Królestwo chaosu - Andy Jones,Mark Gascoigne - ebook

Królestwo chaosu ebook

Andy Jones, Mark Gascoigne

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Zbiór 12 nowel fantasy, których świat oparty został na koncepcji kultowej gry RPG Warhammer.
[Opis wydawnictwa] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Bblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Rok wydania: 2002

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mark Gascoigne, Andy Jones

KRÓLESTWO CHAOSU

opowieści ze świataWARHAMMER

tłumaczył

Kornel Kozak 

 

Pierwsze wydanie - Anglia 2000

Games Workshop Publishing

Willow Road, Lenton,

Nottingham, NG7 2WS, UK

© 2000 Games Workshop Limited.

© 2002 Copernicus Corporation

tłumaczył

Kornel Kozak

ilustracja na okładce

Martin Hanford

Copernicus Corporation

ul. Długosza 2/16

01-174 Warszawa

fax (22) 6226538

Żaden fragment tego wydawnictwa

nie może być reprodukowany,

składowany, lub transmitowany

w żadnej formie elektronicznej,

mechanicznej lub fotograficznej

bez pisemnej zgody wydawcy.

Games Workshop oraz Warhammer

są zastrzeżonymi znakami handlowymi

będącymi własnością Games Workshop Ltd.

NARODZINY LEGENDY

CAVIN THORPE

– Na brodę Grungiego, mogliby się w końcu uspokoić! Potwornie boli mnie głowa!

Król Kurgan splunął szyderczo na pilnującego ich zielonoskórego. Czterej krasnoludowie przywiązani byli do słupów. Ręce i kostki skrępowane mieli prymitywną liną. Ogromne ognisko paliło się niedaleko. Orkowie świętowali swoje zwycięstwo. Powietrze wypełniał dźwięk bijących bębnów, a las rozbrzmiewał ciągłym łomotem. Po zapadnięciu zmierzchu otworzono ogromne beczki plugawego orkowego odurzającego wywaru, którym popijano kawały wcześniej zjedzonego, zwęglonego krasnoludzkiego mięsa. Płomienie ogniska skakały wyżej i wyżej, a orkowie krzyczeli coraz to głośniej i głośniej.

Krew Kurgana wrzała. Napinał więzy z całej siły. Na próżno, węzły w dalszym ciągu pozostały zaciśnięte. Był skazany na przyglądanie się tej uczcie z bezsilną rozpaczą, podczas gdy podłe stwory robiły sobie bankiet pośród jego przybytku. Kawałek dalej po jego lewej stronie, półprzytomny Snorri ciężko osunął się przy słupie, do którego był przywiązany. Borris i Thurgan i inni, wydawali się być podobnie oszołomieni. Szorstki głos króla przebił się poprzez śmiech i krzyki orków.

– Snorri! Hej Snorri! Niech nas diabli za to, że daliśmy się złapać, a nie zabić, co nie?

Sędziwy doradca jęknął i spojrzał na swojego króla. Jedno oko miał zaciśnięte z bólu, a powieki sklejone skrzepniętą krwią, płynącą z rozcięcia na jego brwi.

– Tak, bodajby te zielonoskóre męty zdechły za to, że nie zakończyły tego honorowo, panie. Zanim trafię do garnka będę świadkiem jak zgniją w piekle! Zapamiętajcie moje słowa!

Pomimo kłopotliwego położenia, buntownicze słowa Snorriego podniosły Kurgana na duchu i uśmiechnął się szeroko do siebie. W oddali, po drugiej stronie ogniska, zauważył orków rozbijających beczkę piwa, którą wiózł do swojego kuzyna w Szarych Górach. Łza zalśniła w oku Kurgana gdy pomyślał o tym wybornym napoju zrobionym ponad 500 lat temu, dojrzewającym w dębowych beczkach przechowywanych w Karak Osiem Szczytów, który marnował się teraz w skarłowaciałych orkowych gardzielach. To, co zapłacił za tą małą beczułkę, wystarczyłoby na wyszkolenie i wyekwipowanie armii na miesiąc. To bardzo mocne piwo wydawało się być kiedyś dobrą inwestycją, ale kiedy orkowie wyskoczyli z kniei, rycząc swoje skrzeczące okrzyki bojowe, zdał sobie sprawę, że być może trzeba było jednak pieniądze przeznaczyć na rekrutację armii.

Kurgan przestał myśleć o piwie i próbując wymyślić plan ucieczki zaczął studiować obóz orków. Większość z nich – nie był pewien ilu – siedziała w małych grupach. Grając w kości sprzeczali, lub po prostu rozwalali się napchani jedzeniem. Mniejsze gobliny przemykały tam i z powrotem nosząc różne rzeczy dla swoich większych kuzynów, którzy okazjonalnie kopali lub uderzali co chwila któregoś z nich dla hałaśliwej rozrywki. Szczególnie pomysłowy czarny ork używał swojej włóczni, aby wydobywać z goblinów skowyczący odgłos, który wśród w jego kompanach wzbudzał wiele radości.

Kurgan widział, że większość ukradzionych krasnoludzkich zbroi, broni i skarbów była ułożona bez żadnego planu lub porządku na stosach w całym obozie. Na skraju polany stał częściowo rozłożony potężny polowy namiot króla. Bez rozpostarcia jego ogromnych boków został prymitywnie dostosowany dla potrzeb przywódcy orków Złoto i klejnoty znajdujące się wewnątrz były ułożone w wysoki stos. Kurgan poszukiwał wzrokiem magicznych broni i zbroi, które zdjęto z niego i jego świty Długobrodych. W ciemności dostrzegł w jednym z narożników namiotu ogromnego herszta bandy, siedzącego na tronie z oparciem przykrytym futrem. Reszta jego kamratów siedziała wokół niego. Cała góra błyszczących skarbów walała się pomiędzy ich nogami. Śmiali się ochoczo z jakiegoś brutalnego żartu. W pewnym momencie wódz poczuł na sobie wzrok Kurgana. Ork powoli obrócił ciężką głowę i utkwił swe pełne zła czerwone oczy w krasnoludzkim królu. To wrogie spojrzenie przykuło go do drewnianego pala z podobną siłą jak liny, którymi był związany. Przez krótką chwilę przestał się szarpać.

