Ktoś na górze mnie nienawidzi - Hollis Seamon - ebook + książka

Ktoś na górze mnie nienawidzi ebook

Seamon Hollis

0,0
22,30 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy masz siedemnaście lat, świat stoi przed tobą otworem. Kiedy masz siedemnaście lat i umierasz na raka w hospicjum twoje perspektywy są bardzo mocno zawężone. Richie Casey znalazł się właśnie w takiej sytuacji. Mimo ograniczonych możliwości stara się wykorzystać jak tylko może ostatnie dni swojego nastoletniego życia. Ku utrapieniu lekarzy, pielęgniarek, i rodziców Sylvie, którą Richie poznał w hospicjum. Dorośli próbują chronić ich przed zagrożeniami, nie zdając sobie sprawy z potrzeb Richiego i Sylvie, a przede wszystkim z łączącego ich uczucia. Młodzi chcą przeżyć swoje krótkie życie bez względu na ograniczenia i konsekwencje. Pragną odnaleźć swą dorosłość i poczuć prawdziwy smak życia.

 

Książka "Ktoś na górze mnie nienawidzi" otrzymała nagrodę dla najlepszej młodzieżowej książki 2013 roku przyznawanej przez Kirkus Reviews w kategorii historii miłosnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 230

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Somebody Up There Hates You by Hollis Seamon
Polish Language Translation copyright © 2017 by Linia sp. z o.o.
Copyright © 2013 by Hollis Seamon
This provision is an integral part of this Agreement and the permission to publish granted by the Proprietor is conditioned upon the printing of the correct copyright notice, in addition to printing the correct copyright notice, the publisher must print „Published by arrangement with Algonquin Books of Chapel Hill, a division of Workman Publishing Company, Inc., New York.”
Tłumaczenie: Marta Bogacka
Redakcja:Krzysztof Środa
Korekta:Joanna Smolińska, Beata Wydrych
Projekt okładki: Justyna Tarkowska/Mile Widziane
Skład: Anna Dąbrowska
ISBN: 978-83-63000-86-8 (EPUB); 978-83-63000-86-8 (MOBI)
Linia sp. z o.o.
ul. Prusa 23
Ożarów Mazowiecki
www.wydawnictwolinia.pl
Seria: Biała Plama
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Wszystkim dzieciakom, które w latach 1976–1990 poznałam w Babies Hospital i Columbia-Presbyterian Medical Center. Wasze twarze widuję w snach, a echa waszych głosów wciąż rozbrzmiewają w moich uszach.

...w każdym położeniu śmierci oczekiwał z otuchą.

Marek Aureliusz, Rozmyślania

C Z Ę Ś Ć  I
30 października – 1 listopada
rozdziałpierwszy

Nie ściemniam. Przysięgam na Boga, możecie mi wierzyć. Ja, Richard Casey – Niezwykły Umierający Chłopak – naprawdę mieszkam, choć tymczasowo, w hospicjum, o którym wam opowiem. Jestem na trzecim piętrze Hilltop Hospital w mieście Hudson w stanie Nowy Jork.

Coś wam powiem o tym szpitalu. Tylko sobie to wyobraźcie – naprzeciwko windy, która wypluwa ludzi do naszego małego hospicjum, siedzi harfistka. Nie żartuję. Każdego zasranego dnia w holu przy monstrualnej harfie siedzi starsza białowłosa pani w dziwacznej długiej spódnicy i smętnie rzępoli. Z harfy wydobywają się słodkie soczyste dźwięki, które utykają ci w gardle.

Dziwne, co? Jakby trochę przedwczesne. Przecież jeszcze nie umarliśmy. Ale czasami, w jakiś pokręcony sposób, to nawet zabawne. Kiedy mam dobry dzień, siedzę tam na wózku inwalidzkim i patrzę, jak ludzie wysiadają z windy. Przychodzą, żeby odwiedzić bliskiego, który umiera. Nagle słyszą muzykę harfy, niemal się potykają i bledną. Pewnie przez chwilę myślą, że pominęli śmierć i cały bałagan związany z pogrzebem, i od razu trafili do nieba. Niektórzy cofają się co najmniej o trzy kroki, inni naciskają guzik windy albo drapią w zamknięte drzwi, jakby chcieli uciec. Łatwo zgadnąć, co sobie myślą. Przecież to nie oni umierają, co nie? Więc czemu trafili do krainy harf? Tchórzą, a ja nie mogę powstrzymać śmiechu. Pielęgniarki mówią, że dźwięki harfy są uduchowione, kojące i dobrze służą pacjentom. Okej, mówię im, w porządku. Może i dobrze służą 95 procentom pacjentów, którzy pamiętają starożytność, to znaczy mają co najmniej sześćdziesiątkę. Ale co ze mną? Albo z Sylvie? Jesteśmy nastolatkami i my też umieramy. Czy nie mamy praw?

Dobra, trochę przesadzam, przyznaję. Tak naprawdę pielęgniarki są fajne i kiedy o tym mówię, oczy zachodzą im łzami. Bo nikt nie chce myśleć o tym, że nastolatki też umierają. Jednak my umieramy, więc jakoś musicie sobie z tym poradzić. Wszyscy kiedyś umierają, chłopaki i dziewczyny. Tak już jest.

Ale właściwie nie o tym chciałem mówić. Gdy się nad tym zastanowić, umieranie jest dość nudne. Za to życie tutaj jest ciekawe, o wiele ciekawsze niż sądziłem, kiedy mnie tu wsadzali, a ja wierzgałem i kląłem.

Dzieją się tu szalone rzeczy. Na przykład to, co zrobiliśmy z Sylvie dzień przed Halloween. To było coś.

