Ku wolności - Sue Smethurst - ebook + książka

Ku wolności ebook

Smethurst Sue

4,6

Opis

Epicka opowieść o odwadze, nadziei, człowieczeństwie i niezłomnej miłości.

Historia o niezwykłej odwadze, wytrwałości i miłości, która nie mogła pozostać przemilczana. - Heather Morris, autorka Tatuażysty z Auschwtitz.

Prawdziwa historia Mindli i jej męża Kubusia Horowitza – artysty słynnego Cyrku Braci Staniewskich – napisana przez nagradzaną i uznaną autorkę oraz dziennikarkę, Sue Smethurst, której mąż jest wnukiem bohaterów tej historii.

Mindla, próbując odnaleźć męża, którego wybuch wojny zastał poza Warszawą, zostaje aresztowana przez Rosjan w Białymstoku, a jej syn trafia do sowieckiego sierocińca.

Kubuś, który tymczasem wrócił do stolicy, dowiaduje się od teścia o jej wyjeździe i, gdy Niemcy zamykają cyrk, wyrusza na wschód, by odnaleźć swoją rodzinę.

Zaczyna się droga przez mękę…

Autorka z niezwykłym pietyzmem opisuje gehennę podróży przez Związek Radziecki, Bliski Wschód i Afrykę do wymarzonej Australii. Ta absolutnie wyjątkowa, prawdziwa historia jest świadectwem tamtych potwornych czasów, a jednocześnie hołdem złożonym wszystkim tym, którym nie udało się przetrwać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (14 ocen)
9
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
koliberek1979

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam serdecznie.
10

Popularność




Dla Babuni i Dziadka. Dla wszyst­kich, któ­rzy dotarli do Austra­lii, Kra­iny Szczę­ścia, oraz dla tych, któ­rzy nie mieli takiej szansy.

Ni­gdy nie zapo­mnimy.

PRO­LOG

Oto nasza księż­niczka, zawsze wystro­jona jak na bal – powie­działa z czu­ło­ścią pie­lę­gniarka do babci mojego męża, gdy szły­śmy kory­ta­rzem żydow­skiego domu opieki Mon­te­fiore.

Min­dla Horo­witz. Księż­niczka Mon­te­fiore. Włosy zawsze per­fek­cyj­nie uło­żone. Usta zawsze uma­lo­wane na czer­wono z taką pre­cy­zją, że sama Eli­za­beth Arden nie zro­bi­łaby tego lepiej. Ulu­biony kolor Vic­tory Red.

Poszły­śmy do jadalni, gdzie cze­kał na nas mój mąż.

– Jesteś coraz grub­szy – powie­działa żar­to­bli­wie Min­dla, wska­zu­jąc wyma­ni­kiu­ro­wa­nym pal­cem na jego brzuch. – A spójrz na mnie. Na­dal jestem ślicz­no­ściowa!

Spinki ze strasu poły­ski­wały w jej wło­sach, gdy krę­ciła głową, byśmy mogli ją podzi­wiać.

Mój mąż i ja czę­sto żar­to­wa­li­śmy, że babu­nia może stra­cić wzrok lub słuch, ale ni­gdy nie zre­zy­gnuje z próż­no­ści – będzie jej ona towa­rzy­szyła do końca życia.

Ale tak naprawdę wcale nie cho­dziło o próż­ność, lecz o dumę; o naj­czyst­szą esen­cję czło­wie­czeń­stwa, któ­rego trzy­mała się całą swoją istotą. To był jej spo­sób, by powie­dzieć światu: „Zabra­li­ście mi wszystko, ale ni­gdy nie odbie­rze­cie mi dumy”.

Po wielu latach życia z rodziną Horo­wit­zów zaczę­łam pozna­wać histo­rię życia Min­dli. Mój mąż, Ralph, naśla­do­wał babu­nię i z zapa­łem prze­kli­nał po żydow­sku – tak jak robiła to ku naszemu roz­ba­wie­niu jej papuga – albo opo­wia­dał kawały, które zasły­szał od nie­ży­ją­cego już dziadka, gdy jesz­cze był dziec­kiem.

– Opo­wiem ci o ich życiu, dobrze? – zapro­po­no­wał pew­nego dnia.

Nie­do­brze.

Przed­sta­wił mi okro­joną histo­rię, jaką dzia­dek mógł opo­wia­dać do snu swo­jemu uko­cha­nemu wnu­kowi. Histo­rię o wspa­nia­łym cyrku i kolo­ro­wych klau­nach. I o tym, jak nazi­ści pró­bo­wali ich wszyst­kich zabić.

Opo­wie­dział, jak ura­to­wał prze­piękną pannę młodą uwię­zioną w rosyj­skim wię­zie­niu i jak prze­mie­rzył pół świata, by potem żyć z nią długo i szczę­śli­wie. Ale to nie była bajka.

