnotrawny syn dostał kilka szans na pokorny powrót na łono rodziny, ale ponieważ uparcie odmawiał skorzystania z tej łaski, został definitywnie wyklęty ze świętego rodu, zaś fotografie z jego podobizną zniknęły z rodzinnych albumów jeszcze przed przyjściem na świat Lodzi. Z urywków innej rozmowy, która wpadła jej w ucho już później, w początkach liceum, dziewczyna wywnioskowała, że wyklęty Edzio poradził sobie w życiu całkiem nieźle, założył firmę, która po kilku latach zaczęła przyzwoicie prosperować, a nawet ożenił się i miał dwoje dzieci, ściślej dwóch synów, co naturalnie tym bardziej świadczyło o jego wyrodnej naturze.

Przez jakiś czas Lodzia próbowała nawet odnaleźć więcej danych na temat wuja Edwarda, który — nie wiedzieć czemu — swoją butną postawą wzbudzał w niej same ciepłe uczucia. Jednak ponieważ wuj tuż po akcie rodowej apostazji zmienił nazwisko, a wypytywanie o niego Wielkiej Triady nie wchodziło w grę, nie miała żadnego punktu zaczepienia i musiała zadowolić się wiedzą, że gdzieś tam w świecie, być może całkiem niedaleko, miała dwóch kuzynów w zapewne dość zbliżonym do niej wieku.

Pomijając ten jedyny poważniejszy przypadek niefortunnej kombinacji genów, pozostali mężczyźni zaszczyceni przynależnością do rodu Makówków zachowywali się przyzwoicie, jak mawiała Babcia, i tak już pewnie na zawsze dręczona wyrzutami sumienia za wydanie na świat odszczepieńca. Jej honor ratowała młodsza córka Zosia, czyli Mamusia Lodzi, wzorowa Makówka z energicznym charakterem i tupetem godnym swoich przodkiń, honorowo kontynuująca rodzinne zwyczaje i wydana za mąż według reguł i zaleceń tradycji.

Z całym szacunkiem dla Tatusia, dobrego człowieka, który muchy by nie skrzywdził, nie posiadał on ani jednej trzeciej takiego charakteru jak wuj Edward, choć ogólnie był mężczyzną o przyjemnym i budzącym zaufanie wyglądzie. Zarabiał całkiem nieźle w tej samej od dwudziestu pięciu lat pracy w lubelskim Urzędzie Miasta, gdzie był cenionym za swoje doświadczenie i sumienność księgowym, a ponieważ z natury był łagodny i ugodowy, nie narzekał na swe spokojne życie pod pantoflem Mamusi. W przypadku tej ostatniej mocne, rodowe cechy charakteru, które Edziowi nie mogły ujść na sucho, były jak najbardziej pożądane, miała po prostu szczęście urodzić się tak, jak należało — czyli dziewczynką.

Lodzia również miała to szczęście. Była jedynym i dość późnym dzieckiem swych rodziców, bowiem Mamusia, mimo że za mąż wyszła bardzo młodo, miała jakieś zdrowotne komplikacje, które wymagały operacji i powstrzymania się z planowaniem rodziny na kilka ładnych lat. Lodzia urodziła się zatem jako długo wyczekiwane, ukochane dziecko i jednoosobowo reprezentowała najmłodsze pokolenie, gdyż Ciotka Lucy, czyli siostrzenica Babci i kuzynka Mamusi, pochowała lata temu swego chorowitego męża, nie doczekawszy się potomstwa. O dwóch tajemniczych synach wuja Edwarda nikt poza Lodzią chyba nawet nie myślał — oni, jak ich ojciec, nie należeli już do rodziny. Jasne więc było, że wszystkie nadzieje rodu były pokładane w Lodzi jako jedynej namaszczonej kontynuatorce rodzinnych tradycji i kamieniu węgielnym dla przyszłych generacji.

Był z nią jednak poważny problem — za dużo w genach odziedziczyła po Tatusiu. O ile bowiem fizycznie dość wiernie wpisywała się w rodzinny kanon urody, o tyle z jej charakterem od początku było nie najlepiej. Jako dziecko była nieśmiała i lękliwa, co nieraz doprowadzało Mamusię do szewskiej pasji, nie były to bowiem cechy dobrze widziane u przyszłej pani domu, której głównym zadaniem miało być rządzenie twardą ręką i bezwzględne trzymanie męża pod pantoflem.

W późnej podstawówce poddano zatem Lodzię metodycznemu praniu mózgu, mającemu wszczepić jej w charakter odpowiedni tupet, asertywność i stanowczość, wyrobić w niej wysoką odporność na stres oraz nauczyć odwagi cywilnej. Podjęte w tych celach intensywne wysiłki Wielkiej Triady najpierw omal nie doprowadziły jej na skraj nerwicy, następnie wywołały (przyjętą z pewnym nawet zadowoleniem) fazę buntu, kiedy to musiała swoim zachowaniem przypominać wyrodnego wuja Edwarda, wreszcie zupełnie przestały przynosić efekty, gdyż dziewczyna uodporniła się na wszelkie rodzinne fanaberie, zachowując wobec nich zdrowy dystans.

Pozornie cel został osiągnięty, Lodzia nabrała więcej siły woli i stanowczości, jednak w głębi duszy pozostała tym samym łagodnym i delikatnym stworzeniem, jakim się urodziła. Jej nietypowe dla rodu Makówków krytyczne spojrzenie na świat oraz wrodzone poczucie humoru pozwalały jej balansować bezpiecznie na cienkiej granicy między posłuszeństwem rodzinie (która w gruncie rzeczy bardzo ją kochała z wzajemnością), a realizacją własnych planów i pragnień, które znacząco odbiegały od wizji, jaką na temat jej życia i przyszłości miała Wielka Triada.

Najsłodszym marzeniem dziecięcych lat Lodzi było bycie przeciętną. Chciała po prostu być jak inne dziewczynki, móc robić to co one, wyglądać tak jak one, nie wyróżniać się. Bo Lodzia zawsze się wyróżniała… tylko nigdy nie tak, jak mogłaby sobie tego życzyć. Zacznijmy od imienia — Leokadia. Lodzia! Odkąd pamiętała, jej imię, zwłaszcza w zdrobnieniu, za którym sama nigdy nie przepadała, budziło zdziwienie, a ksywka „Lodziara”, jaką rówieśnicy ochrzcili ją w podstawówce i która przylgnęła do niej na ładnych kilka lat, dla nieśmiałego i wrażliwego dziecka była źródłem głębokiego cierpienia. Dopiero w wieku nastoletnim przestała się przejmować uwagami na ten temat i zaakceptowała swoje staroświeckie imię, tym bardziej, że w liceum uznano je za bardzo oryginalne, a niektóre dziewczyny wręcz jej go zazdrościły.

Drugim rysem, który zawsze wyróżniał ją w szkole, był jej wygląd. Obowiązkowy długi warkocz, niemodne sukienki i pantofelki o fasonie z epoki króla Ćwieczka sprawiały, że od pierwszych lat podstawówki Lodzia wyraźnie odstawała od grupy rówieśników, co siłą rzeczy wywoływało mniej lub bardziej złośliwe komentarze koleżanek i kolegów. Ci, choć z biegiem czasu przyzwyczaili się do jej oryginalnej aparycji, niewątpliwie aż do ostatniej klasy nie przestali uważać jej za rodzaj egzemplarza z innej planety. Do szkoły nie wolno jej było nosić innej fryzury niż warkocz, żadnych upięć, koków, a już pod żadnym pozorem rozpuszczonych włosów, które z racji swojej ponadprzeciętnej długości mogłyby, zdaniem Mamusi i Babci, niebezpiecznie się poplątać i ulec unicestwieniu, gdyby nie chronił ich ów bezpieczny splot. Spodnie, zwłaszcza „te ordynarne dżinsy”, odpadały całkowicie, gdyż „dziewczyna ma się ubierać po dziewczęcemu, a nie robić za chłopaka”, dopuszczalne były tylko dresy i szorty na lekcje WF-u, ale i to niechętne ustępstwo majestatu Wielkiej Triady względem systemu edukacji niezbyt ratowało Lodzię, zważywszy, że owe dresy i szorty wiernie imitowały krojem reformy Ciotki Lucy.

Jak można się domyślić, do liceum Lodzia poszła z duszą na ramieniu. Na swoje szczęście trafiła jednak do klasy, która była zbieraniną młodych, buntowniczych charakterów o otwartym spojrzeniu na świat, więc jej pensjonarski warkocz i nietypowy sposób ubierania się nikogo ani nie zaszokował, ani do niej nie zraził. Skoro Amelia mogła wyglądać jak hipiska i trzy razy w miesiącu farbować włosy na intensywne kolory, a Rafał występować na co dzień w kompleksowym stroju fana muzyki heavy metal, nieco trącący staroświeckością wygląd Lodzi (doskonale wszak pasujący do jej oryginalnego imienia) został uznany za innego rodzaju odsłonę młodzieńczego buntu i nader ciekawy sposób kreowania własnego stylu. Lodzia nie miała zamiaru wyprowadzać nikogo z błędu, choć w głębi duszy nadal pragnęła być zwykłą, szarą nastolatką w dżinsach, adidasach i prostym, kolorowym t-shircie.

W połowie pierwszej klasy, uznawszy w swej naiwności, że marzenia są po to, by je spełniać, po wielu wyrzeczeniach uzbierała z kieszonkowego na dżinsy, które kupiła sobie w tajemnicy przed Mamusią i postanowiła nosić tylko w szkole. Dżinsy były piękne w swojej zwyczajności, do tego bardzo wygodne i leżały na niej świetnie. Najpierw nosiła je w plecaku i codziennie przebierała się w nie w toalecie przed lekcjami, by przed samym wyjściem do domu zamienić je z powrotem na długą spódnicę, jednak system ten szybko zaczął ją męczyć. Torba, w której nosiła książki (oczywiście musiała to być torba-listonoszka, a nie zwykły plecak, który Mamusia uznawała za niestosowny), i tak ledwo mieściła rzeczy potrzebne do szkoły, dżinsy wypychały ją dodatkowo do granic wytrzymałości, a noszenie przez cały szkolny dzień zwiniętej spódnicy kończyło się tym, że po lekcjach wyglądała ona jak wyjęta psu z gardła. Lodzia postanowiła zatem zmienić strategię i w dżinsy ubierać się już w domu, podwijając ich nogawki pod kolana tak, by nie wystawały spod narzuconej na wierzch spódnicy, którą na czas lekcji zostawiała na wieszaku w szkolnej szatni.

Niestety, pewnego zimowego dnia, wychodząc z domu do szkoły, poślizgnęła się niefortunnie w drodze do furtki na alejce, której Tatuś nie zdążył jeszcze wysypać piaskiem, i wyrżnęła spektakularnego szczupaka z nogami w górze, odsłaniając zakazany widok podwiniętych pod kolana dżinsów, które zdradziecko wychynęły spod spódnicy. Ponieważ czujne spojrzenie Ciotki Lucy i Babci jak zawsze odprowadzało ją przez okno kuchni, zbrodnia natychmiast się wydała, a awantura, która wynikła z tego powodu, pozostała w pamięci Lodzi jako jedna z tych najbardziej niezapomnianych.

