Krzywy kościół. Kronika powieściowa utraconego miasta: lata 1894–1921 - Karin Lednicka - ebook

Krzywy kościół. Kronika powieściowa utraconego miasta: lata 1894–1921 ebook

Lednicka Karin

0,0
52,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

LITERACKIE OBJAWIENIE – PRAWIE PÓŁ MILIONA SPRZEDANYCH EZGEMPLARZY TRYLOGII W CZECHACH

Ponadczasowa opowieść o polsko-czeskiej historii pogranicza śląskiego

Rok 1894. Śląsk Cieszyński. W karwińskiej kopalni następuje wybuch, w którym ginie 235 mężczyzn. Życie wielu rodzin zmienia się bezpowrotnie, a świat, który znają, znika w jednej chwili. Tylko stary kościół nadal stoi na swoim miejscu, niemy świadek płynącego czasu.

Barbara, Ludwik, Julka, Basia – ich losy splecione są z Karwiną, której kopalnie żywią ich rodziny. Kolejne lata po tragedii to czas, w którym kobiety muszą wziąć los we własne ręce. Walczą o przetrwanie, ale też szukają swojego szczęścia – budują nowe życie pośród gruzów starego porządku.

Sytuacja na Śląsku Cieszyńskim z czasem staje się burzliwa. Polacy i Czesi budzą się w nowym świecie, targanym zmianami i konfliktami. Jak odnajdą się w nim dawni sąsiedzi, pragnący jedynie żyć według zasad, które znali do tej pory? I czy znajdzie się miejsce dla tych, którzy nie godzą się na los zapisany w czarnym kamieniu węgielnym?

Karin Lednickáurodziła się w 1969 roku w Karwinie, dorastała w Hawierzowie, a obecnie mieszka w Ostrawie. Można więc powiedzieć, że całe życie spędziła w regionie, którego historii poświęca swoją twórczość literacką. Zadebiutowała w 2020 roku pierwszą częścią trylogii Šikmý kostel (pol. Krzywy kościół), kolejne części ukazały się w latach 2021 i 2024. W 2022 roku opublikowała dramat dokumentalny Životice: obraz (po)zapomenuté tragedie.

Za swoją twórczość otrzymała wiele nagród – kilkukrotnie jej publikacje otrzymały tytuł Książki Roku; w 2021 roku Instytut Badania Reżimów Totalitarnych uhonorował ją Nagrodą za Wolność, Demokrację i Prawa Człowieka; w 2024 roku prezydent Republiki Czeskiej odznaczył ją Medalem za Zasługi Pierwszego Stopnia.

Poruszająca opowieść o Śląsku Cieszyńskim, o życiu na styku kultur i przemian obyczajowych, ale przede wszystkim o ciężkim doświadczeniu kobiet, na których barkach dosłownie i w przenośni spoczywa troska o przetrwanie rodziny.

Olga Wróbel, „Kurzojady”

Warszawa jest daleko, Praga jest daleko, a Bóg wysoko – tak od zawsze mówiono w Karwinie, mieście, które węgiel stworzył, a potem wymazał z powierzchni ziemi. Karin Lednická przywraca pamięć o nim i ludziach, którzy je tworzyli. Krzywy kościół to opowieść o rewolucji przemysłowej, o kopalniach i o rodzącej się świadomości narodowej Czechów i Polaków oraz o sporze o Zaolzie. Wielką historię Karin Lednická buduje z historii pozornie małych; tych, których badacze zwykle pomijają, z opowieści kobiet – wdów po górnikach – i górniczych sierot. To narracja, której zwykle nie znajdziecie w naukowych opracowaniach i podręcznikach. Prawdziwa kronika powieściowa utraconego miasta. Miasta, z którego do czasów współczesnych pozostał tylko tytułowy krzywy kościół.

Jakub Medek, „Czechostacja”

Krzywy kościół to wzruszająca opowieść o dawnej społeczności Zagłębia Ostrawsko-Karwińskiego, o codziennym życiu górniczych rodzin, a przede wszystkim o przyjaźni oraz solidarności kobiet. Warto sięgnąć po tę książkę, aby dowiedzieć się, jaką rolę w rozwoju górniczych miasteczek odegrały kobiety i dzieci, jaką wartość miała sól, czy kobiety mogły przebywać w szynku, czym była melta, dlaczego należało ścinać kwiaty róż, zanim zamienią się w owoce. Wielu czytelników w trakcie lektury będzie zadawać sobie pytania: Czy pochodzenie determinuje nasze życie? Czy można swój los zmienić na lepszy? Jak przetrwać po tragedii? Polecam.

Wioletta Grzegorzewska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 597

Data ważności licencji: 9/15/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału

Šikmý kostel: románová kronika ztraceného města, léta 1894–1921

Original Czech-language edition © Copyright by Wydawnictwo Bílá vrána, Ostrava 2020

Copyright © Karin Lednická, 2020

Projekt okładki

David Pěch

Ilustracje na okładce

Kateřina Coufalová

Adaptacja okładki

Eliza Luty

Redaktor nabywający

Krzysztof Chaba

Opieka redakcyjna

Magdalena Kowalewska

Opieka promocyjna

Maria Adamik-Kubala

Weryfikacja merytoryczna

Renata Putzlacher Buchtová

Daniel Korbel

Opracowanie językowe

Agnieszka Mąka

Adiustacja

Kinga Kosiba

Korekta

Maria Zając

Marta Stochmiałek

Maciej Trzebiecki

Copyright © for the translation by Joanna Goszczyńska, 2025 Copyright © for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2025

ISBN 978-83-8427-170-4

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Na zlecenie Woblink

plik przygotowała Katarzyna Rek

część pierwsza

BARBARA

– 1894 –

Barbara źle stąpnie – i noga ześlizguje jej się do bruzdy z mętną wodą, pozostałością po nocnej burzy.

Jęknie – i cała grupka na moment zamiera. Siedem par kobiecych oczu wpatruje się w nią z niemym pytaniem, czy da radę dalej iść. Barbara porusza nogą w kostce, a kiedy nie czuje bólu, kiwa głową, skrajem spódnicy wyciera błoto z łydki i nie przerywa marszu. 

Nie ma czasu na gadanie, rozmowy odbierają siły.

Grupka ośmiu kobiet i kilkorga dzieci rusza dalej.

Mają za sobą dopiero dzień drogi, pierwszy z sześciu. Trzeba iść, nie zatrzymywać się bez potrzeby. Wokół rozciąga się płaska górnośląska kraina w całej krasie pierwszego majowego tygodnia. Na łąkach między polami mlecze budzą się w promieniach porannego słońca. Ziemia jeszcze pachnie wiosną, ale ostre słońce w ciągu kilku dni wyciągnie z niej ten zapach.

„Jeśli będzie paliło tak jak wczoraj, to może przed drogą powrotną mlecze zamienią się w dmuchawce” – przychodzi Barbarze do głowy. Zaraz jednak zabrania sobie takiego błądzenia myślami. Na to też nie jest odpowiedni czas, wędrujące myśli osłabiają uwagę, rozpraszają. Łatwo wtedy zrobić fałszywy krok – i od razu człowiek ma w bucie pełno błota.

Kiedy zatrzymają się na odpoczynek, spróbuje je wyczyścić pękiem trawy.

Wydłuża krok, uspokojona perspektywą rychłej zmiany na lepsze.

Na jej szybsze tempo czteroletnia Basia reaguje płaczem. Jeszcze wczoraj dziewczynka szła całkiem dzielnie. W nocy obudziła ją burza, więc teraz jest niewyspana i marudna. W zeszłym roku też kaprysiła, ale nie aż tak. Nie ma wątpliwości, skąd ta różnica – przed rokiem Barbara mogła wziąć córkę na ręce i przynajmniej od czasu do czasu ją ponieść. Teraz nie może, ponieważ w jej brzuchu kiełkuje nowe życie. Jest w piątym miesiącu ciąży.

Przed kilkoma tygodniami zastanawiali się, czy Barbara w błogosławionym stanie powinna w ogóle iść do Wieliczki. Ciężarne kobiety nigdy nie uczestniczyły w wyprawie – taka była stara zasada. Kiedyś nie zabierano ze sobą nawet dzieci. Ale to było w czasach, kiedy po sól chodziło się w znacznie liczniejszej grupie. Połowa kobiet ze wsi zostawała wtedy w domu i pilnowała potomstwa tych, które wyruszyły w drogę. Potem się wymieniały. Dzisiaj wszystko wygląda inaczej.

W tym roku wybrało się ich tylko osiem. Gdyby się rozdzieliły i poszły tylko we cztery, mogłoby to być niebezpieczne. Tak czy owak, tradycja pielgrzymek po sól powoli zamiera. Tygodniowa mordęga odstraszyła niejedną z karwińskich kobiet. Poza tym mężczyźni zarabiają w kopalni więcej niż przed laty, więc zysk ze sprzedaży przyniesionej soli nie jest już aż tak znaczący dla rodzinnego budżetu, jak był kiedyś.

Nadal jednak są to dodatkowe pieniądze.

Człowiek nigdy nie wie, kiedy będą mu one najbardziej potrzebne.

Zwłaszcza gdy pod sercem nosi się kolejne dziecko.

Dlatego Barbara postanowiła, że i w tym roku pójdzie do Wieliczki, i udało jej się przekonać do tego męża. Jest przecież dobrą gospodynią, przewidującą. Da radę, jest silna i dobrze zbudowana. Wszystkie poprzednie ciąże przebiegały bez żadnych problemów, Barbara radziła sobie i z domem, i z gospodarstwem – dlaczego więc miałaby nie podołać tygodniowemu marszowi?