Wszystko wam wytłumaczę. Moja babcia – która jest dużo młodsza niż myślicie, bo kobiety w mojej rodzinie rodzą dzieci młodo, głównie w wyniku wpadki – powiedziała mi, że kiedy dorastała w New Jersey, tuż przed Halloween była Kapuściana Noc. Wieczorem rodzice puszczali dzieciaki, żeby się wyszalały. Babcia mówiła, że u niej w domu obowiązywała tylko jedna zasada – trzeba było wrócić przed północą. Nawet w środku tygodnia! Ale między zmierzchem a północą można zrobić całe mnóstwo złych i szalonych rzeczy, prawda? Oto lista rzeczy, które robiła babcia: przesadzanie płotów i bieganie z dzikim wrzaskiem przez cudze ogródki; rzucanie jajkami we wszystko i wszystkich dokoła; podpalanie torebek z psią kupą i rzucanie ich na cudze ganki, a potem patrzenie, jak gospodarz próbuje zdeptać ogień i kończy w gównie po kolana; rzucanie w siebie workami z mąką, aż wszyscy robią się biali jak duchy; kradnięcie wszystkiego, co wpadnie wam w oko i nie jest przybite gwoździem; wywracanie się na groby; przywiązywanie kujonów do nagrobków i pozostawianie ich tam do 11.58; tłuczenie pustych butelek po piwie (już po wypiciu piwa, które kupił czyjś fajny wujek) i straszenie kolegów, że poderżnie się im gardło; podkładanie gwoździ na ulicy, żeby jakiś samochód złapał flaka, i co tylko sobie wymyślicie. To niesamowite, że rok po roku rodzice na to pozwalali. Babcia mówiła, że zawsze wracała do domu przed północą cała w siniakach, pokryta żółtkiem, mąką i piwem, na wpół pijana i zupełnie wykończona. A teraz najlepsze – nikogo to nie obchodziło. Rodzice nawet na nią nie czekali. Według babci musieli dojść do wniosku, że lepiej, gdy młodzi wyszaleją się raz do roku, niż kiedy rozrabiają po trochu każdego dnia. Mówili jej: „Idź, tylko nikogo nie zabij”.

Zmierzam do tego, co zrobiliśmy z Sylvie podczas naszej Kapuścianej Nocy. Bo, jak chyba wspomniałem, my też jesteśmy młodzi, chociaż uwięzieni w hospicjum.

Na szczęście tamtego dnia Sylvie czuła się na siłach, żeby wstać. Albo bardzo się postarała, bo od trzech dni mówiłem jej, jakie to będzie zabawne. Był 30 października, poczekaliśmy do wpół do szóstej. Harfistka ma fajrant o piątej, o ile nikt nie poprosi o jej usługi. Około wpół do szóstej pojawiają się odwiedzający o smutnych twarzach. Pielęgniarki są zajęte przy tacach z kolacją i czym tam jeszcze. Więc oto co zrobiliśmy.

W swoich pokojach przygotowaliśmy niezbyt wesołe przebrania, a potem po cichu wytoczyliśmy się do holu i zajęliśmy miejsce harfistki. Siedzieliśmy na wózkach, a na twarzach mieliśmy niesamowite maski śmierci – bladozielone z czarnymi kręgami wokół oczu i strużkami czerwieni ściekającymi z ust. (Jeden z młodszych braci Sylvie przyniósł jej zestaw do wampirycznego makijażu. Mądry dzieciak miał dość rozumu, żeby trzymać gębę na kłódkę). Mieliśmy też moje kolekcjonerskie koszulki Black Sabbath, a Sylvie zrobiła diabelskie widły ze stojaka do kroplówki. Zdziwiłem się, że starczyło jej energii, ale chyba naprawdę się wkręciła. Pomalowała stojak lakierem do paznokci i teraz się go trzymała. Ja miałem na kolanach odtwarzacz, do którego włożyłem kasetę rave’ową wujka. Za każdym razem, kiedy jakiś biedak wychodził z windy, włączałem muzykę – obłędne zniekształcone ryki. Podnosiłem wtedy transparent z ognistymi literami: „NA SAMO DNO – WŁAŚNIE TY”. Kiedy ktoś cofał się, wydając z siebie zduszony okrzyk, wrzeszczeliśmy i rechotaliśmy jak szalone demony.

No dobra, to był dziecinny psikus. Ale śmieszny jak cholera. Tylko że Sylvie – twardsza, niż wam się wydaje, mimo tego, że jest łysa i ma metr pięćdziesiąt wzrostu – poszła chyba o krok za daleko. Zaplanowała coś, o czym mi nie powiedziała. Coś w duchu Kapuścianej Nocy, co trzymała w tajemnicy. A potem to zrealizowała, nie mrugnąwszy okiem.

Oto co zrobiła Sylvie: wyciągnęła zza pleców zapalniczkę i trzy opakowania chusteczek higienicznych. Była szybka jak nie wiem co. Podpaliła chusteczki – jedną, drugą i trzecią paczkę – i rzuciła je na podłogę. Serio! Wszędzie wokół wystrzeliły czerwone płomienie. I płonęły jakąś milisekundę. A potem naprawdę otworzyło się piekło. Pielęgniarki, lekarze, opiekunowie, wolontariusze, psycholodzy, faceci od cateringu, może nawet księża i rabini – zawsze kręci się tu z sześciu facetów w czerni – przybiegli z krzykiem i około dziewięciu tysięcy stóp zadeptało trzy ogniska.

Sylvie i ja zaśmiewaliśmy się do rozpuku, aż prawie pospadaliśmy z wózków. Nie mogliśmy przestać, nawet gdy zaczęli na nas krzyczeć i kazali wracać do swoich pokojów i więcej stamtąd nie wychodzić. To było jeszcze śmieszniejsze – że nas odsyłają do pokojów, jakbyśmy byli małymi dziećmi. Też mi kara. Bo co niby mieliby zrobić, zabić nas? Skazać na karę śmierci?