Okazało się jednak, że — zgodnie ze znanym przysłowiem — nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W obronie ukochanych dżinsów Lodzia uruchomiła wszelkie pokłady odwagi, jakie posiadała, oraz te zasoby asertywności, które od lat próbowała w niej skumulować Wielka Triada. Pyskówka, jaką przy tej okazji odstawiła, wywołała zatem tak piorunujące wrażenie (pomieszane z rodzajem satysfakcji), że łaskawie pozwolono jej chodzić do szkoły w dżinsach i t-shirtach, a nawet zamienić torbę-listonoszkę na zwykły plecak. Co prawda w kwestii fryzury nie było mowy o ustępstwach, Mamusia nie chciała słyszeć ani słowa o podcięciu choćby o milimetr blond włosów Lodzi, które były już wówczas długie do połowy ud i w istocie bardzo piękne, jednak wywalczona krwią i blizną wolność w kwestii ubioru na tyle wystarczała młodej buntowniczce, że porażkę na polu uczesania łyknęła bez problemu. Ponieważ tak długie włosy rzeczywiście najwygodniej było jej nosić w warkoczu, zaplatała go pokornie i bez protestów, czasami tylko zwijając go dla fantazji w niski kok na karku.

Sprawiało to, że od drugiej klasy liceum Lodzia wyglądała w szkole jak całkiem przeciętna nastolatka, a staroświeckie długie spódnice oraz eleganckie suknie z falbanami wisiały w jej szafie już tylko na potrzeby rodzinnych spotkań i uroczystości. Mimo to ów długi warkocz i eteryczna, jeszcze niemal dziecięca uroda nadal wyróżniały ją spośród rówieśników i przydawały jej subtelnego wdzięku w stylu retro, z którego sama nawet nie zdawała sobie sprawy. Rodzina z dumą patrzyła na postępujący rozkwit jej urody, na którą oprócz ponadnaturalnie długiego i bujnego blond warkocza składały się ujmująco delikatne rysy twarzy, bez charakterystycznego dla Makówkówien zaciętego wyrazu ust (niewątpliwie zneutralizowanego przez wpływ genów łagodnego jak baranek Tatusia), a także intensywnie niebieskie oczy, których błękitne tęczówki okolone były nieco ciemniejszą obwódką nadającą im niezwykłej wyrazistości.

Jako że pod koniec trzeciej klasy, w kwietniu, Lodzia skończyła osiemnaście lat i klasę maturalną rozpoczęła we wrześniu już jako osoba pełnoletnia, dyscyplina, w jakiej trzymała ją od dzieciństwa Wielka Triada, znacząco się rozluźniła i dziewczynie, przyjętej oficjalnie do grona dorosłych, pozostawiono więcej swobody, zwłaszcza jeśli chodzi o wyjścia z domu i spotkania z przyjaciółmi. Co prawda nadal z przyzwyczajenia wypytywano ją skrupulatnie o wszystko, jednak nie musiała już walczyć o każde wyjście do koleżanek i wracać obowiązkowo przed zmrokiem. Zważywszy jednak, że rzadko spotykała się z kimś innym niż ze swoją najlepszą przyjaciółką, nie nadużywała tych nowych przywilejów i na dobrą sprawę niewiele w jej życiu się zmieniło, pomijając rosnące lawinowo zagęszczenie obowiązków związanych z maturą i aktywnościami narzuconymi jej przez Wielką Triadę.

— Tak, pani Emilio — do uszu Lodzi, która po kolacji wracała po schodach do swojego pokoju na pierwszym piętrze, dobiegł głos rozmawiającej przez telefon Mamusi. — Oficjalny początek o osiemnastej, ale zapraszam pół godziny wcześniej, omówimy sobie jeszcze szczegóły… Słucham?… A tak, skoro pani taka miła… czerwone wino do toastu jak najbardziej… Taka okazja! Planujemy podać ciasto, mam nadzieję, że syn lubi sernik i makowiec?… Tak, naturalnie, my też zadbamy o odpowiedni strój. Pierwsze wrażenie jest przecież najważniejsze, w końcu nie bez przyczyny mówi się o miłości od pierwszego wejrzenia… to może przesądzić o wszystkim… Oczywiście, pani Emilio… i ja mam taką nadzieję.

Lodzia pokręciła z rezygnacją głową i wzruszywszy lekko ramionami, udała się do swojego pokoju z zamiarem pouczenia się do klasówki z geografii.

[1] * cojones (hiszp.) — jaja, przen. odwaga.

Rozdział pierwszy

Julka, najlepsza przyjaciółka Lodzi, z którą chodziły do jednej klasy w liceum, mieszkała w jej dzielnicy domków jednorodzinnych, zaledwie kilka przecznic dalej, w związku z czym ze szkoły wracały razem tym samym autobusem. Z wyglądu Julka była całkowitym przeciwieństwem Lodzi, mianowicie ognistą brunetką o czarnych oczach i mocno śniadej cerze. Dodatkowym jej atutem był cięty język, który Lodzia bardzo doceniała, gdyż — rozmiłowana w literaturze i najsubtelniejszych meandrach języka ojczystego — od małego uwielbiała elokwentnych i inteligentnych rozmówców.

Niestety, wielką słabością Julki była skłonność do zakochiwania się w chłopakach, z których jak dotąd żaden jeszcze nie odwzajemnił jej uczuć. Po okresie wzdychania do Piotrka z sąsiedniej klasy, a następnie do starszego o dwa lata Damiana, który po maturze zniknął ze szkoły i musiał zostać siłą rzeczy spisany na straty, przyszedł czas na trwający wciąż epizod płomiennej miłości do Mateusza, kolegi z klasy, żywionej już od ponad pół roku i niestety jak dotąd standardowo nieodwzajemnionej. Rozmowy na jego temat zajmowały dziewczynom większość czasu spędzanego razem, gdyż Lodzia, jak dotąd wolna od sercowych rozterek, mogła całą swą uwagę poświęcać namiętności Julki.

Jednak tego dnia to problemy Lodzi, a nie jej przyjaciółki, zajęły pierwsze miejsce w rozmowie rozpoczętej na przystanku w drodze powrotnej ze szkoły.

— No coś ty! — wykrzyknęła Julka. — Przecież to jest jakieś średniowiecze!

— Gorzej — mruknęła Lodzia, przetrząsając gorączkowo kieszenie i plecak w poszukiwaniu rękawiczek. — W średniowieczu wszyscy tak robili, więc to przynajmniej wyglądało normalnie.

— Ale zgłupiały chyba, z kim one chcą cię wyswatać?

Lodzia machnęła ręką z rezygnacją.

— Żebym to ja wiedziała… W sobotę po Wszystkich Świętych mają mi przedstawić jakiegoś kandydata, organizują nam podwieczorek zapoznawczy.

Julka prychnęła śmiechem.

— Ej, no słuchaj, a może akurat? — podchwyciła wesoło. — Nikt ci jeszcze nigdy nie wpadł w oko, więc może ten ci paradoksalnie przypasuje?

— Jasne — uśmiechnęła się Lodzia. — Już ja znam ich gust, nie bój się. One specjalnie szukają egzemplarza, który będzie się dobrze nadawał pod pantofel. Myślisz, że próg tego domu może przestąpić normalny facet? Zapomnij.

— No, ale czekaj, nie przesądzaj, najpierw go dobrze obejrzyj — poradziła jej Julka. — Wiesz, że różne rzeczy się zdarzają, piorun może cię trzasnąć znienacka tam, gdzie się go najmniej spodziewasz. Może akurat coś przeoczyły i chłopak jest normalny?

Lodzia rzuciła jej pobłażliwe spojrzenie świadczące o tym, że nie podziela bynajmniej tego optymizmu, po czym wzruszyła ramionami i zajęła się zakładaniem odnalezionych wreszcie rękawiczek.

— No dobra — ciągnęła zachowawczo Julka. — A co o nim wiesz? Ile ma lat?

— Nie mam pojęcia. Ciocia wspomniała tylko, że jest studentem.

— Czyli jest starszy od nas.

— To na pewno — zgodziła się. — Ale nie wiem, co studiuje i na którym roku… ani nic poza tym. Nawet nie wiem, jak ma na imię.

— Tajemniczy rycerz — uśmiechnęła się znacząco Julka.

Lodzia spojrzała na nią jak na wariatkę i popukała się palcem w czoło.

— Pewnie taki z niego rycerz jak ze mnie matematyk. Już mama z babcią potrafią zadbać o odpowiedni profil charakterologiczny… Ale trudno, tak czy siak muszę wziąć udział w tej farsie, bo mi spokoju nie dadzą. Najgorsze, że przez to całą sobotę będę mieć skopaną — westchnęła z żalem.

— Czyli co, rozumiem, że od razu was zaręczą? — zażartowała Julka.

— Aha — uśmiechnęła się Lodzia. — A za tydzień ślub. No coś ty, Jula, ja właśnie mam nadzieję, że nie będą forsować, tylko dadzą mi trochę czasu na tak zwany rozwój uczucia. Liczę na chociaż rok świętego spokoju, dopiero potem się zacznie, jak już będą się zbliżać moje dwudzieste urodziny. Akurat skończę kursy gospodarcze, znaczy nie, przepraszam… mój kompleksowy kurs przygotowawczy do małżeństwa. Na razie mam pretekst, że jeszcze nie jestem gotowa, chociaż osiemnaście lat skończone, więc odpowiedni wiek już osiągnęłam — zaśmiała się, odrzucając na plecy swój długi warkocz.

— Ale jazda! — szepnęła z rozbawieniem Julka.

— Myślałam, że odczepią się, jak nie będzie na horyzoncie żadnego kandydata — ciągnęła wesoło Lodzia. — I zadbałam o to, żeby go nie było. Ale teraz widzę, że wcale im nie przeszkadza moja bierność w szukaniu męża i biorą sprawy w swoje ręce.

— Ty, ale z tego przecież mogą być niezłe jaja! — zawołała Julka. — Jak to się rozkręci, to będzie można boki zrywać… O żesz! — dodała, bo właśnie mocny podmuch wiatru zerwał jej z szyi zbyt luźno zawiązaną apaszkę, która pofrunęła jak kolorowy motyl i zawirowała na ziemi pod nogami stojącego na przystanku tłumu.

Jedna z osób stojących na przystanku rzuciła się natychmiast na ratunek apaszce — był to znany im ze szkoły Szymon z sąsiedniej klasy maturalnej, którego od lat często tu spotykały, gdyż jeździł do domu w tym samym kierunku, choć innym autobusem. Chłopak skoczył ofiarnym susem, podniósł apaszkę i przyniósł ją Julce.

— Cześć, dziewczyny. Widzisz, Jula, znowu coś zgubiłaś… Ja ostatnio tylko chodzę za tobą i zbieram różne fanty.

— Cześć — uśmiechnęła się Julka, biorąc chustkę z jego ręki i natychmiast wiążąc ją sobie na szyi. — Dzięki. Rzeczywiście, ostatnio coś mi wszystko z rąk leci…

Zaśmiali się wszyscy troje na wspomnienie sytuacji sprzed kilku dni, kiedy to na długiej przerwie Julka, smarując sobie ręce kremem, upuściła go tak niefortunnie, że okrągłe opakowanie poleciało po szkolnym parkiecie aż pod schody, stoczyło się na nie i odbijając się od kolejnych stopni, spadło wprost pod nogi wchodzącego na górę z kolegami Szymona.

— No nic, lecimy, podjeżdża nasz autobus! — rzuciła Julka. — Dzięki, Szymek, jakby co, to liczę na ciebie i następnym razem! — zaśmiała się, puszczając do niego porozumiewawcze oko.

Wskakująca za nią do autobusu Lodzia pochwyciła biegnący za przyjaciółką dziwny wzrok chłopaka, jednak już w następnej chwili zapomniała o tym, usiłując znaleźć sobie miejsce w straszliwym ścisku, jaki panował wewnątrz pojazdu. Była godzina szczytu i autobus był tak przeładowany, że przez całą drogę nawet nie mogły porozmawiać. Dopiero kiedy wysiadły na przystanku przy swoim osiedlu, mogły wrócić do przerwanego wątku.