Tysiące razy powtarzała mężowi wszystkie argumenty przemawiające za wyprawą.

Aż w końcu się zgodził.

Z radością rzuciła mu się na szyję.

A teraz człapie smutno z błotem w bucie.

– Franciszko! – woła do dwunastoletniej córki, która idzie na samym końcu, w grupce starszych dzieci.

– Tak, mamulko?

– Chodź, ponieś przez chwilę Basię, muszę odpocząć.

Franciszka wymija idące kobiety, bierze siostrzyczkę na ręce i aby ją udobruchać, obiecuje:

– Jak się zatrzymamy, uwiję ci wianuszek z mleczy. Zobaczysz, jaka będziesz ładna!

Młodsza dziewczynka, uradowana, uspokaja się.

Barbara wzrokiem pieści obie córki i poprawia pasy od kosza. Kiedy w Wieliczce go napełni, marsz stanie się jeszcze bardziej uciążliwy. Barbara nie martwi się ciężarem ładunku – jest silna i nawykła do pracy fizycznej. O wiele bardziej obawia się czego innego – pot, który spływa po plecach, wsiąknie w wiklinowe pręty kosza, a od nich zawilgotnieje też sól. W tym momencie zacznie się największa udręka: pot zmieszany z solą wyżre skórę na plecach, która po trzech dniach popęka do krwi. Trzeba będzie przez dobre dwa tygodnie smarować ją tłuszczem z leczniczymi ziołami, żeby się zregenerowała.

Wszystkie kobiety przez to przechodzą. Lepiej niż ktokolwiek inny znają powiedzenie o sypaniu soli na rany – w końcu większość z nich każdego roku wyrusza do Wieliczki. Zawsze na początku maja, kiedy jest już ciepło, ale jeszcze nie zaczęły się dokuczliwe upały. W tym roku pogoda okazała się zdradliwa. Słońce pali jak w lipcu, a wczoraj przygnało nawet burzę. Na szczęście nawałnica zastała kobiety u progu nocy, kiedy zdążyły się już skryć pod dachem stodoły. Niektóre dzieci stały we wrotach i dopóty obserwowały błyskawice, dopóki matki nie zapędziły ich krzykiem do środka, żeby inne, mniej odważne, przestały się bać.

Gospodarz, który dziś pozwolił im u siebie przenocować, należał do tych milszych. Polecił nawet czeladnikowi, żeby do stodoły przyniósł im dwa wiadra wody, a dzieciom – dzbanek świeżo wydojonego mleka. Dzieci omal się nie pobiły o to, które się najpierw napije. Słodkie mleko to dla nich rarytas – w domu piją kozie. W kolonii nie byłoby gdzie paść krowy.

Wieczorna burza okazała się przelotna, ale po niej nocą przyszła druga, straszniejsza. Pioruny waliły wprost nad stodołą, a o dach wściekle dudniły ogromne krople deszczu. Nie przeszkodziło to zmordowanej Barbarze zapaść w twardy sen. Przykryła się derką, którą – podobnie jak inne kobiety – przyniosła w koszu, położyła się na sianie i przytuliła do boków córki. Noce są jeszcze chłodne, muszą się nawzajem ogrzewać. Barbara usnęła, zanim sobie uświadomiła, jak stęchły zapach ma tegoroczne siano. W ogóle nie słyszała, że w nocy Basia popłakiwała ze strachu – dowiedziała się o tym dopiero rano.

Ze stogu siana schodziły wraz z pierwszymi promieniami słońca. Gospodarz pozwolił im nabrać wody ze studni i ustalił z Zofią, ile soli będą musiały mu dać w drodze powrotnej za dwa noclegi.

– Policzył nawet za to mleko, które wczoraj dał dzieciom! – psioczyła Zofia, gdy tylko opuściły gospodarstwo.

Wciąż jeszcze narzeka, ale to dla niej typowe. Jest najbardziej energiczna z całej kolonii. W domu też rządzi żelazną ręką, aż w gospodzie mężczyźni czasami podśmiewają się z jej męża. Nigdy nie daje się oszukać, dlatego podczas każdej wyprawy to właśnie Zofia dogaduje się z gospodarzami. Nocleg w drodze do Wieliczki i nocleg w drodze powrotnej. Zapłata w drodze powrotnej uzgodnioną ilością soli.

Barbara bałaby się podjąć takiego zadania, wstydzi się kontaktu z obcymi. Musi człowieka poznać, zanim zacznie z nim rozmawiać. I tę nową, która w zimie wyszła za Antoniego Siwka, stale jeszcze obwąchuje, zanim pozwoli jej się do siebie zbliżyć. Spotykają się od kilku miesięcy w sklepie i na ulicy, ale jak dotąd poprzestają na wymianie nieśmiałego uśmiechu i grzecznego pozdrowienia.

Barbara wypatrzyła ją wśród maszerujących kobiet. O to nietrudno, ponieważ żona Siwka ma na głowie niebieską chustkę w czerwone kwiaty. Idzie samotnie na skraju grupki, do nikogo się nie zbliża ani nikt nie zbliża się do niej, a jej kosz świeci nowością. Pewnie kupiła go u wikliniarza tuż przed wyprawą. Kiedy wróci do domu, będzie już trochę poczerniały od potu i kurzu.

Julia Siwek jako jedyna nie prowadzi ze sobą dzieci. Ani też ich nie niesie. Szkraby, których nogi nie poradziłyby sobie jeszcze z długim marszem, matki niosą w chustach na brzuchach. Nie cieszą się one żadnymi specjalnymi względami, a przerwy są krótkie – przewijanie hamowałoby i tak już powolne tempo. Zawartość pieluszek przesiąka przez chusty i materiał matczynych sukienek i pozostaje tam aż do następnej przerwy; wtedy kobiety spróbują chociaż trochę przeprać ubrania. Na ogół jest to jednak daremny wysiłek – matki małych dzieci mają po wyprawie skórę na plecach wyżartą od soli, a na brzuchu – od moczu. Tak to wygląda. I trzeba się z tym pogodzić.

Droga gwałtownie skręca w prawo. Za zakrętem wyłania się sosnowy las, ozdobiony na skraju białymi pniami brzóz. „Może Zofia da znak do odpoczynku…” – marzy się Barbarze. Przecież idą już kilka godzin. Chciałaby chociaż przez moment nacieszyć się cieniem i wyczyścić błoto z wnętrza buta. Nie ma jednak odwagi poprosić o przerwę, żeby nie wyjść na słabeuszkę. Mądrze oszczędza względy innych na drogę powrotną, kiedy będzie o tysiące kroków bardziej zmęczona.

Nie chce hamować marszu. Wie, że na każdą z kobiet czeka w domu mąż, który w czasie wyprawy po sól musi – oprócz tego, że pracuje – zająć się domem. Tak to wygląda w lepszym wypadku. W gorszym mężczyzna nie robi nic, ponieważ czas nieobecności żony skraca sobie popijaniem. Barbara dokładnie wie, które kobiety dręczy ta obawa. Nawet niewprawne oko może je łatwo rozpoznać – ich krok jest najbardziej energiczny, wargi są zaciśnięte, a z oczu przebija lęk o to, co je czeka po powrocie do domu.

Ale Franciszka tego nie zauważa. Dwunastoletnia dusza nie wie nic o lękach dorosłych kobiet. Niesie na rękach siostrzyczkę, stara się być jak najbardziej pomocna matce, ale nie wytrzymuje zbyt długo. Dziecięce ramiona zaczynają odczuwać ciężar, nie nawykły do takiego wysiłku.

– Mamulko, już nie mogę, muszę Basię postawić…

Barbara wzdycha, ponieważ wie, że młodsza córka natychmiast zacznie marudzić. I nie myli się. Pierwszy jęk dziewczynki daje się słyszeć już po paru krokach. Barbara zauważa kilka spojrzeń i uniesionych brwi, które chlipiąca Basia prowokuje. Znowu wzdycha. Może naprawdę nie powinna w tym roku iść do Wieliczki – ogarnia ją chwila zwątpienia. Mogli przecież kupić sól w sklepie, nawet jeśli tam jest tak nieprzyzwoicie droga. Ale z drugiej strony – kto wie, co będzie za rok. Z trójką dzieci szłoby się jeszcze gorzej, może nawet w ogóle nie mogłaby wyruszyć. Nie, podjęła dobrą decyzję, kiedy postanowiła pójść mimo odmiennego stanu. Wytrzyma to, ma silną wolę. Przyniesie zapas soli na dwa lata, tak jak to z Pawłem uzgodnili, żeby za rok już nie musiała iść.

Mimo z trudem wydębionej decyzji czuje jednak, że nogi znowu zaczynają jej puchnąć, a na tej w zabłoconym bucie robi się pęcherz.

– Zofio! – woła w stronę postawnej kobiety na czele grupki. – Muszę odpocząć.

– Nie wytrzymasz jeszcze trochę? Tutaj nie ma żadnego cienia.

– Możemy wrócić kawałek do tego lasku. – Barbara pokazuje za siebie, ale wie, że na to nikt się nie zgodzi.

Ciche szemranie potwierdza jej domysły.

– Nie, wracać nie będziemy. Musimy iść dalej. Zatrzymamy się przy najbliższych drzewach. Do tego czasu musisz wytrzymać.

– Dobrze – jęczy Barbara.