Moja natura dzien­ni­karki nasu­wała mi tysiące pytań. Roz­pacz­li­wie chcia­łam poznać całą histo­rię, ale dzia­dek nie­stety od dawna już nie żył, a „babu­nia ni­gdy o tym nie mówi, więc nie pytamy, żeby jej nie dener­wo­wać”. W porządku. Z pew­no­ścią nie chcia­łam, żeby odżyły w niej te wszyst­kie kosz­marne histo­rie, o któ­rych sły­sza­łam.

Im bar­dziej Min­dla się sta­rzała i sta­wało się jasne, nasz wspólny czas dobiega końca, tym bar­dziej rosła moja despe­ra­cja. Wie­dzia­łam, że to bar­dzo ważne dla naszej rodziny – dla mojego męża i naszych dzieci – by dowie­dzieć się, kim byli nasi dziad­ko­wie i pradziad­ko­wie, skąd pocho­dzili i co prze­żyli, i jak, u licha, zdo­łali się uwol­nić spod nie­miec­kiej oku­pa­cji i wyje­chać do Austra­lii.

A więc zary­zy­ko­wa­łam, że zde­ner­wuję babu­nię, i posta­no­wi­łam, że muszę z nią poroz­ma­wiać.

Wybie­ra­jąc się do domu opieki, wie­dzie­li­śmy, że nie możemy przy­no­sić żad­nych sło­dy­czy, bo babu­nia „dba o figurę”. Ale kochała wszel­kie kosme­tyki, zwłasz­cza naj­ja­skraw­sze z naj­bar­dziej jaskra­wych odcieni lakie­rów do paznokci. I uwiel­biała roz­ma­wiać w trak­cie malo­wa­nia.

A więc pew­nego chłod­nego jesien­nego poranka uzbro­iłam się w naj­bar­dziej wyszu­kany i nowy odcień lakieru, jaki tylko mogłam zna­leźć, oraz w notat­nik, dyk­ta­fon i pożół­kłe czarno-białe zdję­cia, które Min­dla poda­ro­wała swo­jej syno­wej Meg (mojej teścio­wej). Zain­spi­ro­wana książką Mit­cha Alboma Wtorki z Mor­riem, zaini­cjo­wa­łam swoje ponie­działki z Min­dlą.

Po kolei oglą­da­ły­śmy sfa­ty­go­wane, znisz­czone zdję­cia.

– Babu­niu, kto to jest? Gdzie zro­biono to zdję­cie? – Zawsze sta­ra­łam się odzy­wać łagod­nie, żeby jej nie zde­ner­wo­wać.

– A po co chcesz to wie­dzieć? – pytała z wyraź­nym pol­skim akcen­tem, przy­glą­da­jąc się uważ­nie swoim pur­pu­ro­wym paznok­ciom.

Naj­pierw babu­nia była bar­dziej zain­te­re­so­wana tym, jak jej uko­chany klub Col­li­gvood radzi sobie w austra­lij­skiej lidze AFL, potem co pora­biają jej pra­wnuki, aż w końcu powoli powró­ci­ły­śmy do tematu jej życia i zaczę­ły­śmy odkry­wać je war­stwa po war­stwie.

I tak to trwało – tydzień po tygo­dniu, mie­siąc po mie­siącu. Każda roz­mowa odby­wała się według tego samego sche­matu.

Gdy zro­bi­ły­śmy mani­kiur, szły­śmy do jadalni na lunch, zgrab­nie wymi­gu­jąc się od tań­cze­nia kongi w sze­regu pen­sjo­na­riu­szy z bal­ko­ni­kami.

Przy stole babuni zawsze towa­rzy­szyło nam kilka star­szych kobiet – Min­dla uwiel­biała widow­nię – ale gdy wycią­ga­łam notat­nik, prze­cho­dzi­ły­śmy do spraw naszej rodziny.

– No i po co chcesz to wie­dzieć? – pytała nie­ustan­nie. – Moja histo­ria to naprawdę nic nad­zwy­czaj­nego. A co z nimi? – inda­go­wała, wska­zu­jąc poły­sku­ją­cym lakie­rem paznok­ciem na posza­rzałe i pomarsz­czone twa­rze kobiet sie­dzą­cych przede mną. – Wszyst­kie jeste­śmy takie same.

A potem coś zasko­czyło. Cho­ciaż prze­szłość była dla Min­dli nie­wąt­pli­wie bar­dzo bole­sna, nie odno­si­łam wra­że­nia, że opo­wia­da­jąc o swo­ich prze­ży­ciach, prze­żywa ponowną traumę; po pro­stu nie sądziła, że jej doświad­cze­nia są czymś nad­zwy­czaj­nym, ponie­waż wiele osób z jej oto­cze­nia miało za sobą rów­nie prze­ra­ża­jące przej­ścia zwią­zane z ucieczką przed hitle­row­cami. Z utratą swo­ich bli­skich, któ­rych już ni­gdy wię­cej nie spo­tkały. Z cier­pie­niami, jakie musiały zno­sić ich zawszone ciała. Z gło­dem, ze smro­dem wojny i śmierci. Tyle śmierci. Tyle cier­pie­nia.