— No dobra, Lodźka, ale jak one sobie wyobrażają, że cię do tego zmuszą? — zapytała wesoło Julka. — Zaręczą cię z nim na siłę, a potem końmi zaciągną do ołtarza?

— Nie wiem, jak one to widzą, ich sprawa — wzruszyła ramionami Lodzia, zakładając z powrotem zdjęte w autobusie rękawiczki. — Ależ zimno się zrobiło, nie? Dobrze, że wzięłam rano te rękawiczki… Ja o takich rzeczach jak małżeństwo nie mam zamiaru myśleć co najmniej do skończenia studiów i będę im to musiała w końcu uświadomić. Będzie oczywiście awantura, gorzej niż o te moje dżinsy w pierwszej klasie, ale cóż, trudno… Na razie wolę mieć spokój, więc się nie rzucam, pomartwię się tym, jak już naprawdę postawią mnie pod ścianą. To są w sumie niegroźne wygłupy, i tak mnie do niczego nie zmuszą. Głowę tylko zawracają, jak zwykle.

— Ale muszą mieć przecież jakiś plan zastępczy na wypadek, gdybyś nie chciała się podporządkować — zauważyła rozbawiona Julka.

— E, nie sądzę. One myślą, że od razu się w nim zakocham, wiesz, tak sama z siebie.

— Kto wie? — uśmiechnęła się Julka.

— Oj, Jula, przestań — machnęła ręką Lodzia. — Przecież wiesz, że mnie to w ogóle nie bierze. Chyba mam jeszcze blokadę. Oczywiście im to zupełnie nie przeszkadza, są z góry przekonane, że ich kandydat na pantoflarza z miejsca powali mnie na łopatki. A ja tylko tracę czas… Już mam wystarczająco dużo tych ich kursów, do tego matura, a one mi jeszcze będą organizować podwieczorki zapoznawcze. Kręćka można dostać!

— No, ale co chcesz, taki pantoflarz to niegłupia sprawa, może mieć swoje dobre strony — zażartowała Julka, trącając ją lekko łokciem. — Taki byłby grzeczny, fajniutki, mogłabyś nim sterować, robiłby, co byś mu kazała…

— Jasne! — parsknęła śmiechem Lodzia. — O niczym innym nie marzę jak o sterowaniu jakimś patałachem! Zresztą to by wcale tak nie wyglądało, Jula. On robiłby nie to, co ja bym mu mówiła, tylko to, co one by mu kazały. Pomyśl, kto zarządza kasą? Przecież to jakiś student, sam jeszcze nie zarabia, a kto płaci, ten rządzi, nie? Moja mama, jego mama… brr, teściowa! Nawet nie chcę o tym myśleć. Już wolę, żeby mi moja własna ględziła za uszami o tym staropanieństwie. To zdecydowanie mniejsze zło.

Nowy pomysł Wielkiej Triady już nawet nie tyle ją denerwował, co napełniał ją rezygnacją. Od ponad roku zapobiegliwe kobiety przygotowywały jedyną córę rodu Makówków do przyszłego zamążpójścia, wysławszy ją na cztery praktyczne kursy: dziergania na drutach i szydełkowania, przygotowywania przetworów domowych, udzielania pierwszej pomocy oraz oszczędnego gospodarowania rodzinnym budżetem. Kursy te były prowadzone (każdy raz w tygodniu) przez zaprzyjaźnione sąsiadki i zorganizowane indywidualnie dla Lodzi na prośbę Mamusi. Dziewczyna uczestniczyła w nich bez protestów, uznawszy, że po pierwsze nie ma sensu marnować energii na wykłócanie się o bzdury i lepiej zachować ją na poważniejsze okazje, a po drugie, obiektywnie rzecz ujmując, każda z tych umiejętności rzeczywiście była bardzo praktyczna i kiedyś mogła jej się przydać.

Tak było na przykład z kursem pierwszej pomocy prowadzonym przez panią Bednarkową, emerytowaną pielęgniarkę z Czeremchowej dwanaście. W początkowym mniemaniu Lodzi ćwiczenie sztucznego oddychania i opatrywania ran na szmacianych lalkach wnuczki sąsiadki wyglądało absurdalnie, ale kiedy któregoś dnia Tatuś, z którym akurat była sama w domu, skaleczył się dość poważnie przy przycinaniu żywopłotu, a ona szybko i sprawnie zatamowała krew i opatrzyła mu ranę, korzystając z przećwiczonych na kursie schematów, doceniła szczerze tę umiejętność i przestała się buntować nawet w duchu.

Na rozkaz Babci, która uznała, iż panna na wydaniu powinna — jak za dawnych, dobrych czasów — wykazywać się wszechstronnym obyciem światowej damy, edukacja została uzupełniona o kurs tańca towarzyskiego. Ponieważ sąsiadki na szczęście akurat na tym się nie znały, Lodzia została skierowana do mieszczącej się w sąsiedniej dzielnicy profesjonalnej szkoły tańca, w której (również raz w tygodniu) pod okiem zawodowego instruktora opanowywała tajniki walca, tanga, rumby, cha-cha i fokstrota. Tu trzeba zaznaczyć, że choć z początku była załamana niedorzecznością tego pomysłu, z czasem coraz bardziej zaczęła się w to wciągać, a w ostatnich miesiącach brała udział w lekcjach już z przyjemnością, która rosła wraz z jej umiejętnościami tanecznymi.

Faktem było niemniej, że uczestnictwo w kursach poważnie obciążało jej plan dnia, i tak już wypełniony po brzegi szkołą, więc choć starała się do całej sprawy podchodzić z humorem, myśl o kolejnych aktywnościach i atrakcjach, jakie miała zamiar zapewnić jej Wielka Triada, wywoływała na dnie jej duszy naturalny odruch buntu.

— Nie wiem, dlaczego ja zawsze muszę być taka nienormalna, Jula — westchnęła, kopiąc czubkiem buta jakąś starą, rozpłaszczoną na chodniku łupinkę od kasztana. — One mnie kiedyś nerwowo wykończą. Nie ma opcji, żeby raz na dwa miesiące nie wymyśliły czegoś genialnego, a ja muszę tylko dyplomatycznie odpierać ataki i minimalizować straty.

— Dobra, na razie poczekaj do soboty — poradziła jej Julka. — Jeśli ten chłopak nie jest całkiem do bani, to może jeszcze na tym zyskasz… Ha! Ale pomyśl tylko! — zawołała nagle z nutką złośliwości w głosie. — Grzelo przecież się załamie, jak dowie się, że masz narzeczonego!

Lodzia rzuciła przyjaciółce lodowate spojrzenie.

— Jula, prosiłam, żebyś nie mówiła mi o nim, kiedy wracamy do domu. Już mi wystarczy, że muszę znosić go w szkole.

— Jak wam wyszła dzisiejsza rozmowa na osobności? — zaśmiała się Julka.

— Oj, weź daj spokój, nawet mi nie przypominaj…

Grzelo, wysoki, rudawy blondyn o zresztą całkiem przystojnej twarzy, był kimś w rodzaju klasowego pajaca, który jednych kolegów bawił, innych zaś irytował swoim spontanicznym zachowaniem, niewyparzoną gębą i ciągłym podpadaniem nauczycielom. Lodzia była początkowo w grupie, którą to bawiło, jednak w trzeciej klasie szybko zmieniła front, gdyż właśnie wtedy Grzelo zaczął niespodziewanie wykazywać coraz większe zainteresowanie jej osobą. Był przy tym tak szczery i wylewny, że wkrótce cała szkoła wiedziała, iż Grzelo kocha się na zabój w Lodzi, co oczywiście niezwykle bawiło towarzystwo.

Romantyczny adorator wielokrotnie prosił swą bogdankę na stronę (co za każdym razem wywoływało na korytarzu wielki wybuch wesołości), by za jakimś załomem korytarza albo za palmą stojącą pod oknem holu wyznawać jej swe płomienne uczucia. Zainspirowany niewątpliwie przysłowiem o kropli drążącej kamień, zupełnie nie przejmował się tym, że odpowiedź Lodzi była zawsze jednoznacznie negatywna i zresztą z góry wiadoma. Dziewczyna dość już miała tłumaczenia swemu nieszczęsnemu zalotnikowi, że choćby na głowie stanęła, nie jest w stanie odwzajemnić jego namiętności, nie docierały do niego żadne argumenty, nie pomagał ani poważny ton rozmowy, ani asertywna złość i foch. Choć niejednokrotnie i w coraz mniej wybrednych słowach kazała mu się odczepić, on nadal upierał się przy swym wiernym uczuciu, budząc tym w klasie czwartej A z jednej strony wielki ubaw, z drugiej jednak już po pewnym czasie szczere współczucie dla Lodzi.

— Ale ty wiesz co… to jest myśl! — zawołała w olśnieniu Julka. — Jak już będziesz wiedziała, jak ma na imię ten twój kandydat, rozgłosimy w szkole, że jesteś zaręczona, i będziesz miała Grzela z głowy!

Lodzia zatrzymała się na środku chodnika i popatrzyła na nią z uznaniem.

— Niegłupie, Jula — przyznała. — O tym nie pomyślałam… Taki parawan nie byłby od rzeczy, miałabym wreszcie święty spokój.

— I na studniówkę by ci się przydało — dodała Julka. — Grzelo jeszcze cię nie zapraszał?

— Jak to nie? Już z pięć razy — machnęła ręką Lodzia. — Masz rację… to brzmi całkiem logicznie. Przecież to jasne jak słońce, że mama każe mi iść na studniówkę z tym ich kandydatem, a to jest w sumie bardzo wygodne rozwiązanie! Nawet jeśli okaże się, że ten chłopak to jakaś fujara… Miałam i tak rozejrzeć się za kimś neutralnym do towarzystwa, bo Grzelo by mi nie dał żyć, a tu patrz, akurat mi się trafia.

Podbudowana nieco tą wizją, jaśniej pomyślała o całej sprawie i uzbroiwszy się metodycznie w odpowiednią dozę poczucia humoru, postanowiła rzeczywiście spokojnie poczekać do soboty. Na wieczór był zaplanowany uroczysty podwieczorek, na którym miał jej zostać przedstawiony tajemniczy kandydat na narzeczonego, o czym Wielka Triada poinformowała ją zaledwie wczoraj. Podekscytowane kobiety nie powiedziały jej jednak o nim niemal nic (Lodzia podejrzewała z rozbawieniem, że chodziło o wywołanie w niej tym głębszego zaintrygowania jego osobą), za to zajęły się pełną parą przygotowywaniem imprezy, omawiając w szczegółach wykwintne menu i czyszcząc na lustro srebrne łyżeczki do herbaty z rodzinnej zastawy.

„Niech im będzie” — pomyślała Lodzia, czesząc wieczorem włosy przed spaniem. — „To przecież tylko kolejne wygłupy w rąbniętej rodzinie Makówków. Jestem dorosła, do niczego mnie nie zmuszą, po co się wykłócać z mamą i zatruwać sobie krew? Wystarczy po prostu grać na zwłokę. Co prawda to będzie gra na parę lat, ale trudno… Na początek spławię jakoś po cichu tego kandydata, oczywiście dopiero po studniówce, jak już nie będzie mi potrzebny. Będą musiały szukać mi drugiego, to im zajmie trochę czasu, a ja tymczasem spokojnie sobie postudiuję. Po dwudziestych urodzinach powinny się odczepić, bo tradycja i tak weźmie w łeb, będą tylko jęczeć w kułak nad moim staropanieńskim losem, ale to się da wytrzymać… Jeśli dobrze rozegram sprawę, będę mieć względny spokój do końca studiów, a potem się pomyśli, co dalej… Może zresztą gdzieś po drodze spotkam mojego prawdziwego Rycerza?”

