Kwiecień plecień - Mette Vedsø  - ebook + audiobook + książka

Kwiecień plecień ebook

Vedso Mette

4,4

Opis

Rodzice Pi chcą dla córki tylko tego, co najlepsze, więc zapisują ją na terapię, aby jak najszybciej poradziła sobie z kryzysem, wróciła do szkoły i do normalnego życia. Jednak to nie działa.

Pi nie spieszy się z powrotem do zdrowia, za to opowiada własną historię. Zaprzyjaźnia się z trzema niezwykłymi osobami mieszkającymi w jej blogu – starszą panią Gillian Brown oraz Biancą i jej upośledzoną umysłowo córką Vicky – mądrymi codzienną mądrością, serdecznymi i wcale nie doskonałymi kobietami. Dziewczyna przygląda się ich codzienności i korzysta z tej relacji bardziej, niż z jakiejkolwiek terapii, a że okazuje się sprytną i bystrą obserwatorką, odkryje, że na życie można spojrzeć z zupełnie innej strony.

Poruszająca, opowiedziana z perspektywy nastolatki historia dotyka istoty depresji, która jest coraz powszechniejszym problemem z którym borykają się młodzi ludzie. Skłania do refleksji, pozwala na zrozumienie, uruchamia wyobraźnię i… daje nadzieję. Propozycja wartościowa zarówno dla młodych czytelników, jak i dla rodziców.

Książka została wpisana na listę White Ravens 2020

Tłumaczenie książki zostało dofinansowane przez Danish Arts Foundation

Wydanie książki jest współfinansowane przez Unię Europejską w ramach programu Kreatywna Europa, który powstał między innymi po to, żeby Europejczycy mogli poznawać pisarzy z innych krajów Unii Europejskiej i ich literaturę oraz kulturę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 88

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (44 oceny)
25
11
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wikgum

Całkiem niezła

Wartościowa pozycja o zmaganiu się z lękami i sile przyjaźni
00
Julia_mistrz

Dobrze spędzony czas

Ciekawa książka.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Når hjertet er en elpisker
© Mette Vedsø og Høst & Søn/Gyldendal, København, 2019. Illustration and cover copyrights © Alette Bertelsen/aletteb.dk © the Polish translation: Edyta Stępkowska © for Polish edition by Wydawnictwo Widnokrąg 2021
Redaktorka prowadząca: Katarzyna Węgiereka
Redakcja i korekty: Redaktornia.com
Skład i łamanie wersji polskiej: Redaktornia.com
Adaptacja okładki: Redaktornia.com
Opieka produkcyjna: Multiprint Joanna Danieluk
Projekt współfinansowany w ramach projektu Unii Europejskiej
Wsparcie Komisji Europejskiej dla wydania tej publikacji nie stanowi poparcia dla treści, które odzwierciedlają jedynie poglądy autorów, a Komisja nie może zostać pociągnięta do odpowiedzialności za jakiekolwiek wykorzystanie informacji w niej zawartych.
Tłumaczenie książki zostało dofinansowane przez Danish Arts Foundation
Książka została wpisana na listę White Ravens 2020
Wydanie I, Piaseczno 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
ISBN 978-83-962038-2-3
Wydawnictwo WIDNOKRĄGwww.wydawnictwo-widnokrag.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Mamy angielski. Sala jest kwadratowa, jakieś sześć metrów na sześć. Lekcja zaczęła się dwadzieścia minut temu. Odliczam z palcem przyłożonym do tętnicy szyjnej. Mam puls sto trzydzieści.

Kiedy nauczyciel, którego nazywamy Puchatkiem, mówi: „Zapraszamy, Pi. Oddaję ci głos”, ściany nagle są pochylone jak drzewa, które wyrastały na wrzosowisku, smagane ostrym wiatrem z zachodu. Swoją prezentację umiem na pamięć, ale myślę tylko o tym, jak mam wstać, jak postawić jedną stopę przed drugą, czy jestem w stanie podnieść nogę. A może już za późno? Co z tętnicą, tą grubą, która biegnie od serca do mózgu, czy na pewno jest szczelna? Mózg plus krew równa się wylew krwi do mózgu. Moje ciało powoli wstaje, w żółwim tempie sunę między oparciami krzeseł, mijam Almę i Kat, i chmurę ostrego dezodorantu.

Stłumione odgłosy klasy i mój własny, dominujący, gdy uderzam o podłogę. Znikam tylko na kilka sekund, ale takie kilka sekund może ogromnie dużo zmienić.