Wlecze się noga za nogą, wzrok wbija w ziemię, żeby nie dręczyć się patrzeniem na drogę wijącą się po płaskiej krainie aż po horyzont, usianą jedynie kępami krzaków, które nie dadzą tyle cienia, żeby warto się było przy nich zatrzymać.

Wystarczająco duża kępa drzew pojawia się dopiero po dłuższym czasie, kiedy jest już jasne, że nabrzmiały pęcherz pękł. Barbara zdejmuje but i ogląda krwawą ranę na pięcie. Jak z czymś takim ma iść przez następne sześć dni? Do oczu zaczynają jej napływać łzy. Z wściekłością je powstrzymuje. Nie będzie przecież beczeć. To do niej niepodobne.

– Pokaż – słyszy nad sobą głos.

Barbara podnosi wzrok i widzi twarz Julii Siwek. Spośród wszystkich kobiet przyszła jej na pomoc akurat ona? Ale może nie jest to aż takie dziwne, skoro – w przeciwieństwie do innych – idzie do Wieliczki pierwszy raz i jeszcze nie pogania jej pragnienie, żeby mieć to za sobą jak najszybciej.

– Oczyszczę ci to – mówi Julia. Ze swojego lśniącego nowością kosza wyjmuje manierkę z wodą i palcem zaczyna obmywać ranę z błota. – Spróbuję znaleźć liść babki. Zostaw to na razie tak, niech wyschnie – dodaje, kiedy na pięcie widać już tylko czystą krwawą plamę.

Barbara jest jej wdzięczna, bardzo wdzięczna, nie tylko za samo oczyszczenie rany, lecz także za tych kilka dodatkowych chwil odpoczynku, potrzebnych do opatrzenia bolącej nogi. Wystawia ranę na wietrzyk, który na szczęście zaczyna powiewać, skubie najbliższe kępy trawy i próbuje oczyścić nimi but z błota.

Ciężko to idzie. W trakcie ciepłego dnia błoto zaschło i trawa nie wystarcza do usunięcia twardej skorupy. Wzrokiem szuka w trawie patyka, który bardziej by się do tego nadawał, ale nic nie znajduje. Woła więc na pomoc Franciszkę.

– Przynieś mi coś, czym będę mogła wyskrobać to błoto – prosi i dobrych parę chwil walczy z niezadowoleniem z samej siebie.

„Tylu osobom zawracam głowę!” – wyrzuca sobie w duchu. „Duma i chciwość nie pozwoliły mi zrezygnować z tegorocznej wyprawy, a teraz siedzę tu i pozwalam się obskakiwać niczym jakaś paniusia”.

Barbara potrafi być dla siebie surowa, nauczyła się tej sztuki już jako mała dziewczynka.

Ale teraz nie ma siły na bezlitosną samokrytykę. Siedzi na trawie, opiera się o pień olchy i czeka na Julię. Stara się unikać wzroku pozostałych kobiet. Nie ma wątpliwości, że są na nią złe, ponieważ opóźnia marsz. Na ich miejscu też byłaby zła. Wszystkie chcą to mieć jak najszybciej za sobą i znaleźć się w domu, ponieważ z każdym dniem nieobecności gospodarstwo podupada. Mężczyźni muszą przede wszystkim fedrować. Domu ani ogrodu już porządnie nie ogarną, zawsze zostaje po nich mnóstwo niedoróbek. A poza tym jest inna ważna zasada: nie wolno opuścić niedzielnej mszy. Wyprawa po sól wyrusza tradycyjnie w niedzielę przed południem, kiedy tylko ksiądz pobłogosławi ją w kościele. Potem trzeba iść tak szybko, żeby najpóźniej przed kolejną niedzielną mszą być już z powrotem. A jeśli będą tak przystawać, mogą nie zdążyć. Barbara opóźnia marsz.

Czuje się kiepsko i na ciele, i na duszy.

Woli zamknąć oczy i słuchać, jak na polach śpiewają skowronki.

Wolałaby być w domu, spokojnie odżałowałaby te zaoszczędzone pieniądze. Albo przynajmniej by się położyła i przespała. Ale ani nie jest w domu, ani nie może się przespać. Niech to diabli!

Dobrze chociaż, że skowronki tak pięknie śpiewają.

– Pokaż tę nogę. – Ptasie trele przerywa ludzki głos. Julia Siwek jest już z powrotem i w dłoniach rozgniata kilka listków babki. – Wycisnę sok do rany i zawiążę ci to chustką, żeby but nie ocierał tego miejsca. Szybko się zagoi, zobaczysz.

– Dziękuję, miła jesteś.

– No wiesz, jaka tam miła. Daj tę nogę.

Barbara syczy, kiedy Julia Siwek wciska zmiażdżone liście babki do rany. Ostry ból trwa na szczęście tylko moment i zmienia się w ucisk.

– Teraz ci to zawiążę – mówi Julia i ze swojego błyszczącego nowością kosza wyciąga chustkę, w którą ma owinięty chleb, żeby po drodze nie stwardniał. W milczeniu się jej przygląda. Kiedy obwiąże nią nogę, warstwa tkaniny będzie za gruba, więc but będzie w dalszym ciągu uciskał.

Obie kobiety uświadamiają to sobie w tej samej chwili. I kiedy Barbara nabiera powietrza, żeby zaprotestować, Julia rozkłada chustkę, jeden z rogów wkłada do ust, przytrzymuje zębami i szarpie. Z kącika warg zwisa strzęp materiału.

– Teraz już będzie akurat, tak jak trzeba – oznajmia z zadowoleniem i zabiera się do pracy.

– Stwardnieje ci chleb, jeśli nie będziesz go miała w co porządnie zawinąć – mówi Barbara ze zdziwieniem w głosie. Brzmi to niemal jak pytanie.

– Mam przecież zdrowe zęby. Wytrzymam te parę dni. Ty teraz bardziej potrzebujesz tej hadry.

Barbarę ze wzruszenia pieką oczy. Nie nawykła, żeby ktoś się tak o nią troszczył. Julia Siwek pomaga jej się podnieść i przez kilka pierwszych kroków ją podpiera.

– Dasz radę? – pyta i uświadamia sobie, że takie samo pytanie maluje się w sześciu parach oczu kobiet czekających w zagajniku.

– Dam.

Jak na komendę wszystkie pozostałe kobiety zaczynają się podnosić. Wołają dzieci, które bawią się na łące. Te niechętnie wracają, bo wiedzą, że czeka je kilka dalszych godzin marszu. Nagrodą będzie przerwa na obiad, w czasie której dostaną kromkę chleba, kawałek sera i marchewkę do schrupania.

Jako ostatnie wracają z łąki Franciszka i Basia.

– Przepraszam, mamulko, że ten patyk przynoszę dopiero teraz. Musiałam uwić Basi wianuszek. Obiecałam jej to. Może będzie szybciej iść, kiedy go będzie miała na głowie.

– Może – przytakuje Barbara. – Wyczyszczę but, jak znowu przystaniemy na odpoczynek. Teraz Julka przewiązała mi ranę. Napijcie się jeszcze i możemy iść.

– Julka to pani Siwek? – upewnia się Franciszka.

– Tak – potwierdza matka i wymienia uśmiech ze swoją dobrodziejką.

Pora ruszać.

Grupa kobiet pokonuje następny kawałek długiej drogi.

Barbara i Julka maszerują obok siebie – i tak już zostanie do końca.

Do Karwiny wróciły w sobotę, kiedy zaczynało się zmierzchać. Barbara ledwo powłóczyła nogami. Modliła się, żeby w ogóle dojść. Jak można było się spodziewać, do bólu opuchniętych nóg dołączyło szczypanie poharatanych pleców. Z tym wszystkim się liczyła. Ale jej lęk budziły skurcze w brzuchu, które pojawiły się poprzedniego dnia i teraz się nasilały.

Z dłońmi na wybrzuszeniu, w którym skrywało się jej śpiące nieruchomo nienarodzone dziecko, odmierzała kroki, dziękując Bogu za troskliwą opiekę Julki. Początkowo Julka brała jeszcze na ręce zmordowaną Basię, ale potem nie było już takiej potrzeby – dziewczynka jakby wyczuła, że z matką jest źle, i przestała marudzić. Barbara od Bielska nie odezwała się ani słowem, z pochyloną głową obserwowała ruch swoich nóg na zakurzonej polnej drodze.

Pozostałe kobiety też zrozumiały, że Barbara jest u kresu sił. Większość z nich już nie unosiła drwiąco brwi, kiedy ta za pośrednictwem Julki prosiła o chwilę odpoczynku.

Kiedy minęły Frysztat i od domu dzieliła je już niecała godzina marszu, część kobiet odłączyła się od grupy i przyspieszyła, żeby po powrocie jak najszybciej wziąć się do pracy. Nabrać wody ze studni, zagrzać ją na kąpiel. Siedmiodniowy marsz pokrył ich ubrania warstwą błota i kurzu, włosy miały potargane, a ciała śmierdziały tygodniowym potem. No i te plecy…! Sztywne, czerwone, bolące, domagające się kojącej maści.

Barbara człapie na końcu grupki maruderów. Julka idzie obok niej i z narastającym lękiem obserwuje ręce na brzuchu przyjaciółki. Początkowo palce lekko się na nim opierały, teraz mocno się zaciskają, aż ich stawy bieleją, jakby chciały przekonać dziecko, że ma zostać tam, gdzie jest, że jeszcze nie przyszedł jego czas.

