Książę ognia - Daniel Silva - ebook

Książę ognia ebook

Daniel Silva

3,5

Opis

[PK]

 

Kunsztowna intryga, zaskakujące zwroty akcji, oblicza terroryzmu i wywiad izraelski od podszewki w krwawej historii politycznych porachunków i osobistej zemsty. świat po ataku na World Trade Center. 

 

Cykl: Gabriel Allon, t. 5 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (3) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim
Miejska Biblioteka Publiczna w Jastrzębiu-Zdroju

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KSią«aa

Cykl „ GABRIEL ALLON”

1. Artysta zbrodni

2. Angielski zabójca

3. Spowiednik

4. Śmierć w Wiedniu

5. Książę ognia

6. Posłaniec

7. Tajny sługa

8. Reguły Moskwy

9. Uciekinier

10. Sprawa Rembrandta

11. Portret szpiega

12. Upadły anioł

13. Angielska dziewczyna

14. Wielki skok

15. Angielski szpieg

16. Czarna wdowa

17. Dom szpiegów

18.Inna kobieta

19 .Nowa dziewczyna

20 .Zakon

21 .Wiolonczelistka

ksiaze ognia DANIEL SILVAprzełożyła Aleksandra Górska

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA

Tytuł oryginału: Prince ofFire Projekt okładki: Piotr Bogusławski Redakcja: Irma Iwaszko Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz Korekta: Anna Sidorek

© 2005 by Daniel Silva. All rights reserved

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2006 © for the Polish translation by Aleksandra Gorska

ISBN 83-7319-822-9

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2006

Neilowi Nyrenowi, pewnej ręce u steru, Patrickowi Matthiesenowi, który dal mi Isherwooda, i, jak zawsze, mojej żonie Jamie oraz dzieciom, Lily i Nicholasowi

Jeśli szukasz zemsty, wykop grób dla dwojga.

Przysłowie żydowskie

Część pierwsza

Dossier

Rzym, 4 marca

Było kilka znaków ostrzegawczych. Zbombardowanie osiedla żydowskiego w Buenos Aires w czasie szabasu, które uśmierciło osiemdziesięciu siedmiu ludzi. Zamach bombowy na synagogę w Stambule, dokładnie rok później, który zabił kolejnych dwudziestu ośmiu. Ale to Rzym był miejscem jego prawdziwego entree i to w Rzymie zostawił swoją wizytówkę.

Potem, na korytarzach i w gabinetach osławionego izraelskiego wywiadu, toczyła się poważna, nierzadko ostra dyskusja nad domniemanym czasem i miejscem powstania spisku. Lew Ahroni, nader ostrożny szef wywiadu, utrzymywał, że cała rzecz została przygotowana niedługo po najeździe wojsk izraelskich na siedzibę Arafata w Ramalli i zagarnięciu jego tajnych akt. Ari Szamron, legendarny izraelski superszpieg, uznał to za śmiechu warte. Niewątpliwie kwestionowanie opinii Lwa było jego ulubioną rozrywką. Ale Szamron, który walczył jeszcze w oddziałach Palmach podczas pierwszej wojny o niepodległość, postrzegał cały konflikt jako ciągłość i intuicja podpowiadała mu, że u źródeł zamachu w Rzymie leżały wydarzenia sprzed ponad półwiecza. W przyszłości okazało się, że obaj - i Lew, i Szamron - mieli rację. Tymczasem, dla dobra harmonijnej współpracy, przystali na kompromisowy punkt wyjścia: dzień, w którym niejaki monsieur Jean-Luc zawitał do Lacjum i rozgościł się w pokojach gustownej osiemnastowiecznej willi nad brzegiem jeziora Bracciano.

Dokładna data i godzina jego przybycia nie budziły wątpliwości. Monsieur Laval, belgijski właściciel willi i wątpliwego tytułu arystokratycznego, powiedział, że lokator pojawił się o drugiej trzydzieści po południu w ostatni piątek lutego. Grzeczny, choć nieco spięty miody Żyd, który odwiedził monsieur Lavala w jego brukselskim domu, nie mógł wyjść z podziwu nad precyzją tej odpowiedzi. Belg wyjął kosztowny oprawiony w skórę kalendarz i otworzył go na omawianej dacie. Przy godzinie czternastej trzydzieści widniały skreślone ołówkiem słowa: Spotkanie z M. Jeanem--Lukiem w willi Bracciano.

- A dlaczego napisał pan w willi Bracciano, a nie po prostu w willi? - spytał izraelski gość z piórem uniesionym nad kalendarzem.

- Żeby nie pomyliło mi się z naszą willą w Saint-Tropez, naszą willą w Portugalii oraz z chalet, który mamy w szwajcarskich Alpach.

- Rozumiem - powiedział Żyd, choć Belg uznał, że w głosie gościa brak było owego charakterystycznego tonu pokory, jaki większość urzędników państwowych zwykła przyjmować w rozmowach z możnymi tego świata.

I co jeszcze monsieur Laval może powiedzieć o człowieku, któremu wynajął willę? Że był punktualny, inteligentny i niesłychanie dobrze ułożony. Że był uderzająco przystojny. Że zapach jego wody kolońskiej był interesujący, ale nie natarczywy. Że nosił stroje kosztowne, ale nie ekstrawaganckie. Że jeździł mercedesem i miał dwie duże walizy ze złotymi obiciami i logo sławnej firmy. Że zapłacił za miesiąc z góry i gotówką, co, jak wyjaśnił monsieur Laval, akurat w tej części Włoch nie jest niczym nadzwyczajnym. Że umiał słuchać i nie trzeba mu było niczego mówić dwa razy. Że sam z kolei mówił po francusku z akcentem paryżanina wywodzącego się z bogatej arrondissement'. Że sprawiał wrażenie mężczyzny, który poradziłby sobie w bitce i który dobrze traktuje swoje kobiety.

1 Arrondissement (franc.) - dzielnica.

- Szlachetnego urodzenia - podsumował monsieur Laval z pewnością osoby, która zna się na rzeczy. - Z dobrego rodu. Proszę to zapisać w swoim notatniku.

Krok po kroku pojawiały się dodatkowe szczegóły dotyczące człowieka o nazwisku Jean-Luc, choć żaden z nich nie kłócił się z pochlebnym obrazem odmalowanym przez monsieur Lavala. Nie najął kobiety do sprzątania, ogrodnikowi kazał przychodzić punktualnie o dziewiątej i kończyć przed dziesiątą. Zakupy robił na pobliskich ryneczkach, na mszę jeździł do Anguillary, średniowiecznej osady położonej nad jeziorem. Dużo czasu spędzał, zwiedzając rzymskie ruiny w Lacjum i sprawiał wrażenie szczególnie zainteresowanego starożytną nekropolią w Cerveteri.

Pewnego dnia w połowie marca - dokładnego terminu nie udało się nigdy ustalić - zniknął. Nawet monsieur Laval nie znał daty jego wyjazdu. Został o nim poinformowany telefonicznie przez jakąś kobietę z Paryża, która przedstawiła się jako osobista asystentka dżentelmena. Choć czynsz uiszczono jeszcze za dwa tygodnie, przystojny lokator nie uznał za stosowne kłopotać ani siebie, ani monsieur Lavala prośbą o zwrot nadpłaty. Nieco później tej wiosny, kiedy monsieur Laval przyjechał do willi, ze zdziwieniem znalazł w kryształowej wazie na kredensie w pokoju jadalnym lakoniczną kartkę z podziękowaniem, napisaną na maszynie, oraz sto euro tytułem zapłaty za stłuczone kieliszki do wina. Dokładna inspekcja stołowych kryształów nie ujawniła jednak żadnych braków. Kiedy monsieur Laval próbował zadzwonić do asystentki Jeana-Luca w Paryżu w sprawie zwrotu pieniędzy, okazało się, że jej telefon jest wyłączony.

Na obrzeżach Villa Borghese znajdują się eleganckie bulwary i spokojne cieniste uliczki w niczym nieprzypominające brudnych, wydeptanych przez turystów trotuarów centrum miasta. Są to aleje dyplomacji i pieniędzy, gdzie ruch uliczny odbywa się z niemal rozsądną prędkością i gdzie dźwięk klaksonu brzmi jak odgłos powstańczej ruchawki. Jedna z takich uliczek nie ma wylotu. Opada pod niewielkim kątem i skręca na prawo. Przez wiele godzin każdego dnia pogrążona jest w cieniu dzięki rozłożystym piniom i eukaliptusom pochylającym się nad willami. Wąski chodnik, nierówny i popękany od naporu korzeni drzew, zawsze pokrywają opadłe igły i liście. Na końcu zaułka znajduje się ogrodzony kompleks zabudowań placówki dyplomatycznej, ufortyfikowany i strzeżony silniej niż większość podobnych w Rzymie.

Ci, którzy przeżyli, oraz świadkowie wspominali później rzadką doskonałość tego zimowego poranka: pogodnego i bezchmurnego, na tyle chłodnego w cieniu, by wzbudzić dreszczyk, i na tyle ciepłego w słońcu, by skłaniać do rozpięcia wełnianego płaszcza i marzeń o lunchu na świeżym powietrzu. Fakt, że był to w dodatku piątek, zwiększał jeszcze panujący nastrój rozprężenia. W dzielnicy ambasad i służb dyplomatycznych był to ranek niespiesznych rozmyślań przy filiżance cappuccino i cometto, zadumy nad własnym położeniem i śmiertelnością. Zwłoka była motywem przewodnim dnia. Wiele zebrań zostało odwołanych. Mnóstwo papierkowej roboty przełożono na poniedziałek.

W ślepym zaułku w pobliżu Villa Borghese nie było żadnych widocznych oznak nadciągającej tragedii. Włoscy policjanci i ochroniarze pilnujący ogrodzenia gawędzili leniwie w plamach słońca. Jak większość przedstawicielstw dyplomatycznych w Rzymie, to także składało się oficjalnie z dwu ambasad, z których jedna odpowiadała za kontakty z rządem włoskim, druga z Watykanem. Obie placówki rozpoczęły tego dnia urzędowanie o zwykłej porze. Obaj ambasadorzy byli w swoich gabinetach.

Kwadrans po dziesiątej baryłkowaty jezuita kuśtykał w dół uliczki ze skórzaną teczką w dłoni. W jej środku znajdowała się nota dyplomatyczna z watykańskiego Sekretariatu Stanu, potępiająca ostatni najazd izraelskich oddziałów na Betlejem. Posłaniec złożył demarche na ręce urzędnika ambasady i sapiąc, zaczął wspinać się w górę zaułka. Już po wszystkim, kiedy opublikowano treść noty, jej ostry ton wprawił w chwilowe zakłopotanie watykańską administrację. Czas przybycia posłańca miał w sobie coś opatrznościowego. Gdyby jezuita zjawił się pięć minut później, ani on sam, ani treść demarche nigdy już nie ujrzeliby światła dziennego.

Tyle szczęścia nie mieli członkowie ekipy włoskiej telewizji, którzy przyjechali przeprowadzić wywiad z ambasadorem na temat obecnej sytuacji na Bliskim Wschodzie. Ani delegacja miejscowych aktywistów żydowskich przybyła w sprawie uzyskania obietnicy oficjalnego potępienia przez ambasadę konferencji neonazistów, mającej odbyć się za tydzień w Weronie. Ani też włoskie małżeństwo, oburzone nowym wzrostem antysemityzmu w Europie, które chciało zasięgnąć języka co do możliwości emigracji do Izraela. Wszyscy oni, łącznie czternaście osób, stali w zwartej grupce przy wejściu dla interesantów i czekali, aż zrewidują ich krótko ostrzyżeni twardziele z ochrony, kiedy biała furgonetka przewozowa skręciła w zaułek i rozpoczęła swój śmiertelny rajd w stronę budynków placówki.