Lodzia nie robiła sobie złudzeń co do zalet delikwenta, którego wybrała dla niej trzyosobowa bojówka żeńska rodu Makówków. Wszak głównym kryterium było to, by dobrze nadawał się na pantoflarza… Ona tymczasem, sama obdarzona niezbyt mocnym charakterem, od lat czuła, że gdyby miała się z kimś związać, musiałby to być prawdziwy facet, silny, charakterny i mający swoje zdanie, o, taki choćby gość z jajami jak wuj Edward. Ktoś, na kim mogłaby się oprzeć, a nie kto bez przerwy opierałby się na niej…

Była to niemniej tylko jedna strona medalu. W cichych marzeniach Lodzi jej hipotetyczny przyszły wybranek tylko z zewnątrz miał być owym twardym wojownikiem o niezłomnym charakterze, bowiem pod tą maską powinien skrywać czułe, wierne serce, które odda jej w całości i na wieki, by następnie dokonywać dla niej mnóstwa wielkich czynów i poświęceń. Rycerz ów powinien być przy tym szlachetny, dobrze wychowany, szarmancki, czarujący, elokwentny, piekielnie inteligentny i oczywiście zabójczo przystojny, a do tego posiadać namiętną naturę, wyostrzone poczucie humoru i zdrowy dystans do absurdów tego świata. Lodzia zdawała sobie wprawdzie sprawę z tego, że wymagania te są zbyt wyśrubowane, by wszystkie naraz mogły znaleźć odzwierciedlenie w jakimkolwiek osobniku z krwi i kości, ale uznawała, że jest to po prostu ideał, który musi przecież istnieć w jej głowie jako punkt odniesienia, a w razie czego będzie mogła z czegoś tam zrezygnować.

Niestety, jak dotąd nie spotkała nikogo, kto choć częściowo przypominałby ten ideał, a jedynym jej zadeklarowanym wielbicielem był nieszczęsny Grzelo, którego umizgi coraz bardziej działały jej na nerwy. Pomysł Julki dotyczący wykorzystania tajemniczego kandydata na narzeczonego w funkcji parawanu zasłaniającego ją od Grzela był rozsądny i to właściwie rozwiało w duszy Lodzi główne wahania i rozterki. Czekała zatem na sobotni podwieczorek ze względnym spokojem i nawet lekkim zaciekawieniem, licząc na to, że może przynajmniej nie wpadnie z deszczu pod rynnę.

Oficjalna prezentacja przyszłego adoratora Lodzi miała się odbyć o osiemnastej w salonie. Na pół godziny przed ceremonią sprowadzono już tam jego osobę, kategorycznie zabraniając córce rodu schodzenia na dół, by przypadkiem nie ujrzała go przed czasem.

— Jasne, ciociu, umieram z ciekawości — odburknęła niechętnie Lodzia na wylewne wyjaśnienia Ciotki. — Normalnie chodzę po ścianach…

Ciotka Lucy otrzymała bojowe zadanie nieodstępowania jej na krok, zapewne na wypadek, gdyby dziewczyna, wiedziona naturalną, kobiecą ciekawością, zakradła się w okolice salonu, by podejrzeć niespodziankę przez dziurkę od klucza. Tajemniczy kandydat siedział tam pod pieczą swej matki, a przyszłej teściowej Lodzi, która przy wytwornym apéritif[1] rozmawiała z Babcią i z Mamusią, snując świetlane wizje na temat przyszłości młodej pary.

Ciotka zajęła się tymczasem pracochłonnym zaplataniem dobieranego warkocza z długich włosów Lodzi. Warkocz ów, niejednokrotnie uwieczniany na fotografiach panien Makówkówien, które Lodzia znała z rodzinnych albumów, stanowił majstersztyk fryzjerskiej finezji i pleciony był na najważniejsze uroczystości rodzinne. Wycierpiawszy podczas tej operacji istne męki, gdyż Ciotka przez ponad kwadrans bez pardonu ciągnęła ją za włosy, dziewczyna miała już serdecznie dość upojnego podwieczorku, zanim ten w ogóle się rozpoczął.

Decyzją komisji składającej się z Mamusi i Babci ubrana była dziś w długą, welurową suknię w kolorze turkusowym, która co prawda świetnie podkreślała obcisłym krojem górnej części jej zgrabną sylwetkę, a kolorem jej wyraziste, niebieskie oczy, ale z racji okazałych falban zdobiących jej dolną część, była ciężka i niewygodna przy chodzeniu. Lodzia nie miała jednak wyboru — dbająca o jak najkorzystniejszą prezentację córki Mamusia nie akceptowała dziś w tej kwestii ani słowa dyskusji i na uroczysty wieczór młoda Makówkówna musiała posłusznie przeistoczyć się w dziewiętnastowieczną pannę na wydaniu. Znosiła to ze stoicką rezygnacją, choć nie bez podskórnej irytacji, a jedynym pocieszeniem było dla niej to, że w poniedziałek opowie wszystko Julce i będą mogły razem się z tego pośmiać.

Wreszcie nadeszła chwila zejścia na dół i poznania tajemniczego królewicza.

— Sama zobaczysz, jaki jest przystojny — szepnęła zachęcająco Ciotka Lucy, wpychając Lodzię dyskretnym gestem do salonu.

Pokój był dziś wyjątkowo wypełniony ludźmi. Zazwyczaj większe uroczystości odbywały się w kameralnym gronie najbliższych członków rodziny, czasami dopraszano tę czy inną sąsiadkę, ale takiej wystawnej imprezy jak dziś Lodzia dawno w tym domu nie widziała.

Na kanapie siedziały dwie najważniejsze persony, mianowicie Mamusia jako pani domu oraz jej główny gość czyli teściowa in spe[2], kobieta ani na pierwszy, ani na drugi rzut oka nie budząca zbyt ciepłych uczuć. Sucha, koścista, z zaciętym wyrazem twarzy świadczącym o tym, że rządzi w swoim domu twardą ręką, trzymała w dłoni filiżankę, z której popijała herbatę drobnymi łyczkami, zwijając usta w wykwintny rulonik. Na ustawionym tuż obok fotelu zasiadła Babcia, zaś po drugiej stronie długiego stołu, na skromnie umieszczonych pod oknem krzesłach przycupnęli dwaj panowie, czyli Tatuś Lodzi, szczupły mężczyzna o łagodnej twarzy i delikatnie już siwiejących jasnych włosach, oraz ojciec dzisiejszego kandydata, człowiek przysadzisty, flegmatyczny i, sądząc po zachowaniu, wyjątkowo małomówny. Obydwaj siedzieli spokojnie, zajęci wymianą grzecznościowych półsłówek, zaś ich głównym zadaniem było nieprzeszkadzanie w prowadzonej przez żeńską bojówkę ceremonii.

Kandydat na narzeczonego został umieszczony na krześle obok swej matki, prawdopodobnie po to, by mogła mieć go nieustannie na oku. Siedział tam sztywno wyprostowany, grzeczny, uprzejmy i wyraźnie znudzony… Był to nieco wyższy od Lodzi, przystojny chłopak w wieku studenckim, o regularnych rysach twarzy, piwnych oczach i ciemnoblond włosach, które krótko ścięte z tyłu, z przodu opadały mu w niesfornych falach na czoło. Ubrany był w elegancki, jasnoszary garnitur, w którym prezentował się znakomicie, a w całej swej postawie wykazywał pewien dystyngowany spokój świadczący o dobrym wychowaniu i opanowanych zasadach savoir-vivre’u.

Na widok Lodzi wchodzącej do salonu w eskorcie Ciotki Lucy wszyscy obecni zerwali się na równe nogi. Atmosfera stała się tak gęsta i nadęta, że boleśnie dał się odczuć brak fanfar na powitanie królewny na wydaniu, to jednak zdenerwowanej dziewczynie akurat nie przeszkadzało. Wszystkie spojrzenia natychmiast spoczęły na niej, czego bardzo nie lubiła, ale na co od paru dni była gotowa, postanowiwszy znieść te męczarnie ze stoickim spokojem.

— Jesteś, Lodzieńko! — ucieszyła się Mamusia, podchodząc szybkim krokiem do córki i pociągając ją stanowczym gestem w stronę chłopaka i jego matki. — Bardzo proszę, pani Emilio, to jest właśnie Lodzia, moja córka.

Lodzia ukłoniła się grzecznie i podała rękę swej potencjalnej teściowej, która uścisnęła ją lekko samymi końcówkami zimnych palców, przyglądając jej się krytycznym wzrokiem.

— A to jest Karol — dodała słodko Mamusia, wskazując na chłopaka. — Poznajcie się, moi drodzy.

Lodzia dopiero teraz spojrzała na młodego dżentelmena, wcześniej zarejestrowawszy jego obecność tylko kątem oka. Pierwsze spojrzenie, jakie wymieniają między sobą młodzi ludzie odmiennej płci, nie zawsze przesądza o ich dalszych losach, w tym jednak przypadku wydawało się ono decydujące. Już w pierwszej sekundzie Lodzia wiedziała, że przystojniak ten, choć bez wątpienia sympatyczny, serca jej skraść nie może… Była to intuicja, która towarzyszyła jej od zawsze i ujawniała się w momentach, gdy po raz pierwszy widziała danego osobnika płci przeciwnej — a okazji do spojrzenia w męskie oczy miała przecież mnóstwo. W szkole chłopaków nie brakowało, niektórzy z nich byli równie przystojni jak ów Karol, jednak jeszcze nigdy dotąd serce mocniej jej nie zabiło na widok żadnego z nich. I tym razem nie było inaczej.

Wydawało się przy tym, że pierwsze wrażenie Karola było podobne — spojrzał na nią, owszem, z zaciekawieniem, ale na jego obliczu nie było widać objawów uderzenia pioruna typowych dla chwil, gdy strzała Amora gwałtownie przeszywa ludzkie serce. Choć dziewczyna była śliczna i w swej turkusowej sukni prezentowała się uroczo, prawdopodobnie nie była w jego typie, a ten rodzaj argumentu nie pozwala się zbić w żaden sposób, choćby cały sztab swatek stawał na głowie, by wzniecić w młodych sercach kontrolowane uczucie.

Skonstatowawszy ze spokojem w duszy ten falstart, Lodzia uśmiechnęła się czarująco (ku zadowoleniu obserwującej ją Wielkiej Triady) i pozwoliła uprzejmemu dżentelmenowi ucałować szarmancko swą dłoń (prawidłowe wykonanie tej operacji śledziła z kolei jego matka), a następnie poprowadzić się do stołu.

— Lodzieńko kochana, ponalewaj herbatki — odezwała się dobrotliwym tonem Mamusia. — A potem ukrój ciasta.

Lodzia posłuchała, wiedząc doskonale, że prośba ta ma celu zaprezentowanie przed Karolem, a zwłaszcza przed jego matką, jej dobrego wychowania i umiejętności prowadzenia domu. Nalała herbaty do filiżanek ze skrupulatnością aptekarza i podała ją każdemu wystudiowanym, pełnym dystynkcji gestem, łapiąc przy tym zadowolone spojrzenie Babci. Starała się poruszać i zachowywać bez zarzutu, jednak w głębi duszy czuła się nie jak córka gospodyni, lecz jak wystawiony na sprzedaż koń, który na wybiegu ma zaprezentować potencjalnym kupcom swoje możliwości.

„Niezła akcja” — pomyślała, starając się nie tracić dobrego humoru. — „Jak powiem Juli, na jakim targu niewolnic musiałam wystąpić, to chyba pęknie ze śmiechu. Lodzieńko, ponalewaj herbatki… Lodzieńko, ukrój ciasta… Co prawda ten Karol wygląda całkiem sympatycznie, kto by pomyślał. Za to ta teściowa… brr!”