Kurgan odzyskał spokój, wpatrując się w ciemnego dzikusa swoim, jak miał nadzieję, najgroźniejszym spojrzeniem. Tyran uderzył za jakieś wykroczenie jednego ze swoich poddanych, który rozciągnął się na ziemi plując zębami. Ogromny brutal wstał nagle, wykrzykując coś do podkomendnych. Chwycił przechodzącego goblina i cisnął nieszczęsne stworzenie w płonące ognisko obozowe. Gdy kamraci wodza śmiali się z tego żartu, wielki ork zaczął iść w stronę Kurgana. Jego jarzące się oczy ani na moment nie odrywały się od krasnoluda. Falujący tłum orków i goblinów rozstępował się z szacunkiem przed potężnym hersztem, zamykając się ponownie za swoim przywódcą, który kroczył w kierunku swoich najcenniejszych jeńców.

Na jego wygląd nawet Kurgan nie mógł powstrzymać się od myśli, że ork prezentował sobą przerażający widok. Ubrany był w ciężką czarną kolczugę oraz nabijane ćwiekami metalowe płyty. Przy jego pasku zwisały nanizane na łańcuch makabryczne trofea: odrąbane głowy, ręce, stopy i uszy. Skóra herszta była ciemno-zielonego koloru, prawie czarna, a pod jej powierzchnią prężyły się ogromne muskuły. Ogromna szczęka wystawała do przodu spośród dwóch ozdobionych łańcuchami naramienników. Jego czerwone oczy płonęły z dziką mocą. Koncentrowała się w nich czysta nienawiść, nieposkromiona brutalność. Powodowały, że Kurgan drżał, wyczekując z przestrachem. Odwracając wzrok, zanim zdradził się jakąkolwiek słabością, spojrzał na ogromny słup dymu, który uchodząc w niebo, unosił płonące fragmenty ubrań jego kompanów w chłodne nocne powietrze.

Po drugiej stronie lasu ktoś jeszcze obserwował dym. Teraz poruszał się cicho poprzez zarośla w kierunku jego źródła.

Ansgar zwrócił się do młodzieńca prowadzącego wyprawę łowiecką i zadał dręczące go pytanie.

– Czy jesteś pewien, że to jest dobry pomysł? Nie mamy pojęcia, co tam może być!

Krzepki młody człowiek po prostu odwrócił się i spojrzał na niego, po czym ruszył dalej wzdłuż wyboistej ścieżki. Ansgar westchnął i skinął na resztę grupy, aby podążali za nimi, wymieniając jednoznaczne spojrzenia z kilkoma starszymi wojami – weteranami wielu bitew. Eginolf przeszedł obok, a Ansgar zrównał krok ze swoim bratem bliźniakiem.

– Wcale mi się to nie podoba, Eginolf. To dobry chłopak, ale nie jest gotowy na coś takiego. Jeśli ktoś miałby mnie pytać o zdanie, to powiedziałbym, że jest uparty.

– Ja nie pytałem – odburknął Eginolf.

Ansgar wzruszył ramionami i ruszył w ciszy dalej, wzdłuż ścieżki wydeptanej przez zwierzynę, trzymając miecz przy nodze by nie narobić hałasu. Grupa myśliwych składała się wojowników w różnym wieku. Począwszy od weteranów mających po trzydzieści kilka lat, takich jak Eginolf i on sam, po wytrawnych wojowników w wieku lat dwudziestu oraz młodych chłopców, którzy widzieli zaledwie tuzin wiosen.

Wiek ich przywódcy – co było raczej zadziwiające – znajdował się na początku tej skali. Był dobrze wyglądającym młodzieńcem. Pomimo, że miał dopiero piętnaście lat, mierzył już ponad sto osiemdziesiąt centymetrów, a jego dobrze umięśnione ciało przyprawiało większość mężczyzn o zazdrość. Jednak nie tylko jego fizyczna sprawność imponowała Ansgarowi. Był przebiegły i sprytny, miał doświadczenie w polowaniu i prowadzeniu bitew. Chłopak posiadał w sobie hart ducha, stanowczy i zdecydowany upór zdolny przezwyciężyć każdy problem.

Ansgar z sentymentem wspominał czas, może pięć lat temu, kiedy grupa udała się nad rzekę łapać ryby. Przed nimi stanął ogromny niedźwiedź, który przyszedł tam z tego samego powodu. Wszyscy zamarli, ale młodzian ruszył naprzód, z rękami na biodrach, aż znalazł się kilka kroków od olbrzymiej bestii.

– To są nasze wody, idź łowić ryby gdzie indziej! – oświadczył spokojnym głosem.

Ansgar spodziewał się, że niedźwiedź zamachnie się łapą i urwie chłopcu głowę, ale w momencie gdy spojrzał w jego nieulęknione oczy, obrócił się i powlókł ciężko do lasu bez jednego warknięcia.

Od tamtego dnia nadano mu przydomek – Stalowooki. Z czasem jego reputacja ciągle rosła. Był dobrym przywódcą, hojnym dla tych, którzy dobrze mu służyli, szybkim w działaniu przeciwko wrogom plemienia. Był bardzo podobny do swojego ojca i kiedy ten wielki człowiek w końcu został wprowadzony do dworu umarłych, jego następca miał kontynuować jego chlubne dokonania. Ale to należało do przyszłości. Teraz, trzeba rozpoznać wroga, który wkroczył na ich tereny.

Wojownicy z grupy łowieckiej byli doskonale wyekwipowani na tę zimną noc. Ich przyozdobione jasnymi wzorami wełniane spodnie i podszyte futrem skórzane kaftany chroniły od przenikliwego północnego wiatru. Większość z mężczyzn nosiła włosy splecione z tyłu w jeden lub dwa długie warkocze, przeplatane jasnymi wstążkami i paciorkami, dopasowanymi do ich kraciastych spodni.

Jako przyboczna grupa wodza, posiadali najlepsze bronie, wykute z wytrzymałego metalu wydobywanego w kopalniach południowo wschodnich wyżyn. Każdy miał także krótki łuk myśliwski wykończony rogami górskiego bydła. Wojowników ich plemienia uczono jak używać tej broni od momentu gdy mieli dość siły by ją podnieść. Nawet w najciemniejszej nocy rzadko chybiali celu. Ansgar był dumny z tego, że nosił łuk czempiona, ozdobiony złotą i srebrną nicią, który ocalił mu życie cztery razy w ciągu ostatnich sześciu lat. Niezależnie od dawanych przez siebie rad dotyczących ostrożności, Ansgar zawsze był chętny do walki. Tak jak każdy z jego drużyny, z niecierpliwością oczekiwał na szansę zdobycia większej chwały w kolejnej bitwie. Jeżeli tej nocy miało dojść do jakiejś walki, będzie na nią gotowy.