Wiele tych wspa­nia­łych osób – męż­czyzn i kobiet – z któ­rymi babu­nia dzie­liła swoje ostat­nie lata, cudem prze­trwało hor­ror wojny, wygry­wa­jąc z Hitle­rem w tej nik­czem­nej, dia­bel­skiej grze.

Pomimo zaawan­so­wa­nego wieku i pod­upa­da­ją­cego zdro­wia fizycz­nego umysł Min­dli do samego końca był ostry jak brzy­twa. W ciągu wielu, naprawdę wielu godzin, które razem spę­dzi­ły­śmy, spe­cjal­nie dla mnie przy­wo­łała z pamięci swoje życie i opo­wie­działa mi o nim ze szcze­gó­łami, cza­sem bar­dzo zaska­ku­ją­cymi. Ale gdy umarła w 2015 roku w wieku dzie­więć­dzie­się­ciu sze­ściu lat, zostało jesz­cze wiele nie­wy­po­wie­dzia­nych słów i wiele pytań bez odpo­wie­dzi. A więc roz­po­czę­łam dłu­go­let­nie poszu­ki­wa­nia, by zło­żyć w całość histo­rię życia babuni i dziadka Horo­wit­zów.

Wiele doku­men­tów i nagrań naj­cen­niej­szych momen­tów ich życia – naro­dzin, śmierci i mał­żeństw – zgi­nęło w mro­kach nie­pa­mięci w pożo­dze wojen­nej, wśród bomb i poża­rów. Dla­tego jestem nie­zmier­nie wdzięczna gene­alo­gom, histo­ry­kom, naukow­com i wolon­ta­riu­szom, któ­rzy nie szczę­dzili czasu, wysił­ków i wie­dzy, by pomóc mi w prze­śle­dze­niu losów mojej rodziny, a zwłasz­cza Kry­sty­nie Dusz­niak – jej nie­zrów­nana wie­dza i roz­le­głe kon­takty umoż­li­wiły mi odkry­cie mate­ria­łów, które nie tylko potwier­dziły wspo­mnie­nia Min­dli, ale też pomo­gły nam odna­leźć utra­coną rodzinę.

A ponie­waż nie mia­łam przy­wi­leju poroz­ma­wiać z dziad­kiem, który zmarł w 1986 roku, opie­ra­łam się na wywia­dach prze­pro­wa­dzo­nych z Min­dlą oraz innymi człon­kami naszej rodziny, zwłasz­cza z wnu­kami, które uwiel­biał, i na tej pod­sta­wie odtwo­rzy­łam jego histo­rię. Pomo­gły mi w tym rów­nież zdję­cia i wywiady z jego kole­gami z pro­gramu tele­wi­zyj­nego The Tarax Show emi­to­wa­nego przez austra­lij­ską sta­cję GTV-9. Jestem szcze­gól­nie wdzięczna nie­zrów­na­nemu Ronowi Bla­sket­towi, który przed swoją śmier­cią w 2018 roku podzie­lił się ze mną wie­loma wspo­mnie­niami zwią­za­nymi z dziad­kiem. Żegnaj, Ron.

Nie­które dia­logi opie­rają się na wspo­mnie­niach innych osób.

Dzia­dek Horo­witz, ofi­cjal­nie Moj­żesz Baruch Horo­witz, w zależ­no­ści od etapu swo­jego życia, był znany pod róż­nymi imio­nami – Moj­żesz, klaun Kubuś, Kubuś Armondo, klaun Sloppo, Zejde i Kubuś. Dla uła­twie­nia będę go nazy­wać w tej książce Kubu­siem, tak jak zwra­cała się do niego babu­nia.

Mam nadzieję, że odbie­rzesz tę książkę w duchu zgod­nym z moimi inten­cjami. Nie jest to mate­riał histo­ryczny i nie rości pre­ten­sji do nauko­wego doku­mentu na temat Holo­kau­stu; to po pro­stu histo­ria pew­nej kobiety i jej rodziny opo­wie­dziana z jej punktu widze­nia. Dodam tylko, że doko­na­łam wszel­kich sta­rań, by zwe­ry­fi­ko­wać tę histo­rię.

Hitler zro­bił wszystko, co tylko było w jego mocy, by znisz­czyć egzy­sten­cję, histo­rię i ducha całego narodu. W cza­sie dru­giej wojny świa­to­wej hitle­rowcy zamor­do­wali sześć milio­nów Żydów – męż­czyzn, kobiet i dzieci. To nie do poję­cia.