Najlepsze było, jak syn pani Elkins – znam go, kiedyś w sali dla gości graliśmy w remika – złapał mnie za ramię i wykrzyczał mi w twarz:

– Co z tobą, Richie? Trochę szacunku! Co do diabła się z tobą dzieje?

Mogłem zastosować moją ulubioną ripostę, którą powtarzam sto razy dziennie, kiedy jakiś nowy ksiądz, psycholog, rabin, pielęgniarz albo stażysta pyta mnie, co ze mną nie tak. Nigdy tego nie mogą pojąć. Przecież jestem za młody, żeby tu być, więc w czym rzecz? Wygląda to następująco. Oni pytają mnie: „Co tu robisz? Co ci dolega, synu?”, a ja odpowiadam: „Mam zespół KNGMN”. Wtedy na ich twarzach pojawia się pustka i mówią coś w stylu: „Hm?”, a ja powtarzam: „Zespół KNGMN, to akronim”. Niektórzy z nich nie wiedzą, co to akronim, więc czekam chwilę i tłumaczę: „Ktoś Na Górze Mnie Nienawidzi”.

Nie sądzicie, że to całkiem trafna diagnoza? U mnie, u Sylvie, u każdego w naszym wieku, kto ląduje w takim miejscu po czymś, co w nekrologach nazwą „bohaterską walką z... [wypełnij-puste-pole]”.

Jak inaczej można to wyjaśnić? KNGMN to jedyna odpowiedź, która ma sens.

***

Po tamtym zdarzeniu nie widziałem Sylvie przez parę dni. Myślę, że to wszystko sporo ją kosztowało. Te przygotowania i emocje. Ale nie zamierzam udawać, że ją świetnie znam. Poznaliśmy się dopiero tutaj. Ja byłem pierwszy, ona pojawiła się może dzień później. Spotkaliśmy się w korytarzu i tak jak wszyscy, którzy długo siedzą w szpitalach, oboje dosłownie w tej samej chwili zadaliśmy pytanie:

– Co ci jest?

Ponieważ Sylvie, jak już wspominałem, jest twardsza ode mnie i nigdy nie owija w bawełnę, odpowiedziała:

– Ci debile myślą, że umieram. Ale to nieprawda.

Czasem przy dziewczynach, szczególnie tych fajnych, plącze mi się język, więc rzuciłem tylko:

– Mam to samo.

Nie wiem, której części jej wypowiedzi to miało dotyczyć. Tej o umieraniu czy raczej tej o nieumieraniu. To nie takie oczywiste, jak się wydaje, pomimo słowa „terminalny”. Bo kto tak naprawdę może wiedzieć?

Przynajmniej Sylvie miała okazję narozrabiać w Kapuścianą Noc jak każdy normalny człowiek bez zespołu KNGMN. Kiedy przyszła jej rodzina, słyszałem jak ojciec wrzeszczał na nią chyba z godzinę. Potem przyczepił się do młodszego brata Sylvie, który załatwił zestaw do makijażu. Mały wybiegł z pokoju jak wystraszony królik. Ten facet ma temperament wariata. Matka Sylvie też na nią krzyczała, a potem siedziała w korytarzu, płacząc.

Jedno mogę wam powiedzieć – było warto. Ogień, choć płonął sekundę, był prawdziwy. Gorący, jasny i absolutnie prawdziwy. Jeszcze przez kilka minut zamiast stęchłego szpitalnego powietrza czuć było zapach dymu. Prawdziwego dymu. A Sylvie miała okazję się umalować, to wielki plus. Wiem, że jej się podobało. W końcu jest dziewczyną, nawet jeśli teraz i bez makijażu wygląda jak w przebraniu na Halloween. Przynajmniej ja potrafię ją dostrzec – prawdziwą dziewczynę ukrytą za maską śmierci.

rozdziałdrugi

Oto co stało się potem. Po tych wszystkich popisach w Kapuścianą Noc byłem skonany. A zapewniam was, że bycie skonanym w mojej sytuacji to coś, czego nawet nie umiecie sobie wyobrazić. Powiedzmy to wprost: jestem w kiepskiej formie. Nie zamierzam rozwodzić się nad szczegółami mojej choroby, bo to nudne i obrzydliwe, ale bywa ciężko, zwłaszcza wieczorami. A to nawet nie był zwyczajny wieczór, to była Kapuściana Noc! Chciałbym móc powiedzieć, że bawiłem się do północy jak kiedyś babcia, ale nie mogę. Wtoczyłem się do pokoju około wpół do ósmej, usiadłem na krześle i przez dwadzieścia pięć minut trząsłem się i powstrzymywałem wymioty. Potem przyszła Jeannette – jedna z moich ulubionych pielęgniarek, czarnoskóra i zawsze uśmiechnięta – i powiedziała:

– Proszę, proszę, nasz demon już nie tryska energią? Może pomóc?

Spróbowałem się uśmiechnąć. Ale twarz miałem zastygłą od makijażu, a bebechy podchodziły mi do gardła. Całe szczęście, że już nie jem – z wyboru. W mojej sytuacji to rozsądna decyzja. Jak nie jesz, to nie srasz. Jeśli kiedyś siedzieliście na różowym plastikowym basenie, a ludzie kręcili się wokół waszego łóżka, klepali was po plecach i trzymali pod pachami, gdy tymczasem z waszych jelit lało się jak z cebra, to rozumiecie, o co chodzi. W hospicjum nie każą nikomu jeść ani nawet pić odżywek. Pozwalają nam wejść łagodnie do tej dobrej nocy[2].