Grupa posuwała się w ciszy. Las dookoła nich pogrążony był w ciemności. Chmury na niebie przysłoniły bliźniacze księżyce. Teraz gdy weszli w dolinę, odległe migotanie ognia nie było już widoczne, ale zwiadowcy dobrze określili ich położenie i kierowali się prawie prosto na północ, tak by odnaleźć obozowisko intruzów. Wkrótce będą wiedzieć komu zdawało się, że może obozować bezkarnie w ich granicach.

W momencie, gdy herszt stanął przed krasnoludzkimi jeńcami, większość jego wojowników stała wokół. Przechylił głowę w skupieniu na jedną stronę. Po kolei spojrzał na każdego z długobrodych, oceniając pozostałe w nich siły. Następnie zrobił krok do przodu, by przyjrzeć się im bliżej. Jego ogromne usta wykrzywiły się w okrutnym uśmiechu w chwili gdy dostrzegł rany Snorriego.

To była okazja na którą ten czekał. Uderzając głową do przodu, stary krasnolud zadał miażdżący cios w grzbiet orkowego nosa. Zielona krew bryzgnęła, rozpryskując się poprzez nocne powietrze. Mamroczący tłum orków stojący za nim ucichł. Dało się słyszeć jedynie kilka szemrzących, przerażonych westchnięć i szczęk jakiegoś oręża lub dzbanka upuszczonego w oniemiałym niedowierzaniu. Gdy wódz potrząsnął głową by dojść do siebie, jeden z jego zastępców podszedł z obnażoną, zakrzywioną szablą uniesioną nad głową. Jego intencje były jasne. Ze złością wódz odepchnął orka z powrotem w motłoch i wyszczerzył się wściekle na Snorriego. Wycierając mieszaninę krwi i śluzu ściekającego z górnej wargi tyłem sękatej, pokrytej bliznami ręki, zaprawiony w boju ork zarechotał.

– Tyn mi sie podobo – ma dużo energii, heh, heh!

Zapadła złowieszcza cisza. Herszt powoli obrócił się na pięcie, aby spojrzeć na swoich wojowników. Pod jego wrogim spojrzeniem, hałastra wybuchła rykiem pochlebczego śmiechu. Usatysfakcjonowany tym pokazem, przywódca obrócił się ku krasnoludom, swą skupiając uwagę na Kurganie.

– Uważajta karzełki! Wygudnie wam? Czy wy wiedzieć, co ja z wami wszystkiemi zrobić? Jes dużo rzeczy, jakie możem razem robić i to będzie dużo zabawy. Już mielim dużo zabawy z waszymi kolegami wczyśniej!

By zilustrować tą kwestię, wódz beknął potężnie, opryskując Kurgana śliną. Smród zwęglonego krasnoludzkiego ciała i piwa uważonego z grzybów przyprawiał o mdłości. Król poczuł, jak jego żołądek skurczył się w niekontrolowany sposób. Z pewnym wysiłkiem Kurgan stłumił żółć podchodzącą mu do gardła i wykrzywił się na orka.

– Oczywista, my bylim wtedy głodni, więc my musielim być dość szypcy z zarzynaniem. Z wami kolesie, my zostawim sobie wiela czasu, co nie chłopoki?

Herszt zwrócił się do swojej zgrai. Szeroko otworzył swój przepastny pysk, pokazując imponujący zestaw żółknących, popękanych kłów, co jak Kurgan przypuszczał, było orkowym odpowiednikiem szczerzącego się uśmiechu. Tym razem horda wiwatowała na sygnał, śmiejąc się ochoczo. Król ponownie spróbował poluźnić więzy. Bez powodzenia.

– Pierwszum rzeczum jakom my z wami zrobić, to włożym wasze stopy do ugnia. To z pewnościum was ogrzyje. Potym bedziem wtykać różne rzeczy w wasze oczy, cobyście już więcej nie widzieli. Potym my odrombiem wam wasze palce u rąk i u nóg, i uszy, i nosy, i odrombiem wasze wspaniałe brody. Ja myśleć, że broda waszego króla będzie dobrze wyglundać przy moim pasie.

Ork chwycił garść włosów Kurgana, pociągając jego głowę do przodu, aż zbliżyła się do poziomu wstrętnych, rozkładających się dekoracji jego pasa. Smród psującej się krwi i brudu dochodzący od nigdy nie czyszczonych spodni orka, przyprawiał Kurgana o torsje. Musiał zebrać każdą drobinę samokontroli, aby nie zwymiotować śniadania. Wódz powoli zwolnił uścisk i kontynuował.

– Potem ja myślę, zaczniemy gotować wasze kawałki w garnku i nakarmim nimi was cobyście nie zgłodnieli. Wy karzełki jesteście twardzi, oj tak i myślę, że bedzie ciungle dużo życia w was po tych zabiegach. Więc wtydy zaczniem zdzierać z was skórę i karmić nią nasze dziki. Ustatnium rzeczum jakom zrobim, to wytniem wasze jeżyki, bo do tego czasu bedziecie krzyczeć naprawdę głośno i muzykalnie, błagajunc nas by my przestali się tak dobrze bawić.

Kurgan znowu splunął i uniósł swoją głowę, by spojrzeć prosto na starego orka. Przełykając ślinę aby oczyścić gardło z dymu i popiołu, głos króla krasnoludów rozbrzmiał tak głośno, że był słyszany w całym obozie.

– Nękaliście nas przez wiele lat, Vagrazie Miażdżący Głowy i nigdy się was nie baliśmy. Nie przestraszysz nas i teraz! Nigdy nie zmusisz mnie, bym o coś ciebie błagał, ty nic nie warta kupo gnoju! Prędzej odgryzę sobie język, zanim sprawię ci tą przyjemność. Możesz nas torturować, ale nigdy nie złamiesz w nas ducha.

Herszt zmarszczył czoło, gdy mu przerwano. Odpowiadając mruknięciem, ork zadał krótki cios w szczękę Kurgana, trzaskając jego głową o słup i rozcinając mu wargę.

– Możysz nie myślyć, że ja jezdym zbyt mondry, ale ja wiem kilka rzeczy o was karzełki. Na przykłod ja wiedzieć, że najgorszum rzeczum dla was, to bedzie paczeć jak wasi kumple wpierw obrywajom.

Spoglądając w buzujący ogień, a potem z powrotem na krasnoludy, Vagraz zaśmiał się podle i rzekł.

– Dosyć słów. Do roboty!