Ale w końcu prze­grał. Dla­czego? Dla­tego że ni­gdy nie zapo­mnimy o tych ludziach. Kawa­łek po kawałku, skra­wek po skrawku, opo­wieść po opo­wie­ści, rok po roku śmierć ofiar Holo­kau­stu i życie tych, któ­rzy go prze­trwali, oraz ich miej­sce w naszych spo­łecz­no­ściach są przez cały czas tro­skli­wie upa­mięt­niane i odtwa­rzane w pamięci. Mate­ria losów ofiar Holo­kau­stu wplata się w nasze życie – jest pozna­wana, zro­zu­miana, żywa.

Te wszyst­kie dusze być może zostały utra­cone, ale na­dal są kochane, na­dal dro­gie i na­dal żyją w naszych roz­mo­wach. Będziemy czcić i sza­no­wać ich prze­szłość, a ich histo­rie będą wzbo­ga­cać naszą przy­szłość.

Ni­gdy nie zapo­mnimy.

CZĘŚĆ I

PRZED WOJNĄ

ROZ­DZIAŁ 1

War­szawa, zima 1936

Mindla idzie ulicą Stawki, zdej­muje ręka­wiczkę i szuka cze­goś w torebce.

Palce ma poka­le­czone i zdrę­twiałe, bo codzien­nie spę­dza wiele godzin przy maszy­nie do szy­cia, więc teraz nie­zdar­nie gmera w torebce, pró­bu­jąc zna­leźć klu­cze.

Skręca za róg w kie­runku domu, jest roz­ko­ja­rzona i nie zauważa luź­nej kra­wę­dzi kostki bru­ko­wej. Obcas wpada w dziurę, Min­dla traci rów­no­wagę i upada ciężko na lodo­watą ulicę. Jest drobna, więc składa się jak laleczka, a potem sie­dzi oszo­ło­miona przez kilka chwil i usi­łuje się uspo­koić. Po jej twa­rzy płyną łzy, ale lodo­waty wiatr wie­jący od Wisły sku­tecz­nie je wykrada, zanim Min­dla zdąży obe­trzeć twarz.

– Cho­lera – mówi, doty­ka­jąc dziury w zno­szo­nych weł­nia­nych poń­czo­chach, napra­wia­nych tak wiele razy, że są wła­ści­wie jedną wielką cerą.

Kostka pul­suje bólem.

Min­dla widzi swój dom po dru­giej stro­nie placu. Tam mieszka, na Mura­now­skiej 17. Jej gospo­darz, pan Lan­dau, zapewne teraz sie­dzi sobie w swoim cie­płym i przy­tul­nym miesz­kanku na par­te­rze. Myśląc o tym, Min­dla tęskni za domem i cie­płem mat­czy­nej kuchni. Wyobraża sobie, jak mama posy­puje stół mąką i wał­kuje cia­sto na chałkę, a po kuchni roz­nosi się zapach palą­cego się w piecu węgla, który musi osią­gnąć wła­ściwą tem­pe­ra­turę, by chleb mógł wyro­snąć.

Pogrą­żona w myślach nie zauważa, jak poja­wia się przed nią nie­zna­jomy.

– Co pani tu robi? Tu nie jest bez­piecz­nie. – Min­dla sły­szy głos, który przy­wraca ją do rze­czy­wi­sto­ści. – Wszystko w porządku?

Dziew­czyna musi prze­chy­lić głowę w prawo, żeby spoj­rzeć w twarz wyso­kiego męż­czy­zny, który się nad nią pochyla z wycią­gniętą ręką.

Min­dla chwyta jego dłoń, a on pomaga jej wstać z zim­nego bruku.

– Pro­szę pozwo­lić, że odpro­wa­dzę panią do domu – nalega nie­zna­jomy. Zdej­muje szal i ofe­ruje go dziew­czy­nie.

Ona z ochotą owija szyję miękką, cie­płą wełną, a potem roz­ma­wiają o zimie i nie­bez­pie­czeń­stwach czy­ha­ją­cych na zamar­z­nię­tych toro­wi­skach tram­wa­jo­wych. Męż­czy­zna pyta ją, gdzie pra­cuje. Min­dla począt­kowo się waha, a potem odpo­wiada:

– W gar­barni.

Nie wspo­mina, że musi tam pra­co­wać, bo jest za stara, by dalej się uczyć, więc w wieku czter­na­stu lat była zmu­szona zre­zy­gno­wać ze szkoły. Nie mówi też, jak ciężka i trudna jest jej praca, ile godzin musi spę­dzać w smro­dzie, susząc i roz­cią­ga­jąc zwie­rzęce skóry, a potem je bar­wiąc. Gar­bar­nia jest głów­nym dostawcą wyro­bów skó­rza­nych dla pol­skiej armii. A inte­res kwit­nie ze względu na widmo wojny.