.

To wtedy, w dwudziestej pierwszej minucie angielskiego, przestaję być Pi Marią Simonsen i staję się tą z pierwszej B, która osunęła się na linoleum.

.

Tego Puchatka wymyśliły Alma i Kat. Wzięło się to stąd, że nasz nauczyciel ma na imię Jakub i wygląda trochę jak słodki żółty miś. Kiedy dochodzę do siebie, pochyla się nade mną, a ja pomiędzy guzikami koszuli widzę słaby zarost na jego torsie. Zaskoczeniem jest czarny wzór – on i tatuaż?!

.

W karetce mam ochotę powiedzieć wszystkim: „Hej, ja tylko żartowałam. Wysadźcie mnie, trzeba skręcić w lewo, potem w prawo i potem znów w lewo”.

Jakiś mężczyzna rozpina mi bluzkę. Przykleja mi powyżej stanika nalepki z niebieskimi elektrodami. Takie same umieszcza jeszcze na nadgarstkach i kostkach.

– Sprawdzimy twój rytm serca, czyli zrobimy ci ekg – mówi i podłącza przewody do małego urządzenia.

Przypominam sobie, że nie ogoliłam nóg, i mam ochotę powiedzieć: „Przepraszam”.

– Nabrałaś kolorów na policzkach – stwierdza mężczyzna i klepie mnie w ramach pocieszenia po głowie.

Gryzę się w knykieć, żeby powstrzymać łzy.

.

Siedzę na ostrym dyżurze, na pomarańczowym krześle z drewnianymi podłokietnikami.

Pielęgniarka obwiązuje mi ciasno ramię i pobiera krew.

– Zostawimy cię na kilka godzin na obserwację – mówi i wskazuje głową na monitor. Dodaje, że moje crp jest w normie.

– To dobrze – odpowiadam szeptem i znów przypomina mi się angielski. Bo z angielskim nie jest ani trochę dobrze. Problemy zaczęły się już na początku liceum. Każdy miał przeczytać na głos dłuższy fragment z książki, tak tylko, żeby nauczyciel mógł się zorientować, na jakim jesteśmy poziomie. Tylko że od tamtej pory zaczęłam mieć obsesję na punkcie swojej wymowy. Żeby nie było: lubię ten język, uważam, że jest piękny, i kiedy w swoim pokoju mówię po angielsku na głos, wydaje mi się, że brzmi to całkiem w porządku, ale na lekcji jest zupełnie inaczej. Mamy w klasie sporo osób dwujęzycznych. Oliver i Sandra mają tatę Anglika, Sille mieszkała w Stanach, a ten Villads, który do nas dołączył po przerwie jesiennej, był na wymianie.

W podstawówce nauczycielka zawsze mnie chwaliła. Mówiła, że mam ucho do języków, ale w pierwszej B jakoś tego nie widać. A już zwłaszcza po moim pierwszym wystąpieniu na żywo. Czułam, jak wszyscy się gapią, zwłaszcza Oliver i Sille co chwila przewracali oczami – na bank chodziło o mój akcent. Próbowałam oczywiście mówić brytyjskim angielskim, starałam się, żeby to brzmiało naturalnie, ale pewnie tylko im udowodniłam, że jestem tryhardem.

To było wprawdzie dawno, jednak od tamtego czasu prawie przestałam się odzywać na angielskim. Robię to tylko wtedy, kiedy absolutnie muszę, jak na przykład dzisiaj.

Prezentacja. Cały tydzień ćwiczyłam, nawet się nagrałam, żeby móc siebie obejrzeć. Musiałam, nie było rady. W miarę jak zbliżał się ten moment, narastał we mnie strach. To już nie była szkolna prezentacja, to był skok z dziesięciometrowej trampoliny, nurkowanie w Rowie Mariańskim oraz lot na Marsa i z powrotem.

.

Wiozą mnie na oddział, który się zaczyna na „p” (ale nie chodzi ani o polipy, ani o półpasiec).

– Połóż się wygodnie i... udanej przejażdżki – mówi ten, który mnie pcha. Na kitlu ma napisane „Niels” oraz „salowy”.