Większość ludzi najpierw usłyszała, potem dopiero zobaczyła samochód. Konwulsyjny warkot jej dieslowskiego silnika stanowił brutalny zamach na spokój poranka. Nie sposób było go zignorować. Włoscy ochroniarze przerwali pogawędki i unieśli głowy, podobnie jak czternastoosobowa grupka gości zebrana przy wejściu do ambasady. Baryłkowaty jezuita, który czekał na autobus po drugiej stronie ulicy, podniósł okrągłą głowę znad egzemplarza „L'Osservatore Romano" i rozejrzał się w poszukiwaniu źródła hałasu.

Na łagodnym spadku uliczki furgonetka zaskakująco szybko nabrała ogromnej prędkości. Wchodząc w zakręt, niebezpiecznie przechyliła się na bok pod ciężarem ładunku i przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby miała się wywrócić. Wyprostowała się jednak jakoś i zaczęła ostatni etap swej podróży.

Zza szyby samochodu mignęła na moment twarz kierowcy. Był młody i gładko ogolony. Usta i oczy miał szeroko otwarte. Wydawało się, że stoi na pedale gazu i krzyczy coś do siebie. Z jakiegoś powodu wycieraczki były włączone.

Włoscy strażnicy zareagowali natychmiast. Kilku schroniło się za ogrodzeniem z żelazobetonu. Inni w poszukiwaniu osłony dali nura do wnętrza budek wartowniczych ze szkła i stali. Dwóch otworzyło ogień z broni automatycznej w stronę atakującej furgonetki. Maska samochodu rozjarzyła się od iskier, przednia szyba pękła w drobny mak, ale furgonetka, niezatrzymana, gnała dalej coraz szybciej i szybciej aż do miejsca zderzenia. Później rząd Izraela wyraził podziw dla heroizmu okazanego przez włoskich strażników owego ranka. Podkreślono, że żaden nie opuścił swojego posterunku, choć gdyby to zrobili, ich los byłby dokładnie taki sam.

Odgłos eksplozji słyszalny był od placu Świętego Piotra przez plac Hiszpański aż do wzgórza Janiculum. Ludzie znajdujący się na górnych piętrach budynków uraczeni zostali niezapomnianym widokiem czerwonopomarańczowej ognistej kuli, która wzniosła się nad północnym skrajem Villa Borghese i chwilę później znikła pod grzybem czarnego jak smoła dymu. Podmuch fali uderzeniowej roztrzaskał wszystkie szyby w oknach w odległości półtora kilometra od miejsca wybuchu, także witraże pobliskiego kościoła. Uśmiercił ptaki w locie. Ogołocił platany ze wszystkich liści. Geolodzy w centrum sejsmicznym przerazili się w pierwszej chwili, że oto Rzym nawiedziło trzęsienie ziemi średniego stopnia.

Żaden z włoskich ochroniarzy nie przeżył pierwszego ataku. Ani też nikt z czternastu gości czekających przed ambasadą i nikt z jej pracowników, którzy znajdowali się w pomieszczeniach najbliżej miejsca wybuchu furgonetki.

Ostatecznie jednak to drugi pojazd spowodował najwięcej ofiar. Watykański posłaniec, którego siła wybuchu powaliła na ziemię, zobaczył samochód wjeżdżający na pełnym gazie w ślepą uliczkę. Ponieważ była to osobowa lancia, która wiozła czterech mężczyzn i sunęła z ogromną prędkością, przyjął, że jest to policyjny radiowóz jadący na miejsce tragedii. Podniósł się i poprzez kłęby gęstego czarnego dymu ruszył za nim w stronę ambasady gotów do niesienia posługi zarówno rannym, jak nieżywym. Ale przed jego oczyma rozegrała się scena jak z koszmaru. Wszystkie drzwi lancii otworzyły się jednocześnie i czterej mężczyźni, których brał za policjantów, otworzyli ogień w kierunku zabudowań. Wszyscy ocalali, którzy słaniając się, opuszczali właśnie ruiny ambasady, zostali bezlitośnie wycięci w pień.

Czterej bandyci przestali strzelać dokładnie w tym samym momencie i wskoczyli z powrotem do samochodu. Gdy ruszali spod ambasady, jeden z nich wymierzył automat w stronę jezuity. Ksiądz przeżegnał się i przygotował na śmierć. Terrorysta uśmiechnął się tylko i zniknął za zasłoną dymu.

Tweria, Izrael

Kwadrans po tym, jak w Rzymie padl ostatni strzał, w dużej willi koloru miodu nad Jeziorem Tyberiadzkim w Galilei zadzwonił kryptotelefon. Ari Szamron, dwukrotny były dyrektor generalny tajnych służb wywiadowczych Izraela, w chwili obecnej doradca specjalny premiera we wszystkich kwestiach dotyczących bezpieczeństwa i wywiadu, odebrał telefon w swoim gabinecie. Przez chwilę słuchał w milczeniu z zamkniętymi z wściekłości oczyma.

- Już jadę - powiedział i odłożył słuchawkę.

Odwracając się, zobaczył Gilah stojącą w drzwiach gabinetu. Trzymała w dłoniach jego skórzaną kurtkę lotniczą. Oczy miała mokre od łez.

- Właśnie mówili w telewizji. Źle?

- Bardzo źle. Premier chce, żebym pomógł mu przygotować orędzie do narodu.

- Więc nie powinieneś kazać premierowi czekać.

Pomogła Szamronowi włożyć kurtkę i pocałowała go w policzek. Byt to już rodzaj rytuału. Ileż to razy opuszczał swoją żonę po informacji, że w zamachu bombowym zginęli kolejni Żydzi? Dawno temu stracił rachubę. Na starość pogodził się z myślą, że nigdy się to nie skończy.

- Nie będziesz palił zbyt dużo?

- Oczywiście, że nie.

- Spróbuj do mnie zadzwonić.

- Zadzwonię, kiedy będę mógł.

Wyszedł przez frontowe drzwi. Powitał go podmuch zimnego mokrego wiatru. W nocy ze wzgórz Golan zakradł się sztorm i przypuścił oblężenie na całą północną Galileę. Szamron obudził się przy pierwszym uderzeniu pioruna, które wziął za odgłos wystrzału. Nie udało mu się już potem zasnąć do rana. Sen był dla niego zawsze rodzajem kontrabandy. Przychodził z rzadka, a gdy został czymś zakłócony, nigdy dwukrotnie tej samej nocy. W takich chwilach Szamron zwykle otwierał w myślach tajne pliki swojej pamięci, przeżywał na nowo stare operacje, spacerował po polach niegdysiejszych bitew i stawiał czoło dawno pokonanym wrogom. Ostatniej nocy było inaczej. Ogarnęło go przeczucie nadchodzącej katastrofy, obraz tak wyraźny, że skłonił go nawet do wykonania telefonu do dyżurnego centrali służb, którymi kiedyś kierował, żeby sprawdzić, czy nic nie zaszło.

- Niech pan wraca do łóżka, szefie - powiedział młody oficer. - Wszystko jest w porządku.

Czarny peugeot Szamrona, opancerzony i kuloodporny, czekał u szczytu podjazdu. Obok otwartych tylnych drzwi stał Rami, ciemnowłosy szef jego obstawy. Przez lata Szamron zdołał narobić sobie mnóstwo wrogów, a z powodu zagmatwanej struktury narodowościowej Izraela wielu z nich żyło niepokojąco blisko Twerii. Rami, cichy jak samotny wilk i daleko bardziej niebezpieczny, rzadko opuszczał swojego zwierzchnika.

Szamron stanął na chwilę, żeby zapalić papierosa podłej tureckiej marki, której pozostawał wierny od czasów mandatu, potem zszedł z werandy. Był niski, ale ciągle, mimo zaawansowanego wieku, dobrze zbudowany. Jego dłonie, pomarszczone i nakrapia-ne plamami wątrobianymi, sprawiały wrażenie pożyczonych od mężczyzny dwa razy większego. Twarz, pełna szram i śladów dawnych złamań, przywodziła na myśl widok pustyni Negew z lotu ptaka. Wieniec stalowoszarych włosów, który pozostał mu na głowie, był przycięty tak krótko, że ledwie można było go dostrzec. Potwornie niedelikatnie obchodzący się ze sprzętem optycznym, nosił od jakiegoś czasu okulary w oprawce z brzydkiego, ale za to niezniszczalnego plastiku. Grube soczewki powiększały niebieskie oczy, które dawno już straciły blask. Chodził zawsze tak, jakby spodziewał się napaści od tyłu: ze spuszczoną głową i łokciami skierowanymi obronnie na zewnątrz. Na korytarzach gmachu przy bulwarze Króla Saula, gdzie mieściła się centrala wywiadu, chód ten znany byt jako „poszur Szamrona". Wiedział o tym określeniu i wcale mu ono nie przeszkadzało.

Zanurkował na tylne siedzenie peugeota. Zwalisty samochód drgnął i skierował się w dół zdradliwie stromego zjazdu na wybrzeże. Skręcili w prawo i pognali w stronę Twerii, potem na zachód przez Galileę w kierunku Równiny Nadbrzeżnej. Przez większość drogi Szamron patrzył na tarczę zegarka. Czas byt teraz jego wrogiem. Z każdą upływającą minutą sprawcy oddalali się coraz bardziej od miejsca zbrodni. Gdyby atak miał miejsce w Jerozolimie albo Tel Awiwie, wpadliby w sieć punktów kontrolnych i blokad drogowych. Ale zamach wydarzył się we Włoszech, nie w Izraelu, i Szamron był na łasce włoskiej policji. Minęło dużo czasu, odkąd Włosi mieli do czynienia z poważnym aktem terroru. Co gorsza, narzędzie kontaktu władz izraelskich z włoskim rządem - ambasada - było zniszczone. Podobnie jak, podejrzewał Szamron, bardzo ważna komórka izraelskich tajnych służb. W Rzymie znajdowała się regionalna centrala biura na Europę Południową. Jej szefem był katsa o nazwisku Pazner, Szymon Pazner - człowiek, którego Szamron osobiście zwerbował i wyszkolił. Niewykluczone, że biuro właśnie straciło jednego ze swoich najlepiej wykwalifikowanych i doświadczonych agentów.

Wydawało się, że podróż trwa całe wieki. Słuchali wiadomości nadawanych przez Radio Izrael i z każdym nowym serwisem sytuacja w Rzymie wyglądała gorzej. Trzykrotnie Szamron sięgał zdenerwowany po swój bezpieczny telefon komórkowy i trzykrotnie chował go z powrotem, nie wybierając numeru. Pozwól im działać, myślał. Wiedzą, co robią. Dzięki tobie są dobrze wyszkoleni. Poza tym nie był to najlepszy moment, by specjalny doradca premiera do spraw bezpieczeństwa i terroryzmu pchał się ze swoimi dobrymi radami.

Doradca specjalny... Szczerze nie znosił tego tytułu. Trącił niejasnością. Kiedyś mówiono o nim Memuneh: ten, który dowodzi. Przez tyle lat wspierał swoje słynne jednostki i kraj w chwilach triumfu i klęski. A potem Lew i jego zgraja młodych technokratów uznali go za niebezpiecznego i wygnali na judzkie pustkowie emerytury. Tkwiłby tam nadal, gdyby nie koło ratunkowe rzucone przez premiera. Szamron, mistrz manipulacji i obłudy, zorientował się szybko, że z gabinetu premiera może niemal równie skutecznie pociągać za sznurki, jak czynił to z dyrektorskich pomieszczeń na bulwarze Króla Saula. Doświadczenie nauczyło go cierpliwości. W końcu i tak postawi na swoim. Zawsze stawiał.

Samochód zaczął piąć się w kierunku Jerozolimy. Nie sposób było na tej szczególnej drodze uciec od wspomnień dawnych bitew. Szamrona ponownie ogarnęło złowieszcze przeczucie. Czy to Rzym widział uprzedniej nocy, czy jakieś inne miejsce? Coś większego od Rzymu? Starego wroga, tego był pewien. Trupa, który zmartwychwstał.