Ból kostki powoli mija i dziew­czyna z każ­dym kro­kiem odzy­skuje siły.

Łagodne świa­tło z miesz­ka­nia pana Lan­daua oświe­tla twarz nie­zna­jo­mego. Jest zadzi­wia­jąco młody jak na kogoś tak ele­gancko ubra­nego, praw­do­po­dob­nie ma dwa­dzie­ścia kilka lat. Z kie­szonki jego mary­narki wystaje czer­wona jedwabna chu­s­teczka. Ubra­nie nadaje mu wygląd poważ­nego i dużo star­szego biz­nes­mena, ale wiel­kie błę­kitne oczy błysz­czą jak u psot­nego chło­paka.

– Nazy­wam się Kubuś Horo­witz – mówi nie­zna­jomy, gdy docie­rają do jej domu. – A ty?

– Min­dla. Min­dla Lewin – odpo­wiada, skła­nia­jąc głowę.

– A zatem, panno Lewin, dotar­łaś bez­piecz­nie do domu.

– Dzię­kuję, Kubu­siu. Jesteś bar­dzo miły.

Min­dla oddaje sza­lik, a on unosi lekko kape­lusz i odcho­dzi. Znika tak szybko, jak się poja­wił.

– Spóź­ni­łaś się, Min­dlo – mówi Chana, uno­sząc brwi. – Pospiesz się i sia­daj.

– Prze­pra­szam, mamo – odpo­wiada Min­dla, zakry­wa­jąc sukienką dziurę w poń­czo­sze.

Wszyst­kie oczy są na nią zwró­cone, gdy nie­zgrab­nie siada przy stole pomię­dzy sio­strami, Jadzią i Sonią. Min­dla sie­dzi z opusz­czoną głową, by unik­nąć spoj­rzeń ojca, a jej popla­mione palce zakre­ślają nie­wi­doczne koła wokół ciem­nych sęków w drew­nie prze­bi­ja­ją­cych przez cienki biały obrus.

Sie­dzi przy stole na dłu­giej drew­nia­nej ławie i nie­mal sły­szy jęk sta­rych sosno­wych desek ugi­na­ją­cych się pod cię­ża­rem wszyst­kich sto­łow­ni­ków. Od kiedy wpro­wa­dził się do nich Lalosz, mąż jej sio­stry Ewy, przy kuchen­nym stole Chany Lewin tło­czy się jede­na­ście osób.

Min­dla śle­dzi wzro­kiem matkę, która trzyma na bio­drze nie­mowlę, a potem podaje je Ewie.

Matka upięła przed­wcze­śnie posi­wiałe włosy w schludny kok, świa­tło świec oświe­tla jej twarz. Nie pierw­szy raz Min­dla zauważa nie­zdrowe cie­nie pod jej oczami i przy­sięga sobie w duchu, że już ni­gdy nie spóźni się na kola­cję.

ROZ­DZIAŁ 2

Ciem­ność ściga Min­dlę, gdy idzie wyło­żoną bru­kiem ulicą Mura­now­ską. Znowu spie­szy się z fabryki do domu, tym razem uwa­ża­jąc na każdy krok, żeby się nie potknąć.

– Jest do cie­bie list, Min­dlo – mówi pan Lan­dau, gdy dziew­czyna poja­wia się w drzwiach. Pan Lan­dau zatrud­nia w swo­jej gar­barni wielu loka­to­rów i jest prze­mi­łym czło­wie­kiem, który wyba­cza im opóź­nie­nia w pła­ce­niu czyn­szu, gdy nie mają pie­nię­dzy. – Dorę­czony oso­bi­ście – mówi, uśmie­cha­jąc się sze­roko.

Min­dla przy­pusz­cza, że to list do ojca, ponie­waż ona ni­gdy nie dostała żad­nej prze­syłki. Ale na koper­cie jest jej imię wypi­sane naj­pięk­niej­szym cha­rak­te­rem pisma, od któ­rego nie może ode­rwać wzroku i które ją wprost hip­no­ty­zuje. Popla­mio­nymi brą­zową farbą pal­cami po całym dniu pracy w gar­barni pospiesz­nie otwiera kre­mową, aksa­mitną kopertę.

Droga Panno Lewin,

mam nadzieję, że kostka już wyle­czona. Czy przyj­miesz moje zapro­sze­nie i jutro wie­czo­rem pój­dziesz ze mną na przed­sta­wie­nie Cyrku Sta­niew­skich?

Jeśli tak, spo­tkajmy się o dzie­więt­na­stej. Jeśli nie zja­wisz się w miej­scu, w któ­rym się pozna­li­śmy, uznam, że nie masz ochoty się do mnie przy­łą­czyć.