Mówiąc to okręcił się i zadał potężne kopnięcie w brzuch Snorriego. Sędziwy doradca króla upadł na kolana, skręcając się z bólu. Kolejny kopniak okutym w żelazo butem powalił Snorriego na bok, okręcając go dookoła słupa, aż padł dławiąc się w błocie. Chcąc odzyskać poważanie plemienia, krzepki ork z zakrzywioną szablą znowu przepchnął się do przodu, dwoma szybkimi cięciami przecinając liny wiążące Snorriego. W tym momencie jakiś goblin popędził do przodu by owinąć dokładniej sznur wokół nadgarstków krasnoluda. Pochylając się i warknął Snorriemu do ucha.

– Masz szczeście, Szefo chce cie jako pierwszego!

Księżyce wyszły zza chmur i cała grupa zatrzymała się na chwilę przy rwącym strumyku. Mężczyźni usiedli wzdłuż brzegu, obmywając twarze zimną wodą. Szybko połykali kilka haustów chłodnego, odświeżającego płynu i przeżuwali jakieś kawałki mięsa lub owoców, które ze sobą przynieśli. Wkrótce znowu ruszyli. Zwiadowcy ruszyli do przodu, wyprzedzając resztę. Prześlizgiwali się bezgłośnie w ciemności, poruszając krzaki i gałęzie nie bardziej niż muśnięcie lekkiego wiatru. Wkrótce pierwsi z nich wrócili wyłaniając się z ciemności. Zebrali się dookoła prowadzącego wyprawę by złożyć raport. Najstarszy z nich, Lando, przemówił pierwszy.

– To jest obóz orków, panie. Trudno powiedzieć ilu ich tam jest, ciągle się ruszają, lecz według mojego osądu, mają przewagę przynajmniej czterech do jednego. Jest tam kilku strażników, ale wszyscy są pijani. Moglibyśmy poderżnąć im gardła bez żadnych problemów. Sądząc po wydeptanych śladach, wydają się podążać na zachód w kierunku gór.

Frodewin wyrysował plan obozu na ziemi.

– Najbardziej osłonięty dostęp jest od zachodu. Aby zaatakować możemy okrążyć Korburg i podejść Doliną Aelfrica . Księżyce już prawie zaszły Wkrótce będzie zupełnie ciemno. Przez te ogromne ognisko płonące w ich obozie, ich zdolność widzenia w nocy będzie diabła warta. Powinniśmy być w stanie powystrzelać połowę z nich, zanim zorientują się, że coś nie jest w porządku.

Kręcone blond włosy Ringolfa podskakiwały z podekscytowania, gdy młody chłopak przepychał się do przodu by przekazać swoje nowiny.

– Złapali kogoś, ale nie mogłem dojść wystarczająco blisko by dowiedzieć się kogo – młody mężczyzna szybko nabrał powietrza. – Jest ich tam cała horda. Może powinniśmy poczekać na przybycie reszty.

Stalowooki westchnął i spojrzał na każdego ze swoich ludzi. Bez słowa obrócił się i ruszył biegiem w kierunku obozu orków. Inni wymienili między sobą zmieszane spojrzenia i podążyli za nim bez protestów. Droga była prosta, prowadziła szlakiem zwierzyny na zachód przez paprocie, którymi usiany był kopiec znany jako Korburg. Zwiadowcy ponownie wysunęli się naprzód rozchodząc się, by uciszyć śpiących strażników, których wcześniej zlokalizowali. Główna grupa podążyła dalej, wokół skalistego pagórka, odbijając na północ kiedy dotarli do małego strumienia, który rozpryskiwał się opadając z wysoko położonego źródła na stromym zboczu.

Myśliwi przeszli przez las szybko i ostrożnie nie wydając żadnego dźwięku. Bliźniacze księżyce zeszły za horyzontem i las pogrążył się w ciemnościach. Stalowooki dał sygnał do zatrzymania się. Następnie ruszył do przodu klepiąc Ansgara i Eginolfa po ramieniu, dając im sygnał aby poszli z nim. Pół kucając, pół biegnąc zbliżyli się do polany. Ansgar słyszał bębny i skandowanie orków teraz bardzo wyraźnie. I czuł smród przypalającego się mięsa roznoszony przez wiejący wiatr. Stary myśliwy rzucił ciche przekleństwo, a Eginolf ostrzegawczo położył palec na ustach. Wskazał w kierunku niewielkich zarośli, gdzie drzemiący ork opierał się o drzewo, a jego prymitywna pałka wypadła z jego uścisku i leżała obok.

Bezdźwięcznie, Eginolf wyciągnął swój długi nóż myśliwski i wślizgnął się między drzewa. Chwilę później wstał zza krzaków za orkiem. Zacisnął rękę dookoła jego długiej szczęki, a nóż błysnął w dół w jednym, szybkim uderzeniu. Eginolf ułożył ostrożnie swoją ofiarę. Następnie dołączył do reszty myśliwych, którzy leżeli w kępie paproci na krawędzi polany. Stamtąd wyraźnie widzieli czterech krasnoludzkich więźniów przywiązanych do pali. Dwóch z nich było ciężko rannych. Gdy tak się przyglądali, ogromny czarny ork podszedł do krasnoludów, a za nim podążała prawie cała jego banda. Nastąpiła krótka wymiana słów, podczas której wódz został uderzony głową przez jednego z jeńców. Wszyscy trzej ludzie uśmiechnęli się z uznaniem dla tego buntowniczego czynu. Obydwoje Eginolf i Ansgar skinęli głowami, kiedy ich przywódca zaczął naciągać łuk i skinął na nich by przyprowadzili resztę wojowników. Po chwili cała grupa ukrywała się wzdłuż zachodniej strony polany. W środku ich linii, Ansgar i Eginolf stali przy boku dowódcy. Jednego z krasnoludów odciągano od słupa, do którego był przywiązany. Wszyscy patrzyli jak walczył ze swoimi oprawcami, zanim został brutalnie zmuszony do posłuszeństwa.

Ansgar splunął i wyszeptał kolejne przekleństwo. Potem rzucił przenikliwe spojrzenie na swojego mistrza.

– Bardzo drażni mnie widok takich stworzeń na naszych ziemiach – wyszeptał natarczywie. – Ale dlaczego mamy ryzykować nasze życie dla tych karłowatych brodaczy? Nigdy nie oferowali nam swojej pomocy.

Stalowooki przemówił po raz pierwszy tego wieczoru. Jego głos był cichy ale stanowczy. Miał w sobie władcze brzmienie, które powstrzymywało wszelkie kłótnie.

– Nie lubię orków. I jakakolwiek istota, człowiek czy krasnolud, która stara się walczyć, nawet gdy jest związana, z pewnością zasługuje na mój szacunek.

Wyciągnął strzałę ze swojego kołczanu i uniósł się lekko, klękając na jedno kolano.