Zanim się obejrzałem, Jeannette, tłumiąc chichot, ocierała moją twarz wilgotnym, ciepłym ręcznikiem. Potem zanurzała go w misce z wodą, która zabarwiała się na zielono, czarno i czerwono, a ona śmiała się i kręciła głową. Gdy skończyła, wzięła mnie pod pachy i wciągnęła na łóżko, jakbym miał trzy lata. Jest naprawdę silna. Fakt, że jestem chudy, ale ostatniego roku sporo urosłem. Lekko licząc, mam prawie 188 centymetrów wzrostu. Dlatego pasuje mi, że 82 procent pielęgniarek ma nadwagę – zgodnie z Nienaukowym Badaniem Richego Caseya prowadzonym przez milion lat w kosmicznej liczbie szpitali. Pielęgniarki pod sadełkiem mają mięśnie i na serio potrafią podnosić ciężary. Takie rzeczy się docenia, kiedy siła naszych własnych mięśni przeminęła z wiatrem, kiedy mamy nogi jak wykałaczki i klatę jak szkielet indyka dzień po Święcie Dziękczynienia. Aha, do tego około 54 procent pielęgniarek pali papierosy. Jasne, że wiedzą, że to śmiertelnie groźny nałóg. Lecz czy można je winić, biorąc po uwagę, co każdego dnia muszą wąchać, na co muszą patrzeć i czego wysłuchiwać? Też bym sobie zapalił. A skoro o tym mowa, to właściwie powinni pozwalać nam palić w hospicjum, nie sądzicie? Przysięgam, że poruszę ten temat z administracją. Dopiszę go sobie do listy.

Jeannette chwilę poprawiała prześcieradła, potem wzięła się pod boki i uśmiechnęła.

– Przyznaję, że ten wasz mały teatrzyk był nawet zabawny. Ty i twoja dziewczyna przerwaliście monotonię, to na pewno. – A potem uśmiech zmienił się w bezwzględny gniewny grymas, straszniejszy niż jakakolwiek halloweenowa maska. Jakby Jeannette nagle wyrosły wampirze kły, a z oczu posypały się iskry. – Ale jeśli jeszcze raz rozpalicie mi tu ogień, gorzko pożałujecie. Jak przyłapię któreś z was z zapałką czy choćby dwoma patykami do pocierania, zapłacicie za to. Nie żartuję, naprawdę zapłacicie. Kapujesz?

– Tak, kapuję – odpowiedziałem.

Ale tak naprawdę skupiłem się tylko na tym, że ktoś nazwał Sylvie moją dziewczyną, i cała reszta zupełnie mi umknęła. Jeannette przylepiła mi na ramieniu nowiutki plaster przeciwbólowy. To fentanyl, co trzy dni dostaję 50 miligramów, dobry towar. Nie taki dobry jak dilaudid IV, ale z igłami już skończyłem. Nigdy więcej kłucia i szczypania. Zwiększą mi dawkę fentanylu, kiedy tylko poproszę, tak powiedzieli. Zdaje się, że można dojść do 100 miligramów. A potem morfina, w każdej chwili i w każdej ilości. Tak obiecywali, a przecież miło mieć plan na przyszłość.

Jeannette wtarła mi w nadgarstek żel przeciw mdłościom, który nazywam Anty-Rzygiem, a ja poczułem się szczęśliwy jak dziecko i odpłynąłem w krainę snu, w której ja i Sylvie wybraliśmy się na jakąś żenującą komedię romantyczną. Zgodziłem się, bo w kolejnym tygodniu mieliśmy iść na Terminatora. Obejrzeliśmy film, zamówiliśmy pizzę pepperoni z podwójnym serem, a potem wygłupialiśmy się na dużej kanapie w jej piwnicy. Pozwoliła mi posunąć się dalej niż kiedykolwiek wcześniej, moje dłonie były dosłownie wszędzie. Usta i język też. Uwierzcie, jakbym prawie trafił do nieba.

A potem nagle wizytę złożył mi sam diabeł. Ojciec Sylvie. Pachniał fajkami Marlboro i bourbonem, jego twarz była spocona i czerwona jak burak, a policzki porastała szczecina jak u jeżozwierza. Na serio, po prostu wszedł. To jedna z najgorszych rzeczy tutaj i we wszystkich szpitalach na ziemi. Dosłownie każdy może sobie po prostu wejść. Nikt nawet nie puka. Zapomnijcie o odrobinie prywatności. Jasne, w pokojach są drzwi i czasem nawet udaje się je zamknąć na jakieś dwanaście sekund, ale w drzwiach są szyby. Zgadliście – totalnie przejrzyste. Noc i dzień jesteście na widoku. Można się rozpłakać. I nie ma co próbować zasłonić szyby plakatem czy ręcznikiem. Nic tak skutecznie nie przyciąga legionu zagniewanych pielęgniarek i nerwowych psychologów.

Coś mi o tym wiadomo. Słuchajcie wszyscy: jesteśmy nastolatkami. W domu mielibyśmy zakaz wstępu na drzwiach i – co za niespodzianka! – zamek. Trzaskalibyśmy wszystkim przed nosem i siedzieli samotnie w swoich zamkniętych na trzy spusty sanktuariach. Nareszcie wolni, chwała Wszechmogącemu, nareszcie wolni[3].