Z powa­ża­niem

Kubuś Horo­witz

Ten przy­stojny nie­zna­jomy.

Min­dla z namasz­cze­niem wkłada list do koperty i przy­ci­ska ją do biją­cego gwał­tow­nie serca, a potem bie­gnie na górę po skrzy­pią­cych drew­nia­nych scho­dach.

– Dzię­kuję, panie Lau­dau – wykrzy­kuje, prze­ska­ku­jąc co drugi sto­pień.

– Min­dla, znowu? – mówi nie­cier­pli­wie Chana.

Dwie świece oświe­tlają ucztę, którą mama przy­go­to­wy­wała przez cały dzień. W domu roz­nosi się ape­tyczny zapach chałki docho­dzący pro­sto z pieca; Min­dla ma poczu­cie winy, bo znowu się spóź­niła. Gdy siada przy stole, wyczuwa też zapach świe­żego roz­ma­rynu. Chana wyciąga ręce i splata je nad świe­cami. Potem zakrywa oczy i słod­kim gło­sem szep­cze słowa kidu­szu:

– Wajehi erew wejehi woker jom haszi­szi.

Roz­po­czął się sza­bat.

Szmul i Chana Lewi­no­wie nie są szcze­gól­nie reli­gijni, ale prze­cież cho­dzi o tra­dy­cję. I pomimo top­nie­ją­cych zaso­bów Chana zawsze znaj­duje spo­sób, by zapeł­nić sza­ba­towy stół. Chana jest gospo­dy­nią domową i Min­dla zawsze widzi ją w ciąży albo z nie­mow­lę­ciem przy­kle­jo­nym do piersi. Pierw­sza była Ewa, która uro­dziła się w 1916 roku, po krót­kim cza­sie przy­szła na świat Jadzia, a potem – mniej wię­cej po dwu­na­stu mie­sią­cach, w 1919 roku – Min­dla. W 1921 roku uro­dziła się Sonia – wtedy Chana miała już cztery córki, które nie miały jesz­cze pię­ciu lat, a Szmul koniecz­nie chciał mieć syna. Jego marze­nie speł­niło się w 1922 roku, gdy uro­dził się Jakub, a potem los obda­ro­wał ich jesz­cze Mena­che­mem i Minją. A na końcu uro­dziła się mała Sara, któ­rej wszy­scy wycze­ki­wali z wielką nadzieją.

Min­dla czuje się winna, że ani przez chwilę nie przej­muje obo­wiąz­ków matki, nie wyrę­cza jej w goto­wa­niu, sprzą­ta­niu, pra­niu i dba­niu o rodzeń­stwo, że nie sta­wia garnka na piecu, nie moczy pie­luch w żela­znym wia­derku sto­ją­cym pod zle­wem. Uwiel­bia jed­nak obser­wo­wać, jak matka się krząta; jest mistrzy­nią w kuchni i w dyry­go­wa­niu nie­sforną, ale też wzru­sza­jącą domową orkie­strą. Kiedy Chana się roz­pę­dza, spra­wia, że w każ­dym kącie kuchni roz­brzmiewa muzyka. Trza­ska ogień w opa­la­nym węglem piecu, na kuchence bul­go­czą garnki, roz­lega się ryt­miczny łoskot, gdy wał­kuje cia­sto na ławie, a potem je ugniata, nada­jąc mu odpo­wiedni kształt; a raz w tygo­dniu kom­po­nuje to wszystko w spójne i pyszne cre­scendo sza­batu.

Min­dla naj­bar­dziej kocha żydow­ski Nowy Rok. Wtedy Chana zapra­sza wszyst­kie córki do kuchni, by poma­gały jej w pie­cze­niu słod­kich cia­ste­czek, które natych­miast roz­pusz­czają się w ustach, gdy tylko zwinne paluszki dziew­czy­nek zdo­łają pod­kraść je z pieca.

Kuchenny stół Chany nie służy jedy­nie jedze­niu; to rów­nież sosnowa „ambona”, z któ­rej wygła­sza życiowe kaza­nia, dzieli się swoją mądro­ścią i tra­dy­cjami, opo­wiada poucza­jące histo­rie rodzinne, a to wszystko jest okra­szone jej wspa­nia­łymi zupami i chałką.