Matka Karola siedziała sztywno na brzegu krzesła, trzymając w dłoniach filiżankę z herbatą i dyscyplinując syna wzrokiem, który po Lodzi przesuwał się z kolei krytycznie, choć nie bez satysfakcji. Drobna, delikatnej urody dziewczyna o modrych oczach i jasnoblond włosach splecionych w długi, dobierany warkocz, ubrana w wystawną suknię podkreślającą krojem jej szczupłą talię i kształtny biust, lekko zarumieniona z wrażenia, lecz sprawnie nalewająca herbatę i z dystynkcją serwująca ciasto, wydała jej się widać odpowiednia jako przyszły obiekt sterowanych uczuć jej niezrównanego syna.

Rozmowa toczyła się leniwie.

— Lodzia jest teraz w klasie maturalnej — mówiła Mamusia, zwracając się do gości. — Matura w maju, więc właściwie od wakacji będzie wolna.

— Chciałabym mimo wszystko pójść na studia — odezwała się odważnie Lodzia.

Mamusia machnęła tylko ręką.

— Do wakacji skończy też już wszystkie kursy — ciągnęła spokojnie. — I tak mi się właśnie przypomniało z tym tańcem, pani Emilio… Powinni chyba z Karolkiem trochę poćwiczyć, skoro razem pójdą na studniówkę. Prawda, Lodziu? — tu zwróciła się do udręczonej córki, która w odpowiedzi naszkicowała w powietrzu coś na kształt skinięcia głową. — No właśnie. Więc Lodzia chodzi do szkoły tańca na Wertera, tutaj niedaleko, i ja myślę, że można by tam dopisać Karolka, żeby sobie razem potańczyli. Co to się tańczy na tej waszej studniówce, Lodziu? Poloneza?

— Poloneza i potem walca — odparła grzecznie Lodzia.

Mimowolnie przypomniała sobie ostatnią lekcję, na której instruktor pochwalił ją za bezbłędną choreografię walca wiedeńskiego. Przez moment znów poczuła to kołysanie lekkich, tanecznych kroków przy muzyce… Instruktor zatańczył z nią cały układ, a rzadko miała okazję tańczyć z dobrym partnerem, zazwyczaj trafiała na jakiegoś mniej zaawansowanego od niej współkursanta, który niemiłosiernie deptał ją po palcach. Pomyślała, że gdyby Karol rzeczywiście zgrał się z nią w tańcu, studniówka w jego towarzystwie mogłaby jej sprawić nawet pewną frajdę.

— Karolek chodził kiedyś na kurs tańca — oznajmiła cierpko jego matka. — Ale to już było trzy lata temu, więc ja też uważam, że powinien trochę poćwiczyć przed tym balem.

— Poloneza miałem przecież na swojej studniówce — zauważył nieco zmęczonym tonem Karol. — Walca w końcu nie tańczyliśmy, ale uczyłem się go na kursie i nawet nieźle pamiętam.

— No właśnie — uśmiechnęła się promiennie Ciotka Lucy. — Więc pochodzicie sobie razem na ten kurs z naszą Lodzieńką, poćwiczycie… a potem kto wie? Taniec sprzyja rozkwitowi uczuć…

Lodzia spojrzała na nią z politowaniem. Tak grubymi nićmi szyte sugestie były aż niesmaczne. Uznała jednak, że tak czy inaczej wypada jej podjąć rozmowę z Karolem, obok którego usadzono ją przy stole.

— Co studiujesz? — zapytała od niechcenia, sięgając po cukiernicę.

— Stosunki międzynarodowe — odparł z dumą, przysuwając sobie talerzyk z makowcem i sięgając po widelczyk.

— Ciekawe — przyznała uprzejmie. — Na którym jesteś roku?

— Na trzecim. Zaczynam już powoli pisać pracę dyplomową.

— Aha. Fajnie.

— A ty?

— Ja dopiero zdaję maturę w tym roku.

— Tak, wiem — kiwnął głową Karol. — Ale gdzie wybierasz się na studia?

— Myślę o polonistyce.

— O polonistyce? — skrzywił się. — Przecież to zupełnie niepraktyczne…

Lodzia uśmiechnęła się.

— Myślisz, że stosunki są praktyczniejsze?

— Lodzieńko, podaj jeszcze kawałek tego makowca — przerwała jej Babcia. — I usiądź ładnie, dziecko, nie nachylaj się tak nad stołem, plecy prosto.

Lodzia pokręciła głową z miną cierpiętnicy, ale posłusznie wyprostowała się na krześle i sięgnęła po nóż do makowca. Podając Babci zgrabnie ukrojony kawałek ciasta, ukradkiem zerknęła na zegar wiszący nad kominkiem, starając się określić, jak długo jeszcze będzie musiała się tak męczyć. Zbliżała się dopiero dziewiętnasta. Podwieczorek zapoznawczy potrwa niewątpliwie jeszcze z godzinę, trzeba będzie wytrzymać mniej więcej drugie tyle…

— Klocia ma w weekend przygotować te wszystkie dodatkowe dokumenty — mówiła tymczasem do Babci Ciotka Lucy, która skończyła już jedzenie i wygodnie usadowiła się w sąsiednim fotelu. — Skopiujemy i pan mecenas to przejrzy, oceni, czy się przydadzą czy nie. W poniedziałek wszystko mu zawieziemy, już się umówiłam z Klocią na dziewiątą.

„Koniec” — pomyślała z rezygnacją Lodzia. — „Wsiadła na Klocię i mecenasa, mamy pół godziny z głowy.”

Od półtora miesiąca Ciotka Lucy pasjonowała się skomplikowaną sprawą spadkową swojej przyjaciółki Kloci, która uczyniła ją w tej kwestii swą nieodłączną powiernicą. Chodziło o intratną część spadku po stryju ze Szwajcarii, którego cały pozostawiony w Polsce majątek przejęła jedna z kuzynek Kloci na mocy nie do końca wiarygodnych dokumentów. Rzecz była nie tylko zagmatwana, ale i pilna, w związku z czym obie panie co najmniej raz w tygodniu jeździły razem do jakiegoś mecenasa, który zajmował się rozwikłaniem meandrów prawnych sprawy. Za każdym razem dowoziły mu kolejne sterty dokumentów i pracowicie wyszukiwały kolejne, przekopując w tym celu przepastną i — jak zrozumiała Lodzia — pełną skarbów piwnicę Kloci. Od kilku tygodni w domu Makówków rozmawiało się więc albo o zamążpójściu Lodzi, albo właśnie o spadku Kloci, co Lodzia notabene traktowała jako mniejsze zło, choć temat nudził ją do granic możliwości.

— Pan mecenas mówił Kloci, że jest jakaś klauzula, która to reguluje — ciągnęła Ciotka, podczas gdy Babcia kiwała ze zrozumieniem głową. — Może do końca listopada uda się złożyć pismo procesowe. Niby nie ma pośpiechu, ale ta analiza jednak zajmuje dużo czasu…

— A Karolkowi niedawno kupiliśmy samochód — mówiła jednocześnie w drugim końcu salonu kandydatka na teściową Lodzi. — Prawo jazdy ma od osiemnastki, uznaliśmy, że powinien się wprawiać, więc będą mogli z Lodzią jeździć razem na te swoje tańce.

— Czyli będzie po nią podjeżdżał autem! — ucieszyła się Mamusia. — Słyszysz, Lodziu? Będzie ci wygodniej.

— Świetnie, mamo — mruknęła Lodzia, starając się pamiętać o prostych plecach.

Nudziła się jak mops, postanowiła więc znów nawiązać rozmowę z Karolem, zajętym pilnie konsumpcją już trzeciego kawałka wyśmienitego makowca Ciotki Lucy.

— A powiedz mi… — zaczęła.

W tym momencie niczym salwa z armaty zabrzmiał dzwonek u drzwi.

— A któż to się tak dobija? — wzdrygnęła się z niesmakiem Babcia. — Pewnie Matylda spod czwórki, ona nigdy nie nauczy się manier… Lodziu, idź zobaczyć.

Lodzi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Zachwycona niespodziewaną chwilą przerwy w ceremonii, wybiegła do przedpokoju i ufnie odryglowała drzwi. Przygotowana na widok sąsiadki Matyldy czyli swej mistrzyni szydełkowania, kobiety leciwej i z założenia niegroźnej, omal nie zemdlała na miejscu wzorem szlachetnych przodkiń Makówkówien, które według rodzinnych legend zawsze obowiązkowo mdlały w traumatycznych okolicznościach. Właściwie nie wiadomo, jak to się stało, że nie wrzasnęła na całe gardło, chyba po prostu dech jej zaparło na widok, który ujrzała za drzwiami.

Przed nią, na schodkach wejściowych oświetlonych nędznym światłem słabej żarówki stał osobnik płci męskiej w poszarpanym, brudnym od błota ubraniu, z okropnie podbitym okiem i twarzą zalaną krwią. Przytrzymywał sobie przy jednym oku przesączoną już chusteczkę, co wraz z wydatną śliwką pod drugim okiem sprawiało, że rysów jego twarzy nie dało się konkretnie określić. Lodzia zdołała ocenić tylko pobieżnie po sylwetce, że mógł mieć między trzydzieści a czterdzieści lat. Zauważyła też, że jego strój, prezentujący obecnie klasyczny obraz nędzy i rozpaczy, musiał być wcześniej ubraniem dobrej jakości, nie był to więc bezdomny ani żul spod budki z piwem, wyglądał raczej na jakiegoś bandziora świeżo po starciu gangów. Ta ostatnia hipoteza wydała jej się najtrafniejsza, zwłaszcza że kiedy otwierała drzwi, obejrzał się akurat za siebie niespokojnym wzrokiem, jakby go ścigano.

Pomyślała w przestrachu, że za chwilę wplącze się niechcący w jakąś kabałę i że najlepiej będzie chyba zawołać Mamusię. Z drugiej strony skrwawiona fizis delikwenta mogła przyprawić rodzicielkę o atak histerii, a właśnie mieli gości… Zawahała się i jednak postanowiła nie krzyczeć. Wszystko to trwało zaledwie kilka ułamków sekundy. Na szczęście nigdy nie bała się widoku krwi, jednak myśl, że stoi właśnie oko w oko z jakimś być może groźnym przestępcą, sprawiła, że odruchowo cofnęła się o krok. Bandzior zareagował natychmiast i ku jej przerażeniu wskoczył za nią do środka, przymykając drzwi.

— Przepraszam bardzo — odezwał się przyciszonym głosem. — Czy nie miałaby pani czegoś do zatamowania krwi? Jakiś kawałek chusteczki, ręcznika, cokolwiek…

— Oszalał pan? — odszepnęła z furią Lodzia, odzyskując głos. — Gdzie się pan pakuje, do cholery! Proszę stąd natychmiast wyjść!

Mówiąc to, podniosła głowę i popatrzyła na niego wzrokiem ciskającym pioruny, zmrożona dodatkowo makabrycznym widokiem z bliska jego obitej gęby.

— Lodziu, kto to? — dobiegł z salonu głos Mamusi.

Głos ten, choć raczej przyjazny i przyciszony z racji odległości, sprawił, że mocno już zdenerwowaną dziewczynę ogarnęła gwałtowna panika. No, niech teraz Mamusia zobaczy tu tego bandziora, niech się tylko zorientuje, że wysłana do otwarcia drzwi córka pozwoliła mu wejść do środka! Należało się go natychmiast pozbyć! Spojrzała na niego w popłochu, zamierzając czym prędzej wypchnąć go z powrotem za drzwi, ale bandzior stał nieruchomo jak wryty w podłogę i z jego zachowania wywnioskowała, że prędzej da się zabić, niż wyjdzie teraz na zewnątrz — bez wątpienia ktoś go musiał ścigać.