Snorri został siłą postawiony na nogi. Gdy orkowie popychali go w kierunku swego przywódcy, sędziwy krasnolud kopnął na oślep, roztrzaskując kolano jednego ze swoich strażników. Gdy chwycono go, Snorri nadepnął na szyję tego, który upadł, łamiąc mu kark z głośnym chrupnięciem. Zielonoskórzy cisnęli go na ziemię, po czym zaczęli kopać i dźgać końcami swoich włóczni. Dało się słyszeć kpiący rechot ich herszta, zagłuszający nawet buzujące ognisko. Okrwawiony, umazany błotem i pół omdlały z bólu, Snorri został przeciągnięty przez obóz w kierunku ognia. Orkowie podnieceni widokiem krwi, zebrali się dookoła, krzycząc z radości i wiwatując.

Nagle niebo zaroiło się od czarno zakończonych strzał. Każda ze śmiertelną dokładnością obierała inny cel. Orkowie nie mieli czasu ryknąć zanim padły martwe. W momencie gdy rozglądały się dookoła oniemiałe z niedowierzania, drugi grad pocisków wystrzelał kolejną grupę zielonoskórych. Powietrze pełne było przestraszonych i hałaśliwych krzyków. Pijani orkowie starali się przygotować swój oręż, potykając się o martwych towarzyszy i stosy łupów, które zaśmiecały polanę. Następna śmiertelna salwa została wypuszczona z ciemności spośród drzew. Po niej nastąpiła seria wiwatujących krzyków Na koniec duża grupa ludzi wypadła z ukrycia upuszczając łuki i wyciągając zza pasów swe długie noże i miecze.

Kurgan napiął swoje więzy, po czym spojrzał na krzyczącego Thorina.

– To jest nasza szansa wuju! Spróbujmy się stąd wydostać, dopóki uwaga zielonoskórych jest odwrócona przez tych prostaków.

Szybkie spojrzenie w prawą stronę utwierdziło Kurgana, że Borris był ciągle nieprzytomny, zwisał na linach jak podarta szmaciana lalka. Ogromny siniak na jego głowie był ciemny jak węgiel, a wyschnięta krew plamiła połowę twarzy. Ucieczka nie była możliwa, ale Kurgan nie był kimś, kto patrzy darowanemu koniowi w zęby. Zacisnął szczęki i jeszcze raz szarpnął liny.

Teraz orkowie już otrząsnęli się z początkowego zaskoczenia i zaczęli się organizować. Kurganowi wydawało się, że w porównaniu do całej masy zielonoskórych, ludzie wyglądali na bardzo nielicznych. Zgrzytając zębami ze złości, napiął wiążące go sznury, aż jego ramiona zdrętwiały, ale liny nadal nie chciały puścić. Pomimo braku przewagi liczebnej, ludzie dawali się we znaki oszołomionym, pijanym orkom. Jeden z nich w szczególności. Wycinał krwawą ścieżkę w hałastrze, uśmiercając za każdym machnięciem miecza coraz to kolejnego przeciwnika. Zielonoskórzy zaczęli jednak otaczać swoich napastników i Kurgan bał się, że wytchnienie od krwawej uwagi orków, będzie krótkotrwałe.

Ansgar nawet gdy parował następny zębaty miecz orka, uśmiechał się szeroko ogarnięty gorączką bitwy. Robiąc wypad do przodu, lewą ręką umieścił swój nóż myśliwski w tułowiu dzikusa. Gdy ten upadł na ziemię charcząc, następny wystąpił do przodu i natychmiast został powalony ciosem przez Eginolfa, który walczył u prawego boku swojego brata. Bliźniacy rozejrzeli się dookoła w poszukiwaniu nowego przeciwnika. Ich przywódca był otoczony przez tłum zielonoskórych. Ale nawet gdyby byli trzeźwi, orkowie byliby marnym wyzwaniem dla niego. Choć pokryty tuzinem lekkich zadrapań i siniaków, me zważał na swoje rany i walczył z dzikością niedźwiedzia. Wykrzykując zew bojowy plemienia, zatopił swój miecz w szyi goblina, a następnego rozpruł uderzając na odlew ciosem noża.

Większość goblinów była martwa lub uciekała w popłochu do zapewniającej bezpieczeństwo ciemności lasu. Kilku orków zrobiło to samo. Niemniej jednak Ansgar widział, że atak z zaskoczenia zda się na nic, chyba że zdołają zmusić główną hordę do wycofania się. Nagle jego uwagę przyciągnął Stalowooki. Krzycząc gniewnie, młodzik przeskoczył nad głowami atakujących go, by wpaść w środek ich improwizowanej zasłony z tarcz. Ansgar stracił go z oczu za ścianą zielonych ciał i siekących mieczy.

Martwiąc się o swojego wodza, krzyknął do swych zaufanych weteranów by za nim podążali. Wyruszył przez tłum wyrąbując sobie drogę w kierunku stalowookiego. Zmartwienie Ansgara było krótkotrwałe. Umięśniony młody człowiek pojawił się, powstając z plątaniny martwych ciał, by ciąć w odkryte tyły swoich niedoszłych napastników. Wpadając w panikę orkowie próbowali uciekać, lecz zostali ścięci przez Ansgara i Eginolfa prowadzących swoich wytrawnych wojowników na odsiecz swojemu przywódcy Utworzyło się teraz otwarte przejście do jeńców i Ansgar skierował część ludzi by tworzyli tylnią straż. Pozostali podążyli za Stałowookim, który pośpieszył w kierunku krasnoludzkich więźniów.

Kurgan czuł niekłamany podziw dla umiejętności walki młodego człowieka, najwyraźniej ich dowódcy, sądząc po tym jak inni dzicy skupiali się wokół niego. Podczas gdy król krasnoludów przyglądał się, młodzik bez wysiłku uniknął niezdarnego pchnięcia włóczni, zanim ogłuszył napastnika głownią swojego miecza. Uchylił się przed zamaszystym cięciem topora, przecinając ścięgna kolanowe następnego zielonoskórego. Następnie dźgnął nożem do góry, pławiąc się w fontannie orkowej krwi. Kurgan czuł się prawie jak widz jakiegoś makabrycznego tańca, patrząc uważnie na choreograficzne ruchy wykonywane z zawziętą precyzją. Młody człowiek był w ciągłym ruchu. Przemykał pomiędzy ciosami swoich przeciwników, podczas gdy jego broń kąsała głęboko przy każdym uderzeniu. Mocne kopnięcie w kręgosłup wysłało czarnego orka na ziemię. Następnie chłopak uderzył głową kolejnego przeciwnika, roztrzaskując nabity kolcami hełm orka ze zgrzytliwym trzaskiem.