Dzi­siej­szego wie­czoru stół Chany jest miej­scem czci. Min­dla spo­gląda na ojca, który patrzy z zachwy­tem na żonę recy­tu­jącą bło­go­sła­wień­stwa. Szmul jest szew­cem i ciężko pra­cuje, by zwią­zać koniec z koń­cem. Dzięki odro­bi­nie śliny i pasty oraz skraw­kom skóry z fabryki pana Lan­daua potrafi spra­wić, by stare buty znowu wyglą­dały jak nowe. Sąsie­dzi nazy­wają tatę „arty­stą”, bo jest mistrzem w swoim fachu. Przy­no­szą mu znisz­czone buty, które czasy świet­no­ści mają dawno za sobą, a Szmul odpra­wia nad nimi swoje czary, daje im nowe życie, a potem zwraca wdzięcz­nym wła­ści­cie­lom. Repe­ro­wa­nie sta­rych butów nie zapew­nia jed­nak wiel­kich docho­dów, a z pew­no­ścią nie na tyle dużych, by wystar­czało na wygodne życie dla rosną­cych pociech, które muszą wykar­mić Lewi­no­wie. Poza tym klienci rów­nież są bar­dzo biedni, więc Szmul czę­sto nie bie­rze od nich pie­nię­dzy, bo wie, że to jedyne buty zde­spe­ro­wa­nego czło­wieka, który cho­dzi w nich do pracy i na targ po jedze­nie dla swo­jej rodziny. Jak mógłby żądać zapłaty od kogoś takiego? Cza­sem dostaje w zamian boche­nek chleba, cza­sem jajko albo dwa, a jeśli ma bar­dzo dobry dzień – tro­chę masła lub kur­czaka. Min­dla jest dumna ze swo­jego ojca i ni­gdy się nie skarży, że jej zarobki czę­sto tra­fiają z powro­tem do pana Lan­daua, bo wła­śnie w ten spo­sób pomaga rodzi­com w opła­ce­niu czyn­szu.

Gdy matka odsła­nia oczy i patrzy na świece, by dokoń­czyć rytuał, Min­dla zasta­na­wia się, ile innych rodzin w ich kamie­nicy robi w tej chwili dokład­nie to samo. Przy ulicy Mura­now­skiej 17, poło­żo­nej w pół­noc­nej czę­ści dziel­nicy żydow­skiej, mieszka sto dzie­sięć rodzin. Cztero- lub pię­cio­kon­dy­gna­cyjne budynki wzno­szą się naprze­ciwko sie­bie wokół placu, który jest miej­scem spo­tkań, han­dlu i roz­rywki. Po placu krążą tram­waje i rik­sze. Wielu loka­to­rów to wie­lo­dzietne rodziny, podob­nie jak Lewi­no­wie, więc Min­dla zga­duje, że razem z nimi przy Mura­now­skiej 17 mieszka sie­dem­set, a może nawet osiem­set osób.

Ponie­waż dzień ślubu Jadzi zbliża się wiel­kimi kro­kami, przy ich sza­ba­to­wym stole zasią­dzie wkrótce jesz­cze jedna osoba. Ale w prze­ci­wień­stwie do Ewy i Lalo­sza, któ­rzy miesz­kają z nimi na Mura­now­skiej, Jadzia pla­nuje prze­pro­wa­dzić się po ślu­bie do swo­jego przy­szłego męża, Abra­hama Ksią­że­ni­cera. Dzięki Bogu.

Gdy dziew­częta szy­kują się wie­czo­rem do snu, Min­dla zwie­rza się Jadzi i Ewie. Opo­wiada im o tajem­ni­czym nie­zna­jo­mym, który ją ura­to­wał, i o jego zapro­sze­niu. Sio­stry patrzą sze­roko otwar­tymi oczami na list, który Min­dla wyciąga spod poduszki.

– Ni­gdy nie widzia­łam tak pięk­nego papieru – mówi Jadzia, prze­su­wa­jąc kciu­kiem po gru­bej, ele­ganc­kiej kar­cie.

Podob­nie jak w przy­padku wszyst­kich dziew­cząt z rodziny Lewi­nów mał­żeń­stwo Min­dli zosta­nie zaaran­żo­wane w odpo­wied­nim cza­sie przez ojca i zawarte z wybra­nym przez niego kawa­le­rem. Myśl, by córka spo­ty­kała się z nie­zna­jo­mym, a co dopiero uma­wiała się z nim na randkę w cyrku, jest nie do przy­ję­cia.

– Musisz iść, Min­dlo! – szep­cze Jadzia i pod­eks­cy­to­wana ści­ska jej rękę. – Tylko pomyśl. Cyrk! Co za radość! Pomo­żemy ci.

Min­dla tej nocy nie może zmru­żyć oka, a następ­nego ranka przy śnia­da­niu razem z sio­strami wymy­śla plan.

– Mamo, byłoby cudow­nie, gdyby Min­dla poszła wie­czo­rem na kola­cję z Lalo­szem i ze mną – mówi od nie­chce­nia Ewa, gdy mama krząta się po kuchni. – Ojciec Lalo­sza ma dzi­siaj uro­dziny i na uro­czy­sto­ści będzie też rabin.

– Dobrze jej zrobi kon­takt z bar­dziej doro­słym towa­rzy­stwem – dodaje Jadzia, kiwa­jąc głową w stronę umo­ru­sa­nych, małych twa­rzy­czek trojga młod­szego rodzeń­stwa, które posłusz­nie sie­dzi przy stole, cze­ka­jąc na swoją por­cję owsianki.