„Pewnie chce się tu zabunkrować” — pomyślała z przestrachem. — „Przeczekać, aż ci, co go gonią, pójdą sobie, i dopiero wtedy wyjść. Jak go zacznę wypychać, to jeszcze mnie udusi… Ale nie, bez przesady, niedoczekanie, ja nie będę bunkrować żadnych bandziorów!”

— Proszę się wynosić! — wysyczała z irytacją.

Bandzior drgnął, ale nadal stał nieruchomo w miejscu, patrząc na nią jakimś dziwnym wzrokiem. Tymczasem płynęły cenne sekundy.

„On stąd nie wyjdzie, póki tamci się tu kręcą, to jasne” — rozumowała w panice Lodzia. — „Za pięć minut już pewnie sobie pójdzie bez problemu… ale nie teraz! Co robić? Ja się z nim bić nie będę, załatwiłby mnie jednym chwytem. Babcia dostanie zawału…”

Świadoma tego, że nie ma najmniejszych szans wygrać z bandziorem w siłowej przepychance, na myśl o dantejskim piekle, jakie za chwilę się rozpęta, jeśli ktokolwiek z domowników wejdzie do przedpokoju i zobaczy to krwawe widmo, Lodzia rozejrzała się rozpaczliwie i w panicznym zaniku władz umysłowych podjęła dramatyczną decyzję. Otworzyła przepastną szafę pod schodami, w której przechowywane były szczotki, wiadra, mopy, szmaty do podłogi i wszelkiej maści produkty chemiczne służące do utrzymywania czystości, po czym nie próbując już nawet myśleć logicznie, złapała za ramię i wepchnęła tam jakąś nadludzką siłą bandziora, który w osłupieniu stawił jedynie przez krótki moment symboliczny opór.

— Proszę tu cicho siedzieć! — rzuciła za nim w czeluść szafy rozkazującym szeptem. — Nie ruszać się! Nie gadać! Nie oddychać!

— Lodziu! Odpowiadaj! Kto przyszedł? — w głosie Mamusi zabrzmiała nuta irytacji. — Lucynko, idź zobacz, co się tam dzieje…

Ledwie spanikowana dziewczyna zdążyła zatrzasnąć drzwi od szafy i długim susem odskoczyć jak najdalej od schodów, gdy do przedpokoju wparowała Ciotka Lucy.

— Lodziu! Dlaczego się nie odzywasz, jak cię matka woła? Kto to był?

— N… nie wiem — wydukała niepewnie Lodzia, usiłując za wszelką cenę dojść do siebie. — Jakiś człowiek… Pytał, czy mam chusteczkę.

— Jaką znowu chusteczkę? — Ciotka Lucy przyjrzała jej się nieufnie. — O co tu chodzi?

— Nie wiem — odparła już nieco spokojniej. — Prosił o chusteczkę.

— I dałaś mu?

— Nie.

— Dziwne — pokręciła głową Ciotka. — Poszedł już sobie chociaż?

Lodzia kiwnęła tylko niewyraźnie głową, gdyż jawne łgarstwo nie chciało jej przejść przez gardło. Ciotka Lucy popatrzyła z niezadowoleniem na uchylone jeszcze drzwi wyjściowe, wzdrygnęła się lekko, podeszła do nich, zatrzasnęła, po czym ku przerażeniu Lodzi przekręciła klucz w zamku, wyjęła go i schowała sobie do kieszeni.

„No to koniec” — pomyślała zdruzgotana dziewczyna. — „Katastrofa, mogiła… i amen!”

— Wracamy do gości — syknęła Ciotka, ciągnąc ją stanowczym ruchem za rękaw w stronę salonu, a drugą ręką gasząc światło w przedpokoju.

Na ostatnim zakręcie Lodzia rzuciła jeszcze niespokojne spojrzenie w stronę ciemnych już teraz schodów, nie dobiegał jednak stamtąd żaden dźwięk. Wróciły do salonu.

Przez długie chwile Lodzia usiłowała ochłonąć i względnie skomponować twarz. Dopytywana o wydarzenia z przedpokoju próbowała bagatelizować, ale czuła, że jej ruchy zdradzają niepokój, miała wrażenie, że wszyscy widzą, że siedzi jak na szpilkach. Wreszcie po kilku minutach dali jej spokój i wrócili do przerwanej konwersacji, zostawiając jej odrobinę czasu na zastanowienie. Myśl, że właśnie schowała jakiegoś skrwawionego, nie wiadomo jak ciężko rannego gangstera w szafie na szczotki, porażała ją niemal do nieprzytomności.

„A niech to szlag!” — myślała w panice. — „Oszalałam chyba! Po cholerę ja go bunkrowałam? Trzeba było wrzeszczeć od razu, co mnie obchodzi, że one by się zleciały… Przecież to jakiś bandzior! Boże drogi, co mi odwaliło!”

Nie miała wątpliwości, że prędzej czy później zrobi się z tego gigantyczna awantura. Albo zamknięty w szafie bandyta zaraz ochłonie z pierwszego szoku i zacznie się dobijać, albo (co gorsza!) wykrwawi się pod tymi schodami na śmierć. W jednym i w drugim przypadku jej sytuacja była beznadziejna. Jeśli uwięziony gangster zacznie się za chwilę domagać wypuszczenia ze schowka, wybuchnie wielki skandal i całe odium spadnie oczywiście na nią, gdyż to ona będzie musiała wytłumaczyć, jakim cudem się tam znalazł. Przecież nawet idiota by się domyślił, kto go tam zamknął… Jeśli zaś wykrwawi się i wyciągnie nogi w towarzystwie szczotek i mopów Ciotki Lucy, to co ona, do licha, zrobi z ciałem?! Zostawi je na noc w szafie? Ciotka przecież jutro zajrzy tam po szczotkę, znajdzie skrwawionego trupa i sama dostanie zawału… A policja już ma swoje sposoby, żeby ustalić, kto go tam wpakował, ostatecznie i tak wszystko będzie na nią!

„I w dodatku zabroniłam mu oddychać!” — przypomniała sobie zdruzgotana. — „No jasne, on się tam wykrwawi i udusi, ile tam może być powietrza, pewnie niewiele… To już chyba lepiej, jakby jednak zaczął się drzeć…”

Z przedpokoju nie dobiegał jednak żaden hałas. Rozmowa przy stole spokojnie toczyła się dalej, Karol stoicko konsumował makowiec, zaś Lodzia, nie mogąc z nerwów usiedzieć na jednym miejscu, biegała wokół stołu i dokładała wszystkim ciasta oraz dolewała herbaty bez względu na to, czy tego chcieli czy nie. Upływały długie, niemiłosierne minuty, podczas których jej myśli biegły tylko w jedno miejsce — do szafy pod schodami. Co robi teraz bandzior? Czy jeszcze żyje? Może siedzi tam tak cicho, bo właśnie stracił przytomność? Przecież to nienormalne, żeby nie krzyczeć i nie żądać wypuszczenia z ciasnej i ciemnej kryjówki, powinien mu się już włączyć instynkt samozachowawczy!

Władowawszy stanowczym gestem ostatni kawałek ciasta na talerz Tatusia, Lodzia spojrzała w nagłym olśnieniu na pustą tacę.

— Może przyniosę jeszcze kawałek makowca z kuchni? — zaproponowała, starając się, by jej głos zabrzmiał naturalnie i obojętnie.

— A tak, Lodzieńko, przynieś — skinęła głową Ciotka Lucy, zadowolona, że makowiec, jej wielki specjał, tak bardzo wszystkim posmakował. — I jeszcze przynieś drugi nóż, bo ten wytarłam i niech już będzie do sernika.

— Dobrze, ciociu — odparła grzecznie Lodzia i zabierając ze sobą pustą tacę, poszła w stronę drzwi.

Ledwie z dystynkcją przekroczyła próg i zniknęła im z pola widzenia, długim susem (na tyle zwinnym, na ile pozwalała jej welurowa suknia i trzymana w rękach taca) rzuciła się w stronę schodów i przyłożyła ucho do zamkniętych drzwi od szafy na szczotki. Nie dobiegał stamtąd żaden, nawet najlżejszy dźwięk.

„A niech to!” — pomyślała z niepokojem. — „On się tam chyba naprawdę przekręcił!”

Panika podpowiadała jej, że nawet jeśli bandzior jeszcze żyje, to długo to nie potrwa, bo ma coraz mniej powietrza i ciągle traci krew, która zaraz pewnie zacznie wyciekać przerażającą strużką spod drzwi schowka na szczotki. Trzeba było go stamtąd natychmiast wypuścić i jakoś mu to zatamować! Nie miała jednak na to czasu, wiedziała, że jeśli za chwilę nie pojawi się w salonie, ktoś za nią wyjdzie i zacznie jej szukać. No bo ileż czasu można spędzić na wyjściu do kuchni po głupie ciasto?

Poderwała się na tę myśl i w przebłysku przytomności umysłu pobiegła do kuchni, gdzie załadowawszy na tacę wielki kawał makowca wraz z nożem, skoczyła do wiszącej na ścianie szafki, w której panie domu przechowywały wszelkiego rodzaju medykamenty. Zdenerwowanymi ruchami wyciągnęła stamtąd na chybił trafił jakieś gazy, plastry i bandaże, wodę destylowaną i jodynę, owinęła to szybko w ścierkę do talerzy i wyniosła do przedpokoju, kładąc zawiniątko na podłodze przy schodach, tuż obok schowka na szczotki… Następnie biegiem wróciła do kuchni, złapała przygotowaną tacę z makowcem i wyhamowując dopiero przed progiem salonu, spokojnym, dystyngowanym krokiem wniosła ciasto i położyła je na stole. Ponieważ jednak wszyscy mieli już serdecznie dość makowca, nikt się tym specjalnie nie zainteresował.

— Siadaj, Lodziu — poleciła Mamusia, odwracając na chwilę głowę w jej stronę.

Lodzia usiadła zrozpaczona, zastanawiając się w panice nad kolejnym pretekstem, który umożliwiłby jej wyjście z salonu choć na kilka minut.

„Herbata!” — pomyślała w natchnieniu.

— Może doparzę jeszcze herbaty? — zaproponowała, podnosząc się w połowie z krzesła.

— A nie, ja już dziękuję — pokręciła głową matka Karola.

— Ja też — dodała Mamusia i rozejrzała się po reszcie uczestników podwieczorku. — Czy ktoś chciałby jeszcze herbaty?

Nikt się nie zgłosił.

— Nie trzeba, Lodziu — uśmiechnęła się Mamusia i spokojnie wróciła do rozmowy.

Lodzia znów opadła na krzesło zdruzgotana. Jedyną jej myślą było wyciągnąć jak najszybciej bandziora z szafy, nie pozwolić, żeby się wykrwawił, a następnie wypuścić go jakoś z domu i pozacierać ślady.

„Klucz!” — przypomniała sobie. — „Ona przecież zamknęła te cholerne drzwi na klucz!”