– Franciszko, weź Basię i biegnijcie naprzód – mówi Julka do obu dziewczynek, kiedy kolonia jest już w zasięgu wzroku. – Powiedzcie tacie, że lada moment przyjdziemy.

– Dobrze, pani Siwek – odpowiada Franciszka. Bierze za rękę młodszą siostrę i rusza z nią do domu.

– Wytrzymaj jeszcze trochę. – Julka podpiera kobietę, którą przez sześć miesięcy obojętnie mijała na ulicy, a którą od czterech dni uważa za przyjaciółkę. Nigdy nie wiadomo, co ludzi do siebie zbliży.

– Basiu! – słychać męski krzyk. Paweł biegnie im naprzeciw, niecierpliwie, niemal desperacko. – Moja Basieńko – woła już ciszej, kiedy dzieli go od obu kobiet tylko kilka kroków. – Dziewuszki mi wszystko powiedziały. – Ujmuje w dłonie poszarzałą twarz żony, a w jego oczach widać strach. Po czym odwraca się w stronę Julki. – Dasz radę wziąć też kosz Barbary?

– Dam. Co bym miała nie dać.

– To dobrze. – Paweł zdejmuje pasy z ramion żony, kosz podaje Julce, a Barbarę bierze na ręce. – Już dobrze, już jesteś w domu – szepcze jej do ucha uspokajającym głosem.

Barbara potakuje i pozwala zanieść się do środka, rozebrać i położyć do łóżka.

I zasypia.

Przywrotnik, nagietek, wrzos, pięciornik, macierzanka.

Wywar w malowanym garnuszku pachnie jak letnia łąka.

Paweł wdycha parę unoszącą się z ziół i niesie kubek śpiącej żonie.

Po mszy Julka Siwek podała mu płócienny woreczek z suszem. „Ugotuj jej z tego herbatę, to pomoże utrzymać ciążę”.

Jej gest go zaskoczył, ponieważ przez całe pół roku, od kiedy przeprowadziła się do kolonii, z nikim nie zamieniła ani słowa. „Jedno warte drugiego” – mawiali ludzie, ponieważ Siwek także był od zawsze małomówny, z nikim się nie przyjaźnił i do gospody też wstępował rzadko, wolał popijać sam w domu.

Ale w drodze do Wieliczki coś się między Barbarą a Julką wydarzyło. Paweł jeszcze dokładnie nie wiedział co, ale z pewnością było to coś dobrego. Siwkowa zatroszczyła się o jego żonę, przyprowadziła mu ją do domu. I przyniosła na mszę zioła. Dobra kobieta.

Wziął od Julki woreczek z surowego płótna i serdecznie jej podziękował. Twarz Barbary, którą zobaczył wczoraj wieczorem, wykrzywiały zmęczenie i ból. Jej spojrzenie go przeraziło. Nigdy przedtem nie widział swojej żony w tak opłakanym stanie. Kiedy ją wziął na ręce, była jak bezwładna szmaciana lalka – taka, jaką uszyła Franciszce, żeby miała się czym bawić. Usnęła, gdy tylko zdjął z niej zabłocone ubranie, a z nogi odwinął zakrwawiony strzęp materiału. Rana na pięcie nie wyglądała za dobrze, ale Paweł o wiele bardziej martwił się wzdętym brzuchem, twardym jak kamień.

Rano zabrał dzieci i sami poszli na mszę. „Sen jest najlepszym lekarstwem” – mawiała jego matka. I dokładnie to samo on teraz mówi swojej żonie, która dała mu trójkę dzieci, a niedługo da mu czwarte, o ile nie stanie się nic złego. Tego ranka wszystkie jego modlitwy krążyły wokół tego nienarodzonego.

Wyrzuca sobie, że zgodził się na tę wyprawę do Wieliczki. Powinien był to Barbarze wyperswadować. Nie powinien był ulegać jej przekonywaniom, że za rok wyprawa po sól będzie dla niej jeszcze bardziej uciążliwa – dziecko nie będzie miało nawet roku, więc całą drogę będzie je musiała nieść w chuście na brzuchu. Powinien był machnąć ręką nad tymi jej obliczeniami, ile kosztuje sól w Wieliczce, a ile tutaj, w Karwinie. Przecież daliby jakoś radę, skoro Karol ma już czternaście lat i może zacząć fedrować. Nie zarobi wprawdzie zbyt wiele, ale każdy grosz przyda się w domowym budżecie.

Powinien był coś zrobić, choćby jej zabronić – ale nie zrobił nic. Uległ kobiecym naleganiom i teraz stoi tu z gorącym kubkiem, wbija wzrok w Barbarę i boi się ją obudzić.

Barbara wygląda już trochę lepiej. Sen zmazał z jej twarzy popielatą barwę i zastąpił ją zwykłą bladością. Ale skóra stale jest matowa, jakby była z wosku. Popękane wargi przypominają ziemię w suchy, upalny dzień. Potargane kosmyki ciemnych włosów są pełne kurzu, a za paznokciami widać brud. Paweł czuje, jak coś ściska go za gardło. Siada na krawędzi łóżka i prawą ręką gładzi Barbarę po czole. Ta, nie poruszając się, coś mamrocze i śpi dalej.

– Przyniosłem ci lekarstwo – mówi Paweł, ale nawet dźwięk jego głosu nie jest w stanie jej obudzić.

Kładzie jej rękę na brzuchu, żeby sprawdzić, czy nadal jest taki twardy jak wczoraj. Wydaje mu się, że trochę zmiękł. To go uspokaja. Siedzi w milczeniu i znowu się modli.

Od drzwi dobiega go jakiś szelest. Ogląda się i widzi, że trójka dzieci wbija w niego pytający wzrok.

– Mamulka nie umrze, prawda? – pyta Basia, ponieważ jej czteroletnie usta nie boją się jeszcze stawiać takich pytań.

– Nie umrze – odpowiada Paweł głucho. I nawet nie chce myśleć o takiej możliwości.

Bo jak by sobie bez Barbary poradzili? Już przez tych parę dni, kiedy jej nie było, miał co robić. Starał się uporać z całą kobiecą pracą, bez której nie mogliby się obyć. Gdzie się dało, brał do pomocy Karola, ale wszystko zajmowało im bardzo dużo czasu, a rezultaty zazwyczaj były mizerne. Podłoga zamieciona przez Barbarę jest zawsze jakaś czyściejsza, umyte naczynia się nie lepią, a woda z gotujących się ziemniaków rzadko kiedy kipi. Jedynie do prania roboczych spodni nie miał odwagi się zabrać, zostawił to Barbarze na niedzielę.

Barbarze…

Na niedzielę…

Rany boskie, przecież zostały brudne!

– Franciszko, chodź tutaj. – Ruchem dłoni przywołuje starszą córkę i prosi półgłosem: – Weź balię i tarę, zagrzej wodę w dużym garze i wypierz galaty moje i Karola, żebyśmy mieli w czym jutro iść do pracy. Zrób to od razu, żeby zdążyły wyschnąć. Wolałbym, żeby nie dosychały rano na mnie.

– Dobrze, tatulku – szepcze Franciszka i idzie wykonać zadanie.

Paweł ma wrażenie, że robi to chętnie. Jakby perspektywa sensownego zajęcia przyniosła jej ulgę. Albo może stała się pretekstem, żeby móc wyjść z kuchni, w której leży chora matka?

Właściwie trudno się dziwić. Które dziecko chciałoby patrzeć, jak matka cierpi?

„Żadne” – decyduje Paweł i każe Karolowi narąbać drewna, a Basię wysyła na pastwisko z kozą.

Sam siedzi dalej na łóżku i patrzy na żonę. Z bezsilności i ze strachu zaciska ręce w pięści. Zagryza zęby, zaciska wargi, oddycha przerywanie.

– Basieńko – prosi po dłuższej chwili, kiedy już nie może wytrzymać tego wyczekiwania. – Basieńko, proszę cię, obudź się.

Tym razem dźwięk jego głosu dociera do Barbary i przerywa jej sen.

Świeżo obudzona, mruga i otwiera oczy. Chwilę patrzy nieobecnym wzrokiem, zanim – otumaniona – rozpozna, gdzie jest. „Kuchnia…? Moja kuchnia…?” Zegar na ścianie, pęknięty kafelek na piecu, obrazek między oknami, trochę krzywo wiszący.

Jej ciało drży od zalewającej ją fali radości. „Już dobrze, już jesteś w domu” – przypominają jej się wczorajsze słowa męża. Kochany Paweł tak się o nią troszczył…! Barbara jak przez mgłę przypomina sobie ostatnie chwile drogi: tępy, pulsujący ból brzucha, pieczenie zranionej nogi, szczypanie poharatanych pleców, wreszcie Paweł i jego silne ręce, które oszczędziły jej ostatniego odcinka marszu.

Barbara sięga pod pierzynę i dotyka brzucha. Już nie jest tak twardy jak wczoraj. Oddycha z ulgą i ponownie zamyka oczy. Tak bardzo się bała, że straci dziecko…! Każdy krok, który musiała zrobić, napawał ją strachem. Kobiety, które początkowo psioczyły, pod koniec też miały lęk w oczach.

„Nie było to z mojej strony zbyt mądre, żeby ruszać w taką drogę” – pomstuje na siebie w duchu. Ale to samopotępienie wcale dobrze na nią nie wpływa, więc Barbara zdecydowanie je ucina. Po co płakać nad rozlanym mlekiem? Najważniejsze, że jest już w domu, że dziecko w niej śpi i wszystko znowu będzie dobrze. Paweł też tak mówił – a on rzadko się myli.

Unosi powieki, a ponieważ nie musi już sprawdzać, gdzie się obudziła, zauważa postać siedzącą na krawędzi łóżka. Uśmiecha się do męża.

– Dzień dobry – słyszy jego głos.

– Długo spałam? – pyta Barbara, jakby to było ważne.

– Tyle, ile potrzebowałaś.

Barbara przesuwa wzrok w stronę zegara wiszącego na ścianie i z lękiem podnosi się na łokciach.

– Przegapiłam mszę. Ksiądz będzie zły.

– Nie będzie. Wie o wszystkim. A Julka przyniosła ci zioła. – Podaje jej kubek z naparem. – Masz, wypij, już jest prawie zimny. Dobrze ci zrobi.

Barbara, spragniona po wyjątkowo długim śnie, pije łapczywie.

– Już się czuję lepiej – mówi po chwili. – Ale na mszę mieliście mnie obudzić. To nie w porządku, że pozwoliliście mi tak długo spać.

– Daj spokój – przerywa jej Paweł. – Aż dziwne, że doszłaś do domu o własnych siłach.

– Nie doszłam o własnych siłach. – Barbara po raz pierwszy się uśmiecha. – Przyniosłeś mnie. I przeniosłeś przez próg, jak po ślubie. – Głaszcze go po ramieniu. – Tęskniłam za tobą.

Paweł odwzajemnia pieszczotę, ale nie chce ciągnąć tej rozmowy. Od wczorajszego wieczoru tyle się wydarzyło, że więcej już nie jest w stanie znieść, wchłonąć.

Barbara rozumie, przecież dobrze zna swojego męża.

– Chciałabym się umyć – zmienia temat.

Paweł zrywa się na równe nogi, wdzięczny, że może coś zrobić, podobnie jak mniej więcej przed godziną Franciszka i Basia. Lepiej mu wychodzi praca niż gadanie.

– Zagrzeję ci wodę. A na razie zostań w łóżku, przyjdę po ciebie.

Barbara w milczeniu kiwa głową.

Cieszy się, że jest w domu.

Cieszy się, że ma tak dobrego męża.

Kiedy z poniedziałku ubyły już cztery godziny, Paweł ostrożnie, żeby nie obudzić Barbary, podnosi się z łóżka. Po ciemku idzie korytarzem między kuchnią a sypialnią i potrząsa Karola za ramię.

– Już czas – mówi prawie szeptem, ponieważ chce, żeby obie dziewczynki też się wyspały.

Karol siada i mruga w ciemności. Jeszcze nie przyzwyczaił się do wczesnego wstawania, do pracy zaczął chodzić dopiero niedawno, kiedy skończył czternaście lat. Na szczęście zdążył się już zorientować, że kiedy opłucze twarz zimną wodą i coś zje, senność minie. A jej resztki rozchodzi w drodze do kopalni – półgodzinny szybki marsz obudzi każdego.

Maca ręką po oparciu łóżka, na którym zwykle wisi ubranie, ale tym razem trafia tylko na drewno. Po chwili dezorientacji przypomina sobie, że wczoraj po południu jego siostra Franciszka prała robocze spodnie i koszule. Na bosaka i w samej bieliźnie idzie głównym korytarzykiem do ogródka na tyłach domu, gdzie między dwoma grubymi słupami jest rozciągnięty sznur. Wiszą tam dwie pary spodni i dwie koszule, wilgotne od wczorajszego prania i dzisiejszej rosy.

Zaczyna się ubierać i czuje, jak wilgotne ubranie chłodzi mu skórę. Niewiele brakuje, by zaczął się złościć, ale postanawia nie marudzić. Czy prawdziwy mężczyzna narzeka z powodu chłodu? Karol chce być prawdziwym mężczyzną – twardym, pracowitym. Nie zniósłby, gdyby ktoś się z niego wyśmiewał, że jest słabeuszem. Na razie nie ma jeszcze dość siły na harówkę pod ziemią, ale wie, że jeśli będzie się starał, to wkrótce urosną mu mięśnie i poradzi sobie z tą pracą jak dorośli mężczyźni.

Wciąga wilgotne spodnie. Stawiają opór, materiał szoruje po skórze. Kiedy wreszcie udaje mu się zacisnąć parciany pasek, wkłada koszulę, zdejmuje ze sznurka robocze ubranie ojca i wraca do cichego domu. Ojciec, w kalesonach i w podkoszulku, siedzi u szczytu kuchennego stołu, popija meltę z ulubionego kubka i zagryza ją chlebem. Brodą wskazuje Karolowi stojące obok krzesło. „Jedz, za chwilę musimy iść” – mówi jego spojrzenie.

Karol siada, bierze z deski leżącej pośrodku stołu najgrubszą kromkę i smaruje ją czosnkiem utartym z solą. Obstukuje skorupkę jajka. Od czasu, jak zaczął chodzić do pracy, zjada o wiele więcej niż przedtem. Czasami aż mu wstyd, kiedy przy kolacji prosi mamę o dokładkę. Ale ona się tylko śmieje. „Ja teraz muszę jeść za dwoje, a ty za troje” – mówi i nabiera z garnka jeszcze jedną chochlę zupy.

Odwraca wzrok w jej stronę. Mamulka śpi na boku, wygląda na spokojną, cicho oddycha. Musi nabrać sił – to jest teraz najważniejsze. Pomogą jej ze wszystkim, żeby tylko jak najszybciej wyzdrowiała, żeby wszystko było jak dawniej. Żeby nie musieli się już o nią bać.

Jedzą w milczeniu. Po śniadaniu resztę kawy przelewają z garnka do baniek. Ojciec dolewa odrobinę kwitu, żeby gorzałka dodała mu na szychcie siły, zamyka wieczka, do torby wkłada chleb i cebulę – to będzie na obiad. Rozbawiony Karol nie może powstrzymać drgania warg, kiedy widzi, że ojciec wzdryga się przed założeniem wilgotnego ubrania. Walczy z nim, podobnie jak przed chwilą walczył jego syn.

– Niech tam…! – Wzrusza w końcu ramionami. – Pójdziemy szybciej i wyschnie na nas.

Mogą iść.

Z łagodnego pagórka, na którym stoi ich domek, kierują się w dół, w stronę kościoła, w którym właśnie zaczęto przebudowywać wieżę. Ta stara jest podobno za wysoka. Mówi się, że mogłaby się zawalić, skoro głęboko pod nią kopie się węgiel i ziemia się rusza. Lepiej postawić nową – niższą i wzmocnioną ryglówką, żeby wytrzymała. Karol nie ma pojęcia, jak długo kościół tu stoi. Ale chce wierzyć, że inżynierowie wiedzą, jak to zrobić, by nowa wieża została już na wieki. Przecież nie można pozwolić, żeby kościół się zawalił.

Mijają cmentarz i skręcają w prawo na szeroką drogę, po której w ciągu dnia jeżdżą wozy. Tak wczesnym rankiem nie słychać jeszcze ich turkotu, nie słychać nawet brzęczenia baniek mleczarza. Na razie niosą się tylko strzępy słów, na ogół polskich, rzadziej – czeskich, wypowiadanych chrapliwym głosem. Po głównym trakcie do Frysztatu kroczą jedynie setki męskich nóg, które starają się omijać głębokie bruzdy po kołach i duże grudy gliny. Dzisiaj jest sucho i idzie się dobrze, ale po deszczu kurz na drodze miesza się z pyłem węglowym przywianym z pobliskich szybów, więc potem człowiek wnosi na butach – i do roboty, i do domu – grudy sczerniałego błota.

Po chwili część postaci z bańkami skręca. To ci, którzy pracują na Franciszce. Reszta mężczyzn idzie dalej, w stronę szybu Jan Karol, od którego bramy dzieli ich jeszcze dobrych dwadzieścia minut marszu. Oba szyby należą do hrabiego Larischa – na powierzchni mają wprawdzie różne nazwy, ale głęboko pod ziemią są połączone korytarzami.

Do Pawła i Karola dobiegają odgłosy dalekich rozmów, od czasu do czasu rozlega się też śmiech. Ale oni milczą, pogrążeni w myślach o wydarzeniach ostatnich dwóch dni.

Z tygodniową nieobecnością Barbary jakoś sobie poradzili, chociaż wiadomo, że kobiecej ręki zawsze w domu brakuje. Ale teraz grozi im, że słabość przywiąże ją do łóżka na Bóg wie ile kolejnych dni, co zwłaszcza Pawła napełnia chmurnymi myślami. Woli nawet nie myśleć, co się mogło wydarzyć w drodze do Wieliczki. Barbara mogła stracić dziecko! Mąż zna ją dobrze – nigdy by sobie tego nie darowała, pogrążyłaby się w smutku, a wieczorami zamiast gorącego objęcia czekałyby na niego gorzkie łzy.

Paweł się otrząsa, żeby odpędzić straszną wizję. Po co zaprzątać sobie głowę tym, czego nie ma. Trzeba brać rzeczy takimi, jakie są. Barbara jest silna, da sobie radę, wyzdrowieje. I znów wszystko będzie po staremu. Poradzą sobie ze wszystkim, skoro Karol też już zaczął pracować. Wzrok ojca spoczywa na synu, który idzie obok niego z lekko pochyloną głową, skulony w porannym chłodzie. Pawła stale jeszcze wzruszają jego szczupłe, chłopięce ramiona, które harówkę w kopalni opłacają skrajnym wyczerpaniem.

Pewnie i na łożu śmierci będzie miał przed oczami pierwszy dzień, w którym Karol zjechał do kopalni. Młody cyp, przerażony tym, że nie wie, co go tam, na dole, czeka. Dumny, że wkracza w męski świat. I zupełnie wykończony po szychcie, w drodze powrotnej do domu. Ręce i nogi trzęsły mu się ze zmęczenia, chociaż oczywiście dostał lżejszą pracę. Jakby inaczej – jego czternastoletnie ciało nie wytrzymałoby nawet połowy tego, co zniesie dorosły mężczyzna. Ale mimo wszystkich ulg i tak było tego za dużo. Karol ledwo się wtedy dowlókł do domu, w czasie kolacji z trudem utrzymywał łyżkę w ręce. Nawet chciał zrezygnować z jedzenia i pójść prosto do łóżka, ale ojciec mu na to nie pozwolił. „Jedz – powiedział – potrzebujesz nabrać siły na jutro”. Karol podniósł na niego wzrok, a w jego oczach widać było zwątpienie i rozpacz. Był w dziurze tylko raz – i omal go to nie wykończyło. Czuł ucisk w żołądku na myśl, że kolejnego dnia znowu miałby tam pójść. A potem znowu i znowu. Całe życie. Bóg wie, ile lat. Jezus Maria!

„Poradzisz sobie, nie bój się. Wszyscy daliśmy radę” – Paweł próbował rozwiać strach syna, który sam tak dobrze znał. Wystarczyło trochę pogrzebać we własnych wspomnieniach – z niego też szychta wyssała wszystkie siły, kiedy jako czternastolatek pierwszy raz zjechał na dół. Trwało to jakiś czas, zanim jego mięśnie i myśli przystosowały się do codziennej harówki. Jego również wtedy ojciec pocieszał, dodawał mu odwagi. „W życiu wszystko się powtarza”. Paweł wzrusza w duchu ramionami.

Karol to dobry synek. Pracowity, miły, posłuszny. Paweł jest z niego dumny. I do pracy też się chłopak szybko przyzwyczai, o to się Paweł nie martwi. Nagły przypływ uczuć sprawia, że obejmuje szczupłe ramiona chłopca i idą tak na wzgórze, w kierunku szybu.

Na drzewach, które Larisch polecił zasadzić wzdłuż drogi prowadzącej do bramy, śpiewają ptaki.

Słońce wędruje po niebie coraz wyżej, zaczyna się kolejny ciepły dzień.

Ale oni przez dziesięć godzin będą przed nim skryci w ciemności, głęboko pod ziemią.

Barbara nie może tego dłużej wytrzymać. Wydawanie poleceń z łóżka – to nie dla niej. Widzi wprawdzie, że wszyscy wykonują je najlepiej, jak potrafią, ale jak na jej gust nic nie jest zrobióne lauter. Mężczyźni po powrocie z szychty muszą się najeść, trzeba im ugotować. No i trzeba pójść do sklepu, kupić mąkę, dokarmić zakwas, upiec chleb. Nanosić wody ze studni. Zająć się ogrodem: wypielić grządki, żeby perz nie odbierał siły warzywom i kartoflom. Wyprowadzić kozę na pastwisko. Wydoić ją. Nakarmić kury. Dać jeść królikom. Pozamiatać – no i w ogóle posprzątać. Jest mnóstwo pracy, której końca nie widać, a Barbara patrzy na to z łóżka i rozdziela obowiązki między dziewuszki, które się wprawdzie starają, ale pewnych rzeczy nie potrafią jeszcze zrobić porządnie; ona złości się na nie w poczuciu bezsilności, beszta je, a kiedy biorą się do kolejnej roboty, wyrzuca sobie, że była dla nich zbyt surowa.

W sobotę rano Barbara ma już tak dosyć leżenia, że praca staje się dla niej odpoczynkiem. Ból brzucha już całkiem minął, krwawy pęcherz na nodze zupełnie się zagoił, piecze jeszcze tylko skóra na plecach, poharatana przez sól. Nie chce być nierozsądna i niepotrzebnie kusić losu, nie będzie jeszcze nosić nic ciężkiego i dalej będzie piła zioła od Julki – ale mnóstwo rzeczy może już robić.

Na przykład pójść na zakupy, żeby jutro móc w końcu ugotować coś solidnego na świąteczny obiad. W niedzielę ma się przez okno wydobywać zapach porządnego jedzenia, a nie jakiejś tam kapusty z rozgotowanymi kobzolami.

Wizja tego, że nie będzie już wylegiwać się niczym leniwa baba, podrywa Barbarę z łóżka. Trochę kręci się jej w głowie, kiedy wstaje zbyt szybko, ale macha na to ręką. Zawsze tak jest, jak się długo leży. Człowiek raz-dwa popadnie w odrętwienie, jeśli przez kilka dni leży do góry brzuchem. Ale dosyć już tego. Trzeba zacząć coś robić.

Barbara wygląda przez okno i widzi, że w ogródku nie ma kozy przywiązanej do palika. To znaczy, że Basia zabrała ją na górę, na pastwisko. To dobrze. Gdyby zwierzę przez cały tydzień pasło się wyłącznie koło płotu, zostałaby tam tylko goła ziemia – przecież już od ponad tygodnia nie spadła ani kropla deszczu.

Barbara ostrożnie osuwa się na kolana, wyciąga spod łóżka nocnik – który dobry Paweł przygotował, żeby nie musiała wychodzić na dwór – i idzie go wylać, żeby nie śmierdział. Myślała, że w korytarzu prowadzącym do tylnych drzwi domu znajdzie grudy zaschniętego błota, ale jest czysto. Wzbiera w niej fala radości. Frania to dobre dziewczę. Pracowita, porządna, posłuszna. Kiedy wyjdzie za mąż – a daj Boże, żeby znalazła dobrego męża – będzie z niej dobra gospodyni. Jej przyszły chłop będzie w siódmym niebie. Dziewczyna ma dwanaście lat, no i proszę – jaka jest zaradna. Barbara znowu żałuje wszystkich tych połajanek, jakimi uraczyła Franciszkę w ciągu ostatnich kilku dni. Gdyby córka była teraz obok, objęłaby ją i przytuliła.

Ale Franciszki nie ma w ogrodzie. Nie ma jej też w kuchni. To dziwne – gdzie mogła się podziać? Nie chodzi do szkoły, skoro musi zajmować się domem. Nauczyciel jest wyrozumiały, stale się tak dzieje. Do szkoły chodzi się tylko wtedy, kiedy się da. Ale czasami się nie da. Tak jak teraz. No dobrze, ale gdzie się ta Frania podziała? Dokąd poszła?

Barbarę na moment ogarnia gniew. Gdzie się ta dziewczyna smyko? Ale natychmiast przypomina sobie, jak przed chwilą żałowała wszystkich swoich wyrzutów i zarzutów, jak wzruszyła ją porządnie zamieciona podłoga w sieni – i złość jej od razu mija. Wzrusza ramionami i postanawia, że po prostu poczeka, aż córka wróci. Na pewno jej wyjaśni, gdzie i po co była.

Płucze nocnik deszczówką z beczki i zostawia go na zewnątrz, żeby wysechł. W środku by śmierdział, a Barbara jest teraz bardzo wrażliwa na zapachy. Ostatnie trzy ciąże zniosła bez żadnych problemów, więc dlaczego tym razem Bóg wystawia ją na próbę? Wieczorem chodzi spać niemal z kurami, a rano ma problemy ze wstaniem. Czasami nawet musi się położyć w ciągu dnia, kiedy poczuje się słabo. Złości ją to. Zawsze była dumna z tego, jaka jest silna i zaradna. Nie chce być jakąś rozkapryszoną księżniczką.

Słońce jest już wysoko i grzeje coraz mocniej. Może już tak zostanie do jutra, żeby mogła wyprać robocze ubrania swoich chłopów, kiedy po południu wrócą do domu. Paweł i Karol przyznali się, że w poniedziałek poszli do pracy w mokrych. Chcieli ją rozbawić, kiedy tak leżała w łóżku, osowiała, ale to ją jeszcze bardziej rozstroiło. Obaj utrzymują rodzinę, trzeba o nich zadbać, jak należy. No, ale teraz znów weźmie wszystko w swoje ręce!

Zacznie od ugotowania porządnego obiadu.

Pełna determinacji, wraca do domu, myje się szybko w emaliowanym zlewie, bierze z szuflady pieniądze i idzie kupić mięso na jutrzejszą pieczeń.

Po niedzielnej mszy sąsiedzi zbierają się przed kościołem, żeby po pożegnaniu się z proboszczem zamienić ze sobą parę słów.

– Już w porządku? – pyta Julka, odnalazłszy w tłumie Barbarę i jej rodzinę.

– Tak – potwierdza Barbara. – Dziękuję ci za wszystko.

– No wiesz! – prycha lekceważąco Julka. – Nie ma o czym mówić.

– Jest, jest. Bez ciebie jeszcze teraz bym się wlokła. Albo bym się tam gdzieś położyła i została.

– Fakt… marnie z tobą było. – Julka poważnieje. – Z każdym krokiem było coraz gorzej. Już się zaczęłam zastanawiać, co zrobię, jeśli nie będziesz mogła dalej iść. W pewnym momencie pomyślałam, że będziemy musiały wymienić u jakiegoś gospodarza sól na taczki, żebyśmy mogły cię dowieźć do domu.

Barbara wyobraża to sobie i parska śmiechem.

– Wiesz co, może przyszłabyś do nas po obiedzie? Teraz nie mogę za długo rozmawiać. Mam w piecyku mięso.

– Przyjdę. Na chwilę. Ja też muszę już iść. – Robi nieznaczny ruch głową w stronę Antoniego, który stoi nieopodal i niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę.

– No to się cieszę. Oboje się cieszymy – dodaje Barbara, biorąc Pawła pod ramię.

– Zgadza się – potakuje Paweł, po czym wołają biegające dzieci i cała pięcioosobowa rodzina idzie na wzgórze, gdzie z okien ich domu unosi się zapach świątecznego obiadu, dokładnie tak, jak to sobie wczoraj Barbara zaplanowała.

Po obiedzie Paweł przynosi wodę i kładzie się, żeby odpocząć, Barbara podgrzewa ją na pranie, a w tym czasie zagniata ciasto na chleb, Karol rąbie drewno, Franciszka sprząta ze stołu i myje naczynia, a Basia wyprowadza kozę na pastwisko. Cała ta krzątanina w domu Matuszków niezbyt się pokrywa z prawdziwym znaczeniem słowa „niedziela”, ale Bóg dobrze wie, że w tym regionie nawet w niedzielę nikt się nie leni. Tutaj żadna praca nigdy nie ma końca – ani w przypadku mężczyzn, ani w przypadku kobiet.

Barbara przerywa zagniatanie ciasta i przenosi wzrok na męża. Paweł leży na łóżku zupełnie nieruchomo, w niedzielnym ubraniu – zdjął tylko buty. Policzki ma zapadnięte, szare, wargi blade i zaciśnięte. Wcześniej tak to nie wyglądało! Barbara przymyka powieki i pojawia jej się przed oczami dawny obraz Pawła: jego owalna twarz z błyszczącymi oczami. Kiedyś tryskał energią, potrafił ją porwać do szalonego tańca, wziąć żarliwie w ramiona, gorąco wycałować. Nic już z tego nie zostało, ich dni są wypełnione harówką. Ale tak to już pewnie na świecie jest, że człowiek przedkłada rodzinne szczęście nad wszystko inne.

Natychmiast karci się w duchu. Cóż to za bluźniercze myśli! Masz dobrego męża – utrzymuje rodzinę, nie pije, nie bije. Po trzydziestu latach kieratu jest zmordowany, a ty biadolisz, że nie jest jak za młodu. Jak ma być, skoro połowę życia spędził w dziurze pod ziemią! A tak w ogóle wszyscy w domu się starają, każdy robi, co tylko może. Franusia, na którą Barbara wczoraj tak się złościła, że gdzieś zniknęła, wróciła chwilę później z butelką octu, żeby porządnie wyszorować podłogę. Karol jest z siebie dumny, że przynosi do domu pieniądze, chociaż jego chłopięce ciało nie jest jeszcze wystarczająco silne ani do wybierki, ani do pchania taczek. A kiedy mała Basia wyprowadza rano z kijkiem w ręku kozę na pastwisko, Barbarę za każdym razem ogarnia wzruszenie.

Znowu spogląda na śpiącego Pawła i nagle zalewa ją taka fala miłości, że aż łzy napływają jej do oczu.

Do diabła z tą chwilą słabości, która jej przed chwilą podsunęła złe myśli.

– Czemu nie przyszłaś w niedzielę? – woła w połowie następnego tygodnia do Julki, którą dostrzega za płotem, kiedy skubie kurę na podwórzu z tyłu domu.

– Nie mogłam.

– Szkoda. A teraz możesz?

Julka waha się, ale potem energicznie unosi podbródek i mówi:

– Mogę.

– No, to czemu nie przyszłaś? – Barbara powtarza pytanie, kiedy jej przyjaciółka obchodzi ogrodzenie i podchodzi do niej.

– Przecież już mówiłam: nie mogłam.

Barbara potrafi rozpoznać, kiedy ktoś nie chce jej czegoś powiedzieć, więc milczy.

Julka jest nie mniej spostrzegawcza. Wie, co oznacza milczenie Barbary, dlatego cisza nie trwa długo.

– Antoni mi nie pozwolił – cedzi niechętnie półgębkiem. – Powiedział, że nie było mnie w domu przez cały tydzień, więc nie mam co znowu gdzieś wychodzić.

– Cieszy się, że wróciłaś do domu. To dobrze, prawda?

– Skoro tak uważasz.

Coś w tonie jej głosu sprawia, że Barbara przechyla głowę na bok i mruży oczy.

– Chciałby, żebym w ogóle nigdzie nie wychodziła.

– No, to jak mówię: dobrze, że lubi, jak jesteś z nim w domu.

– Nie rozumiesz. On chce, żebym to ja była w domu. On w nim być nie musi.

Barbara pytająco podnosi wzrok.

– Nawet nie wiesz, jakie masz szczęście, skoro nie rozumiesz, o czym mówię.

– Fakt, nie rozumiem – odpowiada Barbara, ale w tyle głowy zaczyna jej kiełkować jakieś podejrzenie.

– Chleje. Strasznie chleje, pije na umór. Kiedy mu coś powiem, wymyśla mi, że nie zachodzę w ciążę, więc nie mam co mu robić wyrzutów. Tak jakby to była moja wina. – Julka unosi ręce w geście bezradności i nagle słowa płyną z niej jak woda w wiosennej rzece: – Staram się, jak mogę. Ma ugotowane, posprzątane, wyprane. Ma mnie, kiedy tylko chce. Tyle że on na ogół z trudem dociera do domu i pada na łóżko tak, jak przyszedł. A jeśli przypadkiem nie przyjdzie zalany w sztok, po prostu się kłócimy.

– Ale nie bije cię, prawda?

– Nie, póki co ciska tylko naczyniami. Ale wszystko może się zdarzyć. Obie wiemy, jak to jest.

– Wiemy. – Barbara kiwa lekko głową, ponieważ górników, którzy spłukują węglowy pył piwem i gorzałką, jest niemało, potrafi zatem do opowieści Julki wpleść i to, czego jej nowa przyjaciółka nie powiedziała.

– Jak mam zajść w ciążę, skoro nie mam z chłopa pożytku? Też myślałam, że pójdzie szybciej. Babka już przed ślubem dała mi te zioła, które i tobie wysłałam przez Pawła. Mówiła, że po nich każda będzie w błogosławionym stanie, jak tylko zbliży się z mężczyzną. A tu nic. Dobrze chociaż, że tobie pomogły.

– Pomogły. Nigdy nie zdołam ci wystarczająco podziękować za wszystko, co dla mnie zrobiłaś.

– Głuptasie, przecież odwdzięczasz mi się tym, że mogę ci się zwierzyć ze swoich zmartwień. Nie mam tu nikogo innego, komu mogłabym się wyżalić. Wszyscy patrzą na mnie z góry.

– To nie tak. Kobiety myślą, że zadzierasz nosa. To ty musisz do nich przyjść.

– I co mam im powiedzieć? Że nigdy nie powinnam była się tu pojawić? Że chciałabym, żeby ten dzień, w którym wyszłam za Antoniego, nigdy się nie wydarzył?

– Nie bluźnij, Julko. Raczej się zastanów, jak z tej sytuacji wybrnąć.

– Myślę o tym codziennie. I Bóg mi świadkiem, że się staram. – Głos zaczyna jej się załamywać, ale Julka otrząsa się, bierze głęboki oddech i woła z udawaną wesołością: – Daj mi tę kurę, oskubię ci ją. Przynajmniej mi to pomoże wyrzucić z siebie złość.

Przegania Barbarę z taboretu, siada i z zapałem zaczyna usuwać resztki pierza z kury, pozbawionej już głowy.

Przypadkowa wizyta przeszła w nawyk. Julka przychodzi każdego przedpołudnia, o mężu nic już nie mówi. Nieoczekiwana relacja, która zrodziła się z niedyspozycji Barbary podczas wyprawy po sól, zmieniła się w prawdziwą przyjaźń. Każdego dnia kobiety godzinę lub dwie razem pracują i rozmawiają o wszystkim, tylko nie o Antonim ani o nie do końca spełnionym małżeństwie Siwków.

Julka cieszy się, że może pomóc i że ktoś jest jej za to wdzięczny.

A Barbara naprawdę czuje wdzięczność. Jest słaba, dziecko w jej rosnącym brzuchu odbiera jej więcej sił niż poprzednia trójka. Wizja tego, jak będą wyglądać najbliższe miesiące, przed porodem, trochę ją przeraża. Nie chce myśleć, że ma już czterdziestkę i że zmęczenie prawdopodobnie jest też związane z jej wiekiem. Ale jak może sobie pozwolić na myślenie o starości, kiedy ma wydać na świat maleństwo?

Dobrze przynajmniej, że jest czerwiec, że można wyjść na dwór i cieszyć się urokiem świata, chociaż przez większą część dnia Barbara widzi z niego tylko kawałek, ograniczony płotem ogródka. Już zaokrągliły się jabłka na jabłonce, pachnie trawa skoszona sierpem dla królików, nabrzmiewają pąki róż.

Będą białe – dokładnie takie, o jakich marzyła jako mała dziewczynka. Barbara nie uprawia zbyt wielu kwiatów, szkoda na nie ziemi, skoro ogródek przy domu jest tak miniaturowy. Ale jednak ma ich trochę, pozwoliła sobie na taką rozrzutność. Wszystkie skrzą się kolorami, zwłaszcza goździki – te ciemnofioletowe. Ale róże chciała białe, dostojne. Jeszcze na długo przed ślubem zwierzyła się Pawłowi ze swojego marzenia o różach, pewna, że wyleci mu z głowy to jej szaleństwo. Jaki chłop myślałby o kwiatach! Ale Paweł nie zapomniał. Gdy tylko po ślubie wprowadził się do domku jej rodziców, przyniósł jej mały krzaczek.

– Zdobył go dla ciebie kuzyn Stasiek, ten, który pracuje u Larischa w zamku. Dostał go od ogrodnika, który mówił, że masz to potraktować jako prezent ślubny od pana hrabiego.

Ze wzruszenia Barbara nie mogła wydusić z siebie słowa. Tyle ludzkiej dobroci wkradło się do jednej ciernistej rośliny! Z czułością, niemal nabożeństwem zasadziła krzak tuż przy tylnych drzwiach, żeby za każdym razem, kiedy wyjdzie do ogródka, rozkoszować się jego pięknem.

Barbara, jako dobra gospodyni, dba o wszystkie inne rośliny, drzewa i krzewy, ale białe róże od lat pielęgnuje z prawdziwą miłością.

Dziś opowiada tę historię Julce z pewnymi oporami. Boi się, że może to zabrzmieć sentymentalnie. A poza tym zaczynają ją dręczyć wątpliwości, czy powinna dzielić się swoim szczęściem z kimś, kto ma go w swoim życiu tak niewiele. Ale Julka z uśmiechem wzrusza ramionami.

– Paweł to rozsądny mężczyzna. Wie, że z zadowoloną żoną będzie miał szczęśliwe życie. Nie każdy ma tyle oleju w głowie, żeby to zrozumieć.

„Julka to mądra kobieta” – przebiega Barbarze przez myśl. Pracowita, serdeczna.

Szkoda, że Antoni tego nie widzi.

Za to Paweł widzi, jak bardzo Barbara jest wyczerpana. Jego uwadze nie umykają czarne kręgi pod jej oczami. Dostrzega, jak porusza się po kuchni – sztywno, z dłońmi na biodrach, jakby chciała w ten sposób pozbyć się nieprzyjemnego, tępego bólu.

Zauważa, jak rzadko jego żona ostatnio się uśmiecha.

I postanawia działać.

– Karol i ja będziemy teraz chodzić na nocne zmiany, zgłosiłem to już sztajgrowi. Przynajmniej będziemy mogli zrobić coś w domu w ciągu dnia.

– Co takiego? – pyta Barbara ze zdumieniem.

– Nie udawaj, że nie wiesz, dlaczego to mówię. Wyglądasz jak cień. Mało ci było tego, jak prawie poroniłaś po Wieliczce? Chcesz drugi raz kusić los?

– Ale przecież Karol to jeszcze chłapieczek. Nawet dzienne szychty go wyczerpują, a co dopiero nocne! A poza tym… – Przypomina sobie coś, co kiedyś usłyszała. – Czy nocna praca dzieci nie jest przypadkiem zabroniona?

– Jest – potwierdza Paweł obojętnym tonem i wzrusza ramionami. – Ale sztajger to rozsądny chłop i kiedy trzeba, potrafi przymknąć oko.

– I ty to nazywasz rozsądkiem? – Barbara z irytacją kręci głową. – Co jest rozsądnego w tym, że czternastoletni chłopak będzie po nocach pchać wózki z węglem? Będziecie wracać z pracy po ciemku i… – Głos jej się załamał.

Ale Paweł już postanowił. Tym razem nie da się złamać.

– Potrafimy sobie świecić w ciemności, Basieńko. Jesteśmy do tego tam na dole przyzwyczajeni.

– Nie rób sobie żartów! – krzyczy Barbara, ponieważ ogarnia ją strach o Karola, okropny strach, który ściska ją za gardło i zaczyna dusić. W tym momencie zalewa ją fala złości na samą siebie: przez własną słabość narazi syna na jeszcze większy wysiłek niż ten, z którym musi się mierzyć już teraz, dzień po dniu. Przecież on nie jest na to gotowy. Jeszcze do niedawna chodził z kozą na pastwisko, a tylko trochę wcześniej siadał Barbarze na kolanach, żeby go pohuśtała. Fakt, mięśnie już mu trochę urosły, będzie z niego dobry górnik. Ale dopiero za jakiś czas. Na razie to ciągle wyczerpany pracą chudzielec. A matka przecież potrafi rozpoznać, kiedy jej dziecko jeszcze nie okrzepło. – To idź sam na nocną zmianę, a Karol niech fedruje na dziennej.

– Tak też się nie da. Kto będzie go chronił, jeśli mnie tam nie będzie? Kto mi zagwarantuje, że jakiś dureń nie przydzieli mu specjalnie ciężkiej pracy, tylko dlatego, że nie ma się kto za nim wstawić?

Barbara sztywnieje.

Potrafi wyczuć, kiedy przegrywa.

I wie, że tym razem przegrała.

– Ale tylko do końca połogu, dobrze? Potem wrócicie na ranną. Obiecujesz?

– Obiecuję, Basieńko. Po sześciu tygodniach od urodzenia dziecka dogadam się ze sztajgrem, żeby nas znowu przesunął na rano.

Barbara czuje ulgę i zdobywa się na powiedzenie tego, co przez cały czas tak dobrze rozumie:

– Wiem, że robisz to dla mnie. Dobry z ciebie mąż, Pawle. Ale ja się tak bardzo o Karola boję.

– Nie musisz się bać, Basieńko. Będę miał na niego oko. Masz moje słowo.

Barbara nigdy nie czuła do niego tyle miłości, co w tej chwili.

– Jeszcze tydzień do letniego przesilenia. Może chociaż jednego dnia skończycie fedrunek za dziennego światła. – Barbara z uśmiechem podaje Pawłowi i Karolowi bańki z meltą.

– Moja droga, słońce nawet w dzień przesilenia nie wschodzi tak wcześnie. Ale nie będzie zupełnie ciemno, masz rację – odpowiada Paweł i też się uśmiecha.

Ma ku temu powód. W ciągu ostatnich trzech tygodni jego żona doszła do siebie, można by powiedzieć, że wręcz rozkwitła. Zniknął popielaty kolor twarzy, Barbara nie jest już taka mizerna, kąciki jej ust już nie opadają. Przed południem odwiedza ją Julka Siwek. To bardzo dobra kobieta. Pomaga Barbarze, rozmawia z nią. Barbarze dobrze to robi.

Paweł zna męża Julki – w takiej małej kolonii jak ta, która wyrosła między kościołem a szybem Gabriela, ludzie nie mogą się nie znać. Przynajmniej z widzenia. Kobiety spotykają się w sklepie, mężczyźni z różnych szybów zbierają się w szynku. Zamieniają parę słów przez płot albo po niedzielnej mszy przed kościołem. Ale Antoni jakby ludzi unikał. Taki już był w kawalerskich czasach i po ślubie z Julką nic się nie zmieniło. Mężczyźni, którzy pracują z nim na Gabrieli, mówią, że to jakieś dziwadło – małomówny, ponury. Zawsze trzyma się na uboczu. Nawet kiedy przypadkiem pojawi się w gospodzie, i tak z nikim nie rozmawia.

„Wszyscy jesteśmy jacyś”. Paweł wzrusza w duchu ramionami.

Obejmuje Barbarę i woła przez okno Karola, który przed szychtą poszedł się na chwilę położyć pod jabłonią.

– Chodź po baniok i idziemy!

Karol drga, pewnie usnął. Ale szybko wstaje i Paweł widzi przez okno, jak jego pierworodny ściera z oczu resztki snu, wkłada czapkę i wchodzi do środka. Ależ te kilka miesięcy w kopalni go zmieniło! Z dziecka, co ledwie odłożyło kijek, z którym chodziło na pastwisko, wyrósł na prawie dorosłego mężczyznę. Barbara tego nie widzi, ma wzrok przysłonięty matczynym lękiem. Ale Paweł zauważa, jak jego syn zmężniał i na ciele, i na duchu. Chłopak już nie nabiera na łopatę jednej trzeciej, ale więcej niż pół. Od dawna po powrocie do domu nie trzęsą mu się ręce ani nogi. Jest z niego górnik. A za rok, dwa będzie z niego dobry górnik.

Barbara raz jeszcze ich obejmuje.

– Wracajcie w zdrowiu – woła, jak każdego dnia.

Od progu macha jeszcze swoim dwóm chłopom i przez chwilę patrzy za nimi, dopóki nie znikną jej z oczu za sąsiednim domkiem. Dzisiaj stoi też z nią Basia, która przed chwilą z okrągłymi oczami wróciła z pastwiska i nie może się doczekać, kiedy opowie mamie o swojej dziwnej przygodzie.

Barbara bierze taboret i zabiera się do dojenia.

– No, mów, co takiego dziwnego spotkało was dziś na pastwisku – zachęca córkę.

Basia zaczyna pospiesznie opowiadać, a Barbara uśmiecha się i wie, że ma dobre życie.

Paweł i Karol w milczącej harmonii schodzą ze wzgórza, mijają kościół z przebudowywaną wieżą, na drodze do Frysztatu dołączają do grupy innych mężczyzn z bańkami, po czym skręcają w górę, w stronę szybu Jan Karol.

Wymieniają swoje nazwiska, dostają lampy, odmawiają wspólnie modlitwę i przed zjazdem w dół raz jeszcze się przedstawiają.

Jak co dzień.

Dalsza część dostępna w wersji pełnej