Siedziba premiera Izraela znajduje się przy ulicy Kapłana numer 3 w Kiryat Ben Gurion w zachodniej części Jerozolimy. Szamron wszedł do budynku przez podziemny parking i udał się do swojego biura. Niewielkich rozmiarów, ale strategicznie usytuowane w sąsiedztwie korytarza prowadzącego do gabinetu premiera, pozwalało mu widzieć, kiedy Lew albo którykolwiek z pozostałych szefów wywiadu czy ochrony udawał się tam na spotkanie. Szam-ron nie miał osobistej sekretarki, dziewczyna o imieniu Tamara obsługiwała jego oraz trzech innych członków personelu bezpieczeństwa. Przynosiła mu kawę i uruchamiała zestaw trzech monitorów telewizyjnych.

- O siedemnastej ma się odbyć w gabinecie premiera zebranie Varaszu.

Varasz był akronimem hebrajskiej nazwy Komitetu Szefów Służb. W skład komitetu wchodzili dyrektor generalny Szabaku - agencji bezpieczeństwa wewnętrznego Izraela, dowódca Amanu - wywiadu wojskowego, i oczywiście szef tajnych służb wywiadowczych, które na ogół określano krótko mianem biura. Szam-ron w uznaniu swoich zasług cieszył się przywilejem członka stałego.

- Przedtem - dodała Tamara - premier chce, żebyś za dwadzieścia minut zdał mu sprawozdanie.

- Powiedz mu, że lepsze byłoby pól godziny.

- Jeśli chcesz pół godziny, sam mu to powiedz.

Szamron usiadł przy swoim biurku i spędził następne pięć minut z pilotem w ręku, przeglądając serwisy światowych mediów w poszukiwaniu jak największej liczby ujawnionych szczegółów. Potem podniósł słuchawkę telefonu i wykonał trzy rozmowy, jedną z Tommasem Naldim - starym znajomym z ambasady Włoch, drugą z Ministerstwem Spraw Zagranicznych Izraela, mieszczącym się niedaleko na bulwarze Icchaka Rabina, wreszcie ostatnią z centralą biura na bulwarze Króla Saula.

- Nie może teraz odebrać telefonu - powiedziała sekretarka Lwa. Szamrona to nie zaskoczyło. Łatwiej było przedrzeć się przez wojskowy punkt kontrolny niż sekretariat szefa wywiadu.

- Proszę mnie natychmiast połączyć albo następny telefon będzie od premiera.

Lew kazał Szamronowi czekać całe pięć minut.

- Co wiesz? - spytał Szamron.

- Szczerze? Nic.

- Mamy jeszcze naszą komórkę w Rzymie?

- Nie za bardzo - rzeki Lew - ale mamy naszego rzymskiego katsa. Pazner był służbowo w Neapolu. Dopiero co się zameldował. Teraz wraca do Rzymu.

Dzięki Bogu, pomyślał Szamron.

- A inni?

- Trudno powiedzieć. Jak możesz sobie wyobrazić, sytuacja jest cokolwiek chaotyczna. - Lew miał wielki pociąg do eufemizmów. - Nie ma dwóch urzędników i oficera łącznikowego.

- Czy w kartotekach znajduje się coś, cokolwiek, co mogłoby być kompromitujące lub kłopotliwe?

- Cóż, możemy zawsze mieć nadzieję, że poszły z dymem.

- Są trzymane w szafach, które wytrzymałyby uderzenie pocisku rakietowego. Lepiej, żebyśmy dotarli do nich, zanim zrobią to Włosi.

Tamara wsadziła głowę w drzwi.

- Chce cię widzieć. Teraz.

- Zobaczymy się o piątej - powiedział Szamron do Lwa i odłożył słuchawkę.

Zebrał swoje notatki i udał się za Tamarą korytarzem prowadzącym do gabinetu szefa rządu. Dwaj członkowie ochrony osobistej premiera z oddziałów Szabaku, wielcy chłopcy o krótko przyciętych włosach i w koszulach wypuszczonych na spodnie, patrzyli, jak się zbliżał. Jeden z nich usunął się na bok i otworzył drzwi gabinetu. Szamron prześlizgnął się obok niego i wszedł do środka.

Rolety były zaciągnięte, pokój chłodny i pogrążony w półmroku. Premier siedział za dużym biurkiem. Przez kontrast z ogromnym portretem przywódcy syjonistycznego Teodora Herzla, który wisiat na ścianie za jego plecami, wydawał się mniejszy niż w rzeczywistości. Szamron bywał w tym pokoju wielokrotnie, ale za każdym razem przekraczał próg z szybszym biciem serca. Dla niego ten gabinet reprezentował koniec wielkiej podróży, odbudowę żydowskiej suwerenności na Ziemi Izraela. Narodziny i śmierć, wojna i Holocaust - podobnie jak premierowi, Szamronowi przypadła w udziale jedna z głównych ról w tej epopei. Obaj uważali w sekrecie Izrael za swoje własne państwo, swoje własne dzieło i zazdrośnie strzegli go przed wszystkimi - Arabami, Żydami i gojami - którzy chcieli go osłabić lub zniszczyć.

Premier bez słowa wskazał Szamronowi krzesło. Z malutką głową i ogromnym tułowiem przywodził na myśl kawał wulkanicznej skały. Krótkie i grube dłonie miał złożone na blacie biurka, nad kołnierzykiem koszuli zwisały ciężkie, mięsiste policzki.

- Jak bardzo źle to wygląda, Ari?

- Do końca dnia powinniśmy mieć jaśniejszy obraz - rzekł Szamron. - Jedna rzecz jest pewna. To przejdzie do historii jako jeden z najgorszych aktów terrorystycznych wymierzonych w Izrael, jeśli nie najgorszy.

- Ile jest ofiar śmiertelnych?

- Nie mamy jeszcze dokładnych danych.

- Ambasadorzy?

- Oficjalnie wciąż znajdują się na liście poszukiwanych.

- A nieoficjalnie?

- Mówi się, że nie żyją.

- Obaj?

Szamron skinął głową.

- Charge d'affaires także.

- Ile osób zginęło na pewno?

- Włosi zgłaszają dwanaście osób z policji i ochrony. MSZ na razie potwierdza dwudziestu dwu zabitych z personelu dyplomatycznego, w tym trzynastu członków rodzin z kompleksu mieszkalnego. Osiemnastu ludzi znajduje się na liście zaginionych.

- Pięćdziesięciu dwóch zabitych?

- Co najmniej. Przed wejściem do ambasady czekała grupka interesantów.

- Co z komórką biura?

Szamron powtórzył to, czego dowiedział się od Lwa. Pazner nie ucierpiał. Podejrzewano, że trzech pracowników biura znajduje się wśród zabitych.

- Kto to zrobił?

- Lew nie wyciągnął jeszcze żadnych...

- Nie pytam Lwa.

- Lista potencjalnych podejrzanych jest, niestety, długa. Wszystko, co mógłbym teraz powiedzieć, byłoby tylko spekulacją, a w tym momencie spekulacje nam nie służą.

- Dlaczego Rzym?

- Trudno powiedzieć - rzeki Szamron. - Może byi to po prostu dogodny cel. Może zauważyli jakąś słabość w systemie obrony, lukę w naszym pancerzu i postanowili ją wykorzystać.

- Ale ty w to nie wierzysz?

- Nie, panie premierze.

- Czy mogło to mieć jakiś związek z tą aferą w Watykanie kilka lat temu, z tą sprawą Allona?

- Wątpię. Wszystko jak do tej pory wskazuje, że był to samobójczy zamach arabskich terrorystów.

- Po zebraniu Yaraszu chcę wygłosić orędzie.

- Sądzę, że to dobry pomysł.

- I chcę, żebyś mi je napisał.

- Dobrze.

- Ty wiesz, co to strata, Ari. Obaj wiemy. Włóż w to trochę serca. Wykorzystaj ten polski ból, który zawsze nosisz sobie. Kraj powinien płakać dziś wieczorem. Pozwól ludziom płakać. Ale zapewnij ich, że bydlęta, które to zrobiły, zostaną ukarane.

- Zostaną, panie premierze.

Szamron podniósł się.

- Kto to zrobił, Ari?

- Wkrótce będziemy wiedzieć.

- Chcę jego głowy - powiedział premier z nagłą furią. - Przynieś mi jego głowę na kiju.

- Będzie pan ją miał.

Na pierwszy przełom w śledztwie trzeba było czekać czterdzieści osiem godzin. Nastąpił nie w Rzymie, ale w Mediolanie, przemysłowym mieście na północy Włoch. Oddziały karabinierów i Polizia di Stato na podstawie informacji od swojego donosiciela, tunezyjskiego imigranta, dokonały nalotu na pensione w robotniczej dzielnicy na północ od centrum miasta, gdzie ukrywali się podobno dwaj z czterech terrorystów, którzy przeżyli zamach. Mężczyzn już tam jednak nie było, a sądząc ze stanu pokoju, opuszczali go w pośpiechu. Policja znalazła dwie walizki pełne ubrań, pół tuzina telefonów komórkowych razem z fałszywymi paszportami i skradzionymi kartami kredytowymi. Jednak najbardziej intrygującym znaleziskiem okazał się dysk komputerowy zaszyty we wnętrzu jednej z toreb. Włoscy specjaliści z państwowego laboratorium kryminalistycznego w Rzymie stwierdzili, że zawiera jakieś dane, ale nie byli w stanie przedrzeć się przez jego skomplikowane systemy zabezpieczające. Ostatecznie, po wielu dyskusjach, postanowiono zwrócić się o pomoc do Izraelczyków.

I tak oto Szymon Pazner został wezwany do sztabu głównego Servizio per le Informazioni e la Sicurezza Democratica - włoskich Służb Wywiadu i Ochrony Demokracji. Pojawił się tam kilka minut po dwudziestej drugiej i natychmiast zaprowadzono go do biura zastępcy dyrektora, człowieka nazwiskiem Martino Bellano. Stanowili raczej niedobraną parę: Bellano - wysoki, szczupły i ubrany tak, jakby właśnie zstąpił z kart włoskiego magazynu mody; Pazner - niski, umięśniony, z włosami jak z waty stalowej i w wymiętej sportowej marynarce. Bezpośrednio po spotkaniu Bellano opisywał Paznera jako „stertę nieświeżych łachów". Później, gdy cala afera dobiegła już końca i stało się oczywiste, że Pazner nie zachowywał się zupełnie szczerze, Bellano popadł w nawyk określania go mianem „tego koszernego mośka w pożyczonym blezerku".

Owego pierwszego wieczoru jednak odnosił się do gościa z wielką atencją. Pazner nie był typem człowieka łatwo wzbudzającego sympatię, ale kiedy wprowadzono go do gabinetu Bellano, z jego oczu wyzierało ogromne zmęczenie i głębokie poczucie winy tego, który ocalał. Bellano przez kilka chwil wyrażał „niezmierny żal" w związku z zamachem, potem przeszedł do powodu wezwania Paznera tak późno w nocy: komputerowego dysku. Położył go ceremonialnie na blacie biurka i pchnął w stronę Paznera koniuszkiem wymanikiurowanego palca. Pazner nie okazał podniecenia, choć później przyznał się Szamronowi, że serce zatrzepotało mu w piersiach.

- Nie udało nam się znaleźć klucza - oznajmił Bellano. - Może wy będziecie mieli więcej szczęścia.

- Zrobimy, co w naszej mocy - skromnie odpowiedział Pazner.

- Oczywiście podzielicie'się z nami każdą informacją, którą uda się wam znaleźć.

- To się rozumie samo przez się - rzekł Pazner, wkładając dysk do kieszeni płaszcza.

Zanim Bellano uznał za stosowne zakończyć spotkanie, upłynęło kolejne dziesięć minut. Przez cały ten czas Pazner pozostał na swoim miejscu stoicko spokojny, jedynie dłonie miał zaciśnięte na poręczy krzesła niczym palacz, któremu odmówiono papierosa. Ci, którzy widzieli chwilę później, jak majestatycznym holem głównym podążał w stronę wyjścia, zwrócili uwagę na jego leniwy chód. Dopiero kiedy znalazł się na frontowych schodach na zewnątrz, pozwolił sobie na przyspieszenie kroku.

Kilka godzin po zamachu oddział izraelskich pirotechników, niestety o dużym doświadczeniu, przybył do Rzymu dokonać oględzin i inspekcji miejsca katastrofy pod kątem ustalenia pochodzenia i skiadu bomby. Szczęśliwym zrządzeniem losu samolot czarterowy, którym przylecieli, ciągle jeszcze znajdował się przed hangarem na lotnisku Fiumicino. Pazner, za zgodą Szamrona, poleciał nim z powrotem do Tel Awiwu. Przybył na miejsce kilka minut po wschodzie słońca, wpadając prosto w ramiona ekipy powitalnej z biura. Skierowali się niezwłocznie na bulwar Króla Saula, jadąc szybko, ale z rozwagą. Ładunek, który wieźli, był zbyt cenny, by ryzykować jego utratę na najbardziej niebezpiecznej stronie życia w Izraelu: jego drogach. Przed godziną ósmą tego ranka dysk stał się celem skoordynowanego szturmu najlepszych głów z sekcji technicznej służb i o dziewiątej zabezpieczenia zostały pokonane. Ari Szamron chełpił się później, że komputerowi geniusze z biura złamali kod w czasie odpowiadającym długości przeciętnej przerwy na kawę we Włoszech. Opis materiałów zajął kolejną godzinę i punkt o dziesiątej wydruk zawartości dysku spoczywał już na nieskazitelnie czystym blacie biurka Lwa. Pozostał tam tylko momencik, ponieważ Lew natychmiast wrzucił go do teczki z szyfrowym zamkiem i udał się na ulicę Kapłana w Jerozolimie, gdzie zdał sprawozdanie premierowi. Naturalnie, u boku szefa rządu znajdował się Szamron.

- Ktoś musi go sprowadzić - powiedział Lew. Mówił z entuzjazmem osoby śpiewającej swój własny hymn pochwalny. Niewykluczone, pomyślał Szamron, że tak właśnie się czuł. Człowieka, o którym była mowa, Lew traktował jak swojego rywala, a uznawał tylko jeden sposób obchodzenia się z rywalami, prawdziwymi lub domniemanymi. Była nim banicja. - Pazner wraca do Włoch dziś wieczorem. Proponuję, żeby zabrał ze sobą ekipę z sekcji ewakuacji.

Szamron pokręcił głową.

- On jest mój. Ja go sprowadzę - zawiesił głos. - Poza tym Pazner ma teraz coś ważniejszego do roboty.

- Co takiego?

- Poinformowanie Włochów, żc nie udało nam się złamać kodu dostępu do dysku, oczywiście.

Lew hołdował zasadzie nieopuszczania spotkań jako pierwszy, więc teraz z ogromną niechęcią podniósł się ze swojego krzesła i podążył do wyjścia. Szamron uniósł głowę, i napotkał spojrzenie premiera.

- Będzie musiat tu zostać, dopóki to nie ucichnie - powiedział premier.

- Tak, będzie musiał - zgodził się Szamron.

- Może powinniśmy znaleźć mu coś do roboty dla zabicia czasu.

Szamron przytaknął ponownie i klamka zapadła.

Londyn

Poszukiwania Gabriela były niemalże równie wytężone jak pogoń za sprawcami masakry w Rzymie. Nie miai w zwyczaju opowiadać się ze swoich ruchów i nie podlegał już rozkazom biura, nikogo więc nie zaskoczyło, a już na pewno nie Szamrona, że opuścił Wenecję, nie zadając sobie trudu poinformowania kogokolwiek, dokąd jedzie. Jak się okazało, udał się do Anglii, żeby odwiedzić Leah, swoją żonę, która przebywała w prywatnej klinice psychiatrycznej w zacisznej części hrabstwa Surrey. Najpierw jednak wstąpił jeszcze na New Bond Street, gdzie na prośbę londyńskiego marszanda Juliana Isherwooda zgodził się wziąć udział w licytacji w domu aukcyjnym Bonhams.

Isherwood zjawił się pierwszy, trzymając w jednej ręce podniszczoną aktówkę, a przeciwdeszczowy płaszcz burberry w drugiej. Kilku innych marszandów tłoczyło się już w holu. Isherwood wymamrotał nieszczere powitanie i poszedł szybko do szatni. Chwilkę później, uwolniony od przemokniętego okrycia, zajął stanowisko przy oknie. Wysoki i trzęsący się, ubrany był w swój zwyczajowy strój aukcyjny: szary garnitur w kredowobiate prążki i szkarłatny krawat, który przynosił mu szczęście. Poprawił rozwiane wiatrem włosy, tak by przykrywały placek łysinki, i szybko zlustrował swoje odbicie w szybie. Ktoś nieznajomy mógłby go wziąć za przepitego, może lekko wstawionego. Ale żadna z tych

opinii nie odpowiadałaby prawdzie. Isherwood byt absolutnie trzeźwy. Przytomny i opanowany, o percepcji tak ostrej jak jego język. Wyprostował ramię, odgarnął szeroki mankiet z nadgarstka i rzucił okiem na zegarek. Przyjaciel spóźniał się. A to nie było w stylu Gabriela. Punktualnego niczym wiadomości telewizyjne. Nigdy niekażącego czekać klientowi. Nigdy się nieociągającego, gdy w grę wchodziła jakaś renowacja. Jeśli, rzecz jasna, na drodze nie stawały mu okoliczności, na które nie miał wpływu.

Isherwood poprawił krawat i opuścił wąskie ramiona, tak by jego postać miała ów niewymuszony wdzięk i pewność siebie, stanowiące elementy składowe wizerunku prawdziwych Brytyjczyków pewnej sfery. Poruszał się w ich gronie, sprzedawał ich kolekcje i nabywał nowe w ich imieniu, a jednak miał świadomość, że nigdy nie stanie się jednym z nich. I jakże by mógł? Jego na wskroś angielskie nazwisko i koścista angielska postura skrywały fakt, że - przynajmniej z formalnego punktu widzenia - daleko mu było do Anglika. Byt Brytyjczykiem według paszportu i narodowości, ale Niemcem z urodzenia, Francuzem z wychowania i żydem z wyznania. Tylko garstka zaufanych przyjaciół wiedziała, że Isherwood przybył do Londynu, kulejąc, jako maty uchodźca w 1942 roku, po tym jak para baskijskich pasterzy przeniosła go przez zasypane śniegiem Pireneje. Albo że jego ojciec, znany berliński marszand Samuel Isakowitz, dokonał swoich dni gdzieś na skraju polskiego lasu, w miejscu o nazwie Sobibór.

Była jeszcze jedna rzecz, którą Julian Isherwood trzymał w tajemnicy przed swoimi konkurentami z londyńskiego światka sztuki - i przed prawie wszystkimi, jeśli chodzi o ścisłość. Przez ostatnie lata zdarzało mu się świadczyć okazjonalne przysługi pewnemu dżentelmenowi z Tel Awiwu o nazwisku Szamron. Isherwood w hebrajskim żargonie nieregularnych formacji Szam-rona określany był jako sayan - nieopłacany dobrowolny współpracownik, choć bliski szantażu charakter większości jego spotkań z Szamronem z dobrą wolą mało miał wspólnego.

Właśnie w tej chwili Isherwood spostrzegł błysk skóry i dżinsu pośród rozwianych pół nieprzemakalnych płaszczy z New Bond Street. Postać znikła na moment, potem nagle pojawiła się ponownie, jak gdyby wychynęła zza kurtyny na oświetloną scenę. Isherwooda znowu, jak tyle już razy wcześniej, wprawiła w zaskoczenie niepozorna figura mężczyzny: niecały metr osiemdziesiąt wzrostu i może sześćdziesiąt siedem kilogramów wagi w pełnym ubraniu. Ręce miał wciśnięte w kieszenie czarnego skórzanego płaszcza trzy czwarte, ramiona opuszczone i lekko wysunięte do przodu. Poruszał się płynnie i na pozór bez wysiłku na krzywawych nogach, które Isherwoodowi zawsze kojarzyły się z facetami potrafiącymi bardzo szybko biegać albo bardzo dobrze grać w piłkę. Miał na nogach parę gustownych zamszowych mokasynów na gumowej podeszwie i mimo że lato jak z cebra, byt bez parasola. Twarz miał długą, o wysokim czole i wąskim podbródku. Nos sprawiał wrażenie wyrzeźbionego z drewna, kości policzkowe były szerokie i wystające, a w zielonych, niespokojnych oczach czaił się cień rosyjskich stepów. Czarne włosy miał krótko przystrzyżone i mocno posiwiałe na skroniach. To była twarz niezdradzająca narodowości właściciela, a Gabriel dysponował talentami lingwistycznymi, pozwalającymi mu z tego korzystać. Isherwood nigdy do końca nie wiedział, kogo ma się spodziewać, kiedy w drzwiach stawał Gabriel. Był każdym i nikim. Mieszkał wszędzie i nigdzie zarazem. Był Żydem Wiecznym Tułaczem.

Ni stąd, ni zowąd wyrósł tuż przy ramieniu Isherwooda. Nie przywitał się, a jego ręce nie opuściły kieszeni płaszcza. Maniery, których Gabriel nabył, pracując w tajnym świecie Szamrona, nie stanowiły najlepszego ekwipunku do poruszania się po jawnym. Tylko kiedy udawał, jego twarz nabierała pogodnego wyrazu. Gdy komuś obcemu dane było spoglądać na prawdziwego Gabriela - takiego, jakim był teraz, pomyślał Isherwood - a zdarzało się to bardzo rzadko, widział człowieka milczącego, ponurego i chorobliwe nieśmiałego. Gabriel potrafi! sprawiać, że ludzie czuli się w jego obecności nad wyraz nieswojo. To był jeden z jego rozlicznych talentów.

Przeszli przez hol w stronę punktu rejestracyjnego.

- Kim jesteśmy dzisiaj? - spytał Isherwood sotto voce, ale Gabriel pochylił się tylko i nabazgrał coś nieczytelnego w księdze wejść. Był mańkutem, jak to teraz przypomniał sobie Isherwood. Pisał lewą ręką, pędzel malarski trzymał w prawej, sztućce - w zależności od kaprysu i okoliczności - w obydwu na przemian. A swoją berettę? Tego, Bogu dzięki, Isherwood nie wiedział.

Wchodzili po schodach, Gabriel tuż przy boku marszanda, cichy i milczący niczym ochroniarz. Jego skórzany płaszcz i dżinsy poruszały się wraz z nim bezszelestnie, zamszowe mokasyny zdawały się unosić nad dywanem. Isherwood musiał dotknąć ramienia przyjaciela, żeby upewnić się, że ten nie zniknął. U szczytu schodów na prośbę strażnika Gabriel rozpiął zamek błyskawiczny swojej skórzanej torby na ramię i pokazał jej zawartość: binokular, lampa ultrafioletowa, infraskop, halogen dużej mocy. Strażnik, usatysfakcjonowany, przepuścił ich przyzwalającym machnięciem ręki.

Weszli do sali aukcyjnej. Na ścianach i obitych rypsem postumentach znajdowały się setki obrazów, każdy skąpany w pieczołowicie dobranej smudze światła. Rozproszone między płótnami grasowały bandy kupców - niczym szakale, pomyślał Isherwood, grzebiące wśród kości w poszukiwaniu smakowitego kąska. Niektórzy chodzili z twarzami przyklejonymi do obrazów, inni woleli patrzeć z dystansu. Formowały się oceny i opinie. Pieniądze leżały na stołach. Kalkulatory pokazywały szacunki potencjalnych zysków. To byt ów wulgarny aspekt świata sztuki, aspekt, który Isherwood uwielbiał. Gabriel sprawiał wrażenie obojętnego na to wszystko. Poruszał się jak człowiek oswojony ze zgiełkiem bazaru. Isherwood nie musiał mu przypominać, żeby starał się nie zwracać na siebie uwagi. Miał to we krwi.

Jeremy Crabbe, odziany w tweedy dyrektor działu sprzedaży starych mistrzów Bonhamsa, czekał przed jednym z pejzaży szkoły francuskiej z niezapaloną fajką wystającą spomiędzy pożółkłych siekaczy. Potrząsnął dłonią Isherwooda z radością i obrzucił wzrokiem jego młodszego towarzysza w skórzanym płaszczu.

- Mario Delvecchio - przedstawił się Gabriel i jak zawsze jego doskonały akcent rodem z Wenecji wprawił Isherwooda w zdumienie.                                            K

- Ach - westchnął Crabbe. - Tajemniczy signore Delvecchio. Znam pana ze słyszenia, naturalnie, ale nigdy jeszcze nie mieliśmy okazji się spotkać. - Crabbe spojrzał na Isherwooda znacząco. - Ukrywasz coś przede mną, Julianie? O czymś nie wiem?

- On dla mnie czyści, Jeremy. Opłaca mi się wzywać go, żeby rzucił okiem i dwa razy pomyślał, zanim ja skoczę.

- Takie buty - powiedział Crabbe sceptycznie i zaprowadził ich do małego, pozbawionego okien pomieszczenia tuż za główną salą aukcyjną.

Specyfika przedsięwzięcia wymagała, by Isherwood przejawiał choćby minimum zainteresowania innymi pracami. W przeciwnym wypadku Crabbe mógłby odczuć pokusę i szepnąć któremuś z pozostałych marszandów, że Isherwood nie spuszczał wzroku z konkretnego obrazu. Większość płócien była miernej wartości - lichutki wizerunek Madonny z dzieciątkiem pędzla Andrei del Sarto, martwa natura Carla Maginiego, kuźnia Wulkana Paola Paganiego - ale w odległym kącie oparty o ścianę stał duży obraz bez ram. Isherwood zauważył, że dobrze wytrenowane oko Gabriela od razu spoczęło na płótnie. Zauważył także, że Gabriel, zawodowiec w każdym calu, natychmiast spojrzał w inną stronę.

Rozpoczął od innych płócien, spędzając przy każdym dokładnie dwie minuty. Jego twarz, nieokazująca żadnych oznak czy to entuzjazmu, czy rozczarowania, stanowiła nieprzeniknioną maskę. Crabbe zrezygnował z prób odgadnięcia jego zamiarów i skupił się na przeżuwaniu cybucha swojej fajki.

Wreszcie Gabriel podszedł do pozycji numer 43, Daniel w jaskini lwów, Erasmus Quellinus, 86 na 128 cali, olej na płótnie, mocno poprzecierany i niemiłosiernie brudny. Tak brudny, że koty widniejące na skraju kompozycji wydawały się całkowicie pogrążone w cieniu. Przykucnął i przechylił głowę, żeby obejrzeć płótno pod światło. Potem poślinił trzy palce i potarł nimi postać Daniela. Crabbe cmoknął z niezadowoleniem i przewrócił przekrwionymi oczyma, ignorując go, Gabriel zbliżył twarz do obrazu na odległość zaledwie kilku centymetrów i badał sposób ułożenia dłoni Daniela oraz skrzyżowania jego nóg.

- Skąd to przyszło?

Crabbe wyjął z ust fajkę i zajrzał do wnętrza lulki.

- Pełne przeciągów klasycystyczne gmaszysko na wzgórzach Cotswolds.

- Kiedy było czyszczone po raz ostatni?

- Nie jesteśmy całkiem pewni, ale sądząc po wyglądzie, gdzieś za czasów Disraelego.

Gabriel spojrzał na Isherwooda, który w odpowiedzi popatrzył na Crabbe'a.

- Daj nam chwilkę, Jeremy.

Crabbe opuścił pokój. Gabriel otworzył swoją torbę i wyjął lampę ultrafioletową. Isherwood zgasił światła, pogrążając pomieszczenie w nieprzeniknionej ciemności. Gabriel włączył lampę i skierował niebieskawą wiązkę w stronę malowidła.

- I? - zapytał Isherwood.

- Ostatnia konserwacja miała miejsce tak dawno temu, że nie wychodzi w ultrafiolecie.

Gabriel wyciągnął z torby infraskop uderzająco podobny kształtem do pistoletu. Isherwooda przeszedł nagły dreszcz, kiedy przyjaciel ułożył dłoń na rękojeści przyrządu i włączył luminescencyjne zielone świtało. Na płótnie pojawił się archipelag ciemnych plam, śladów ostatniej renowacji. Obraz, choć potwornie brudny, nie miał poważniejszych uszkodzeń.

Gabriel wyłączył infraskop i nałożywszy na twarz binokular, zaczął uważnie badać w przenikliwym białym świetle lampy halogenowej postać Daniela.

- I co sądzisz? - zapytał Isherwood, mrużąc oczy.

- Wspaniały - odpowiedział Gabriel w zamyśleniu. - Ale Erasmus Quellinus tego nie namalował.

- Jesteś pewien?

- Wystarczająco pewien, żeby postawić na to twoje dwieście tysięcy funtów.

- Co za ulga.

Gabriel wyciągnął rękę i przebiegł palcem wskazującym po umięśnionej, zgrabnej postaci.

- To jego robota, Julianie - rzekt. - Czuję go.

Udali się do St James's na uroczysty lunch w Greens, wziętej restauracji i miejscu spotkań sprzedawców oraz kolekcjonerów dzieł sztuki na Duke Street, zaledwie kilka kroków od galerii Isherwooda. Butelka dobrze schłodzonego białego burgunda czekała już na nich w zacisznym narożnym boksie. Isherwood napełnił dwa kieliszki, jeden przesunął po obrusie w stronę Gabriela.

- Mazeł tow, Julian.

- Co do obrazu, jesteś pewien?

- Nie będę w stanie potwierdzić autentyczności, dopóki nie zrobię reflektografii w podczerwieni i nie zajrzę pod powierzchnię. Ale kompozycja jest ewidentnie wzorowana na Rubensie, i nie mam żadnych wątpliwości, że pędzel też jest jego.

- Z pewnością będziesz dobrze się bawił przy jego odnawianiu.

- Kto powiedział, że to ja będę go odnawiał?

- Ty powiedziałeś.

- Powiedziałem, że potwierdzę autentyczność, ale nie mówiłem nic o konserwacji. Płótno wymaga co najmniej sześciu miesięcy pracy. Niestety, w chwili obecnej mam już coś na warsztacie.

- Jest tylko jedna osoba, której mogę powierzyć ten obraz - powiedział Isherwood. - To ty.

Gabriel przyjął ów zawodowy komplement nieznacznym uniesieniem głowy, potem powrócił do apatycznego studiowania menu. Isherwood mówił serio. Gdyby Gabriel Allon urodził się pod inną, lepszą gwiazdą, mógłby z powodzeniem zostać jednym z najwybitniejszych malarzy swojego pokolenia. Isherwood cofnął się myślami do dnia, w którym spotkali się po raz pierwszy - pięknego wrześniowego popołudnia 1978 roku, na ławce przy stawie Serpentine w Hyde Parku. Gabriel, podówczas jeszcze młodzieniec, już wtedy, jak pamiętał marszand, miał skronie naznaczone siwizną. Piętno chłopca wykonującego pracę mężczyzny, powiedział wówczas Szamron.

- Ukończył Akademię Sztuk Pięknych i Wzornictwa Bezalel w siedemdziesiątym drugim. W siedemdziesiątym piątym pojechał do Wenecji studiować konserwację u wielkiego Umberta Contiego.

- Umberto jest najlepszy.

- Tak mówią. Nasz Gabriel zrobił chyba wrażenie na signore Contim. Twierdzi, że nigdy nie widział tak utalentowanych rąk jak u Gabriela. Jestem skłonny się z tym zgodzić.

Isherwood zapytał wtedy nieopatrznie, co dokładnie Gabriel robił między 1972 a 1975 rokiem. Gabriel podążył wzrokiem za parą zakochanych spacerujących pod rękę wzdłuż brzegu jeziora. Szamron w zamyśleniu jął wydłubywać jakąś drzazgę z ławki.

- Myśl o nim jak o zagrabionym obrazie, który ukradkiem został zwrócony prawowitemu właścicielowi. Właściciel nie pyta, gdzie byt obraz. Jest po prostu szczęśliwy, że znowu wisi na jego ścianie.

I wtedy Szamron poprosił o pierwszą „przysługę".

- W Oslo osiedlił się pewien palestyński dżentelmen. Obawiam się, że jego zamiary dalekie są od szlachetności. Byłoby dobrze, żeby Gabriel miał go na oku. Chciałbym, żebyś znalazł tam jakieś uczciwe zajęcie dla chłopaka. Nieduże zlecenie konserwatorskie na przykład - coś, co zabrałoby mu ze dwa tygodnie. Możesz to dla mnie zrobić, Julianie?

Pojawienie się kelnera zmusiło Isherwooda do powrotu do teraźniejszości. Zamówił zupę z raków i gotowanego homara, Gabriel wziął zieloną sałatę i zwykłą solę z grilla z ryżem. Mieszkał w Europie przez większą cześć ostatnich trzydziestu lat, ale ciągle miał proste, niewyszukane gusta wiejskiego sabryjskiego12 chłopca z doliny Ezdrelon. Wyborowa kuchnia i przednie wino, eleganckie ubrania i szybkie samochody - wszystko to nie miało dla niego znaczenia.

- Dziwię się, że udało ci się dzisiaj przyjechać - odezwał się Isherwood.

- Dlaczego?

- Rzym.

Gabriel nie podniósł wzroku znad menu.

- To nie jest moja działka, Julianie. Poza tym jestem na emeryturze. Wiesz o tym.

- Proszę - mruknął Isherwood. - To co teraz robisz?

- Kończę ołtarz świętego Jana Chryzostoma.

- Kolejny Bellini? Wyrobisz sobie niezłą markę.

- Już wyrobiłem.

Ostatnia robota Gabriela, restauracja ołtarza świętego Zachariasza, wywołała sensację w świecie sztuki i ustanowiła standardy, według których miały być oceniane wszystkie następne konserwacje dzieł Belliniego.

- Czy to aby nie Tiepolo i jego firma zajmują się projektem Chryzostoma?

Gabriel przytaknął.

- W zasadzie pracuję teraz tylko dla Francesca.

- Nie stać go na ciebie.

- Lubię Wenecję, Julianie. I jakoś udaje mi się związać koniec z końcem za to, co Tiepolo mi płaci. Nie obawiaj się, nie prowadzę takiego życia, jak za czasów mojego terminu u Umberta.

- Chodzą słuchy, że jesteś ostatnio bardzo zajętym chłopcem. Jak wieść niesie, omalże nie zabrali ci ołtarza świętego Zachariasza, bo wyjechałeś z Wenecji w jakiejś osobistej sprawie.

- Nie powinieneś słuchać plotek, Julianie.

- Och, faktycznie. Chodzą także słuchy, jakobyś w pałacyku w Cannaregio uwił sobie gniazdko z uroczym dziewczęciem imieniem Chiara. - Ostre spojrzenie rzucone znad skraju karty win upewniło Isherwooda, że pogłoski o miłosnym usidleniu Gabriela nie były wyssane z palca. - Czy to dziecko ma jakieś nazwisko?

- Ma na nazwisko Zoili i nie jest dzieckiem.

- A czy to prawda, że jej ojciec jest naczelnym rabinem Wenecji?

- Jest jedynym rabinem w Wenecji. Od czasu wojny to już raczej nie jest kwitnąca gmina.

- Czy ona wie o twojej drugiej profesji?

- Ona jest z biura, Julianie.

- Obiecaj mi tylko, że nie złamiesz jej serca, tak jak wszystkim pozostałym - powiedział Isherwood. - Dobry Boże, gdy pomyślę o tych wszystkich kobietach, którym pozwoliłeś wyślizgnąć ci się z rąk. Wiesz, że ciągle nachodzą mnie najbardziej niesamowite fantazje o tym cudownym stworzeniu: Jacqueline Delacroix?

Gabriel pochylił się nad stolikiem z nagle spoważniałą twarzą.

- Mam zamiar ją poślubić, Julianie.

- A Leah? - zapytał miękko Isherwood. - Co zamierzasz zrobić z Leah?

- Muszę jej powiedzieć. Wybieram się do niej jutro rano.

- Zrozumie?

- Mówiąc szczerze, nie wiem, ale jestem jej to winien.

- Niech Bóg mi wybaczy, że to mówię, ale jesteś to winien przede wszystkim sobie. Już czas, żebyś się otrząsnął i zaczął żyć normalnie. Nie muszę ci przypominać, że nie masz już dwudziestu pięciu lat.

- Ale to nie ty musisz spojrzeć jej w oczy i powiedzieć, że zakochałeś się w innej kobiecie.

- Masz rację, przepraszam za ten impertynencki ton. To wina tego burgunda i... Rubensa. Chcesz, żebym ci towarzyszył? Chętnie cię zawiozę.

- Nie - odrzekt Gabriel. - Muszę pojechać sam.

Przybyło pierwsze danie. Isherwood zabrał się za swój bulion. Gabriel spróbował sałaty.

- Jakie wynagrodzenie miałeś na myśli, mówiąc o zleceniu na czyszczenie Rubensa?

- Tak prosto z głowy? Coś w okolicach stu tysięcy funtów.

- Szkoda - westchnął Gabriel. - Za dwieście tysięcy byłbym skłonny rzecz rozważyć.

- Dobra, dwieście, ty draniu.

- Zadzwonię w przyszłym tygodniu i dam ci odpowiedź.

- A co cię powstrzymuje od przyjęcia zlecenia w tej chwili? Ten Bellini?

Nie, pomyślał Gabriel. Ten Rzym.

Klinika Stratford, jeden z najbardziej prestiżowych i dyskretnych szpitali psychiatrycznych w Europie, usytuowana była godzinę drogi od centrum Londynu w dość chaotycznie zabudowanej starowiktoriańskiej posiadłości na wzgórzach hrabstwa Surrey. W gronie pacjentów znajdował się między innymi daleki kuzyn brytyjskiej rodziny królewskiej oraz krewniak obecnego premiera, personel byt więc przyzwyczajony do dość osobliwych życzeń i zachowań odwiedzających. Gabriel przejechał przez przednią bramę, przedstawiwszy się strażnikom jako Mister Browne.

Zaparkował wynajętego opla na parkingu dla gości, znajdującym się na dziedzińcu starej rezydencji z czerwonej cegły. W holu wejściowym przywitał go Leonard Avery, lekarz Leah, odziany w powiewający ortalionowy deszczowiec i kalosze.

- Raz w tygodniu zabieram wybraną grupę pacjentów na włóczęgę po okolicy i chwilę obcowania z naturą - powiedział, wyjaśniając swój strój. - Ma to działanie w najwyższym stopniu terapeutyczne. - Uścisnął rękę Gabriela, nie zadawszy sobie trudu ściągnięcia przedtem rękawiczki. Zapytał o podróż z Londynu, tak jakby naprawdę interesowała go odpowiedź. - Czeka na pana w oranżerii. To wciąż jej ulubione miejsce.

Ruszyli korytarzem wyłożonym jasnym linoleum - Avery tak, jakby ciągle jeszcze przedzierał się przez gąszcz lasu Surrey. Był jedyną osobą w szpitalu, która znała prawdę o pacjentce nazwiskiem Tee Martinson, a przynajmniej część prawdy. Wiedział, że w rzeczywistości ma na nazwisko Allon, a jej potworne oparzenia i stan bliski katatonii nie są rezultatem wypadku na motorze -jak mówiła karta szpitalna - ale eksplozji bomby w samochodzie kilka lat temu w Wiedniu. Wiedział także, że w zamachu zginął jej maty synek. Byt przekonany, że Gabriel jest izraelskim dyplomatą, i nie lubił go.

Kiedy szli, przedstawił Gabrielowi bardzo lapidarny przegląd stanu zdrowia Leah: nie zaszły żadne zmiany, o których warto by mówić. Avery nie wydawał się tym szczególnie przejęty. Nigdy nie byt zwolennikiem hurraoptymizmu, a w przypadku Leah od samego początku twierdził, że rokowania są kiepskie. Okazało się, że miał rację. W ciągu trzynastu lat, jakie minęły od zamachu, Leah nie wypowiedziała do Gabriela ani słowa.

Na końcu korytarza znajdował się zestaw podwójnych drzwi z okrągłymi, przypominającymi iluminatory okienkami pokrytymi warstewką wodnej mgiełki. Avery otworzył jedne z nich i wpuścił gościa do oranżerii. Powitany falą duszącej wilgoci Gabriel natychmiast ściągnął płaszcz. Ogrodnik podlewał rosnące w donicach drzewka pomarańczowe i gawędził z pielęgniarką, atrakcyjną ciemnowłosą kobietą, której Gabriel nigdy wcześniej nie widział.

- Możesz już iść, Amira - rzucił w jej stronę doktor Avery. Pielęgniarka wyszła razem z ogrodnikiem.

- Kto to jest? - spytał Gabriel.

- Absolwentka pielęgniarstwa na King's College, specjalizuje się w opiece nad pacjentami z poważnymi zaburzeniami. Znakomita w swojej specjalności. Pańska żona bardzo ją lubi.

Avery poklepał go po ramieniu z miną dobrotliwego wujaszka i również opuścił pomieszczenie. Gabriel rozejrzał się. Leah siedziała na krześle z kutego żelaza o prostym oparciu, wzrok miała utkwiony w pokrytych kropelkami wody oknach oranżerii. Ubrana była w białe spodnie z lichej szpitalnej bawełny i sweter z golfem, który częściowo ukrywał jej okaleczone ciało. W pokrytych bliznami dłoniach o powykręcanych palcach trzymała gałązkę rozkwitłego krzewu. Włosy, niegdyś długie i kruczoczarne, były obcięte na krótko i prawie całkiem siwe. Gabriel pochylił się i pocałował ją w policzek. Jego wargi napotkały chłodną, twardą bliznowatą tkankę. Nic nie przemawiało za tym, że Leah poczuła jego dotknięcie.

Usiadł i uścisnął to, co zostało z jej lewej dłoni. Nie wyczuwał w środku śladu życia. Głowa Leah obróciła się wolno i ich spojrzenia się spotkały. Szukał w jej oczach jakichś oznak rozpoznania, ale nie znalazł. W jej splądrowanym, okradzionym z pamięci umyśle pozostał tylko wybuch. Rozgrywał się tam bez końca i wciąż na nowo, jak oszalała taśma wideo. Wszystko inne zostało wymazane albo zepchnięte do niedostępnych zakamarków jej mózgu. Gabriel znaczył dla niej tyle samo, co pielęgniarka, która ją tu przyprowadziła, albo ogrodnik, który opiekował się roślinami. Leah została ukarana za jego grzechy. Była ceną, jaką porządny człowiek musiał zapłacić za wkroczenie w bagno morderców i terrorystów. Gabriela, któremu dany był dar naprawiania pięknych rzeczy, stan Leah bolał w dwójnasób. Pragnął zedrzeć blizny i przywrócić jej dawną chwałę. Ale Leah nie nadawała się do naprawy. Zbyt mało pozostało z oryginału.

Mówił do niej. Przypomniał jej, że mieszka teraz w Wenecji, pracuje dla firmy, która odnawia kościoły. Nie wspomniał, że od czasu do czasu ciągle jeszcze wykonuje zlecenia dla Ariego Szam-rona ani że dwa miesiące temu kierował akcją pojmania Ericha Radka, austriackiego zbrodniarza wojennego, którego sprowadził przed oblicze izraelskiego sądu. Kiedy wreszcie zebrał się na odwagę, by powiedzieć jej, że zakochał się w innej kobiecie i chce rozwiązać ich małżeństwo, by móc zawrzeć nowe, nie był w stanie przebrnąć przez to do końca. Rozmowa z Leah przypominała rozmowę z płytą nagrobną. Nie miała sensu.

Kiedy upłynęło pół godziny, podniósł się i wytknął głowę na korytarz. Oparta o ścianę z ramionami skrzyżowanymi na fartuchu czekała tam pielęgniarka.

- Skończył pan? - spytała.

Gabriel skinął głową. Kobieta minęła go, potrąciwszy, i bez słowa weszła do środka.

i

Było późne popołudnie, kiedy samolot z Londynu wylądował na lotnisku w Wenecji. Jadąc do miasta wodną taksówką, Gabriel stał razem z kierowcą w kokpicie oparty plecami o drzwi kabiny. Patrzył na chorągiewki kanałów laguny, wynurzające się z mgły niczym kolumny pobitych wojsk wracające z frontu do domu. Wkrótce pojawiły się brzegi Cannaregio. Gabriela ogarnęło przelotne uczucie spokoju i ukojenia. Wenecja, rozsypująca się, idąca na dno, gnijąca Wenecja zawsze tak na niego działała. To jest miasto, które w całości wymaga gruntownej renowacji, powiedział mu ongiś Umberto Conti, posłuż się nim. Ulecz Wenecję, a ona uleczy ciebie.

Taksówkarz wysadził go przy Palazzo Lezze. Gabriel skierował się na zachód przez Cannaregio wzdłuż brzegów szerokiego kanału o nazwie Rio della Misericordia. Doszedł do mostu z żelaza, jedynego takiego w całej Wenecji. W średniowieczu na środku mostu znajdowała się brama. Nocą katolicka wideta stała na jej straży, aby ludzie uwięzieni po drugiej stronie mostu nie mogli uciec. Gabriel przeszedł przez przęsło i wszedł do podziemnego sottopor-tego. Jego koniec wychodził na szeroki plac: Campo di Ghetto Nuovo, punkt centralny starego getta w Wenecji. Niegdyś było ono tłocznym domem dla ponad pięciu tysięcy Żydów. Teraz tylko dwudziestu ze wszystkich czterystu żydowskich obywateli miasta mieszkało na terenie getta. Większość z nich stanowili starsi ludzie, rezydenci Casa di Riposo Israelitica.

Gabriel ruszył na drugą stronę placu w kierunku nowoczesnych szklanych drzwi i wszedł do środka. Po jego prawej stronie znajdowało się wejście do niewielkiej księgarenki, specjalizującej się w publikacjach na temat żydowskiej historii i weneckich Żydów. Była ciepła i jasno oświetlona, z wielkimi oknami od sufitu do podłogi, które wychodziły na kanał otaczający getto. Za ladą na drewnianym stołku w trójkącie halogenowego światła siedziała dziewczyna o krótkich blond włosach. Uśmiechnęła się do niego, kiedy wszedł, i przywitała go jego fałszywym imieniem.

- Wyszła jakąś godzinę temu.

- Naprawdę? Dokąd?

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- Nie mówiła.

Gabriel spojrzał na zegarek. Kwadrans po czwartej. Postanowił, że przed kolacją poświęci kilka godzin Belliniemu.

- Jeśli ją zobaczysz, powiedz jej, że jestem w kościele.

- Nie ma sprawy. Ciao, Mario.

Poszedł do mostu Rialto. Na ulicy po przeciwnej stronie kanału skręcił na lewo i skierował się w stronę małego kościółka w kolorze terakoty. Nagle przystanął. W wejściu do kościoła, w niszy, stał mężczyzna, którego Gabriel rozpoznał: Rami, jeden z agentów ochrony biura. Jego obecność w Wenecji mogła oznaczać tylko jedno. Mężczyzna zauważył Gabriela i spojrzał w stronę drzwi. Gabriel prześlizgnął się obok niego i wszedł do środka.

Kościół znajdował się w końcowej fazie prac konserwatorskich. Z wnętrza o kształcie greckiego krzyża usunięto ławki i tymczasowo umieszczono je przy ścianie wschodniej. Renowacja głównego ołtarza pędzla Sebastiana del Piombo była ukończona. Niepodświetlony, byt prawie niewidoczny w półmroku późnego popołudnia. Bellini wisiał w kaplicy Świętego Hieronima, w prawej części kościoła. Powinien być zasłonięty pokrytym brezentem rusztowaniem, ale ktoś odsunął drabiny na bok, a cały obraz jarzył się w promieniach ostrego fluorescencyjnego światła. Chiara odwróciła głowę i obserwowała nadejście Gabriela. Osłonięte kapturem oczy Szamrona pozostały utkwione w ołtarzu.

- Wiesz co, Gabrielu, nawet ja muszę przyznać, że jest piękny.

W głosie starca słychać było powściąganą niechęć. Szamron, izraelski troglodyta, nie miał zrozumienia dla sztuki czy rozrywki jakiegokolwiek rodzaju. Piękno dostrzegał tylko w doskonale zaplanowanej operacji albo zniszczeniu wroga. Ale uwagę Gabriela przykuto coś jeszcze: Szamron zwrócił się do niego po hebrajsku i popełnił niewybaczalny grzech - wymówił jego prawdziwe imię w niezabezpieczonym miejscu.

- Piękny - powtórzył starzec. Potem odwrócił się do Gabriela i smutno uśmiechnął. - Jaka szkoda, że nigdy go nie dokończysz.

Wenecja

Szamron spoczął na kościelnej ławce i dłonią poznaczoną wątrobianymi plamami dał znak Gabrielowi, żeby zmienił kąt padania fluorescencyjnego światła. Z metalowej teczki wyjął beżową kopertę, a z koperty trzy fotografie. Bez słowa umieścił pierwszą z nich na wyciągniętej dłoni Gabriela. Konserwator rzucił okiem i zobaczył siebie spacerującego po Campo di Ghetto Nuovo z Chiarą u boku. Spokojnie przeanalizował zdjęcie, niczym obraz wymagający renowacji, usiłując określić, kiedy je zrobiono. Ich ubrania, silne światło późnego popołudnia oraz opadłe liście na bruku sugerowały późną jesień. Szamron podał mu drugie zdjęcie - znowu Gabriel i Chiara, tym razem w restauracji niedaleko od ich domu w Cannaregio. Trzecia fotografia, na której widać było, jak wychodzi z kościoła Świętego Jana Chryzostoma, zmieniła jego rdzeń kręgowy w słupek lodu. Jak często, zastanawiał się. Jak często skrytobójca czekał w campo, kiedy on kończył pracę późno w nocy?

- To nie mogło trwać wiecznie - powiedział Szamron. - W końcu musieli cię tu znaleźć. Narobiłeś sobie zbyt wielu wrogów przez te wszystkie lata. Obaj narobiliśmy.

Gabriel zwrócił fotografie Szamronowi. Chiara siedziała obok niego. W tej scenerii i w tym oświetleniu wyglądała jak Alba Madonna Rafaela. Włosy - ciemne, kręcone, połyskujące refleksami kasztanu i miedzi - byiy spięte na karku, ale niżej rozsypywały się niesfornie na ramionach. Skórę miała oliwkową i świetlistą. Ciemnobrązowe, nakrapiane złotymi cętkami oczy błyszczały w świetle lampy. Zmieniały kolor w zależności od nastroju właścicielki, i teraz z ciemnego spojrzenia Chiary Gabriel odgadł, że przyjdzie mu usłyszeć jeszcze gorsze wieści.

Szamron ponownie sięgnął do swojej teczki.

- To jest dossier opisujące twoją karierę, niepokojąco dokładnie, niestety. - Urwał na moment. - Spoglądanie na swoje życie zredukowane do ciągu pogrzebów i śmierci może być dość trudne. Jesteś pewien, że chcesz to przeczytać?

Gabriel wyciągnął dłoń. Szamron nie zadał sobie trudu przetłumaczenia dossier z arabskiego na hebrajski. W dolinie Ezdrelon znajdowało się wiele muzułmańskich wsi i miasteczek. Arabski Gabriela, choć daleki od doskonałości, był wystarczająco dobry, by umożliwić mu zapoznanie się ze spisem własnych dokonań i wyczynów.

Szamron miał rację. W jakiś sposób wrogom Gabriela udało się zebrać imponująco kompletny opis jego drogi zawodowej. W dokumencie figurował pod swoim prawdziwym nazwiskiem. Podana data jego werbunku była prawidłowa, podobnie jak powód, choć autorzy dokumentu przypisywali mu zabójstwo ośmiu członków Czarnego Września, podczas gdy w rzeczywistości zabił tylko sześciu. Kilka stron poświęcono zlikwidowaniu przez Gabriela Khalila el-Wazira, zastępcy dowódcy OWP, lepiej znanego pod swoim nom de guerre jako Abu Dżihad. Gabriel zabił go we wnętrzu jego własnej nadmorskiej willi w Tunisie w 1988 roku. Opis operacji pochodził od Ummy, żony Abu Dżihada, która była jej naocznym świadkiem. Fragment dotyczący Wiednia był lapidarny i wart uwagi z powodu rażącej nieścisłości: żona i syn zabici przez samochód pułapkę, Wiedeń, styczeń 1991. Odwet na polecenie Abu Amara. Za kryptonimem Abu Amar krył się nie kto inny jak Jaser Arafat. Gabriel zawsze podejrzewał, że

Arafat osobiście maczał palce w zamachu, ale aż do tej chwili nie miał dowodu, który by to potwierdzał.

- Gdzie to znaleźliście?

- W Mediolanie - odrzekł Szamron.

Opowiedział Gabrielowi o obławie na pensione i dysku znalezionym w bagażach jednego z podejrzanych.

- Kiedy Włosi nie mogli sobie poradzić ze złamaniem kodu dostępu, zwrócili się do nas. Myślę, że mieliśmy sporo szczęścia. Jeśli udałoby się im do niego dobrać, w ciągu kilku minut byliby w stanie rozwiązać sprawę morderstwa sprzed trzydziestu lat w Rzymie.

W dossier znajdowała się wzmianka o tym, że w 1972 roku w rzymskiej kamienicy Gabriel zlikwidował agenta Czarnego Września o nazwisku Wadal Abdel Zwaiter. To właśnie to zabójstwo, pierwsze, jakiego dokonał, sprawiło, że dosłownie w ciągu jednej nocy posiwiały mu skronie. Oddał dossier Szamronowi.

- Co wiadomo o mężczyznach, którzy ukrywali się w tym pensione?

- Na podstawie odcisków palców pozostawionych na materiale i w pokoju oraz zdjęć z fałszywych dokumentów udało nam się zidentyfikować jednego z nich. Nazywa się Daoud Hadawi, Palestyńczyk urodzony w obozie dla uchodźców w Dżeninie. Był przywódcą jednej z powstańczych band w czasie pierwszej intifady, regularnie wtrącany do więzienia. W wieku siedemnastu lat wstąpił do Al-Fatah, a po powrocie Arafata z Oslo zaczął pracować w Al-amn Al-Ra'isah, Służbach Ochrony Prezydenta. Może kojarzysz poprzednią nazwę tej instytucji używaną przed norweskimi rokowaniami: Force Siedemnaście, gwardia pretoriańska Arafata. Jego ulubieni zabójcy.

- Co jeszcze wiemy o Hadawim?

Szamron sięgnął do kieszeni po papierosy. Gabriel zaoponował, tłumacząc, że dym szkodzi obrazom. Szamron westchnął i kontynuował swoje sprawozdanie.

- Wiedzieliśmy, że był zamieszany w akcje terrorystyczne podczas drugiej intifady. Umieściliśmy go na liście poszukiwanych podejrzanych, ale władze palestyńskie odmówiły jego wydania. Przypuszczaliśmy, że ukrywa się w Mukacie razem z Arafatem i resztą dowódców.

Mukata to nazwa otoczonej murami siedziby Arafata w Ramalli.

- Ale kiedy w ramach operacji „Ochronna Tarcza" dokonaliśmy najazdu na Mukatę, Hadawiego nie było wśród ukrywających się tam mężczyzn.

- A gdzie był?

- Ludzie z Szabaku i Amanu przypuszczali, że uciekł do Jordanii albo Libanu. Przekazali akta sprawy do biura. Niestety, zlokalizowanie Hadawiego nie znajdowało się wysoko na liście priorytetów Lwa. Był to błąd, jak się okazuje, bardzo kosztowny.

- Czy Hadawi ciągle należy do Force Siedemnaście?

- Brak danych.

- Czy wciąż ma powiązania z Arafatem?

- Jeszcze nie wiemy.

- Czy zdaniem Szabaku Hadawi był w stanie sam przeprowadzić tego typu operację?

- Mato prawdopodobne. Zawsze uważano go raczej za prostego wykonawcę rozkazów, a nie mózgowca. Akcja w Rzymie została zaplanowana i przeprowadzona przez speca. Kogoś kutego na cztery nogi. Kogoś zdolnego do dokonania szokującego aktu terroru na światową skalę. Kogoś z doświadczeniem w tego typu sprawach.

- To znaczy kogo?

- Chcemy, żebyś właśnie tego się dowiedział.

- Ja?

- Chcemy, żebyś znalazł zwyrodnialców odpowiedzialnych za tę rzeź, i chcemy, żebyś ich zlikwidował. Tak jak w siedemdziesiątym drugim, z tą różnicą, że teraz ty sam będziesz dowodził akcją, nie ja.

Gabriel wolno pokręcił głową.

- Nie znam się na pracy dochodzeniowej. Bytem tylko zabójcą wykonującym wyroki. Poza tym, to już nie jest moja wojna. To jest wojna Szabaku. To jest wojna Sayaretu3.

- Oni wrócili do Europy - powiedział Szamron. - Europa jest teraz polem działań biura. To jest twoja wojna.

- Dlaczego sam nie pokierujesz zespołem?

- Jestem jedynie zwykłym doradcą bez żadnej mocy operacyjnej. - W głosie Szamrona brzmiala ironia. Bawiło go odgrywanie roli sponiewieranego cywila, którego przed czasem wysłano na zieloną trawkę, nawet jeśli rzeczywistość miała się zupełnie inaczej. - Poza wszystkim, Lew się nie zgodzi.

- A na mnie by przystał?

- Nie ma wyboru. Premier wyraził już zdanie w tej kwestii. Rzecz jasna, podpowiadałem mu wtedy cichutko. - Zawiesił głos na chwilę. - Lew postawił wszakże jeden warunek i, niestety, nie byłem w stanie go zakwestionować.

- Jaki warunek?

- Nalega, żebyś wrócił do pełnej, etatowej służby i wszedł na oficjalną listę płac.

Po wiedeńskiej tragedii Gabriel odszedł z biura. Misje, których podejmował się w następnych latach, miały charakter wyłącznie zleceń specjalnych, przygotowywanych i dyrygowanych przez Szamrona.

- Chce mnie podporządkować rozkazom biura, żeby móc mnie kontrolować - stwierdził Gabriel.

- Cóż, jego pobudki są raczej oczywiste. Jak na człowieka tajnych służb, Lew nie najlepiej sobie radzi z zacieraniem własnych śladów. Ale nie bierz tego osobiście. To mnie uważa za swojego wroga. Twoja wina, obawiam się, sprowadza się jedynie do znajomości ze mną.