Jadąc, czuję się, jakby ktoś przejął stery mojego życia. Mogłabym się cofnąć do wieku niemowlęcego, jechać w wózku, oglądać gałęzie i mijanych po drodze ludzi, którym wiatr rozwiewa włosy, patrzeć na neony i niebo, ale białe plastikowe kratki w suficie z jaskrawo oświetlonymi kwadratami mimo wszystko rozwiewają to złudzenie. Zamykam oczy, na wypadek gdyby pojawił się tu ktoś, kogo znam, na przykład brat dziadka – on ma cukrzycę i często chodzi na różne kontrole.

Telewizor w sali jest włączony. Leci program o kradzieży w sklepie. Na nagraniu z monitoringu widać kobietę, która kradnie puszkę kawy. Słyszę jakieś dźwięki przy drzwiach i pojawia się w nich twarz mamy.

– Normalnie nigdy się nie gubię – mówi z oczami wielkimi jak spodki i czarnymi jak lukrecje. – Najpierw trafiłam na kardiologię, a potem na choroby zakaźne.

– Jestem tu już kilka godzin – mówię. Dotyk jej ciepłego policzka sprawia, że płyną mi łzy.

– Och, skarbie – szepcze. – Byłam na tym spotkaniu w Roskilde. Mamy wdrażać nowy system zarządzania.

Po raz pierwszy, patrząc na nią, myślę sobie: „zagubiona”.

Szybko jednak dochodzi do siebie: czuje się pewnie, kiedy widzi różne urządzenia. Lubi się otaczać ludźmi potrafiącymi wszystko zmierzyć, zważyć, a potem ułożyć plan. Pielęgniarka, która przedstawiła się jako Nana, zapewnia ją, że to nic poważnego. Że wszystkie badania wyszły w porządku.

To brzmi jak obelga: „nic poważnego”. Upadłam na podłogę w obecności dwudziestu sześciu osób z klasy i na pewno gada o tym cała szkoła.

Sama prawie się nie odzywam, za to mama i Nana oraz jakaś nowa wysoka kobieta cały czas rozmawiają ściszonymi głosami.

– To wygląda na silny atak paniki – mówi ta wysoka i macha pudełkiem z tabletkami, demonstrując je pozostałym. Wyjaśnia, że można się nad nimi zastanowić, ale najpierw oczywiście muszę przejść dokładniejsze badania i porozmawiać z psychiatrą.

Słyszę, że to lekarstwo łagodzi napięcie. Mama cały czas potakuje.

Niebo za oknem jest różowe jak te tabletki, które czekają cierpliwie w podłużnym plastikowym futerale i szepczą: „Słyszałaś, co powiedziała, łagodzimy napięcie”.

.

Dziwnie się czuję. Wyobrażam sobie, że mam w brzuchu splątaną włóczkę i czyjeś palce próbują ją rozplątać. Wiją, szarpią, luzują, skręcają.

– Jak się teraz czujesz? – pyta pielęgniarka.

Nie mówię jej o włóczce, za to często słyszałam zwrot „wewnętrzny niepokój”, więc to właśnie odpowiadam.

– To dobre określenie – stwierdza.

– Naprawdę? – pytam zaskoczona.

– Zawsze łatwiej jest wyjaśnić coś, co już zostało nazwane – mówi. – Na przykład ból głowy albo brzucha.

Kiwam głową.

– Wiele młodych osób, które do nas trafiają z objawami stresu lub paniki, nie potrafi nawet nazwać tego, co czują.

.

Mama dostaje słowotoku:

– To ma jakiś związek ze szkołą?

– Znajomi z pracy bardzo sobie chwalą trening uważności.

– Zawsze byłaś taka silna.

– Niedługo wrócisz do formy.

– Ważny jest regularny tryb życia.

– Czegoś ci brakuje?

– Miałaś ostatnio jakieś problemy w szkole?

– Może powinnaś na noc wynosić z pokoju telefon.

– A Alma i Kat?

– Moja śliczna córeczka. Jesteś przecież taka dobra we wszystkim.

– Spotykają się czasem bez ciebie czy nadal zazwyczaj spotykacie się we trzy?

– I jeszcze te media społecznościowe.

– Czy coś się w twoim życiu pogorszyło?

– Mogłabyś też oczywiście porozmawiać z kimś innym niż Alma i Kat. Może niedobrze się ograniczać tylko do waszej trójki?

.

Mama nie rozumie, jak to wygląda między nami – z Almą i Kat. Ona myśli: „przyjaźń wykuta w skale, nie do ruszenia”. Jej się wydaje, że właśnie takimi przyjaciółkami jesteśmy, i może nawet porównuje nas do Gitte i Lotte z czasów własnej młodości, z którymi do dziś tworzy nierozłączne trio.