Kurgan zauważyły że w pewnej odległości od niego, inni ludzie radzili sobie wcale nie gorzej. Zwinni myśliwi pędzili przez tłum parami i trójkami, wybierając pojedynczego wroga, którego następnie wspólnie pokonywali. Po rozprawieniu się z jednym, szukali następnego, poruszając się przez obóz z bezlitosną efektywnością. Pomimo całej ich pierwotnej brutalności, ludzie byli dzielnymi wojownikami.

Kurgan usłyszał jak Thorin miotał kolejne przekleństwo i obrócił się by zobaczyć swojego bratanka spoglądającego ze złością 112 zbliżającą się grupę.

– Co się stało chłopcze?

– Ci przeklęci różowoskórzy ludzie. Walczą o nas z orkami. Nie wiem, którzy z nich są gorsi. Z orkami wiadomo, że są bandą bezwzględnych szumowin, ale ci ludzie są fałszywi i zdolni komuś wbić nóż w plecy. Prawdopodobnie przyszli tu by zawlec nas do jakiejś parszywej dziury, którą nazywają domem, i zabiorą także skarb, gwarantuję to wam.

– Może tak się zdarzyć, chłopcze, jakiekolwiek by ich motywy działania nie były, o ile zabijają zielonoskórych nic do nich nie mam. Oddaję im sprawiedliwość, wiedzą jak machać mieczem kiedy sytuacja robi się nieciekawa. Przestań narzekać i spróbuj się uwolnić!

Kurgan z uwagą śledził przebieg bitwy. Niektórzy z walczących przebili się przez linię orków, a ich przywódca prowadził teraz małą garstkę swych najstarszych wojowników w kierunku króla krasnoludów. Widząc ich pomalowane twarze, pianę na ustach i dzikie, spragnione krwi oczy, nie był pewien czy chce być celem ich odsieczy. Jednak ci głupi ludzie mogli ułatwić im ucieczkę. Bez słowa jeden z najmłodszych z grupy podbiegł za pale i Kurgan skrzywił się, w oczekiwaniu na sztylet wepchnięty w nerki.

To jednak nie nastąpiło. Zamiast tego, poczuł zgrzytanie noża o liny. Były one luźno owinięte dookoła samego słupa oraz zapętlone wiele razy. Chłopak miał problem z przecięciem ich, gdyż wymykały mu się i ślizgały w górę i w dół gładkiego od deszczu drąga. Kurgan zebrał całą swoją siłę w jednym ostatnim wysiłku. Liny z trzaskiem puściły i runął do przodu w błoto. Kilka chwil później jego nogi były wolne i spojrzał do góry by zobaczyć jak postępowała bitwa.

Szybki rzut oka ukazał Kurganowi całą grozę sytuacji. Pomimo strat zadanych orkom, sprawy wyglądały ponuro. Umiejętność i szybkość to była jedna rzecz, ale w tej bitwie same muskuły i przewaga liczebna liczyły się bardziej, a nacisk wroga zaczynał dawać się ludziom we znaki. Prawie połowa z nich padła. Teraz pozostali tylko najtwardsi i najbardziej wprawni wojownicy. Ochrypłe krzyki bojowe tonęły w szczęku metalu, oraz krzykach rannych i umierających. Metr po metrze, myśliwi byli spychani do tyłu.

Thorin był teraz wolny, ale ludzie mieli kłopoty z przecięciem więzów przy nieprzytomnym Borrisie. Z warknięciem, ich skąpany w krwi przywódca schował miecz do pochwy i chwycił pal, Dźwignął go do góry, mięśnie napięły się od wysiłku. Powoli wyprostował nogi, podczas gdy jego obute stopy zatopiły się w błocie. Kurgan przyglądał się ze zdziwieniem jak górna część słupa zaczęła się kiwać z jednej strony na drugą, najpierw tylko o kilka centymetrów, potem o jakieś pół metra, coraz mocniej. Wykręcony pal z trzaskiem wyszedł i obalił się na ziemię. Wysoki człowiek ze splecionymi włosami i opadającym wąsem wystąpił do przodu, zsunął liny przywiązujące Borrisa do słupa i przełożył rękę bezwładnego krasnoluda przez ramię.

Młody przywódca ludzi miał zamiar wrócić w kierunku walczących, ale Kurgan chwycił jego płaszcz. Z trudnością uformował niezbyt dobrze mu znane słowa ludzkiego języka, mówiąc z silnym akcentem.

– Ty nie odeprzeć ich sam. Thorin i ja mogą pomóc. Tutaj starożytne bronie krasnoludów, dużo runów. Magia. Rozumiesz mnie?

Człowiek zrobił krok do tyłu ze zdziwienia, po czym uśmiechnął się szeroko. Kurgan był zdumiony spokojną siłą obecną w jego głosie.

– Macie tu magiczne bronie? No to dlaczego tu jeszcze stoimy i rozmawiamy? Chodźmy po nie!

Wyruszyli biegiem w kierunku chybotliwego namiotu herszta, w momencie gdy linia obrony ludzi zaczęła się chwiać pod ciągłym szturmem orków. Kilku z zielonoskórych przebiło się i zaczęło biec przez błotnistą polanę, chcąc przechwycić uwolnionych więźniów. Kurgan i Thorin rozglądali się za czymś, czego można by użyć do walki. Na chwilę zatrzymali się by chwycić jakieś topory i tarcze ze stosów łupów pozostawionych po zasadzce.

Do teraz główna walka wrzała dookoła części obozu należącej do wodza orków i ludzie stopniowo spychani byli na odległość ramienia w kierunku namiotu. Vagraz nie miał zamiaru zrezygnować ze skarbu i więźniów, o których już raz walczył tego dnia. Wojownicy dookoła Kurgana ponownie wydali z siebie okrzyki bojowe i zaszarżowali na nieprzyjaciela. Ich przywódca skakał pośród przeciwników, pot błyszczał na jego prężących się mięśniach w migoczącym świetle ogniska. Pędząc poprzez tłum i wycinając całą górę wrogów, ruszał się z gracją rzadko spotykaną u kogoś jego rozmiarów.

Teraz Vagraz osobiście prowadził zielonoskórych, otoczony oddziałem czarnych orków. Byli to przerażający przeciwnicy. Ciężko uzbrojone bestie wbiły się w ludzi ze straszliwym okrucieństwem. Każde uderzenie masywnego topora herszta wykańczało kilku przeciwników. Jednym ciosem Vagraz ściął głowę następnego nieszczęśnika. Krocząc przed siebie zadawał kolejne śmiertelne ciosy. Ludzie zaczęli cofać się przed nim.