Po chwili namysłu uznała jednak, że na razie kwestia zamkniętych drzwi wyjściowcyh ma drugorzędną wagę, bo jeśli bandzior leży w schowku nieprzytomny, to droga ewakuacji i tak nie ma znaczenia… Gorączkowo zastanawiała się, co zrobi w takiej sytuacji. Strach potrafi wyolbrzymić najdrobniejszy szczegół, dlatego teraz była już niemal stuprocentowo pewna, że ukryty przez nią pod schodami gangster jest obecnie w ciężkim stanie uniemożliwiającym mu nawet wzywanie pomocy, i w związku z tym nie ma co marzyć, że wyjdzie stamtąd o własnych siłach. Cucenie zalanego krwią złoczyńcy w tych ciemnych kazamatach pod schodami, i to jeszcze w tajemnicy przed towarzystwem zebranym w salonie, zapowiadało się raczej niewesoło. A jeśli on w ogóle nie da się docucić? Trzeba będzie wezwać pogotowie, być może nawet karawan. Przyjedzie policja, prokurator… Wszystko się wyda, a ona jeszcze pójdzie pod sąd za to, że nie udzieliła mu pomocy!

Lodzia ścisnęła z rozpaczą fałdę turkusowej sukni.

— A o coś chyba jeszcze chciałaś mnie zapytać? — zwrócił się do niej Karol, dojadając ze smakiem resztki makowca z talerzyka.

— Słucham? — ocknęła się. — A tak… to znaczy chyba nie… Nie pamiętam.

Spojrzał na nią zdziwiony jej roztargnionym, niemal dzikim wzrokiem, ale w tym samym momencie musiał gwałtownie usunąć się w bok, ratując swój piękny, jasny garnitur, gdyż Lodzia zdesperowanym gestem sięgnęła po dzbanek z sokiem malinowym (specjalnością Babci) i tak go przechyliła, że cała zawartość wylała jej się na sukienkę. Wszyscy aż podskoczyli.

— Lodziu! — zawołała groźnie Mamusia, niezadowolona z tego niespodziewanego dowodu niezręczności dotychczas tak perfekcyjnie zachowującej się córki. — Uważaj trochę!

— Przepraszam — szepnęła Lodzia, łapiąc nerwowo za serwetkę i usiłując zetrzeć sok z sukienki, co oczywiście z góry było skazane na niepowodzenie.

Ciotka Lucy pokręciła głową.

— Nie ma rady, musisz się przebrać — zawyrokowała, podnosząc się powoli z fotela. — Chodź, dziecko, pójdę z tobą na górę, wybierzemy jakąś inną sukienkę.

— Pójdę sama — odparła skwapliwie Lodzia, usadzając Ciotkę na siłę z powrotem. — Ty sobie posiedź, ciociu, już się tyle dzisiaj nabiegałaś… Ja polecę szybko do siebie na górę, przebiorę się i niedługo wrócę.

— Tylko naprawdę postaraj się szybko — zaznaczyła Mamusia. — Zaraz ma być toast.

— Oczywiście, mamo — pokiwała pokornie głową Lodzia.

Uśmiechając się przepraszająco, wyszła spokojnym krokiem z salonu i skrupulatnie zamknęła za sobą drzwi. Kiedy tylko zniknęła im z pola widzenia, wstąpiła w nią nadludzka energia. Strach przed tym, co znajdzie w schowku na szczotki, paraliżował ją i ściskał za gardło, ale świadomość, że ma ekstremalnie mało czasu, kazała jej działać natychmiast. Nie mogła popełnić błędu. Zebrawszy w dłonie fałdy sukni tak, aby nie krępowała jej ruchów, podbiegła na palcach pod schody i z duszą na ramieniu odblokowała drzwi. Ze schowka nie dobiegał żaden dźwięk. Uchyliła ostrożnie drzwiczki i drętwa z niepokoju szepnęła konspiracyjnie w ciemność:

— Proszę pana!

W ciemności coś się lekko poruszyło. W pierwszej chwili tak ją to przestraszyło, że omal nie wrzasnęła z nerwów na całe gardło, ale opanowawszy się jakoś, poczuła mimo wszystko wielką ulgę. Żył, był przytomny… To oznaczało chociaż jeden kłopot z głowy.

— Niech pan wyłazi! — rozkazała mu stanowczym szeptem. — Tylko cicho, z łaski swojej, niech pan nie wywali jakiejś szczotki!

— Postaram się — odszepnął bandzior, gramoląc się posłusznie.

Mimo że niewątpliwie starał się o nic nie zahaczyć, któreś z wiaderek na mopa przewróciło się z hałasem i potoczyło w głąb schowka.

— Ups, przepraszam — szepnął.

Zdenerwowana prawie do nieprzytomności Lodzia z rozpaczą patrzyła na rozświetlone drzwi salonu, zza których zapewne za chwilę wypadnie pierwsza szpica straszliwej bojówki antyterrorystycznej, czyli Ciotka Lucy… W salonie jednak chyba nic nie usłyszeli, bo drzwi nadal pozostawały zamknięte. Lodzia znów odetchnęła ze względną ulgą, która przywróciła jej częściowo przytomność umysłu.

— No, niechże się pan pośpieszy! — szepnęła błagalnie. — Co się pan tak guzdra?!

— Noga mi zdrętwiała — odparł przepraszającym szeptem bandzior i wygramolił się wreszcie ze schowka. — Proszę się nie gniewać, już się wynoszę.

Kiedy wyprostował się i padło na niego odrobinę światła dochodzącego przez szybę zamkniętych drzwi salonu, Lodzia zauważyła, że do pokiereszowanej, zakrwawionej gęby przyciska jedną ze szmat do podłogi Ciotki Lucy.

„No pięknie!” — pomyślała ze zgrozą. — „Po czymś takim sepsa murowana!”

— Zwariował pan? — wyszeptała z oburzeniem, próbując zabrać mu szmatę. — Ścierą do podłogi pan wyciera ranę?

— Wszystko jedno — odszepnął, nie dając sobie odebrać cennego rekwizytu. — Nie mam nic innego, a boję się, że wszystko tu pochlapię…

W tym momencie głosy w salonie jakby się podniosły. Spanikowana Lodzia natychmiast zapomniała o szmacie do podłogi, zamknęła w mgnieniu oka drzwi od schowka, złapała bandziora za ramię i pchnęła go stanowczym gestem na schody.

— Na górę! — rozkazała z desperacją.

— Ale… — usiłował zaprotestować, patrząc na nią zaskoczony.

Nie miała czasu tłumaczyć mu zawiłej historii zamkniętych drzwi wyjściowych, chwyciła szybko do ręki przygotowane wcześniej zawiniątko z opatrunkami i ponownie wskazała mu surowym gestem schody.

— Na górę, powiedziałam! — wycedziła takim tonem, że bandzior natychmiast przestał oponować i nadal przyciskając do twarzy ścierkę do podłogi, ruszył posłusznie po schodach.

Lodzia, której teraz już w każdej sekundzie wydawało się, że oto właśnie otwierają się drzwi salonu, biegła za nim spłoszona, plącząc się co dwa kroki w fałdach swej niewygodnej sukni. Po chwili szczęśliwie dotarli na pierwsze piętro.

— Tutaj! — szepnęła, wpychając go do swojego pokoju.

Wbiegła tam również sama, gorączkowo przekręciła klucz w zamku i z ulgą oparła się o drzwi. Chwilowo była bezpieczna… Ulga jednak szybko ustąpiła miejsca niepokojowi, gdyż dopiero teraz uświadomiła sobie, że oto jest sama w ciemnym pokoju z jakimś obcym facetem — i to prawdopodobnie groźnym przestępcą!

Bandzior stał jak zaklęty na środku pokoju, nie poruszał się, a we wpadającym przez okno bladym świetle odległej latarni widać było tylko, że nadal trzyma przy twarzy szmatę do podłogi Ciotki Lucy. To znów oprzytomniło Lodzię. Podbiegła do swojego biurka, rzuciła na nie ścierkę do talerzy razem z zawartością, zapaliła lampkę i odwróciła się do niego.

Był to wyższy od niej mniej więcej o głowę mężczyzna w trudnym do określenia wieku, który Lodzia po raz drugi oszacowała pobieżnie jako mieszczący się w przedziale między trzydzieści a czterdzieści lat. Wyglądał bardzo nieciekawie, twarz miał brudną, obitą i po prawej stronie mocno zalaną krwią, która sączyła mu się z rozciętego łuku brwiowego i wsiąkała w szmatę do podłogi, krzepnąc także na policzku i szyi. Jednak choć widok był makabryczny, poza tą raną, przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie było widać innych poważnych obrażeń. Lodzia, która na dole miała wrażenie, że delikwent jest w znacznie gorszym stanie, pokiwała głową z niejaką ulgą, już drugi raz w życiu gratulując sobie w duchu czynnego uczestnictwa w kursie pierwszej pomocy zapewnionym jej przez Wielką Triadę.

— Niech pan siada — rzuciła cicho, podsuwając mu krzesło i rozwijając ścierkę do talerzy.

Bandzior spojrzał z uwagą na nią, następnie na zawartość ścierki, zawahał się, ale chwilę potem podszedł i usiadł na wskazanym miejscu.

— Zdaje się, że niechcący narobiłem pani jakichś paskudnych kłopotów — powiedział przepraszającym tonem. — Proszę mi wybaczyć.

— Teraz to niech się pan wypcha tymi swoimi skrupułami — mruknęła niezbyt uprzejmie Lodzia, sięgając do szuflady biurka po nożyczki. — Trzeba było wcześniej o tym myśleć. Diabli pana gonili czy co?

— Coś w tym stylu — odparł z lekkim uśmiechem, który jeszcze bardziej wykrzywił mu opuchniętą i skrwawioną twarz. W podbitym oku zapaliła się wesoła iskierka. — Niewykluczone, że uratowała mi pani życie.

— Jasne — wzruszyła ramionami. — Ja bym pana sama nie wpuściła, to pan mi się bezczelnie wpakował do domu. Co to są w ogóle za maniery?

— Rzeczywiście niedopuszczalne — zgodził się. — Wstyd mi strasznie. Ale może jakoś zdołam się zrehabilitować? — dodał, znów próbując się uśmiechnąć.

Lodzia zupełnie zignorowała tę uwagę.

— Dobrze, niech pan to pokaże — rzuciła stanowczo, zakładając plastikowe rękawiczki, które szczęśliwie były dołączone do opakowania z gazą.

Bandzior posłusznie odjął od twarzy zakrwawioną ścierkę, którą Lodzia odebrała mu natychmiast i odłożyła daleko na bok, aby przypadkiem nie przyszło mu do głowy znowu po nią sięgnąć. Następnie pochyliła się nad nim, aby przyjrzeć się ranie. Nie była duża, ale mocno zabrudzona i dalej dość obficie krwawiła. Powtarzając odruchy wyszkolone na kursie pierwszej pomocy, przygotowała roztwór jodyny, rozcieńczając ją w nakrętce wody destylowanej, po czym nalała więcej wody na gazę i wprawnymi ruchami obmyła mu ranę. Wszystkie te czynności wykonywała w milczeniu, skupiona bez reszty na swoim zadaniu, jakby odbywała praktyczną część egzaminu z ratownictwa.

„Najpierw obmyć, potem jodyna” — myślała, starając się zachować spokój i trzeźwość umysłu. — „Trzeba porządnie zatamować tę krew… ale najpierw zobaczmy, czy nie ma innych ran.”

Sięgnęła po nową gazę i kolejną porcję wody, którą wyczyściła część zaschłej już krwi na prawej stronie twarzy bandziora, przyglądając się jednocześnie jego artystycznie podbitemu lewemu oku. Wyglądało na całe i zdrowe, choć oczywistym było, że na kilka tygodni będzie mógł zapomnieć o normalnym wyglądzie. Przyciskając wciąż świeży opatrunek do miejsca nad jego prawym okiem, skąd ciągle ciekła krew, drugą ręką przemyła mu ostrożnie rozciętą wargę, na której również pełno było jakiegoś ziemistego brudu, jakby zaschniętego błota.