Przyjaciółki, które śpią na łyżeczkę.

Przyjaciółki, które nie mają przed sobą tajemnic.

Przyjaciółki, które przyrzekają sobie wierność i zawierają siostrzeństwo krwi.

Alma i Kat były ode mnie klasę wyżej w podstawówce, ale potem każda z nich pojechała na rok do szkoły profilowej z internatem. Kiedy się spotkałyśmy w liceum, wydawało się naturalne, że będziemy się trzymać razem. Mieszkamy niedaleko siebie, mamy podobnych rodziców i lubimy podobne rzeczy.

Sięgam po telefon leżący na szafce na kółkach obok gumowych rękawiczek i ciśnieniomierza. Przewijam historię naszego grupowego czatu, który nazwałyśmy „Uramaki”. W sumie dość nudna lektura:

Matematykę mamy w A7?

Jestem w stołówce.

Właśnie wsiadam w autobus do Nørreport.

Jakiego używacie wzoru w zadaniu 9?

Możecie się zalogować do Lectio?

Nie zapomnijcie przelać po 25 koron na pizzę.

.

Tato jest inżynierem i nadzoruje w tej chwili duży projekt budowlany w Polsce. Mama mówi mu, żeby nie wracał wcześniej do domu, że spokojnie może zaczekać do weekendu.

Myślę sobie, że dzięki temu nie musi nikomu nic tłumaczyć. Wystarczy, że powie: „Jadę na weekend do rodziny”. Albo: „I’m going back home to the family for the weekend”.

Wyobrażam go sobie na polskim placu budowy, z rusztowaniami i ludźmi w kombinezonach w tle. Ciekawe, co by powiedział, gdyby naprawdę musiał tu przyjechać natychmiast?

„Sorry, but I need to leave”.

„Has something happened?”

„It’s just my daughter”.

„What’s wrong?”

„She is... she is just a bit scared”.

„Scared?”

.

Gdy to gugluję, okazuje się, że „scared” to nie jest właściwe słowo. To się nazywa „anxiety”.

Jedno z tych słów, których naprawdę bym się bała na angielskim. Nie bardzo wiadomo, jak to wymówić. Wchodzę w Google Translate i klikam ikonkę dźwięku. Kobiecy głos, który mówi chyba z brytyjskim akcentem z wyższych sfer, wymawia to słowo całkiem beznamiętnie.

Ciekawe, wymawia się jak „society”. Gdy dostrzegam to podobieństwo, nagle wydaje mi się to proste.

Panika to słowo ostre, gwałtowne. „Anxiety” jest jak cicha melodia na ksylofonie.

.

– Symptomy, które wystąpiły na lekcji i które opisałaś, pasują idealnie do ataku paniki.

W necie nazywa się to również klasycznym atakiem lęku. Myślę o muzyce klasycznej i Vivaldim. Jestem w tej chwili lata świetlne od czterech cudownych pór roku.

.

Personel mówi „Pi” w co drugim zdaniu.

Pi, nie potrzeba ci czegoś? Pi, na korytarzu jest dzbanek z sokiem. Jedna z pielęgniarek, która ma na imię Mie, opowiada, że jej siostra też ma na imię Pi.

– Zawsze jej zazdrościłam tego imienia. Pi ma więcej poweru niż Mie.

Pewnie mówi to w dobrej wierze. Żeby dodać mi sił i otuchy. Uśmiecham się i oszczędzam jej historii o tym, jak to się w ogóle stało, że zostałam Pi, gdy miałam zaledwie godzinę i leżałam z mamą na porodówce.

Ta historia stanowi obowiązkowy punkt wszystkich rodzinnych spotkań. Mam w związku z nią mieszane uczucia, chociaż jest w niej coś magicznego. To jedna z tych historii, przy których ludzie zasłaniają ręką usta i mówią: „No coś ty?! Niemożliwe!”.

Faktem jest, że tata miał przed sobą zielony formularz ze wszystkimi danymi z moich narodzin. Położna zapisała w nim obwód głowy, wzrost, wagę, miesiąc urodzin: 03, datę urodzin: 14, godzinę urodzin: 16.00. Cyfry stały obok siebie: 3 i 14, i 16. A tatę zamurowało. 3,1416. „Przecież to Pi”. Zaczął ciężko sapać, jakby sam dopiero co wydał dziecko na świat.

Liczby, logika