Po dotarciu do namiotu, Kurgan i Thorin rozpoczęli przeszukiwanie skarbów skradzionych przez orków, gorączkowo szukając swoich starożytnych broni i zbroi. Teraz już nic nie było w stanie odeprzeć naporu zielonoskórych. Obok nich leżała nieruchoma postać Borrisa, którego trupia bladość wcale Kurgana nie pocieszała. Przelotnie spoglądając do góry, zobaczył jak wódz orków potężnym uderzeniem zmiażdżył twarz jednego z myśliwych, po czym zamachnął się swoim toporem dookoła, zataczając śmiertelny łuk, co uśmierciło kolejnych trzech wojowników. Przeklinając swą zamroczoną głowę i bolące kończyny, król krasnoludów podwoił tempo poszukiwania.

Przed namiotem, Ansgar i Eginolf otoczeni tłumem orków, walczyli obróceni do siebie plecami. Ich ciosy wznosiły się i opadały z bezlitosnym okrucieństwem. Oboje poznaczeni byli tuzinem lekkich skaleczeń, ale stos ciał dookoła nich świadczył, że każda kropla ich krwi została przelana za ciężką cenę.

Gdy Ansgar wypatroszył jednego orka i cofnął się by uniknąć machnięcia miecza, poczuł, że Eginolf potknął się za nim. Siekąc dziko swoich wrogów, chcąc odeprzeć ich na chwilę, Ansgar zerknął przez ramię. Eginolf, jego brat bliźniak klęczał. Włócznia przebiła jego żołądek a jej kolczasty koniec wystawał mu z pleców. Jednak ciągle ciął mieczem i krzyczał na wroga.

– Trzeba o wiele więcej niż taką zieloną szumowinę by ze mną skończyć. Będę kąpać się w waszej krwi, wy tchórzliwe kanalie!

Czas zwolnił dla Ansgara, gdy zobaczył czarnego orka, który przepychał się do przodu przez tłum, z potężnym tasakiem w każdym ręku. Gdy Eginolf resztką sił odparł jeden cios, drugie ramię orka zatoczyło łuk z mocą nie do zatrzymania. Nie będąc w stanie temu przeszkodzić, Ansgar bezradnie patrzył z przerażeniem, jak głowa jego brata bliźniaka stoczyła się na ziemię.

Coś pękło wewnątrz Ansgara. Wrzeszcząc chaotycznie z wściekłą agresją, rzucił się na orków ze zdwojoną siłą. Wpadł w szał. Gdy rąbał i ciął, dźgał i kłuł swoim mieczem, nie myślał o swoim życiu. Zaskoczeni tą nieoczekiwaną furią, orkowie cofnęli się.

Nie zważając na nic, z wyjątkiem szalejącej nienawiści do morderców swojego brata, Ansgar ciągle napierał, a każdy krok oddalał go od schronienia towarzyszy. Gdy odpychał ramieniem na bok kolejnego wroga, jego ostrze zostało wytrącone z ręki i upadło pod ciężkie stopy orków. Przerzucił swój nóż z lewej do prawej dłoni i schylił głowę przed ciosem. W ścisku ciężkie bronie przeciwników były bezużyteczne. Nóż myśliwski Ansgara był o wiele bardziej skuteczny. Otwierał arterie, rozcinał tchawice, rozrywał ścięgna i przebijał witalne organy.

Pomimo szalonego kontrataku weterana, Kurgan pomyślał, że ludzie niedługo rzucą się do ucieczki. Król krasnoludów pośpiesznie wciągał na siebie zdobioną runami zbroję, czując jak jej starożytne płyty układają się na nim niczym objęcia dawnej kochanki. Thorin był zajęty zapinaniem swoich nabijanych ćwiekami rękawic, kiedy nagle wydał z siebie okrzyk przerażenia. Obracając się Kurgan patrzył z grozą jak Vagraz przebijał się przez szeregi ludzi. Masywny topór orka skrzył się mroczną magią, czarne płomienie igrały wzdłuż krawędzi ostrzy. Paru ryzykantów próbowało stanąć między tą budzącą respekt maszyną do zabijania i krasnoludami, ale kilka szybkich uderzeń serca później byli już martwi. Ich krew wsiąkała w podłoże lasu, mieszając się z rozlaną krwią setki innych wojowników, orków i ludzi.

Młodociany dowódca myśliwych także tam był. Skakał między toporami i mieczami zielonoskórych chcąc zaatakować ich herszta. Młody chłopak stał z lekko rozstawionymi nogami gotowy stawić czoła nadchodzącemu oprawcy. Ciągle wpatrując się w zbliżającego się orka, człowiek krzyknął do Kurgana.

– Gdzie jest twoja magia, brodaczu? Myślę, że jest to odpowiedni moment by ją ujrzeć!

Rycząc gniewnie, Vagraz zaszarżował. Unikając potężnego ciosu złowrogiego topora, człowiek skoczył na bok, po czym ciął używając do tego całego swojego ciężaru swoim długim mieczem w orkową szyję. Ostrze roztrzaskało się na magicznej zbroi tyrana, który obrócił się powoli i wyszczerzył zęby na niedoszłego zabójcę. Bez wahania młody przywódca cisnął strzaskaną pozostałość miecza w twarz orka i skoczył. Jego stopy uderzyły w szczękę herszta, wydając przy tym głuchy odgłos. Ten niespodziewany cios zwalił go z nóg.

Nie pozwalając olbrzymiemu brutalowi na dojście do siebie, Stalowooki pojawił się za Vagrazem i zaczął zadawać grad ciosów w tył jego grubego karku. Rycząc ze złości, ork obrócił się. Uderzając ogromną pięścią w podbródek chłopaka, posyłał go na ziemię. Potrząsając głową by dojść do siebie, Vagraz chcąc nadepnąć na młodego wojownika, uniósł ogromną obutą stopę. Ale był za wolny i myśliwy skoczył z powrotem na nogi z płynną gracją. Młodzik zadał zamaszyste kopnięcie, które zachwiało hersztem.

Kurgan nieustannie przeklinał, przerzucając stosy złota i klejnotów na boki, gorączkowo poszukując swojej starożytnej broni.

– Gdzie jesteś do diabła?

Splunął, ale gdy to mówił jego ręka dotknęła skóry nawiniętej dookoła zimnej stali. Z okrzykiem wyciągnął młot bojowy z wykutymi na nim runami, ze skrywającego go stosu błyszczącego skarbu. Kurgan żarliwie modlił się oby nie było za późno.