Ale tutaj? Nic z tego. Na przykład trzej bracia Sylvie i jej mama przesiadują u niej cały dzień, codziennie. Godzina za godziną, minuta za minutą, cały boży dzień. Maluchy, chyba bliźniaki, jeżdżą matchboksami po poręczach jej łóżka, a ten starszy – dostawca zestawu do makijażu – siedzi w kącie ze stertą komiksów. Jej matka, z napuchnięta twarzą i czerwonymi oczami, nieustannie wokół niej gdacze. Kiedyś słyszałem, jak Sylvie na nią wrzeszczy. Pewnie spytała o coś zwyczajnego w rodzaju: „Chcesz jeszcze jedną poduszkę, kochanie?”, na co Sylvie ryknęła: „Nie chcę! Chcę być sama. Zostaw mnie w spokooooooooju!”. Słowo honoru, ostatnie słowo wykrzykiwała przez dwadzieścia sekund, aż straciła oddech. Wtedy jej mama – niska Włoszka o miękkich, okrągłych kształtach – i troje braci zabrali tyłki z pokoju, wszyscy we łzach. Usłyszałem jeszcze, jak Sylvie klnie w łóżku: „Cholera, cholera, cholera” i tego dnia nawet się do niej nie zbliżałem. Od tamtej pory chłopcy już nigdy nie przychodzą wieczorami, a matka Sylvie wychodzi koło siódmej. Tylko ojciec Sylvie każdej nocy koczuje na rozkładanym łóżku. Nadal zero prywatności – w dzień matka i bracia, ojciec w nocy. Ale kiedy jest u niej ojciec, Sylvie nigdy, przenigdy nie wrzeszczy.

Powiem to wprost, facet przeraża mnie jak diabli, nawet kiedy nie fantazjuję o jego córce. Jest szalony, wściekły i taki smutny. Trudno to określić, jakby umieranie córki poraziło go niczym bomba atomowa i teraz parują z niego toksyczne wyziewy. Poważnie, ma wokół siebie pomarańczową aurę i pachnie zgniłym jajem. Jakby w jego żyłach płynęła siarka. A do tego wszystkich nienawidzi. Sylvie mówi, że jest prawnikiem, ale sam nie wiem, przypomina mi raczej Ojca Chrzestnego.

Oto więc facet, który właśnie wdarł się do mojego pokoju i pochyla się nad moim łóżkiem. Niezły figiel jak na Kapuścianą Noc. Jestem na haju, trochę napalony i nieziemsko zmęczony – wszystko jak z koszmaru. Właśnie ziszcza się najczarniejszy scenariusz. Ojciec Sylvie najpierw trzęsie metalową poręczą mojego łóżka, a potem pochyla się i syczy:

– Nie śpisz, mądralo?

Podnoszę powieki. Jego przekrwione oczy są blisko moich, zieje mi w twarz smoczym oddechem. Wsuwam dłoń pod prześcieradło i kładę ją na czerwonym przycisku, za pomocą którego można wezwać pomoc. Na wszelki wypadek. Musicie wiedzieć, że w takim łóżku jest się zupełnie bezradnym. Przypomina cholerną kołyskę, w której tkwisz jak niemowlak. Jedyne, co może ci pomóc, to czerwony przycisk.

– Nie, proszę pana – odpowiadam. – Nie śpię.

Pochyla się jeszcze niżej.

– To posłuchaj, gówniarzu. Trzymaj się z dala od Sylvie. Zostaw ją, do diabła, w spokoju. – Jego oczy wilgotnieją. – Wiesz, jaka jest zmęczona po tych twoich wygłupach? Zasłabła w pokoju, a pielęgniarki ledwo wyczuły tętno. Jakby go nie było. Ty gnoju, mało nie umarłem ze strachu. – Wyciąga rękę i łapie mnie za koszulkę, tę z Black Sabbath. – Nie wiem, co za szmata cię wychowała ani dlaczego nie ma tu twoich rodziców, więc ich zastąpię, dobrze? Jak jeszcze raz zbliżysz się do Sylvie...

Nie kończy, bo podnoszę się i ryczę na całe gardło. Po prostu wrzeszczę i miotam się, bo nikt, absolutnie nikt, nie będzie nazywał mojej mamy szmatą. Udaje mi się wcelować pięścią w jego twarz, zanim miliard osób wbiega do pokoju i odciąga go od łóżka. Niby nic takiego, ale z satysfakcją zauważam, jak krew ścieka z jego wargi. A potem Edward, potężny pielęgniarz gej, mocno popycha go do wyjścia. Edward ani trochę go nie lubi, bo wcześniej musiał go wywalać z pokoju pielęgniarek. Takie historie krążą po korytarzach jak sputniki. Każdy strzęp plotki, każde ekscytujące zdarzenie staje się naszym chlebem powszednim. Tamtego dnia słychać było wrzaski i przekleństwa. Ktoś nawet wezwał ochronę. Właśnie takie pierdoły ożywiają tu atmosferę. Tak czy owak przyjmijmy, że Edward nie jest wielbicielem staruszka Sylvie. To dobrze, bo uwierzcie mi, że też wolelibyście mieć Edwarda po swojej stronie, a ja jestem pewien, że Edward zawsze będzie trzymał ze mną.

Jeannette siedzi przy mnie i ociera moje knykcie, które rozkwasiły się podczas zderzenia z zębami starego. Owija gazę wokół mojej prawej ręki, wzdychając i mamrocząc pod nosem.

– Powiedział, że moja mama jest... – chcę wytłumaczyć, ale Jeannette ucisza mnie i klepie po ramieniu.

– Wiem, skarbie. Połóż się i odpoczywaj. Serce wali ci jak młotem, to mi się nie podoba. Już cicho.

Kiedy zasypiam, czuję na czole jej kojącą dłoń. Prawie jakby była przy mnie mama. Tak się cieszyłem, że mama przez pewien czas nie będzie mnie odwiedzać, ale teraz chyba za nią tęsknię. Sam nie wiem, to skomplikowane. Rodzina. Nastolatki i rodzice. To wszystko jest bardzo dziwne.

Coś wam powiem. W hospicjum jest jedna rzecz, która wszystkich doprowadza do szału: rodziny. W normalnych szpitalach rodziny mają pory odwiedzin i zasady mówiące o tym, ile osób może zjawić się jednocześnie i zawracać ci głowę. Poza godzinami odwiedzin masz święty spokój. (Nie dotyczy to, co prawda, rodzin portorykańskich w szpitalu w Nowym Jorku. O, rany, nie dało się ich utrzymać w ryzach. Dziadkowie, pradziadkowie, siedemnaście ciotek z trójką dzieciaków każda, nie mówiąc już o rodzicach i rodzeństwie. Przychodzili wszyscy i w aluminiowych pojemnikach przynosili jedzenie, które pachniało czosnkiem, cebulą i przyprawami. Cała familia przesiadywała tam dzień i noc. Jadałem najlepsze posiłki, kiedy dzieliłem pokój z jakimś Portorykańczykiem, Dominikańczykiem, czy innym latynoskim typem. Chociaż jak się nad tym zastanowić, kiedy byłem w pokoju z ortodoksyjnym żydem, przynosili z delikatesów, co tylko dusza zapragnie. To były uczty! Oto darmowa porada Richiego: jeśli zamierzacie leżeć w szpitalu, powiedzcie, że jecie tylko koszernie. Nie przygotują koszernych posiłków w szpitalu, więc będą musieli zamówić. Gulasz, cebularze, żytni chleb z peklowaną wołowiną, kugel).

Tutaj sprawy mają się inaczej. Nie obowiązują godziny wizyt i nikt nie ogranicza liczby najeźdźców. Lubią wszystkim przypominać, że tutaj „troszczą się o całą rodzinę”. Super, dzięki temu pokoje są zatłoczone i nawet o północy zalegają tu ludzie, znudzeni, niecierpliwi, podenerwowani. Są jak wrzód na dupie. I są tu zawsze. Jakbyście mieszkali w metrze, czyli do kitu.

Wracając do tematu mojej mamy, oto skrócona wersja historii. Zawsze, kiedy leżałem w szpitalu, mama przychodziła podczas przerwy obiadowej, a potem wieczorem i wtedy sypiała w moim pokoju na rozkładanym łóżku. Tak było, odkąd miałem jedenaście lat i zacząłem bywać – stanowczo zbyt często – w szpitalach. Czasami taki pobyt trwał miesiącami. Innym razem tylko parę dni. Zawsze przy mnie była, zwinięta na jakiejś nędznej polówce. Mama urodziła mnie, kiedy miała siedemnaście lat – tyle co ja teraz. Byliśmy tylko we dwoje, a ona pracowała na dwa etaty. Brała, co tylko mogła. Na szczęście jest dobra w liczeniu i umie prowadzić księgowość, jednak czasami po prostu siedziała na kasie w supermarkecie. Zasuwała jak wół, ale dzięki niej mieliśmy oboje ubezpieczenie zdrowotne.

Kiedy na powierzchnię wypłynął zwrot „stan terminalny”, a słowo „hospicjum” weszło w skład mojego tymczasowego, ale stałego adresu, mama wzięła zwolnienie w obu swoich pracach. Moja mama, która nigdy, przez całe moje życie, nawet w niedzielę nie posadziła tyłka, żeby odpocząć, tym razem wzięła zwolnienie. Według dupka, jakim jest szef mamy, jest to zwolnienie podyktowane troską o pracownika. Czytaj: bez wynagrodzenia. Cóż za cholerna troska. Mama mówi, że nic jej to nie obchodzi. Rzecz w tym, że była przy mnie noc i dzień. I wygląda teraz na bardziej chorą niż ja. Drży i płacze, i co pół godziny wychodzi na fajkę. Wieczorami, kiedy do mnie wraca, pozwalam jej pocałować się na dobranoc, jakbym miał dwa lata. Potem mama zasypia, a ja na nią patrzę, jak leży zwinięta na badziewnej polówce, ma zapadnięte policzki i spuchnięte oczy. Myślę wtedy, że oszaleję. To jedyne chwile, kiedy smutek wypływa na powierzchnię i mam ochotę zabić każdego, kto ośmieliłby się ją zranić. A jednocześnie wiem, że nikt na całym świecie nie zrani jej tak głęboko, jak ja ranię ją teraz. Właśnie to jest najgorsze. Ekstremalny zespół KNGMN. To wszystko jest do kitu.

***

Weź głęboki oddech i odpuść sobie, Richard. Jeszcze trzy głębokie oddechy. Policz od stu wstecz. Dziewięćdziesiąt dziewięć. Dziewięćdziesiąt osiem. Dziewięćdziesiąt siedem. Dziewięćdziesiąt sześć. Dziewięćdziesiąt pięć. Dziewięćdziesiąt cztery. Dziewięćdziesiąt trzy...

No, dobrze. A więc tak – w tym tygodniu mam chwilę wytchnienia. Mama zachorowała na grypę. Ma wysoką gorączkę, straszny kaszel i w ogóle. To jakiś wredny rodzaj grypy, a mama czeka na wyniki badania krwi. Czegoś takiego nie toleruje nawet hospicjum. Grypy. Dziwne, co? Przecież i tak umieramy, a jednak nie pozwolą, żeby jakiś zadziorny wirus w geście przyjacielskiego wsparcia przyspieszył obrót spraw. Nawet nie pytajcie, dlaczego. Nie ma w tym żadnego sensu, a jeśli spróbujecie doszukać się tu logiki, rozboli was tylko głowa.

Kiedy dowiedziałem się, że mama zachorowała, w pierwszej chwili się wystraszyłem. Zabawne, że dla odmiany to ja martwiłem się o jej zdrowie. Ale nagle mnie olśniło – czeka mnie tydzień bez rodzicielskiego nadzoru. Oto nirwana nastolatka, coś, o czym marzy każdy, kto ma siedemnaście lat. Tydzień, w którym rodzice zostawiają was samych w domu. Jasne, dzwonią osiemnaście razy dziennie, ale się nie pokazują, prawda? To nie to samo, co nadzór w każdej jednej minucie. Kiedy dzwonią, nie zobaczą piramidy z puszek po piwie za waszymi plecami ani na wpół usmażonego boczku przyklejonego do sufitu w kuchni, gdzie wasi kumple trenowali smażenie z podrzutem. Telefon od rodziców to jak plasterek, który miałby przywrócić ład w chaosie.