Na ulicy podniosła się wrzawa, odgłos biegnących i krzyczących dzieci. Szamron milczał, dopóki hałas nie ucichł. Kiedy odezwał się ponownie, w jego głosie pojawiła się nowa nuta frasunku.

- Dysk zawiera coś więcej niż tylko dossier - powiedział. - Znaleźliśmy także dokumentację fotograficzną i szczegółowe analizy systemów ochrony kilku przyszłych potencjalnych celów ataków w Europie.

- Jakich celów?

- Ambasad, konsulatów, biur naszych linii lotniczych, głównych synagog, ośrodków gmin żydowskich, szkół. - Ostatnie słowo odbijało się echem pod apsydami kościoła przez chwilę, zanim zamarło w ciszy. - Uderzą w nas ponownie, Gabrielu. Możesz nam pomóc ich powstrzymać. Znasz ich tak jak nikt na bulwarze Króla Saula. - Skierował wzrok na ołtarz. - Znasz ich tak dobrze, jak ruchy pędzla tego Belliniego.

Szamron przeniósł spojrzenie na Gabriela.

- Twój czas w Wenecji dobiegł końca. Po drugiej stronie laguny czeka samolot. Polecisz nim, czy to ci się podoba, czy nie. Co zrobisz potem, to już twoja sprawa. Możesz siedzieć sobie w bezpiecznym mieszkanku i dumać nad kolejami losu albo pomóc nam dopaść tych morderców, zanim oni nas dopadną.

Gabriel nie zdobył się na protest. Szamron miał rację: nie pozostało mu nic innego, jak wyjechać. Ale w pełnym samozadowolenia tonie głosu Szamrona było coś irytującego. Przez lata prosił Gabriela, by ten wrócił do Izraela i przejął kontrolę - najlepiej nad całym biurem, a przynajmniej nad działaniami operacyjnymi. Gabriel nie mógł pozbyć się wrażenia, że starzec na swój makia-weliczny sposób czerpał pewien rodzaj satysfakcji z całej sytuacji.

Wstał i podszedł do ołtarza. Próba szybkiego dokończenia go nie wchodziła w grę. Postać świętego Krzysztofa z Dzieciątkiem Jezus na ramionach wymagała jeszcze sporo podmalówki i punktowania. Później należało pokryć cały obraz nową warstwą werniksu. Minimum cztery tygodnie, choć sześć było bardziej realne.

Przypuszczał, że Tiepolo zleci to komuś innemu, i na tę myśl zrobiło mu się kwaśno w ustach. Ale sęk tkwił jeszcze gdzie indziej: Izrael nie uginał się raczej od ciężaru obrazów włoskich starych mistrzów. Szanse na to, że nigdy już nie będzie mu dane dotknąć żadnego Belliniego, były ogromne.

- Moja praca jest tutaj - odezwał się Gabriel, choć jego głos przepełniony byt rezygnacją.

- Nie, twoja praca była tutaj. Teraz wracasz do domu. - Szam-ron zawahał się. - Na bulwar Króla Saula. Do Erec Israel.

- Ale Leah też jedzie - powiedział Gabriel. - Przygotowania do jej wyjazdu będą musiaty potrwać. Chcę, żeby w tym czasie ktoś jej pilnował w szpitalu. Nie obchodzi mnie, że w dossier uznana została za martwą.

- Już oddelegowałem tam agenta z naszej londyńskiej komórki. Gabriel popatrzył na Chiarę.

- Ona także wraca. - Szamron odgadł jego myśli. - Zostawimy w Wenecji zespół z sekcji ochrony do opieki nad jej rodziną i gminą. Zostanie tak długo, jak to będzie konieczne.

- Muszę powiedzieć Tiepolowi, że wyjeżdżam.

- Im mniej ludzi będzie wiedziało, tym lepiej.

- Mam to gdzieś - powiedział Gabriel. - Jestem mu to winien.

- Zrób, co uważasz za konieczne. Tylko zrób to szybko.

- A co z domem? Mam tam rzeczy...

- Chłopcy z ewakuacji zajmą się twoimi rzeczami. Kiedy skończą, nie zostanie najmniejszy ślad po twoim pobycie. - Mimo wcześniejszych upomnień Gabriela Szamron zapalił papierosa. Przez chwilę trzymał zapałkę zapaloną, potem ceremonialnie ją zdmuchnął. - Tak, jakbyś nigdy nie istniał.

Szamron dał mu godzinę. Z berettą Chiary w kieszeni Gabriel wyślizgnął się przez tylne drzwi kościoła i ruszył w kierunku Castello. Mieszkał w tej dzielnicy w okresie swojego terminu u Umberto i dobrze znał poplątane uliczki sestiere4. Turyści nigdy się tu nie zapuszczali, wiele budynków było niezamieszkanych. Trasa, którą obrał, umyślnie okrężna, prowadziła przez kilka podziemnych sottoportegi, gdzie ewentualny „ogon" nie miał się gdzie ukryć. Raz z rozmysłem wszedł do zamkniętego corte, z jedną tylko, wspólną drogą wejścia i wyjścia. Po dwudziestu minutach miał pewność, że nikt go nie śledzi.

Biuro Francesca Tiepolo mieściło się w dzielnicy San Marco przy Viale 22 Marżo. Gabriel zastał go siedzącego za dużym dębowym stołem, który służył mu za biurko, pochylającego zwaliste cielsko nad stosem papierkowej roboty. Gdyby nie światło elektryczne i laptop na stole, mógłby uchodzić za postać z płócien renesansowych mistrzów. Spojrzał na Gabriela i uśmiechnął się zza plątaniny czarnej brody. Turyści w Wenecji często brali go za Luciana Pavarottiego. Ostatnimi czasy zaczął nawet pozować im do zdjęć i raczyć kilkoma linijkami Non ti scordardi me, niemiłosiernie fałszując.

Niegdyś był wielkim konserwatorem. Teraz biznesmenem. Prowadził najlepiej prosperującą firmę konserwatorską w całym regionie Wenecji Euganejskiej. Większość czasu upływała mu bądź na przygotowywaniu ofert i szacunków kosztów różnych projektów, bądź na politycznych bitwach z urzędnikami odpowiedzialnymi za ochronę skarbów malarstwa i architektury miasta. Raz dziennie zwykł był zaglądać do kościoła Świętego Chryzostoma, żeby nakłonić swojego utalentowanego głównego konserwatora, krnąbrnego i gburowatego Maria Delvecchio, do szybszej pracy. Tiepolo był jedyną osobą ze świata sztuki, poza Julianem Isherwoodem, która znała prawdę o wszechstronnym signore Delvecchio.

Tiepolo zaproponował, żeby poszli do knajpki za rogiem na szklaneczkę prosecco. Widząc jednak niechęć gościa do opuszczania biura, sam udał się po butelkę ripasso do sąsiedniego pokoju.

Gabriel obrzucił wzrokiem rząd oprawionych w ramki fotografii, zdobiących ścianę za biurkiem wenecjanina. Wisiało tam nowe zdjęcie Tiepola w towarzystwie dobrego przyjaciela, Jego Świątobliwości Pawła VII. Piętro Lucchesi był biskupem Wenecji, zanim niechętnie przeniósł się do Watykanu, by objąć władzę nad miliardem wiernych wyznania rzymskokatolickiego. Fotografia ukazywała jego i Tiepola siedzących w pokoju jadalnym pięknie odnowionego palazzo wenecjanina, którego okna wychodziły na Canal Grandę. Na fotografii nie było widać postaci Gabriela, który siedział wówczas po lewej stronie Ojca Świętego. Dwa lata wcześniej, z niewielką pomocą Tiepola, uratował mu życie i zlikwidował poważne niebezpieczeństwo grożące Stolicy Piotrowej. Miał nadzieję, że Chiara i chłopcy z ewakuacji znaleźli kartę, którą w grudniu z okazji święta Chanuka przestał mu Jego Świątobliwość.

Tiepolo napełnił dwa kieliszki krwistoczerwonym ripasso, jeden przesunął po blacie stołu w stronę Gabriela, połowę drugiego sam opróżnił duszkiem. Jedynie w swojej pracy bywał skrupulatny i powściągliwy. We wszystkim innym - jedzeniu, piciu, ogromnej liczbie kobiet, które się wokół niego kręciły - zdradzał skłonność do przesady i ekstrawagancji. Gabriel nachylił się do przodu i cicho przekazał Tiepolowi nowiny: że jego wrogowie odnaleźli go w Wenecji, że nie ma innego wyjścia jak natychmiast wyjechać z miasta. Przed ukończeniem Belliniego.

Tiepolo uśmiechnął się smutno i przymknął oczy.

- Nie można nic na to poradzić?

Gabriel potrząsnął głową.

- Wiedzą, gdzie mieszkam. Wiedzą, gdzie pracuję.

- A Chiara?

Gabriel powiedział mu otwarcie, jak się sprawy mają. Tiepolo byt uomo di fiducia, człowiekiem godnym zaufania.

- Naprawdę przykro mi z powodu Belliniego - rzekł Gabriel. - Powinienem był go skończyć już kilka miesięcy temu.

I byłby skończył, gdyby nie sprawa Radka.

- Niech czort weźmie Belliniego. To o ciebie się martwię. - Tie-polo zajrzał do swojego kieliszka. - Będę tęsknił za Mariem Delvecchio, ale za Gabrielem Allonem będę tęsknił bardziej.

Gabriel wzniósł swój kieliszek w kierunku Tiepola.

- Wiem, że to nie jest odpowiednia chwila, by prosić cię o przysługę... - zawiesił głos.

Tiepolo spojrzał na zdjęcie Ojca Świętego.

- Uratowałeś życie mojego przyjaciela - powiedział. - Co mogę dla ciebie zrobić?

- Dokończ za mnie tego Belliniego.

- Ja?

- Mieliśmy tego samego mistrza, Francesco. Umberto Conti dobrze cię wyszkolił.

- Tak, ale wiesz, ile czasu upłynęło od chwili, kiedy ostatni raz trzymałem pędzel?

- Świetnie sobie poradzisz. Uwierz mi.

- No, nie jest to byle jakie wotum zaufania, jeśli pochodzi z ust samego Maria Delvecchio.

- Mario nie żyje, Francesco. Maria nigdy nie było.

Wśród nadciągającego zmroku Gabriel wyruszył w powrotną drogę do Cannaregio. Zboczył lekko z trasy, żeby po raz ostatni przejść się ulicami starego getta. Z miną właściciela obserwował, jak na placu para ubranych na czarno chłopców o mizerniutkich, nie-przystrzyżonych brodach sunęła po bruku w stronę jesziwy. Spojrzał na zegarek. Minęła godzina od chwili, kiedy zostawił w kościele Chiarę i Szamrona. Odwrócił się i ruszył w kierunku mieszkania, które wkrótce miało zostać odarte ze wszelkich śladów bytności swego właściciela, i samolotu, którym miał wrócić do domu. Dwa pytania przebiegały mu w kółko przez głowę, kiedy tak szedł. Kto znalazł go w Wenecji? I dlaczego pozwolono, żeby opuścił ją żywy?

Tel Awiw, 10 marca

Nazajutrz o ósmej rano Gabriel zjawił się na bulwarze Króla Saula. Czekało na niego dwu oficerów z personalnego. Mieli na sobie takie same bawełniane koszule i takie same uśmiechy - wymuszone, pozbawione radości uśmiechy mężczyzn uprawnionych do zadawania kłopotliwych pytań. W ich opinii powrót Gabriela do biura powinien nastąpić już dawno temu. Teraz był jak wyborne, stare wino, które należy smakować powoli i okraszać komentarzami. Oddał się w ich ręce z melancholią zbiega dopad-niętego po długim pościgu i poszedł na górę.