„Musiał zaliczyć ostrą sesję glebogryzarki” — pomyślała. — „Nie tylko zarobił w papę, ale jeszcze nieźle go sponiewierali już w parterze. Trzyma się nieźle, udaje twardziela, ale musi go to mimo wszystko boleć…”

— Niech pan przechyli trochę głowę do tyłu — powiedziała nieco łagodniej. — Muszę zobaczyć, czy tu nie ma rozcięcia.

Bandzior posłusznie wykonał polecenie, nie spuszczając z niej uważnego wzroku. Lodzia pochyliła się i przyjrzała się jego podbródkowi, który w słabym oświetleniu wydawał jej się rozcięty, ale po zmyciu z niego dużego skrzepu krwi z ulgą stwierdziła, że nie było tam rany. Znów sięgnęła po świeżą gazę, położyła ją na brzegu biurka i nalała na nią kolejną porcję wody destylowanej, zmuszona posługiwać się jedną ręką, gdyż drugą wciąż tamowała krew cieknącą mu z łuku brwiowego. Prawa część twarzy bandziora była już czysta i nie wyglądała tak źle, opuchnięta była przede wszystkim lewa strona, szczególnie okolice oka.

Stojąc tak nad nim i myjąc mu obtłuczoną gębę, Lodzia odczuła nagle w pełni absurd całej sytuacji, a zza jej zszarpanych nerwów wychyliło się nieśmiało zawsze czujne w takich przypadkach poczucie humoru.

„Nie do wiary” — przebiegło jej przez głowę. — „Takie numery nie zdarzają się naprawdę… Jula padnie w poniedziałek, jak jej to opowiem!”

Uśmiechnęła się do siebie w duchu, sięgając po kolejną gazę. Namoczyła ją wodą i zabrała się za ścieranie z lewego policzka delikwenta skrzepniętych zacieków, starając się nie sprawiać mu bólu w najbardziej obitym miejscu i sprawdzając, czy nie ma tam kolejnych ran.

Bandzior siedział nadal z nieodgadnionym wyrazem oblicza i poddawał się tym czynnościom w milczeniu. Spod usuniętych pokładów brudu i zaschniętej krwi wyłoniła się powoli znacznie konkretniejsza, choć nadal zdeformowana urazami twarz o ciemnych oczach, które nie przestawały wodzić za nią skupionym i jakby zaskoczonym wzrokiem. Jego uwagę wyraźnie przyciągała poplamiona obecnie, jednak wciąż niezwykła turkusowa suknia, która w kompozycji ze staromodnym warkoczem cofała postać Lodzi do epoki dawnych panien Makówkówien. Doskonale wiedziała, że wyglądała dziś, jakby wyszła prosto z jednej z pożółkłych fotografii z rodzinnego albumu, a jeśli dodać do tego zakrwawione plastikowe rękawiczki na rękach, mogła bez wątpienia przywodzić na myśl ponurą Lady Makbet w oryginale. Dla postronnego człowieka z ulicy efekt w istocie mógł być piorunujący.

Przenikliwy wzrok bandziora jednak nieco ją peszył. Starała się więc unikać jego oczu, co w sytuacji, w jakiej się znajdowali, nie było wcale łatwe, i z całej siły skupiała się na wykonywanych czynnościach, jakby ćwiczyła opatrywanie ran na szmacianej lalce pani Bednarkowej. A jednak… to był żywy człowiek i prawdziwa krew, pod palcami czuła ciepłą, szorstką skórę na policzku… Kiedy na moment nieuważnie zahaczyła wzrokiem o jego ciemne oczy, poczuła nagle coś dziwnego, jakby krótki i ulotny, podskórny dreszcz, który przebiegł od jej karku aż po pięty.

„Uwaga!” — pomyślała z zaniepokojeniem, odwracając oczy. — „Coś tu iskrzy, do cholery… Bez numerów, to jest jakiś stary dziad!”

— Muszę to panu zdezynfekować — oznajmiła poważnie, lejąc na gazę rozcieńczoną jodynę.

Już miała przytknąć mu to do rany, ale zatrzymała się.

— Będzie szczypało — ostrzegła.

— W porządku — odparł bandzior tonem człowieka w pełni pogodzonego ze swoim losem.

— Będzie bardzo szczypało — powtórzyła z naciskiem. — I przysięgam, że jeśli pan wrzaśnie, wbiję panu te nożyczki prosto w serce!

Bandzior zrobił przez moment minę, jakby z trudem udało mu się powstrzymać od śmiechu, ale powściągnął się i zachował powagę.

— Nie wrzasnę — obiecał. — Słowo harcerza.

Lodzia przyłożyła mu ostrożnie jodynę do rany. Drgnął, zacisnął mocno powieki i zęby, a twarz wykrzywiła mu się w grymasie cierpienia, wytrzymał jednak, nie wydając z siebie najlżejszego dźwięku.

— Faktycznie, szczypało jak diabli — przyznał z nieskrywaną ulgą, kiedy Lodzia zakończyła dezynfekcję rany.

— To dla pana dobra — wyjaśniła mu uprzejmie. — Po tej szmacie do podłogi jeszcze by się pan nabawił jakiegoś zakażenia…

— Ale już mi to nie grozi, prawda? — uśmiechnął się nieopuchniętą połową twarzy. — Zdaje się, że jestem w dobrych rękach.

Lodzia wzruszyła tylko lekko ramionami, zdjęła skrwawione rękawiczki i nieco już uspokojona przyklejała mu szybkimi ruchami opatrunki, starając się skupić całą swoją uwagę na ich równym i solidnym mocowaniu. Udało jej się chwilowo zatamować krew pod kilkoma warstwami gazy i szczelnych plastrów, ale wiedziała, że to tylko prowizorka.

— Ma pan rozcięty łuk brwiowy — oznajmiła mu, mocując na wierzchu ostatni, największy plaster. — Musi pan pojechać gdzieś na szycie, tego się inaczej nie zatamuje, opatrunki niedługo się przesączą. Urządził się pan tak, że ja tu za wiele nie zwojuję… No, już. Więcej nic nie mogę zrobić.

Bandzior słuchał w milczeniu, nie spuszczając z niej uważnego wzroku. Kiedy skończyła, podniósł się powoli z krzesła i ostrożnie dotknął ręką opatrzonego miejsca.

— Dziękuję — powiedział cicho. — To nieoceniona przysługa. Czy pani jest pielęgniarką?

— Nie — uśmiechnęła się mimo woli. — Dopiero zdaję maturę w tym roku.

— Ach, maturę! — szepnął, jakby zaskoczony.

— Tak, czy coś pana w tym dziwi? — spojrzała na niego z lekką urazą.

— Rzeczywiście, bardzo młodo pani wygląda — przyznał bandzior, przyglądając jej się ciągle z tą samą wytężoną uwagą.

„Co on się tak gapi?” — pomyślała, znów czując, że robi jej się nieswojo. — „To jest aż nieuprzejme… No, ale okej, zgoda, ma prawo się dziwić. Wyglądam dzisiaj jak dziewiętnastowieczna panna Fruzia na balu karnawałowym, takich okazów nie spotyka się na co dzień na ulicy.”

— No i co ja teraz z panem zrobię? — zapytała retorycznie, rozkładając ręce. — Droga odcięta, drzwi na dole zamknięte, a najgorsze, że nie wiem, czy dam radę zdobyć klucz…

— Coś się wymyśli — odparł uspokajającym tonem bandzior. — Znajdziemy jakieś konstruktywne rozwiązanie, proszę się nie martwić. Ja się właśnie cały czas przyglądam i przysłuchuję, bo powiem szczerze…

— Lodziuuuuu! — przerwał mu donośny ryk z dołu.

Sądząc po odgłosach dobiegających zza drzwi, Ciotka Lucy gramoliła się właśnie po schodach na górę. Bandzior spojrzał na Lodzię pytająco, ona na niego ze zgrozą.

— Cholera jasna! — wyszeptała w nagłym zdenerwowaniu. — Niech to szlag trafi!

— Lodziu, co ty tam robisz tak długo? — zasapała Ciotka Lucy pod drzwiami.

Pociągnęła za klamkę. Lodzia na ułamek sekundy zamarła w przerażeniu, usiłując przypomnieć sobie, czy na pewno dobrze zamknęła drzwi, ale te na szczęście nie ustąpiły.

— Przebieram się — rzuciła, starając się zachować spokojny ton głosu. — Zaraz zejdę.

— Ale ileż ty się tam możesz przebierać, drogie dziecko? — jęknęła Ciotka. — Załóżże cokolwiek, przecież czekamy na ciebie z toastem… I otwórz te drzwi, po co ty się tam zamykasz?

— Dobrze, ciociu, jeszcze chwilka — odparła mechanicznie, patrząc w zdumieniu na bandziora, który zgasiwszy w tym momencie stojącą na biurku lampkę, otworzył bezszelestnie okno, wychylił się mocno przez nie i z uwagą rozglądał się na boki.

— No to pośpiesz się, pośpiesz, Lodziu, goście się niecierpliwią — zamamrotała uspokojona już chyba Ciotka Lucy i zrezygnowawszy z pociągania za klamkę, poczłapała z powrotem w dół po schodach. — I zgaś światło na klatce, jak zejdziesz! — zakomenderowała jeszcze z okolic półpiętra.

— Oczywiście, ciociu! — odkrzyknęła pojednawczo Lodzia.

Przez cały ten czas nie odrywała oczu od poczynań bandziora, który cofnął się już z powrotem do pokoju, odwrócił się i spojrzał na nią spod swojego wielkiego opatrunku. Zważywszy, że drugie oko miał podbite, w półmroku wyglądał jak zombie albo ufoludek.

— Tu jest krata od dzikiego wina — szepnął konspiracyjnie.

Lodzia zrozumiała w lot. To był w istocie bardzo inteligentny pomysł. Na zewnętrznej ścianie budynku, po specjalnie skonstruowanej przez Tatusia drewnianej kracie pięły się imponujących rozmiarów pędy dzikiego wina. Lubiła je bardzo, na wiosnę i w lecie cieszyły bowiem oczy swą soczystą zielenią, zaś w początkach jesieni mieniły się przecudną feerią kolorów, od bladej żółci aż po intensywną czerwień i szlachetny fiolet. Obecnie liście opadły na zimę, więc na ścianie pozostały tylko nagie pędy, spod których rzeczywiście wychylała się niewidoczna w innych porach roku krata. Nigdy nie pomyślała, że można by ją potraktować jako awaryjną drogę ewakuacyjną, dlatego tym bardziej doceniła pomysł bandziora. Był jednak jeden problem — zupełnie nie znała parametrów wytrzymałościowych kraty, to było tylko drewno, i to wystawione latami na działanie kapryśnych warunków atmosferycznych. Bandzior był szczupły, ale sporo od niej wyższy i nieźle zbudowany, na oko ważył z osiemdziesiąt kilo, nie było więc żadnej pewności, czy krata wytrzyma jego ciężar.

— Poradzi pan sobie? — zapytała bez przekonania.

W tym momencie niesforna wyobraźnia podsunęła jej przed oczy mrożącą krew w żyłach scenę — bandzior z hukiem spadający z łamiącej się kraty wprost do babcinego ogródka, nadziewający się na sterczące tam gęsto paliki od pomidorów, leżący na grządce ciężko ranny lub, kto wie, nawet martwy, zależy, gdzie by sobie wbił ten palik… Biegnąca do ogródka rodzina, tłocząca się wokół niego w najwyższej zgrozie, zamieszanie, wzywanie pogotowia, a potem straszny, pytający głos Mamusi: „Looodziuuu?!!!”.

— Wie pan co, może jednak lepiej nie — zatrzymała go szybko. — Jeszcze pan stąd zleci.

— Spokojnie — odparł z rozbawieniem. — Dawno