Tak, zgadliście, w tym tygodniu mama dzwoniła do mnie nieustannie. I dzwoniła. I dzwoniła. I dzwoniła. Mówiła, że z każdym dniem czuje się lepiej i nie muszę się już martwić. Wiedziałem więc, że mój czas względnej wolności jest krótki.

Oczywiście zamierzałem rozrabiać, jak tylko mogę. Póki jeszcze mogę. Taki był mój plan. Jednak wszyscy wiemy, co dzieje się z najmędrszymi planami myszy i ludzi[4] (i tymi do dupy też). Jasne, do cholery, że tak.

rozdziałtrzeci

W halloweenowy poranek obudziłem się w kiepskiej formie. Miałem sen – był halloweenowy poranek, ale dawno temu. Jakby powrócił jeden z najwspanialszych dni w życiu, przez cały ten czas ukryty pod moimi powiekami i czekający, aż go stamtąd wypuszczę. Zawsze lubiłem ten okres najbardziej w całym roku. Halloween to najfajniejsze święto, poza tym poprzedza moje urodziny dwunastego listopada – istny raj. W moim śnie wszystko było tak jak dawno, dawno temu. Miałem może osiem lat i totalnie, szaleńczo cieszyłem się z kostiumu wilkołaka. To było trzy lata przed tym, jak prawdziwe potwory wkroczyły do mojego życia. Chirurdzy, onkolodzy, radiolodzy, wszyscy ci faceci z nożami, truciznami i śmiercionośnym promieniowaniem. To było w dawnych dobrych czasach, kiedy potwory należały do krainy fantazji.

W tym śnie, tak jak było naprawdę, mama obszyła brązową włóczką brązowy golf, brązowe sztruksy i nawet brązowe rękawice robocze. Na koniec przykleiła włóczkę do brązowych butów. Wyglądało, jakbym cały był pokryty sierścią. Do tego mama kupiła mi najfajniejszą maskę na świecie.

W halloweenowym sklepie w Albany zostawiła wtedy sporą część wypłaty. Zawsze w październiku odwiedzaliśmy ten sklep, czułem się w nim jak w raju. Było tam mrocznie, tu i tam błyskały niebieskie i zielone światła, a z głośników dobiegały wrzaski. Na ścianach wisiało pełno masek. Wierzyłem, że te stwory naprawdę żyły w ścianach i tylko wystawiały mordy, żebym wiedział, że tam są. Były też długie peleryny, miecze, zbroje i... i wszystko było za drogie, ale mama każdego roku pozwalała mi wybrać coś superfajnego. Tamtego roku wybrałem maskę wilkołaka. Miała długi gumowy pysk, a w rozwartej paszczy kły i czerwony język. Do tego spiczaste wilcze uszy i szara długa sierść porastająca łeb. Byłem zachwycony tą maską i zdejmowałem ją niechętnie nawet do jedzenia. Oto więc skakałem z radości w naszym małym mieszkaniu, szalejąc na myśl o tym, że zabiorę kostium do szkoły i pokażę się w nim na paradzie, która po południu odbędzie się na szkolnym boisku. Mama śmiała się ze mnie, pakując strój do plastikowej torby.

– Spokojnie, będziesz musiał jeszcze trochę poczekać, Rich-Manie – powiedziała, po czym pochyliła się nade mną i pogładziła mnie po włosach.

Potem sen się zmienił i trwała już parada. Przysięgam, że byli tam wszyscy z trzeciej klasy, widziałem ich twarze i kostiumy. Wszystkie co do jednego, dokładnie tak jak wtedy, kiedy mieliśmy po osiem lat. Widziałem je tak wyraźnie. I czułem zapach panujący we wnętrzu mojej maski – guma, zaduch i snickers, którego zjadłem. Wszystko było idealne. Był jasny, rześki dzień, liście szeleściły pod naszymi stopami. Wolno nam było wyć i wrzeszczeć, póki staliśmy w rzędzie. A ja po prostu wiedziałam, tak jak wiemy różne rzeczy w snach, że Sylvie też stoi w rzędzie i oddziela nas tylko jedna osoba. Jakby właśnie przyszła na paradę, jakby była nową dziewczyną w naszej klasie. Odwróciła głowę i to była ona, taka, jakiej nigdy jej nie widziałem, może tylko na zdjęciach przypiętych do tablicy w jej pokoju. Miała długie czarne włosy, błyszczące brązowe oczy i dołeczki w pucołowatych policzkach. Przebrała się za czarownicę. Miała spiczasty czarny kapelusz, na którym namalowała gwiazdy i księżyce, i długą czarną sukienkę, która wlokła się po ziemi. Wiedziałem, że za chwilę przydepcze materiał i się potknie, więc doskoczyłem do niej – ależ ze mnie szarmancki wilkołak! – uniosłem rąbek sukienki i pomaszerowałem tuż za nią, a ona cały czas patrzyła przez ramię i szeroko się uśmiechała. A potem zerwał się potężny wiatr i było po wszystkim. W ręku został mi tylko skrawek czarnego materiału, a z butów zniknęła prawie cała włóczka.