Chana z nie­prze­nik­nio­nym wyra­zem twa­rzy sta­wia na stole miseczki. W końcu pota­kuje:

– Ale nie przy­pro­wa­dzaj­cie jej zbyt późno – ostrzega.

W sobotni wie­czór, gdy zni­kają ostat­nie pro­mie­nie świa­tła, rodzina znowu gro­ma­dzi się przy stole, a Szmul odpra­wia haw­dalę, by zazna­czyć koniec sza­batu. Unosi kie­li­szek wina i udziela bło­go­sła­wień­stwa wszyst­kim zgro­ma­dzo­nym. Potem wyciąga dło­nie w kie­runku pło­mie­nia świecy roz­świe­tla­ją­cego jego skórę. To znak, by pozo­stali poszli w jego ślady. W dzie­ciń­stwie Min­dla bar­dzo lubiła tę cere­mo­nię, ale teraz – gdy trzyma ręce nad roz­ta­cza­jącą poma­rań­czowy blask świecą – jest zakło­po­tana.

Jed­nym okiem spo­gląda na zega­rek, dru­gim na papę. Bar­dzo chce już wyjść i mar­twi się, że jeśli nie pojawi się na czas w umó­wio­nym miej­scu, Kubuś może na nią nie zacze­kać.

Ewa i Jadzia są tak samo pod­eks­cy­to­wane jak Min­dla. Ewa zmu­siła sio­strę, by wło­żyła jej piękną gra­na­tową jedwabną sukienkę, którą Chana uszyła dla niej na zarę­czyny, a Jadzia odgar­nęła z jej twa­rzy dłu­gie kasz­ta­nowe włosy i upięła sta­ran­nie, by loki deli­kat­nie muskały jej ramiona. Na koniec Min­dla ide­al­nie uma­lo­wała usta szminką w kolo­rze soczy­stej kar­mi­no­wej czer­wieni.

Teraz drży z pod­nie­ce­nia, a każda minuta cią­gnie się jak wiecz­ność.

Szmul pociąga ostatni łyk bło­go­sła­wio­nego wina i ogła­sza koniec sza­batu. Dziew­częta mogą już wyjść. Zacho­wują ostroż­ność, żeby nie wzbu­dzać podej­rzeń. Spo­koj­nie żegnają się ze wszyst­kimi, a ledwo minutę póź­niej są już za drzwiami.

Ewa bie­rze Min­dlę pod ramię i idą od nie­chce­nia ulicą, mija­jąc kamie­nicę i trzy­ma­jąc się z dala od wścib­skich spoj­rzeń, by spo­tkać się z Kubu­siem, który czeka za rogiem.

Kubuś Horo­witz jest jesz­cze przy­stoj­niej­szy, niż Min­dla zapa­mię­tała. Lazu­rowa chu­s­teczka w kropki wysta­jąca z kie­szonki gar­ni­turu pod­kre­śla błę­kit jego oczu. Weł­nia­nym sza­li­kiem, któ­rym otu­lił ją dwa dni temu, owi­nął teraz swoją szyję.

– Ewo, to jest Kubuś – mówi Min­dla, przed­sta­wia­jąc ich sobie.

Ewa się uśmie­cha i ści­ska dłoń męż­czy­zny. Kubuś kła­nia się, uchy­la­jąc kape­lu­sza.

– Spo­tkamy się o dwu­dzie­stej dru­giej przed kawiar­nią – instru­uje Ewa młod­szą sio­strę. – Nie spóź­nij się ani minuty, Min­dlo, bo będziesz musiała radzić sobie sama.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Fre­edom Cir­cus

Text Copy­ri­ght © Sue Sme­thurst, 2020

First publi­shed by Pen­guin Ran­dom House Austra­lia Pty Ltd. This edi­tion publi­shed by arran­ge­ment with Pen­guin Ran­dom House Austra­lia Pty Ltd.

The moral right of the author has been asser­ted

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Elż­bieta Ban­del

Pro­jekt okładki ory­gi­nal­nej: Adam Lasz­czuk © Pen­guin Ran­dom House Austra­lia

Adap­ta­cja pro­jektu i opra­co­wa­nie gra­ficzne pol­skiej wer­sji okładki: Michał Paw­łow­ski / www.kre­ska­ikropka.pl

Foto­gra­fie na okładce

© Alamy/BE&W

© Halin­skyi Mak­sym/Shut­ter­stock.com

© Cryp­to­gra­pher/Shut­ter­stock.com

© Ana­sta­sia She­me­tova/Shut­ter­stock.com

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Ku wol­no­ści, wyd. I, Poznań 2021)

ISBN 978-83-8188-863-9

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer