Nowa dziewczyna - Daniel Silva - ebook

Nowa dziewczyna ebook

Daniel Silva

4,4

Opis

W ekskluzywnej prywatnej szkole w Szwajcarii pojawia się śliczna dziewczynka o kruczoczarnych włosach. Codziennie eskortuje ją ochrona, a jej tożsamość spowija tajemnica. Oficjalnie to córka bogatego międzynarodowego biznesmena. W rzeczywistości jej ojcem jest książę Chalid, koronowany następca tronu Arabii Saudyjskiej. Kiedyś uznawany za śmiałego reformatora, okrył się złą sławą po zamordowaniu dziennikarza dysydenta. Gdy jego ukochane dziecko zostaje brutalnie porwane, książę Chalid zwraca się do jedynego człowieka, któremu może zaufać, by odnaleźć córkę, zanim będzie za późno. W zamian obiecuje ostateczne zerwanie więzi łączącej Królestwo z radykalnym islamem. Allon i książę Chalid zostają sojusznikami w śmiertelnej, tajnej wojnie o kontrolę nad Bliskim Wschodem. Życie dziecka i tron Arabii Saudyjskiej wiszą na włosku. Obaj mężczyźni ryzykują i obaj mogą stracić wszystko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (183 oceny)
96
61
25
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kama2015

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra.
00

Popularność




Daniel Silva

Nowa dziewczyna

Przełożyła Alina Patkowska

Pamięci pięćdziesięciu czterech dziennikarzy z całego świata,

którzy zginęli w 2018 roku.

Oraz, jak zawsze, mojej żonie Jamie i dzieciom,

Nicholasowi i Lily.

* * *

Co się stało, odstać się nie może.

William Szekspir „Makbet”, akt V, scena 1

przeł. Józef Paszkowski

PRZEDMOWA

W sierpniu 2018 roku zacząłem pracę nad powieścią o młodym arabskim księciu, który pragnął zmodernizować swój religijnie nietolerancyjny kraj i zainicjować rozległe zmiany na całym Bliskim Wschodzie oraz w szerzej pojętym świecie islamskim. Porzuciłem ten manuskrypt dwa miesiące później, gdy okazało się, że pierwowzór mojej postaci, Mohammed bin Salman z Arabii Saudyjskiej, był zamieszany w brutalne zamordowanie Dżamala Chaszukdżiego, saudyjskiego dysydenta i felietonisty „The Washington Post”. Niektóre wątki tej powieści są oczywiście zainspirowane wypadkami towarzyszącymi śmierci Chaszukdżiego. Pozostałe rzeczy wydarzyły się tylko w świecie wyobraźni, który zamieszkuje Gabriel Allon, jego współpracownicy i wrogowie.

CZĘŚĆ PIERWSZA

PORWANIE

1

Genewa

To Beatrice Kenton pierwsza zakwestionowała tożsamość nowej dziewczynki. Stało się to w pokoju nauczycielskim o trzeciej piętnaście w piątek, pod koniec listopada. Nastrój był radosny i nieco buntowniczy, jak zwykle w piątkowe popołudnia. To znana prawda, że żadna profesja nie wyczekuje końca tygodnia pracy bardziej niż nauczyciele, nawet ci z tak elitarnych instytucji jak Szkoła Międzynarodowa w Genewie. Rozmawiano o planach na weekend. Beatrice milczała, bo nie robiła żadnych planów i nie chciała przyznawać się do tego przed kolegami. Miała pięćdziesiąt dwa lata, była niezamężna i właściwie bez rodziny oprócz starej bogatej ciotki, która każdego lata przygarniała ją w swojej posiadłości w Norfolk. Weekendy spędzała zwykle w centrum handlowym Migros i na spacerach dokoła jeziora ze względu na obwód talii, który, podobnie jak wszechświat, nieustannie się rozszerzał. Pierwszy poniedziałek roku szkolnego był dla Beatrice jak oaza na pustyni samotności.

Geneva International, szkoła założona przez od dawna już nieistniejącą organizację międzynarodową, przeznaczona była dla dzieci przebywających w mieście dyplomatów. Szkoła ta, w której Beatrice uczyła literatury i pisania, kształciła uczniów z ponad setki krajów świata. Nauczyciele byli podobnie międzynarodową grupą. Dyrektor robił, co mógł, żeby zintegrować personel, organizował koktajle, ogniska, pikniki i wycieczki, mimo to w pokoju nauczycielskim panowały stosunki plemienne. Niemcy trzymali się z Niemcami, Francuzi z Francuzami, Hiszpanie z Hiszpanami. Tego piątkowego popołudnia jedyną obecną w pokoju Brytyjką oprócz panny Kenton była Cecelia Halifax z wydziału historii. Cecelia miała burzę czarnych włosów oraz przewidywalne poglądy polityczne, którymi przy każdej okazji dzieliła się z panną Kenton z uporem godnym lepszej sprawy. Opowiadała jej również ze szczegółami o swoim burzliwym romansie z Kurtem Schröderem, geniuszem matematycznym z Hamburga, który porzucił dochodową karierę inżyniera, by uczyć jedenastolatków mnożenia i dzielenia.

Pokój nauczycielski znajdował się na parterze osiemnastowiecznej wiejskiej rezydencji pełniącej funkcję budynku administracyjnego. Okna z ołowiowymi szybami wychodziły na podjazd, na którym w tej chwili uprzywilejowani uczniowie Geneva International wsiadali na tylne kanapy luksusowych limuzyn produkcji niemieckiej, z dyplomatycznymi tablicami rejestracyjnymi. Gadatliwa Cecelia Halifax usadowiła się obok drzwi, nie przestając paplać o skandalu w Londynie mającym jakiś związek z MI6 i rosyjskim szpiegiem. Beatrice prawie jej nie słuchała. Patrzyła na tę nową dziewczynkę.

Jak zwykle wychodziła ze szkoły na samym końcu. Była wątłą, ale już piękną dwunastolatką o żywych, świetlistych brązowych oczach i włosach jak skrzydła kruka. Ku wielkiemu niezadowoleniu Beatrice szkoła nie wymagała mundurków, obowiązywały tylko zasady dotyczące stroju, które co wolnomyślniejsi uczniowie lekceważyli bez żadnych oficjalnych sankcji. Ale ta nowa dziewczynka do nich nie należała. Od stóp do głów ubrana była w kosztowne rzeczy z kraciastej wełny, jakie można znaleźć w butiku Burberry w Harrodsie. Zamiast nylonowego plecaka miała skórzaną torbę na książki, balerinki z patentowej skóry błyszczały lakierem. Wyglądała skromnie i bardzo porządnie, ale Beatrice pomyślała, że jest w niej coś dziwnego. Różniła się od pozostałych dzieci. Miała w sobie coś królewskiego. Tak, to było odpowiednie słowo: królewskiego.

Pojawiła się w szkole dwa tygodnie po rozpoczęciu semestru jesiennego. Nie była to idealna sytuacja, ale takie rzeczy często się zdarzały w Geneva International, gdzie rodzice uczniów przypływali i odpływali jak wody Renu. Dyrektor David Millar upchnął ją w grupie, z którą Beatrice miała trzecią lekcję, a w której i tak było już o dwóch uczniów za dużo. Dokumenty, na podstawie których przyjęto ją do szkoły i których kopie dyrektor przekazał Beatrice, ziały wielkimi dziurami nawet jak na tutejsze standardy. Stwierdzały tylko, że dziewczynka nazywa się Dżihan Tantawi, jest narodowości egipskiej oraz że jej ojciec jest biznesmenem, a nie dyplomatą. Oceny miała przeciętne, uważano, że jest inteligentna, ale nie wybitna. „Ptak gotów zerwać się do lotu” – napisał David na marginesie. W gruncie rzeczy jedynym ciekawym aspektem tych dokumentów była rubryka przeznaczona na „szczególne wymagania” uczniów. Zdawało się, że dla rodziny Tantawi najważniejsza jest dyskrecja. Bezpieczeństwo, napisał David, to priorytet.

Właśnie dlatego tego popołudnia, jak i każdego innego, na podjeździe obecny był Lucien Villard, szef szkolnej ochrony. Lucien został importowany z Francji. Był weteranem Service de la Protection, jednostki policyjnej odpowiedzialnej za ochronę odwiedzających kraj cudzoziemskich dygnitarzy i wyższych urzędników francuskich. Poprzednio pracował w Pałacu Elizejskim, gdzie był członkiem osobistej ochrony prezydenta Republiki. Dla Davida Millara imponujące CV Luciena stanowiło dowód, że szkoła bardzo poważnie traktuje bezpieczeństwo uczniów. Dżihan Tantawi nie była jedynym dzieckiem wymagającym szczególnej ochrony.

Ale nikt nie przyjeżdżał do tej szkoły i jej nie opuszczał z taką pompą jak ta nowa dziewczynka. Czarny mercedes, do którego się wsuwała, mógłby wozić głowę państwa albo potentata finansowego. Beatrice niezbyt dobrze znała się na samochodach, lecz miała wrażenie, że karoseria jest kuloodporna, podobnie jak szyby. Za nim jechał zawsze drugi samochód, range rover, a w nim siedziało czterech ponurych osiłków w ciemnych garniturach.

– Jak myślisz, kto to jest? – zastanowiła się głośno, patrząc na dwa samochody, które właśnie wyjeżdżały na ulicę.

– Ten rosyjski szpieg? – zdziwiła się Cecelia Halifax.

– Ta nowa dziewczynka – odrzekła Beatrice przeciągle, po czym dodała tonem wyrażającym powątpiewanie: – Dżihan.

– Podobno jej ojciec jest właścicielem połowy Kairu.

– Kto tak mówił?

– Veronica.

Veronica Alvarez była gorącokrwistą Latynoską z wydziału plastycznego i obok Cecelii jednym z najmniej wiarygodnych źródeł plotek w całej szkole.

– Mówi, że jej matka jest spokrewniona z egipskim prezydentem. Jest jego siostrzenicą albo może kuzynką.

Beatrice popatrzyła na Luciena Villarda, który przechodził przez placyk przed szkołą.

– A wiesz, co ja myślę?

– Co?

– Myślę, że ktoś tu kłamie.

* * *

I tak oto Beatrice Kenton, zahartowana w bojach weteranka kilku mniej znanych prywatnych szkół brytyjskich, która przyjechała do Genewy w poszukiwaniu romansu i przygody, lecz nie znalazła tu ani jednego, ani drugiego, rozpoczęła prywatne dochodzenie, by odkryć prawdziwą tożsamość nowej uczennicy. Na początek wpisała nazwisko Dżihan Tantawi w białe okienko domyślnej przeglądarki internetowej. Na ekranie pojawiło się kilka tysięcy wyników, ale żaden nie miał nic wspólnego z piękną dwunastolatką, która wchodziła do klasy na początku każdej trzeciej lekcji, nie spóźniając się nawet o minutę.

W następnej kolejności Beatrice sprawdziła portale społecznościowe, ale znów nie znalazła ani śladu swojej uczennicy. Zdawało się, że ta dziewczynka jest jedyną dwunastolatką na całym bożym świecie, która nie prowadzi równoległego życia w cyberprzestrzeni. Beatrice uznała to za godne pochwały, bo niejednokrotnie widziała, jak destrukcyjne emocjonalnie i rozwojowo może być nieustanne pisanie wiadomości, tweetowanie i dzielenie się zdjęciami. Niestety takie zachowania nie ograniczały się do dzieci. Cecelia Halifax nie potrafiła nawet pójść do toalety, nie zamieszczając na Instagramie własnego wyretuszowanego zdjęcia.

Ojciec, niejaki Adnan Tantawi, był równie anonimowy w cyberświecie. Beatrice znalazła kilka odnośników do Tantawi Construction, Tantawi Holdings i Tantawi Development, ale nic o nim samym. W dokumentach z przyjęcia Dżihan do szkoły podany był prestiżowy adres przy route de Lausanne. Beatrice przeszła się tamtędy w sobotę po południu. Kilka domów dalej stała rezydencja słynnego szwajcarskiego przemysłowca Martina Landesmanna. Podobnie jak wszystkie nieruchomości po tej stronie Jeziora Genewskiego, dom otoczony był wysokim murem i nadzorowany przez kamery bezpieczeństwa. Beatrice zajrzała do środka między prętami bramy i dostrzegła wypielęgnowany zielony trawnik ciągnący się aż do portyku wspaniałej willi w stylu włoskim. W jej stronę natychmiast ruszył mężczyzna, z pewnością jeden z tych osiłków z range rovera. Nawet nie próbował ukrywać, że pod marynarką ma broń.

– Propriété privée! – zawołał po francusku z mocnym obcym akcentem.

– Excusez-moi – wymamrotała Beatrice i szybko odeszła.

Następną część dochodzenia rozpoczęła rankiem w najbliższy poniedziałek. Przez trzy dni uważnie obserwowała tajemniczą nową uczennicę. Zauważyła, że Dżihan czasami z opóźnieniem reaguje na swoje imię oraz że z nikim w szkole się nie zaprzyjaźniła ani nie próbowała zaprzyjaźnić. Wychwalając dziewczynkę za zupełnie przeciętny esej, przekonała się, że Dżihan bardzo mało wie o Egipcie. Wiedziała, że Kair to duże miasto położone nad rzeką, i niewiele więcej. Twierdziła, że jej ojciec jest bardzo bogaty, buduje wielkie apartamentowce i biurowce, a ponieważ jest przyjacielem egipskiego prezydenta, Bractwo Muzułmańskie nie lubi go i dlatego musieli zamieszkać w Genewie.

– Dla mnie to brzmi zupełnie rozsądnie – stwierdziła Cecelia.

– To brzmi jak zmyślona historyjka – zaprotestowała Beatrice. – Wątpię, czy kiedykolwiek widziała Kair na własne oczy. Właściwie nie jestem pewna, czy ona w ogóle jest Egipcjanką.

Następnie Beatrice skupiła uwagę na matce. Widywała ją głównie przez przyciemniane kuloodporne szyby limuzyny oraz przy tych rzadkich okazjach, gdy kobieta opuszczała tylne siedzenie kanapy samochodu i witała Dżihan na placyku. Miała jaśniejszą skórę i włosy niż dziewczynka, była atrakcyjna, ale sprawiała wrażenie osoby o niższej pozycji społecznej. W gruncie rzeczy Beatrice nie dostrzegała między nimi żadnego podobieństwa. Ich relacje były uderzająco chłodne. Beartice nie zauważyła ani jednego pocałunku czy ciepłego uścisku. Rzuciła jej się w oczy również groźna nierównowaga sił: to Dżihan, a nie matka, była z nich dwóch ważniejsza.

Gdy listopad przeszedł w grudzień i na horyzoncie majaczyły już ferie świąteczne, Beatrice spróbowała spotkać się z dziwnie chłodną matką tajemniczej uczennicy. Pretekstem miały być postępy Dżihan w angielskim, ocenione na podstawie dyktanda i testu leksykalnego. Wynik Dżihan mieścił się w dolnej jednej trzeciej, ale był znacznie lepszy niż wynik młodego Callahana, syna urzędnika Ambasady Brytyjskiej, dla którego angielski był językiem ojczystym. Beatrice napisała mejla z prośbą o spotkanie w terminie dogodnym dla pani Tantawi i wysłała go na adres, który znalazła w dokumentach dziewczynki. Gdy przez kilka dni nie dostała odpowiedzi, wysłała wiadomość powtórnie i wówczas otrzymała łagodną naganę od Davida Millara, dyrektora. Okazało się, że pani Tantawi nie życzy sobie żadnych bezpośrednich kontaktów z nauczycielami Dżihan. Beatrice powinna przesłać swoje uwagi w mejlu do Davida, a on przekaże je pani Tantawi. Beatrice podejrzewała, że dyrektor zna prawdziwą tożsamość Dżihan, wiedziała jednak, że nie powinna o tym wspominać, nawet w sposób zawoalowany. Łatwiej byłoby wyciągnąć jakiś sekret od szwajcarskiego bankiera niż od dyskretnego dyrektora międzynarodowej szkoły w Genewie.

Pozostawał jej tylko Lucien Villard, francuski szef ochrony. Beatrice zajrzała do niego w piątek po południu, gdy miała wolną godzinę. Jego pokój mieścił się w suterenie obok schowka na szczotki, gdzie urzędował podejrzany drobny Rosjanin, dzięki któremu działały komputery. Lucien był szczupły, silny i nie wyglądał na swoje czterdzieści osiem lat. Pożądała go połowa kobiet z pokoju nauczycielskiego, łącznie z Cecelią Halifax, która bezskutecznie próbowała go poderwać, zanim trafiła do łóżka ze swoim teutońskim geniuszem matematycznym obutym w korkowe sandały.

– Zastanawiałam się – powiedziała Beatrice, opierając się z udawaną nonszalancją o futrynę otwartych drzwi Luciena – czy mogłabym z panem chwilę porozmawiać o tej nowej dziewczynce.

Lucien podniósł głowę znad biurka i spojrzał na nią chłodno.

– O Dżihan? Dlaczego?

– Bo martwię się o nią.

Przykrył stertą papierów leżący przed nim telefon komórkowy. Beatrice nie miała pewności, ale wydawało jej się, że to inny telefon, nie ten, który Lucien zwykle miał przy sobie.

– Martwienie się o Dżihan, panno Kenton, to moja praca, a nie pani.

– To nie jest jej prawdziwe nazwisko, prawda?

– Skąd pani to przyszło do głowy?

– Uczę ją. Nauczyciele widzą różne rzeczy.

– Chyba nie czytała pani uwag w dokumentach Dżihan dotyczących plotek i zbędnej gadaniny. Radziłbym przestrzegać tych instrukcji, w innym wypadku będę zmuszony zwrócić na to uwagę monsieur Millarowi.

– Proszę mi wybaczyć, nie miałam zamiaru…

Lucien podniósł rękę.

– Proszę się nie martwić, panno Kenton. To pozostanie entre nous.

Dwie godziny później, gdy pisklęta elity dyplomatycznej z całego świata przemierzały placyk przed château, Beatrice znów wyglądała przez ołowiowe szyby w oknie pokoju nauczycielskiego. Dżihan jak zwykle wyszła na samym końcu. Nie, pomyślała Beatrice, nie Dżihan, tylko ta nowa dziewczynka. Przemknęła lekko po bruku, machając torbą z książkami i nie zwracając uwagi na Luciena Villarda, który szedł obok niej. Kobieta czekała obok otwartych drzwi limuzyny. Dziewczynka spojrzała na nią przelotnie i wsiadła do środka. Beatrice widziała ją po raz ostatni.

2

Nowy Jork

Sarah Bancroft zrozumiała, że popełniła okropny błąd, w chwili, gdy Brady Boswell zamówił drugie martini belvedere. Jedli kolację w Casa Lever, eleganckiej włoskiej restauracji przy Park Avenue ozdobionej litografiami Warhola, które stanowiły niewielką część kolekcji należącej do właściciela restauracji. To Brady wybrał miejsce. Był dyrektorem skromnego, ale dość prestiżowego muzeum w St. Louis i przyjeżdżał do Nowego Jorku dwa razy w roku na największe aukcje, by przy okazji sprawdzić, zwykle na koszt innych, co miasto ma do zaoferowania w sferze gastronomicznej. Sarah stanowiła dla niego idealną ofiarę. Miała czterdzieści trzy lata, jasne włosy, niebieskie oczy, była bardzo inteligentna i niezależna, a co więcej, cały zdemoralizowany świat sztuki Nowego Jorku wiedział, że ma dostęp do nieograniczonych zasobów finansowych.

– Na pewno nie chcesz do mnie dołączyć? – zapytał Boswell, podnosząc kolejnego drinka do wilgotnych ust. Miał twarz o barwie średnio wypieczonego steku z łososia, a nad nią staranną siwą zaczeskę. Jego muszka była przekrzywiona, podobnie jak okulary w oprawkach ze skorupy żółwia, za którymi mrugały załzawione oczy. – Okropnie nie lubię pić sam.

– Jest pierwsza po południu.

– Nie pijesz do lunchu?

Już nie piła do lunchu, ale bardzo ją kusiło, by złamać dane sobie słowo, że w ciągu dnia będzie zachowywać abstynencję.

– Lecę do Londynu – wypalił Boswell.

– Naprawdę? Kiedy?

– Jutro wieczorem.

Szkoda, że nie wcześniej, pomyślała Sarah.

– Podobno tam studiowałaś?

Ostrożnie skinęła głową.

– Courtauld. – Nie miała ochoty przez cały lunch omawiać swojego życiorysu. Podobnie jak wielkość jej konta w banku był szeroko znany w nowojorskim świecie sztuki, a w każdym razie jego część.

Sarah Bancroft skończyła Dartmouth College, a potem studiowała historię sztuki w słynnym Instytucie Sztuki Courtaulda w Londynie i obroniła doktorat na Harvardzie. Dzięki kosztownemu wykształceniu, finansowanemu w całości przez ojca, bankiera inwestycyjnego Citigroup, zdobyła pozycję kuratora Galerii Phillipsa w Waszyngtonie, na którym to stanowisku zarabiała tyle co kot napłakał. Porzuciła galerię w dziwnych okolicznościach i podobnie jak obraz Picassa, zakupiony na aukcji przez tajemniczego nabywcę z Japonii, zniknęła z widoku publicznego. Pracowała wtedy dla CIA i podjęła się dwóch niebezpiecznych zadań dla legendarnego agenta izraelskiego, Gabriela Allona. Teraz nominalnie zatrudniało ją nowojorskie Muzeum Sztuki Współczesnej, gdzie opiekowała się największą atrakcją – zdumiewającą, wartą pięć miliardów dolarów kolekcją obrazów artystów współczesnych i impresjonistów, która wcześniej należała do nieżyjącej Nadii al-Bakari, córki nieprzyzwoicie bogatego saudyjskiego inwestora Ziziego al-Bakariego.

To wyjaśniało, dlaczego Sarah jadła lunch w towarzystwie kogoś takiego jak Brady Boswell. Niedawno zgodziła się wypożyczyć kilka mniej znaczących obrazów z kolekcji Okręgowemu Muzeum Sztuki w Los Angeles i Brady Boswell chciał być następny w kolejce. Wiedział jednak, że nie jest mu to pisane, bo jego muzeum nie może się poszczycić wystarczającą pozycją i rodowodem, więc gdy wreszcie złożyli zamówienie, wypełniał ciszę rozmową o niczym, by opóźnić nieuniknioną odmowę. Sarah poczuła ulgę. Nie lubiła konfrontacji. Przeżyła ich wystarczająco wiele jak na jedno życie. A właściwie na dwa życia.

– Słyszałem o tobie paskudną plotkę.

– Tylko jedną?

Boswell uśmiechnął się.

– I co to była za plotka?

– że masz dodatkową pracę po godzinach.

Wyszkolona w sztuce oszustwa Sarah bez trudu ukryła niepokój.

– Naprawdę? I gdzie niby pracuję?

Boswell pochylił się i ściszył głos do konfidencjonalnego szeptu.

– Podobno jesteś potajemnym doradcą artystycznym CBM. – Inicjałami CBM powszechnie nazywano przyszłego króla Arabii Saudyjskiej. – I podobno pozwoliłaś mu wydać pół miliarda dolarów na tego wątpliwego Leonarda.

– To nie jest wątpliwy Leonardo.

– A zatem to prawda!

– Nie bądź śmieszny, Brady.

– Zaprzeczenie, które nie jest zaprzeczeniem – odrzekł z uzasadnioną podejrzliwością.

Sarah podniosła prawą rękę, jakby składała uroczystą przysięgę.

– Nie jestem ani nigdy nie byłam doradcą do spraw sztuki niejakiego Chalida bin Mohammeda.

Boswell wyraźnie jej nie wierzył. W końcu, nad zestawem włoskich przystawek, poruszył temat wypożyczenia obrazów. Sarah udawała obojętność, a potem poinformowała go, że w żadnym wypadku nie wypożyczy mu ani jednego obrazu z kolekcji al-Bakari.

– A może jakiegoś Moneta albo dwa? Albo chociaż Cézanne’a

– Przykro mi, ale to wykluczone.

– A może Rothko? Masz ich tyle, że nawet nie zauważysz braku jednego.

– Brady, proszę cię.

Skończyli lunch w zgodzie i rozstali się na chodniku Park Avenue. Sarah postanowiła wrócić do muzeum pieszo. Po jednej z najcieplejszych jesieni za ludzkiej pamięci na Manhattan w końcu dotarła zima. Bóg jeden wie, co przyniesie nowy rok. Zdawało się, że cała planeta przyczaiła się między dwoma ekstremami. Sarah też. Jednego dnia była sekretnym żołnierzem w globalnej wojnie z terroryzmem, następnego kuratorką jednej z najwspanialszych kolekcji dzieł sztuki na świecie. W jej życiu nie było drogi środka.

Ale gdy skręciła we Wschodnią Pięćdziesiątą Trzecią, naraz uświadomiła sobie, że jest śmiertelnie znudzona. Owszem, cały świat muzealny jej zazdrościł, ale kolekcja Nadii al-Bakari mimo całej swojej wspaniałości i szumu, jaki wywołała tuż po otwarciu, właściwie nie wymagała żadnej opieki. Sarah była tylko jej atrakcyjną publiczną twarzą i od pewnego czasu zbyt często wychodziła na lunch w towarzystwie ludzi takich jak Brady Boswell.

Tymczasem w jej życiu prywatnym nie działo się nic. Choć kalendarz miała pełen imprez i przyjęć, na których zbierano fundusze, nie udało jej się poznać mężczyzny w odpowiednim wieku i o odpowiedniej profesji. Owszem, spotykała wielu mężczyzn tuż po czterdziestce, ale tych nie interesowały związki – Boże, jak nienawidziła tego słowa – z kobietami w podobnym wieku. Mężczyzn po czterdziestce pociągały ponętne dwudziestotrzyletnie nimfetki, leniwe istoty, które paradowały po Manhattanie w legginsach, z matami do jogi pod pachą. Sarah obawiała się, że wkracza w świat drugich żon. W najbardziej mrocznych chwilach widziała siebie u boku bogatego sześćdziesięciotrzylatka, który farbuje włosy i regularnie przyjmuje zastrzyki botoksu oraz testosteronu. Jego dzieci z pierwszego małżeństwa uznają ją za niszczycielkę małżeństw i będą nią pogardzać. Po długiej terapii wspierającej płodność urodzi starzejącemu się małżonkowi jedno dziecko, które będzie musiała wychowywać sama po tragicznej śmierci męża przy czwartej próbie zdobycia Mount Everestu.

Gwar tłumu w atrium galerii MoMA na chwilę podniósł ją na duchu. Kolekcja Nadii al-Bakari znajdowała się na pierwszym piętrze, gabinet Sarah na trzecim. Miała dwanaście nieodebranych połączeń. Zwykły zestaw: pytania od prasy, zaproszenia na koktajle i otwarcia galerii, jakiś dziennikarz z brukowca szukał plotek.

Ostatnia wiadomość pochodziła od niejakiego Alistaira Macmillana. Pan Macmillan życzył sobie obejrzeć kolekcję prywatnie, po godzinach otwarcia muzeum. Nie zostawił żadnych informacji kontaktowych, ale to nie miało znaczenia, bo Sarah była jedną z nielicznych osób na świecie, które znały jego prywatny numer. Nie rozmawiali z sobą od wydarzeń w Stambule.

– Już się obawiałem, że nie oddzwonisz. – Akcent był mieszanką arabskiego i oksfordzkiego, ton głosu spokojny, z odcieniem wyczerpania.

– Wyszłam na lunch – odrzekła neutralnym tonem.

– Do włoskiej restauracji przy Park Avenue, z Bradym Boswellem.

– Skąd wiesz?

– Kilka stolików dalej siedziało dwóch moich ludzi.

Sarah ich nie zauważyła. Widocznie jej umiejętności poszły w zapomnienie w ciągu tych ośmiu lat, odkąd odeszła z CIA.

– Czy możesz to zorganizować?

– To znaczy co?

– Oczywiście mówię o prywatnej wycieczce po kolekcji al-Bakari.

– To zły pomysł, Chalid.

– Ojciec powiedział to samo, kiedy oświadczyłem, że chcę dać kobietom w moim kraju prawo do prowadzenia samochodu.

– Zamykamy muzeum wpół do szóstej.

– W takim razie spodziewaj się mnie o szóstej.

3

Nowy Jork

To właśnie Tranquillity, jednostka uznawana za drugi największy jacht motorowy na świecie, dała do myślenia jego nawet najzagorzalszym zwolennikom z Zachodu. Przyszły król podobno zobaczył ją po raz pierwszy, stojąc na tarasie wakacyjnego domu swojego ojca na Majorce. Urzekła go smukła sylwetka jachtu oraz wyraziste jaskrawoniebieskie światła pozycyjne i natychmiast wysłał emisariusza, by sprawdził, czy łódź jest na sprzedaż. Właściciel, rosyjski oligarcha znany jako Konstantin Dragunow, szybko zwęszył okazję i zażądał pięciuset milionów euro. Przyszły król zgodził się pod warunkiem, że Rosjanin wraz ze wszystkimi swoimi licznymi gośćmi opuści jacht bez chwili zwłoki. Tak też się stało. Z pokładu zabrał ich helikopter należący do wyposażenia jachtu, ujęty w cenie sprzedaży. Przyszły król, który był również bezlitosnym biznesmenem, wystawił Rosjaninowi niezmiernie zawyżony rachunek za paliwo.

Przyszły król miał nadzieję, być może naiwną, że wiadomość o jachcie nie rozejdzie się zanadto, dopóki nie uda mu się jakoś wytłumaczyć ze swego zakupu przed ojcem. Ale już po czterdziestu ośmiu godzinach londyński tabloid opublikował całkiem wierną relację z tego wydarzenia. źródłem zapewne był nikt inny jak sam rosyjski oligarcha. Oficjalne środki przekazu w kraju przyszłego króla, to znaczy w Arabii Saudyjskiej, udawały, że nie zauważyły tej historii, ale media społecznościowe i podziemna blogosfera natychmiast rozgorzały. Z powodu spadku cen ropy na rynkach światowych przyszły król narzucił swoim rozpieszczonym poddanym surowe oszczędności, znacząco obniżając ich niegdyś luksusową stopę życiową. Nawet w Arabii Saudyjskiej, gdzie zachłanność rodziny królewskiej stanowiła stałą cechę życia narodu, ta ekstrawagancja przyszłego króla spotkała się z oburzeniem.

Jego pełne nazwisko brzmiało Chalid bin Mohammed bin Abdulaziz Al Saud. Wychowany w pałacu wielkości miejskiego kwartału, chodził do szkoły zarezerwowanej dla męskich członków rodziny królewskiej, a potem wysłano go do Oksfordu, gdzie studiował ekonomię, uganiał się za kobietami z Zachodu i w dużych ilościach pił zakazany alkohol. Pragnął pozostać na Zachodzie, ale gdy jego ojciec objął tron, wrócił do Arabii Saudyjskiej i mianowano go ministrem obrony. Było to znaczące osiągnięcie dla kogoś, kto nigdy w życiu nie miał na sobie munduru ani nie używał żadnej broni z wyjątkiem sokoła do polowań.

Młody książę natychmiast wywołał rujnującą kraj i kosztowną wojnę zastępczą z Iranem na terenie sąsiedniego Jemenu i nałożył blokadę na bogacący się nadmiernie Katar, wpędzając w kryzys cały obszar Zatoki Perskiej. Przede wszystkim jednak knuł intrygi na dworze królewskim, by z pełnym błogosławieństwem ojca-króla osłabić swoich rywali. Starzejący się i chory na cukrzycę władca wiedział, że jego rządy nie potrwają długo. Tradycją w rodzie Saudów było, że brat przejmował władzę po bracie, ale król przerwał tę tradycję i ogłosił, że jego spadkobiercą będzie syn. Toteż w wieku zaledwie trzydziestu trzech lat Chalid został faktycznym władcą Arabii Saudyjskiej i głową rodziny, której majątek netto przewyższał bilion dolarów.

Przyszły król jednak wiedział, że bogactwo kraju jest w dużym stopniu iluzją, że jego rodzina przepuściła fortunę na pałace i zachcianki i że za dwadzieścia lat, kiedy świat przejdzie już w zupełności z paliw kopalnych na odnawialne źródła energii, ropa naftowa pod piaskami Arabii Saudyjskiej będzie równie bezwartościowa jak same piaski. Pozostawione własnemu losowi królestwo na powrót stanie się tym, czym było kiedyś – jałową pustynią pełną zwaśnionych nomadów.

Aby oszczędzić ojczyźnie tej upokarzającej przyszłości, postanowił przeprowadzić ją z siódmego wieku prosto w dwudziesty pierwszy. Z pomocą amerykańskiej firmy konsultingowej stworzył szkicowy program rozwoju gospodarczego, który szumnie nazwał „Drogą w przyszłość”. Rysował on wizję nowoczesnej gospodarki saudyjskiej napędzanej innowacyjnością, zagranicznymi inwestycjami i przedsiębiorczością. Rozpieszczeni obywatele nie mogliby już liczyć na posady rządowe i benefity od kołyski aż po grób. Musieliby utrzymywać się sami i studiować coś innego niż tylko Koran.

Następca tronu rozumiał, że siła robocza tej nowej Arabii Saudyjskiej nie mogłaby się składać wyłącznie z mężczyzn. Kobiety również byłyby niezbędne, co oznaczało, że kajdany religijne, które utrzymywały je w stanie bliskim niewolnictwa, należy poluzować. Dał im wreszcie prawo do prowadzenia samochodu i pozwolił uczestniczyć w imprezach sportowych, na których obecni byli mężczyźni.

Ale nie zadowalały go niewielkie reformy religijne, chciał zreformować samą religię. Oświadczył, że zamknie rurociąg z pieniędzmi zasilający globalne rozprzestrzenianie się wahhabizmu, saudyjskiej purytańskiej wersji islamu sunnickiego, i położy kres prywatnemu finansowaniu przez obywateli Arabii Saudyjskiej grup dżihadystycznych terrorystów, takich jak Al-Kaida i ISIS. Gdy ważny felietonista „New York Timesa” opisał w pochlebnych słowach młodego księcia i jego ambicje, saudyjski establishment religijny, ulema, zawrzał świętym gniewem.

Następca tronu wtrącił do więzienia kilku religijnych fanatyków i, co było niemądre, również parę osób o bardziej umiarkowanych poglądach. Uwięził także zwolenników demokracji i praw kobiet oraz każdego, kto był na tyle głupi, by go krytykować. Potem zebrał ponad setkę członków rodziny królewskiej oraz elity finansowej Arabii Saudyjskiej i zamknął ich w hotelu Ritz-Carlton. Tam, w pomieszczeniach bez drzwi, zostali poddani brutalnym przesłuchaniom. Niektóre z nich następca tronu prowadził osobiście. W końcu wszystkich uwolniono, ale najpierw musieli się wyrzec ponad stu miliardów dolarów. Przyszły król uznał, że te pieniądze trafiły do nich za sprawą łapówek oraz intryg finansowych i oznajmił, iż tradycyjne sposoby prowadzenia interesów w królestwie od tej pory przestają obowiązywać.

Naturalnie nie dotyczyło to samego przyszłego władcy. Gromadził osobisty majątek w oszałamiającym tempie i wydawał pieniądze garściami. Kupował wszystko, na co przyszła mu ochota, a czego nie mógł kupić, po prostu zabierał. Ci, którzy nie chcieli się nagiąć do jego woli, otrzymywali kopertę z pojedynczą kulą kalibru .45.

To spowodowało, że Zachód zaczął pośpiesznie weryfikować swą opinię. Politycy i eksperci od Bliskiego Wschodu zastanawiali się, czy CBM rzeczywiście jest reformatorem, czy tylko następnym oszalałym na punkcie władzy pustynnym szejkiem, który zamyka opozycję w więzieniach i bogaci się kosztem własnego ludu. Czy naprawdę chce zreformować gospodarkę saudyjską, uciąć wsparcie królestwa dla islamskiego fanatyzmu i terroryzmu? A może próbuje tylko wywrzeć dobre wrażenie na mądralach z Georgetown i Aspen?

Sarah z powodów, których nie mogła wyjaśnić przyjaciołom i znajomym ze świata sztuki, od samego początku zaliczała się do sceptyków. Było zatem zrozumiałe, że stawiała opór, gdy Chalid chciał się z nią spotkać przy okazji wizyty w Nowym Jorku. W końcu na to przystała, ale najpierw uzyskała zgodę wydziału bezpieczeństwa Langley, który przez cały czas pilnował jej z daleka.

Spotkali się w apartamencie hotelu Four Seasons bez towarzystwa ochroniarzy i sekretarzy. Sarah czytała w „Timesie” wiele pochlebnych artykułów na temat CBM i widziała jego zdjęcia w tradycyjnym saudyjskim stroju, z gutrą na głowie. Ale w doskonałym angielskim garniturze był znacznie bardziej imponującą postacią – elokwentny, kulturalny, wyrafinowany, emanujący pewnością siebie i władzą. Oraz oczywiście zapachem pieniędzy. Niewyobrażalnych pieniędzy. Wyjaśnił, że zamierza wykorzystać ich część, by zgromadzić światowej klasy kolekcję obrazów, i chciał, by Sarah została jego doradcą.

– I co pan zamierza zrobić z tymi obrazami?

– Powieszę je w muzeum, które zbuduję w Rijadzie. To będzie Luwr Bliskiego Wschodu – wytłumaczył.

– I kto będzie odwiedzał ten pański Luwr?

– Ci sami ludzie, którzy odwiedzają Luwr w Paryżu.

– Turyści?

– Tak, oczywiście.

– W Arabii Saudyjskiej?

– Dlaczego nie?

– Bo jedynymi turystami, jakich wpuszczacie, są muzułmanie pielgrzymujący do Mekki i Medyny.

– Na razie – stwierdził znacząco.

– Dlaczego ja?

– Przecież jest pani kuratorką kolekcji Nadii al-Bakari.

– Nadia była reformatorką.

– Ja też jestem reformatorem.

– Przykro mi – stwierdziła. – Nie jestem zainteresowana.

Ale mężczyzna taki jak Chalid bin Mohammed nie przywykł do tego, by mu odmawiano. Prześladował Sarah bezlitośnie telefonami, kwiatami i hojnymi prezentami, których nie przyjmowała. Gdy w końcu uległa, zastrzegła, że będzie pracować pro bono. Choć intrygował ją człowiek znany jako CBM, przeszłość nie pozwalała jej przyjąć ani riala od dynastii Saudów. Co więcej, dla dobra ich obojga ta znajomość musiała pozostać w ścisłej tajemnicy.

– Jak mam się do pana zwracać? – zapytała.

– Może być „Wasza Królewska Wysokość”.

– Proszę wymyślić coś innego.

– W takim razie może Chalid?

– To już brzmi o wiele lepiej.

Na aukcjach i w prywatnych transakcjach kupowali szybko i agresywnie malarzy powojennych, impresjonistów, starych mistrzów. Prawie nie negocjowali. Sarah wymieniała cenę, jeden z dworzan Chalida zajmował się transferem pieniędzy i transportem obrazu. Starali się robić to jak najdyskretniej, niczym wytrawni szpiedzy, mimo to świat sztuki szybko zauważył, że pojawił się jakiś nowy poważny gracz, szczególnie gdy Chalid lekką ręką zapłacił pół miliarda za „Salvatora Mundi” Leonarda. Sarah odradzała mu ten zakup; jej zdaniem żaden obraz, może z wyjątkiem „Mony Lisy”, nie był wart takich pieniędzy.

Podczas tworzenia kolekcji spędzała wiele godzin sam na sam z Chalidem. Opowiadał jej o swoich planach dotyczących Arabii Saudyjskiej i czasami testował na niej swoje pomysły. Jej sceptycyzm powoli topniał. Chalid nie był wprawdzie ucieleśnieniem doskonałości, ale gdyby udało mu się wprowadzić rzeczywiste i trwałe zmiany w Arabii Saudyjskiej, Bliski Wschód oraz szeroko pojęty świat islamu już nigdy nie byłyby takie same.

Wszystko to zmienił Omar Nawwaf.

Nawwaf był wybitnym saudyjskim dziennikarzem i dysydentem, który osiadł w Berlinie. Krytykował dynastię Saudów, miał też bardzo kiepskie zdanie o Chalidzie. Uważał go za szarlatana, który szepcze słodkie słówka do ucha naiwnym ludziom Zachodu, a jednocześnie pomnaża własny majątek i wtrąca krytyków do więzienia. Przed dwoma miesiącami Nawwaf został brutalnie zamordowany w konsulacie saudyjskim w Stambule. Jego ciało poćwiartowano, żeby wygodniej było się go pozbyć.

Bezgranicznie oburzona Sarah Bancroft należała do osób, które zerwały wszelkie kontakty z niegdyś obiecującym młodym księciem nazywanym inicjałami CBM.

– Jesteś taki sam jak oni wszyscy – powiedziała Chalidowi w wiadomości, którą nagrała na jego komórce. – Mam nadzieję, że zgnijesz w piekle, Wasza Królewska Wysokość.

4

Nowy Jork

Pierwszy komunikat pojawił się kilka minut po piątej. Uprzejmy w tonie, zawiadamiał odwiedzających, że muzeum wkrótce zostanie zamknięte i zachęcał, by kierowali się do wyjścia. O piątej dwadzieścia pięć nie było już nikogo oprócz kobiety o przygnębionym wyrazie twarzy, która nie mogła się oderwać od „Gwiaździstej nocy” van Gogha. Ochrona łagodnie wyprowadziła ją na ulicę zalaną popołudniowym światłem, a potem obeszła wszystkie sale po kolei, sprawdzając, czy nie ukrył się w nich żaden sprytny złodziej dzieł sztuki.

O piątej czterdzieści pięć muzeum było czyste. Większość personelu administracyjnego poszła już do domu i nikt nie widział kawalkady trzech czarnych SUV-ów na dyplomatycznych tablicach rejestracyjnych, która zatrzymała się na Zachodniej Pięćdziesiątej Trzeciej Ulicy. Chalid w garniturze i ciemnym płaszczu wysiadł z drugiego i szybko ruszył do wejścia. Sarah wpuściła go po chwili wahania. Popatrzyli na siebie w półmroku atrium, po czym Chalid wyciągnął na powitanie dłoń, której nie przyjęła.

– Dziwię się, że pozwolili ci wjechać do tego kraju. Naprawdę nie powinnam się z tobą pokazywać, Chalid.

Ręka Chalida zawisła w powietrzu.

– Nie jestem odpowiedzialny za śmierć Omara Nawwafa – powiedział cicho. – Musisz mi uwierzyć.

– Kiedyś ci wierzyłam, podobnie jak wielu ludzi w Stanach. Ważnych ludzi. Inteligentnych. Chcieliśmy wierzyć, że jesteś trochę inny, że chcesz zmienić swój kraj i cały Bliski Wschód. A ty zrobiłeś z nas wszystkich głupków.

Chalid opuścił rękę.

– Co się stało, to się nie odstanie, Sarah.

– W takim razie dlaczego tu jesteś?

– Myślałem, że powiedziałem to jasno przez telefon.

– A ja myślałam, że mówię jasno, gdy prosiłam, żebyś nigdy więcej do mnie nie dzwonił.

– Tak, pamiętam. – Z kieszeni płaszcza wyjął telefon i odtworzył ostatnie nagranie. – „Mam nadzieję, że zgnijesz w piekle, Wasza Królewska Wysokość”.

– Na pewno nie tylko ja zostawiłam ci tego rodzaju wiadomość.

– Nie tylko ty. – Chalid znów wsunął telefon do kieszeni. – Ale twoja zabolała mnie najbardziej.

Poczuła się zaintrygowana.

– Dlaczego?

– Bo ci ufałem. I myślałem, że rozumiesz, jak trudno jest wprowadzić zmiany w moim kraju, nie wtrącając go przy tym w polityczny i religijny chaos.

– To ci jeszcze nie daje prawa, żeby zamordować kogoś tylko dlatego, że cię skrytykował.

– To nie jest takie proste.

– Naprawdę?

Nie odpowiedział. Sarah widziała, że coś go dręczy i nie chodzi tylko o upokorzenie spowodowane gwałtowną utratą popularności.

– Czy mogę to zobaczyć?

– Kolekcję? Naprawdę po to przyszedłeś?

– Ależ oczywiście – odrzekł z lekką urazą.

Poprowadziła go na górę do skrzydła al-Bakari. Portret Nadii, namalowany niedługo po jej śmierci na pustyni w Arabii Saudyjskiej, wisiał przy wejściu.

– Ona była szczera – powiedziała Sarah. – Nie była oszustką jak ty.

Chalid zerknął na nią, a potem przeniósł spojrzenie na portret. Nadia siedziała na końcu długiej kanapy, ubrana na biało, ze sznurkiem pereł na szyi. Na palcach miała brylantowe pierścienie. Nad jej ramieniem tarcza zegara świeciła jak księżyc, u nagich stóp leżały orchidee. Styl był zręczną mieszanką współczesnego i klasycznego, kompozycja oraz warsztat artysty bez zarzutu.

Chalid podszedł bliżej i spojrzał na prawy dolny róg obrazu.

– Nie ma podpisu.

– Ten artysta nigdy nie podpisuje swoich prac.

– Tu też nie ma o nim żadnej wzmianki. – Wskazał tabliczkę informacyjną na ścianie.

– Wolał pozostać anonimowy, żeby nie przyćmiewać swojej modelki.

– Jest sławny?

– W pewnych kręgach.

– Znasz go?

– Tak, oczywiście.

Spojrzenie Chalida wróciło na obraz.

– Ona mu pozowała?

– Prawdę mówiąc, namalował ją z pamięci.

– Nie miał nawet fotografii?

Potrząsnęła głową.

– Zadziwiające. Widocznie ją podziwiał, skoro namalował tak piękny portret. Niestety nigdy nie miałem przyjemności jej poznać. W młodości było o niej głośno.

– Bardzo się zmieniła po śmierci ojca.

– Zizi al-Bakari nie umarł, tylko został zamordowany z zimną krwią w Starym Porcie w Cannes przez izraelskiego zabójcę znanego jako Gabriel Allon. – Przez chwilę przytrzymał spojrzenie Sarah, a potem wszedł do pierwszej sali, jednej z czterech poświęconych impresjonistom.

Stanął przed Renoirem, patrząc na niego zazdrośnie.

– Te obrazy powinny być w Rijadzie.

– Nadia oddała je w stały depozyt naszemu muzeum i mnie osobiście wyznaczyła na opiekuna kolekcji. Zostaną tu, gdzie są teraz.

– Może pozwolisz, żebym je kupił.

– Nie są na sprzedaż.

– Wszystko jest na sprzedaż, Sarah. – Uśmiechnął się przelotnie.

Zauważyła, że ten uśmiech kosztował go sporo wysiłku. Zatrzymał się przed następnym obrazem, pejzażem Moneta, i rozejrzał po sali.

– Nie ma żadnego van Gogha?

– Nie.

– Nie sądzisz, że to dziwne?

– Dlaczego?

– Ziejąca luka w tak wspaniałej kolekcji.

– Trudno jest znaleźć na rynku dobrego van Gogha.

– Moje źródła twierdzą co innego. Wiem z pierwszej ręki, że Zizi przez krótki czas posiadał mało znany obraz van Gogha zatytułowany „Marguerite Gachet przy toaletce”. Kupił go w galerii w Londynie. – Chalid zatrzymał uważne spojrzenie na twarzy Sarah. – Mam mówić dalej?

Nie odpowiedziała.

– Właścicielem galerii jest człowiek, który nazywa się Julian Isherwood. W czasie, gdy kupiono obraz, pracowała tam pewna Amerykanka. Zizi podobno był nią zauroczony. Zaprosił ją na swój coroczny zimowy rejs po Karaibach. Jego jacht był znacznie mniejszy niż mój. Nazywał się…

– Alexandra – przerwała mu. – Od jak dawna wiesz?

– O tym, że moja konsultantka do spraw sztuki jest agentką CIA?

– Była. Nie pracuję już dla agencji. I nie pracuję już dla ciebie.

– A dla Izraelczyków? – Uśmiechnął się. – Czy naprawdę myślisz, że pozwoliłbym ci się do siebie zbliżyć, nie sprawdzając najpierw, kim jesteś?

– A jednak uganiałeś się za mną.

– To prawda.

– Dlaczego?

– Bo wiedziałem, że któregoś dnia będziesz mi mogła pomóc w ważniejszej sprawie niż kolekcja obrazów. – Wyminął ją bez słowa i zatrzymał się przed portretem Nadii. – Czy wiesz, jak się z nim skontaktować?

– Z kim?

– Z człowiekiem, który namalował ten obraz, nie mając nawet fotografii. – Wskazał prawy dolny róg płótna. – Z człowiekiem, którego nazwisko powinno być tutaj.

– Jesteś następcą tronu Arabii Saudyjskiej. Dlaczego potrzebujesz mnie, żeby skontaktować się z szefem wywiadu izraelskiego?

– Z powodu mojej córki – odparł. – Ktoś porwał moją córkę.

5

Astara, Azerbejdżan

Wiadomość, którą Sarah Bancroft zostawiła Gabrielowi Allonowi, tego wieczoru nie została odebrana. Działo się tak często, gdy Gabriel był w terenie. Jego misja miała dyskretny charakter i tylko premier oraz kilku najbardziej zaufanych współpracowników wiedziało, gdzie jest. A był w średniej wielkości willi pomalowanej na kolor ochry, na wybrzeżu Morza Kaspijskiego. Za willą aż do podnóży gór Wschodniego Kaukazu ciągnęły się prostokąty pól. Na jednym ze wzgórz stał wielki meczet. Pięć razy dziennie trzeszczący głośnik umieszczony na minarecie nawoływał wiernych do modlitwy. Mimo długotrwałego konfliktu z siłami radykalnego islamu Gabriel uważał dźwięk głosu muezina za kojący. Akurat w tej chwili muzułmańscy obywatele Azerbejdżanu byli jego najlepszymi przyjaciółmi na świecie.

Nominalnie willa była własnością holdingu zajmującego się nieruchomościami i zarejestrowanego w Baku, ale prawdziwym właścicielem był wydział gospodarczy wywiadu izraelskiego, który zajmował się bezpiecznymi lokalami. Ten układ został po cichu pobłogosławiony przez szefa azerbejdżańskich służb bezpieczeństwa, z którym Gabriel pielęgnował niezwykle bliską przyjaźń.

Południowym sąsiadem Azerbejdżanu była Islamska Republika Iranu. Willę od granicy irańskiej dzieliło tylko pięć kilometrów, co wyjaśniało, dlaczego Gabriel od chwili przyjazdu nie wyściubił nosa z domu. Gdyby Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej wiedział o jego obecności, niewątpliwie próbowano by go porwać albo zorganizować zamach na jego życie. Gabriel nie winił strażników za to, że go nienawidzili. Takie były zasady gry na trudnym terenie. Poza tym, gdyby on sam miał okazję zabić przywódcę Korpusu, z wielką radością nacisnąłby na spust.

Willa nad morzem nie była jedynym logistycznym atutem, jaki miał do dyspozycji w Azerbejdżanie. Jego służby – ich pracownicy nazywani byli po prostu Biurem – utrzymywały również niewielką flotyllę łódek rybackich, statków towarowych i szybkich motorówek zarejestrowanych w Azerbejdżanie. Pływały one regularnie między azerbejdżańskimi przystaniami a irańskim wybrzeżem, gdzie instalowały agentów i zespoły operacyjne Biura oraz zabierały cenne nabytki w postaci Irańczyków chętnych wypełniać polecenia Izraela.

Rok wcześniej jeden z tych nabytków, siedzący po uszy w potajemnym programie nuklearnym Iranu, został przywieziony łodzią do willi Biura w Astarze i tu właśnie opowiedział Gabrielowi o magazynie w nijakiej handlowej dzielnicy Teheranu. Znajdowały się tam trzydzieści dwa sejfy produkcji irańskiej, a w nich setki dysków komputerowych i miliony stron dokumentów. Według źródła te materiały bez żadnych wątpliwości dowodziły tego, czemu Iran od dawna zaprzeczał, to znaczy, że metodycznie i niezmordowanie pracuje nad konstrukcją implozyjnej bomby jądrowej, którą rakiety mogłyby przenieść poza granice Izraela.

Przez większą część ostatniego roku Biuro monitorowało magazyn, korzystając ze swoich mistrzów obserwacji i miniaturowych kamer. Okazało się, że pierwsza zmiana strażników pojawia się tam każdego ranka o siódmej, a przez kilka godzin nocnych, od mniej więcej dziesiątej, jedynym zabezpieczeniem magazynu są zamki w drzwiach i otaczający go płot. Gabriel i Jakow Rossman, szef operacji specjalnych, zgodzili się, że zespół nie może pozostać w środku dłużej niż do piątej rano. Źródło wskazało im sejfy, które należało otworzyć, i te, które można było zostawić w spokoju. Ze względu na sposób dostania się do środka – palniki wytwarzały temperaturę prawie dwóch tysięcy stopni Celsjusza – nie było sposobu, by ukryć operację, toteż Gabriel polecił swoim ludziom po prostu ukraść istotne materiały, zamiast je kopiować. Kopii można się wyprzeć, trudniej wytłumaczyć się z oryginałów. Poza tym tak bezczelna operacja – przechwycenie archiwów nuklearnych Iranu i wywiezienie ich z kraju – upokorzyłaby reżim na oczach niespokojnego narodu. Gabriel był zachwycony, mogąc w ten sposób poniżyć Irańczyków.

Ale oryginalne dokumenty znacznie zwiększały ryzyko całej operacji. Zaszyfrowane kopie można byłoby wywieźć z kraju na kilku przenośnych dyskach o wysokiej pojemności. Oryginały znacznie trudniej przewieźć i ukryć. Irański współpracownik Biura kupił ciężarówkę volvo. Gdyby strażnicy pojawili się w w magazynie o tej samej porze co zwykle, zespół miałby nad nimi dwie godziny przewagi. Ich trasa wiodła przez przedmieścia Teheranu i góry Elburs w stronę wybrzeża Morza Kaspijskiego. Granicę mieli przekroczyć w pobliżu miasta Babolsar. Kilka mil dalej na wschód, w Khazarabadzie, czekało na nich wsparcie. Wszyscy członkowie zespołu mieli jechać w jednej grupie. Większość stanowili irańscy Żydzi mówiący w języku farsi; z łatwością można było ich wziąć za rdzennych Persów. Dowódcą grupy był jednak Michaił Abramow, urodzony w Moskwie agent, który prowadził już dla Biura wiele niebezpiecznych operacji, łącznie z przeprowadzonym w samym centrum Teheranu zamachem na jednego z najważniejszych naukowców odpowiedzialnych za irański program nuklearny. Michaił był najbardziej rzucającym się w oczy elementem całej operacji. Z doświadczenia Gabriela wynikało, że w każdej operacji musi być co najmniej jeden taki element.

Kiedyś Gabriel osobiście wziąłby udział w takiej akcji. Urodził się w dolinie Jezreel, żyznej krainie, która wydała wielu najlepszych wojowników i szpiegów izraelskich. Studiował w Akademii Sztuki Bezalel w Jerozolimie i tam we wrześniu 1972 roku znalazł go niejaki Ari Szamron. Kilka dni wcześniej grupa terrorystyczna o nazwie Czarny Wrzesień, wywodząca się z Organizacji Wyzwolenia Palestyny, zamordowała jedenastu sportowców i trenerów izraelskich podczas igrzysk olimpijskich w Monachium. Premier Golda Meir zleciła Szamronowi „wysłanie chłopców”, by wytropili i zabili ludzi odpowiedzialnych za tę masakrę. Szamron chciał, żeby Gabriel, który płynnie mówił po niemiecku z berlińskim akcentem i przekonująco mógł udawać artystę, stał się jego narzędziem zemsty. Gabriel z bezczelnością cechującą młodość kazał mu poszukać kogoś innego, ale Szamron nie po raz ostatni sprawił, że Gabriel w końcu ugiął się przed jego wolą.

Operacja dostała kryptonim Gniew Boży. Przez trzy lata niewielka grupka agentów tropiła swoje ofiary po całej Europie Zachodniej i na Bliskim Wschodzie, zabijając nocą oraz w biały dzień i przez cały czas żyjąc w strachu przed aresztowaniem przez miejscowe władze i oskarżeniem o zabójstwo. Z ich rąk zginęło w sumie dwunastu członków Czarnego Września. Gabriel osobiście zastrzelił sześciu berettą kalibru .22. Gdy tylko było to możliwe, wbijał w swoje ofiary jedenaście kul, po jednej za każdego zamordowanego Żyda. Kiedy w końcu wrócił do Izraela, skronie miał posiwiałe z powodu stresu i wyczerpania. Szamron mówił o smugach popiołu na twarzy księcia ognia.

Gabriel zamierzał wrócić do sztuki, ale za każdym razem, gdy stawał przed płótnem, widział przed sobą twarze ludzi, których zabił. Wyjechał zatem do Wenecji, udając włoskiego emigranta Maria Delvecchiego i tam studiował sztukę konserwacji, a gdy jego terminowanie dobiegło końca, wrócił do Biura prosto w ramiona Ariego Szamrona. Udając utalentowanego, choć krnąbrnego konserwatora sztuki mieszkającego w Europie, wyeliminował kilku najbardziej niebezpiecznych wrogów Izraela i przeprowadził niektóre z najsłynniejszych operacji w historii Biura. Dzisiejsza miała należeć do tych legendarnych, oczywiście pod warunkiem, że się powiedzie. Bo jeśli nie, to szesnastu doskonale wyszkolonych agentów Biura czeka więzienie, tortury i najprawdopodobniej publiczna egzekucja, a Gabriel musiałby ustąpić ze stanowiska. Byłby to niegodny koniec kariery, która dotychczas stanowiła niedościgniony wzorzec. Możliwe nawet, że razem z nim musiałby zrezygnować z urzędu premier.

Na razie Gabriel mógł tylko czekać i zamartwiać się na śmierć. Poprzedniego wieczoru ekipa wjechała na teren Islamskiej Republiki i teraz zmierzała do sieci bezpiecznych lokali w Teheranie. O dziesiątej piętnaście wieczorem czasu teherańskiego Gabriel otrzymał przez bezpieczne łącze wiadomość z wydziału operacji przy bulwarze Króla Saula. Informowano go, że ostatnia zmiana strażników opuściła magazyn. Gabriel nakazał swoim ludziom wejść. Znaleźli się w środku o dziesiątej trzydzieści jeden, co daało im sześć godzin i dwadzieścia dziewięć minut na rozprucie wybranych sejfów i przechwycenie archiwów nuklearnych. Gabriel żywił wcześniej nadzieję, że będą na to mieli minutę więcej. Wiedział z doświadczenia, że liczy się każda sekunda.

Szczęśliwie obdarzony był naturalną cierpliwością, która służyła mu zarówno przy konserwacji obrazów, jak i przy operacjach wywiadowczych. Ale tej nocy na wybrzeżu Morza Kaspijskiego cierpliwość go opuściła. Błąkał się po niekompletnie umeblowanych pokojach willi, mrucząc do siebie pod nosem i bez sensu czepiając się dwóch swoich ochroniarzy. Przez cały czas wymyślał powody, dla których szesnastu jego najlepszych ludzi nie zdoła wyjechać z Iranu cało. Był pewien tylko jednego: w konfrontacji z irańskimi siłami jego ludzie nie poddadzą się łatwo. Michaił, który wcześniej należał do jednostki specjalnej Sayeret Matkal, dostał praktycznie wolną rękę do użycia siły w razie konieczności. Gdyby Irańczycy zainterweniowali, wielu by zginęło.

W końcu, o czwartej czterdzieści pięć czasu teherańskiego, na bezpiecznej linii błysnęło światełko sygnalizujące nadejście wiadomości. Ekipa opuściła magazyn razem z dokumentami oraz dyskami komputerowymi i ruszyła w stronę granicy. Następna wiadomość nadeszła o piątej trzydzieści dziewięć, gdy jechali w stronę gór Elburs: jeden ze strażników przybył do magazynu wcześniej. Trzydzieści minut później Gabriel dowiedział się, że NAJA, narodowa policja irańska, postawiła cały kraj w stan alertu i blokuje wszystkie drogi.

Wymknął się z willi i w bladym świetle brzasku poszedł na brzeg jeziora. Na wzgórzach za jego plecami muezin wzywał wiernych do modlitwy. Modlitwa jest lepsza niż sen. W tej chwili Gabriel w zupełności się z nim zgadzał.