Już to wystarczyłoby, żeby każdemu złamać serce. Idealne Halloween w jednej chwili całkowicie zrujnowane. Moje sny ostatnio mają to do siebie – łamią mi serce. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Budzę się i widzę Braciszka Bertranda. To jakiś typ duchownego fajtłapy. Nie wiem, jakiego dokładnie jest wyznania, ale i tak każdego z tych pobożnych typów nazywam Braciszkiem Jak Mu Tam. Kobiety też. To dokładnie ten ładunek wzgardy, jaki pragnę wyrazić wobec przedstawicieli Kogoś Na Górze, jednocześnie nie okazując całkowitego braku szacunku. Niektórzy z nich nawet się śmieją.

Bertrand siedzi przy moim łóżku. Pewnie tkwił tam godzinami, kiedy ja niewinnie spałem. Podstępny jak wąż mamrocze coś nad moją zasraną duszą. Wzdycham, odwracam się do niego plecami i zwisając z krawędzi łóżka, udaję wymioty. Ale on dalej mamrocze.

– Idź sobie stąd – jęczę. – Już ci mówiłem, że nie chcę rozmawiać. Źle się czuję, zostaw mnie w spokoju.

Zawsze warto spróbować, chociaż wiem, że tego Braciszka niełatwo zniechęcić. W dodatku podejrzewam, że to mama poprosiła go, żeby do mnie zajrzał. Jego, dziewięciu psychologów i kogo tam jeszcze. Chora czy zdrowa, mama nie odpuszcza. Dlatego też nie jestem specjalnie zdziwiony, kiedy słyszę odpowiedź.

– Nie, Richardzie. Bóg cię nie opuścił i ja też zostanę przy tobie.

Obracam się w jego stronę i otwieram jedno oko – tylko tyle zniosę. Bertrand ma około trzydziestu pięciu lat i jest najobleśniejszym facetem, jakiego w życiu widziałem. Jego czarna sutanna i biała koloratka zawsze wyglądają tak, jakby ktoś wtarł w nie jajecznicę. Jest blady, ciastowaty i totalnie gruby. Jego palce przypominają krótkie tłuste larwy, a z jego bladoróżowej czaszki wyrastają jasnorude włosy. Słowo daję, to jakby obudzić się rano i zobaczyć u swego boku kluchowatego, wyświnionego klauna. W Prawdziwym Świecie nikt by czegoś takiego nie tolerował, nawet przez trzy zasrane sekundy. W hotelu ktoś natychmiast zadzwoniłby po menedżera i koleś wyleciałby na zbity pysk. Ktoś zawołałby gliny i panów w białych fartuchach. Nagłówek brzmiałby następująco: „SZALENIEC WDARŁ SIĘ DO PRYWATNEGO POKOJU, BY MODLIĆ SIĘ PODCZAS SNU SWOJEJ OFIARY. JAKO BRONI UŻYŁ BIBLII I KRUCYFIKSU”.

Ale tutaj? Nic z tego. W halloweenowy poranek szaleniec siedzi sobie na zielonym plastikowym krześle, jego pośladki wylewają się po obu stronach, a on uśmiecha się do mnie leżącego w podwyższanym łóżku. I gówno mogę na to poradzić. W mojej stalowej puszce jestem całkiem bezradny.

A więc tak, staruszek Bertrand spoziera ponad swoją czarną księgą i mówi:

– Urządziłeś wczoraj niezłą awanturę.

Po prostu się gapię.

– Po pierwsze – mówi niezrażony tym, że celuję zabójcze laserowe spojrzenie prosto w jego różową czaszkę – niebezpiecznie jest zapraszać do swojego życia szatana, nawet w zabawie. Szatan się nie bawi. Czeka, w każdej chwili. Twoje przebranie i zachowanie wczoraj były niemądre. – Kręci głową i kępka pomarańczowych włosów na jego głowie przesuwa się. – Zastanawiam się, dlaczego ktoś w twojej sytuacji chciałby zapraszać do siebie szatana? Zastanawiam się, dlaczego wciągnąłeś w swoje wariactwa tę biedną, miłą dziewczynę?

Otwieram drugie oko. Podwójne zabójcze laserowe spojrzenie.

– Wiesz co, Braciszku? – charczę. – Masz rację. Absolutną rację. Jesteś geniuszem. Odgadłeś, co tak naprawdę się stało. Wczoraj wieczorem odwiedził mnie diabeł we własnej osobie. Zionął mi w twarz ogniem i siarką. Wiesz, co zrobiłem? Dałem mu w ryj. – Unoszę zabandażowaną dłoń. – Solidnie skopałem mu dupsko, więc moja dusza jest uratowana. Możesz iść zbawiać kogoś innego. Ta cwana pani Elkins, wiesz, ta damulka z trzysta jeden, chyba wzięła się za dilerkę. Ma crack, heroinę, wszystko. I urządziła seans spirytystyczny, dokładnie o północy. Miała tabliczkę z literami, czarne świece, odwrócone pentagramy i co tam jeszcze. Wzywała demony na prawo i lewo. Lepiej z nią porozmawiaj.

Gdybyście znali panią Elkins, wiedzielibyście, że to naprawdę zabawne. Ma dziewięćdziesiąt dwa lata i odkąd tu jestem, nie była przytomna ani przez chwilę. Jest mikroskopijna i zawsze owinięta w białe prześcieradła. Przypomina kokonik przytwierdzony do łóżka. Nikt, kto na nią spojrzy, nie pomyśli: „oto istota ludzka”, nigdy w życiu. Może z wyjątkiem jej syna, który plącze się tutaj niecierpliwy i zirytowany. Swoją drogą stanowi on dowód, że pani Elkins kiedyś urodziła dziecko, a więc była żywą, oddychającą kobietą, która uprawia seks. W głowie mi się to nie mieści. Tak czy owak wizja, w której pani Elkins robi karierę jako jednoosobowy satanistyczny kartel, po prostu mnie zachwyca. Ale nie oczekuję, że Bertrand doceni mój humor.