6

Tel Awiw

Gdy Sarah Bancroft nie dostała odpowiedzi na wiadomość głosową i kilka wiadomości tekstowych, uznała, że nie ma wyjścia, musi polecieć do Izraela. Podróż organizował Chalid, poleciała zatem prywatnie i luksusowo. Jedyną niewygodą było to, że musieli na krótko wylądować w Irlandii, by zatankować. Nie mogła użyć żadnego z paszportów, w które kiedyś zaopatrzyło ją CIA, toteż przeszła przez kontrolę na lotnisku Ben Guriona pod prawdziwym nazwiskiem, doskonale znanym służbom bezpieczeństwa i wywiadowczym Państwa Izrael. Samochód z szoferem zabrał ją do Hiltona w Tel Awiwie. Chalid zarezerwował największy apartament.

Z pokoju wysłała kolejną wiadomość tekstową na prywatną komórkę Gabriela. Napisała, że przyleciała do Tel Awiwu z własnej inicjatywy, by porozmawiać z nim o dość pilnej sprawie. Na tę wiadomość, podobnie jak na wszystkie poprzednie, również nie dostała odpowiedzi. Gabriel zwykle jej nie ignorował, to nie było do niego podobne, możliwe więc, że zmienił numer albo musiał zrezygnować z prywatnej komórki. Nie mogła też wykluczyć, że po prostu jest zbyt zajęty, aby się z nią spotkać. W końcu to dyrektor generalny służb wywiadowczych Izraela, jedna z najpotężniejszych i najbardziej wpływowych postaci w kraju.

Sarah jednak, myśląc o Gabrielu, widziała zawsze zimnego i nieprzystępnego mężczyznę, którego po raz pierwszy spotkała w pełnym wdzięku ceglanym domu przy N Street w Georgetown. Przejrzał wtedy wszystkie zamknięte na trzy spusty zakamarki jej przeszłości, a potem zapytał, czy zechciałaby pracować dla filrmy Dżihad Incorporated, jak nazywał Ziziego al-Bakariego, finansistę, który wspierał i finansował islamski terror. Sarah miała szczęście, że udało jej się wyjść cało z tej operacji. Przez kilka miesięcy wracała później do zdrowia w bezpiecznym domu CIA w Wirginii Północnej. Ale gdy Gabriel finalizował operację wymierzoną w rosyjskiego oligarchę Iwana Charkowa, natychmiast skorzystała z okazji, by znów z nim pracować.

Po drodze prawie się w nim zakochała, a gdy się okazało, że jest zajęty, wplątała się w niezdrowy związek z agentem operacyjnym Biura, Michaiłem Abramowem. Ten związek od początku nie miał szans; w zasadzie obydwoje mieli zakaz prywatnych spotkań z agentami innych służb. Nawet ona sama, gdy uczciwie przyjrzała się sytuacji, musiała przyznać, że ten romans był wyraźną próbą ukarania Gabriela za to, że ją odrzucił. Jak można było przewidzieć, skończył się źle i od tamtej pory Sarah spotkała Michaiła tylko raz, na przyjęciu, na którym świętowano awans Gabriela na dyrektora generalnego. Michaił przyprowadził na to przyjęcie ładną żydowską lekarkę. Sarah podała mu rękę zamiast podsunąć policzek do pocałunku.

Gdy minęła kolejna godzina, a Gabriel wciąż nie odpowiadał, zeszła na dół, by się przejść po promenadzie. Pogoda była ładna, dzień ciepły, po niebieskim niebie przemykały puchate obłoczki. Ruszyła na północ, mijając modne kafejki przy plaży i opalonych ludzi w sportowych strojach z lycry. Jej jasne włosy i anglosaskie rysy twarzy nie rzucały się tu zanadto w oczy. Atmosfera była świecka, podobna do tej w południowej Kalifornii, Santa Monica czy na wybrzeżach Morza Śródziemnego. Trudno było uwierzyć, że tuż za granicą syryjską zaczyna się chaos wojny domowej, dziesięć minut drogi na wschód leżą na nagich wzgórzach najbardziej niespokojne palestyńskie wioski Zachodniego Brzegu, a Strefa Gazy, pasmo ludzkich nieszczęść i uprzedzeń, znajduje się niecałą godzinę jazdy na południe. W hipsterskim Tel Awiwie, pomyślała Sarah, Izraelczykom można wybaczyć przekonanie, że syjonistyczne marzenie udało się zrealizować bez żadnych kosztów.

Skręciła w stronę lądu i wędrowała teraz po wąskich uliczkach pozornie bez celu. W istocie używała technik wykrywania obserwacji, w których wyszkoliły ją Agencja i Biuro. Na ulicy Dizengoffa, wychodząc z drogerii z butelką szamponu, którego nie potrzebowała, stwierdziła, że ktoś za nią idzie. Nie dostrzegła niczego konkretnego, żadnego obserwatora, ale miała wyraźne poczucie, że jest śledzona.

Weszła w chłodny cień rzucany przez drzewa melii. Na chodnikach tłoczyli się poranni zakupowicze. Nazwa ulicy brzmiała znajomo. Sarah była pewna, że musiało się tu kiedyś wydarzyć coś okropnego. Przypomniała sobie. Ulica Dizengoffa była celem samobójczego zamachu bombowego przeprowadzonego przez Hamas w październiku 1994 roku. Zginęły wtedy dwadzieścia dwie osoby.

Znała kogoś, kto został ranny w tym zamachu – analityczkę Biura do spraw terroryzmu, Dinę Sarid. Dina opowiadała jej kiedyś o tym wydarzeniu. Bomba, złożona z ponad dwudziestu kilogramów wojskowego TNT i gwoździ wymieszanych z trutką na szczury, eksplodowała o dziewiątej rano w autobusie linii numer 5. Siła wybuchu była tak wielka, że ludzkie kończyny znajdowano w pobliskich kawiarniach. Jeszcze przez długi czas krew skapywała z liści drzew melii.

Sarah, tamtego ranka na ulicy Dizengoffa padał krwawy deszcz…

Ale w którym dokładnie miejscu się to zdarzyło? Autobus zatrzymał się przy placu Dizengoffa, gdzie wsiadło kilku pasażerów, i zmierzał na północ. Sarah sprawdziła swoją pozycję na iPhonie, przeszła na drugą stronę ulicy i kierowała się na południe, aż zobaczyła pod drzewem nieduży szary pomnik. To drzewo było znacznie niższe od pozostałych.

Podeszła blizej i popatrzyła na wypisane hebrajskim alfabetem nazwiska ofiar.

– Potrafisz to przeczytać?

Obróciła się ze zdziwieniem i zobaczyła mężczyznę, który stał na chodniku w plamie migotliwego światła. Był wysoki, o długich kończynach, z jasnymi włosami i bladą bezkrwistą skórą. Oczy miał przysłonięte ciemnymi okularami.

– Nie – odpowiedziała po dłuższej chwili. – Nie umiem.

– Nie mówisz po hebrajsku? – Angielszczyzna mężczyzny nosiła wyraźne ślady akcentu rosyjskiego.

– Przez jakiś czas się uczyłam, ale przestałam.

– Dlaczego?

– To długa historia.

Mężczyzna przykucnął przed pomnikiem.

– Tu są te nazwiska, których szukasz. Sarid, Sarid, Sarid. – Podniósł na nią wzrok. – Matka Diny i jej dwie siostry.

Wstał i przesunął okulary na czubek głowy. Oczy miał szaroniebieskie, przejrzyste jak lód z lodowca, pomyślała Sarah. Zawsze uwielbiała oczy Michaiła.

– Od jak dawna za mną szedłeś?

– Od samego hotelu.

– Dlaczego?

– Żeby sprawdzić, czy nikt inny za tobą nie idzie.

– Kontrobserwacja.

– My to nazywamy inaczej.

– Tak – powiedziała. – Pamiętam.

Przy krawężniku zatrzymał się czarny SUV. Z fotela pasażera wysiadł młody mężczyzna w kamizelce khaki i otworzył tylne drzwi.

– Wsiadaj – polecił Michaił.

– Gdzie jedziemy?

Michaił nie odpowiedział. Sarah usiadła z tyłu. Za przyciemnioną szybą przesunął się autobus linii numer 5. Pomyślała, że nie ma żadnego znaczenia, dokąd jadą. Zanosi się na długą podróż.

Tytuł oryginału: The New Girl

Pierwsze wydanie: HarperCollins Publishers LLC, Nowy Jork, USA, 2019

Opracowanie graficzne okładki: Madgrafik

Redaktor prowadzący: Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne: Ewa Godycka

Korekta: Monika Ulatowska

© 2019 by Daniel Silva. All Rights reserved.

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2019

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji HarperCollins Publishers, LLC.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.

Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Projekt okładki oryginalnej: Robin Bilardello

Ilustracja na okładce: Shutterstock

Typografia okładki oryginalnej: Will Staehle

Zdjęcie autora na okładce: © by Marco Grob. Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

www.harpercollins.pl

ISBN: 9788327646842