Obrócił się i zobaczył, że otoczony dowódca łudzi poślizgnął się na mieszaninie błota i krwi pokrywającej ziemię. Gdy wódz orków podniósł swój masywny topór nad głowę, jego ostrze świeciło się nieziemską energią. Kurgan cisnął swój młot w stronę młodego człowieka. Leciał łukiem przez obozowisko, obracając się powoli i lśniąc w blasku ogniska. Chłopak wyciągnął ramię by go chwycić, jego palce zamknęły się wokół rękojeści. Gdy mroczny topór Vagraza zaczął opadać, przywódca barbarzyńców uniósł na spotkanie swój runiczny młot. Bronie starły się z deszczem czarnych i niebieskich iskier, a obaj wojownicy zwarli się.

Ork miał przewagę i naciskał całą masą swojego cielska, zbliżając magiczne ostrze swej broni coraz bliżej, do gardła młodego człowieka. Ramiona młodzieńca drżały z wysiłku, pot lał się z jegociała, aż twarz zrobiła się fioletowa z wysiłku. Ogromne muskuły drgały, a żyły na jego szyi i ramionach wyglądały jak sznury. Krzycząc Stalowooki odepchnął orka do tyłu całą swoją pozostałą siłą, jednocześnie zamachnął się młotem na bok, chcąc wytrącić wroga z równowagi. Wyjąc, myśliwy skoczył na nogi i dwoje przeciwników ponownie stanęło naprzeciw siebie. Człowiek szczerzył zęby jak wilk. Jego oczy pałały gniewem. Ork zaciskał dłoń na trzonku swego masywnego topora, wyczekując niecierpliwie. Uważnie mierząc się wzrokiem, dwaj przywódcy krążyli wolno.

– Twój topór jest bardzo ładny gnido, ale ten młot będzie twoją zgubą. Nawet nieuzbrojony miałem nad tobą przewagę, a teraz gdy mam to, zostało ci tylko kilka chwil życia! Ciesz się swoimi ostatnimi momentami, zielonoskóra padlino!

– Mów dalej pięknisiu! Ja, Rozrywacz Gardeł jeszczem z tobom nie skończył. Może twój głosik nie bedzie taki delikotny gdy przetnem ci gardło od ucha do ucha!

– Wykąpię się w twojej krwi i policzę głowy twoich kamratów, zanim ta pokraczna kupa świńskiego żelastwa dotknie mojej skóry!

– Zobaczmy czy twoje muskuły są tak duże jak twoja gemba!

Jednocześnie obaj walczący zamachnęli się. Ich potężne bronie zadźwięczały jedna o drugą z eksplozją magicznej energii. Stalowooki uchylił się przed ciosem Vagraza i okręcając się zadał potężne uderzenie, które roztrzaskało jeden z naramienników herszta. Zdumiony przebiciem swojej magicznej zbroi, ork dał się zaskoczyć. Vagraz ledwo zdążył pośpiesznie sparować kolejny cios, gdy młot bojowy zamachnął się do góry i odrzuciło go do tyłu. Bez chwili wytchnienia, młody człowiek skoczył do przodu by podtrzymać swój atak, obsypując przeciwnika gradem ciosów.

Vagraz nie miał zamiaru tak łatwo się poddać. Dzikie machnięcie utworzyło otwarte rozcięcie w boku myśliwego, ale odsłoniło orka. Młodociany przywódca zignorował swoje zranienie i krzycząc wyzywająco zamachnął się ponownie. Młot zwalił Vagraza z nóg, łamiąc mu kości. Drugi cios odbił jego głowę do tyłu i wytrącił topór, który upadł na ziemię. Jakimś cudem ork ciągle kurczowo trzymał się życia. Z chrząknięciem uniósł się na swoje zgruchotane kolana i podniósł rękę. Zdezorientowany i podejrzewając zdradę, dowódca ludzi powstrzymał swoje następne uderzenie, patrząc podejrzliwie na pokonane stworzenie leżące przed nim na ziemi.

Ku zdziwieniu Stalowookiego, herszt zaczął się śmiać. Stłumione rechotanie wzniosło się do gardłowego ryku. Vagraz parsknął pogardliwie, wypluwając kilka zębów w błoto i uniósł rękę formując wulgarny gest.

Przywódca ludzi zrobił krok do przodu.

– Czy tylko na tyle było cię stać? – zadrwił, nadeptując na drugą rękę orka miażdżąc mu kości, gdy ten wyciągał ją w kierunku leżącego topora.

Stalowooki z zimnym spokojem zadał jeden, jedyny ostateczny cios. Gdy ciało padło na ziemię, myśliwy odruchowo odsunął się na bok, by uniknąć strumyczka zielonego, lepkiego płynu, który sączył się w kierunku drzew. Wpatrywał się w trupa w skupieniu. Tak jakby podejrzewał, że ciągle stanowi jakieś zagrożenie.

Po chwili, Stalowooki rozejrzał się dookoła. Kurgan kroczył w jego kierunku śmiejąc się serdecznie. Król krasnoludów pociągnął za postrzępiony, poplamiony krwią płaszcz myśliwego, zatrzymując go gdy zaczął kroczyć w kierunku toczącej się walki. Chłopak szybko obrócił się, rzucając na krasnoluda piorunujące spojrzenie. Jego rozszerzone bitewnym szałem oczy były pełne pytań. Uniesiony młot w jego ręku, był gotowy do ataku.

– Spokojnie, to tylko ja! Jesteś świetnym wojownikiem chłopcze, bez dwóch zdań. Być może wy różowoskórzy nie jesteście aż tacy źli, jak nam się wydawało.

Stalowooki spojrzał na krasnoluda i podał mu młot trzonkiem do przodu. Kiedy mówił, formował słowa, z trudem łapiąc powietrze, jego oddech wykrajał mgliste cienie w zimnym powietrzu.

– Dziękuję za... Twoją broń... Porozmawiamy później... Orkowie do zabicia... Weź go z powrotem... Jestem pewien, że znajdę... Coś innego.

Król krasnoludów potrząsnął swą szlachetną głową. Gładząc splątaną długą brodę, spojrzał na człowieka z lekko drwiącym uśmiechem na twarzy i cynicznym błyskiem w oku. Kurgan wziął ofiarowany mu młot bojowy, poklepał jego ozdobione runami zwieńczenie. Z urwanym chichotem, oddał go z powrotem zdziwionemu młodzikowi.

– Myślę, że lubi cię bardziej niż mnie. Zatrzymaj go. Jego imię to Ghal Maraz, albo Rozłupywacz Czerepów. Oddałeś nam dzisiaj wielką przysługę. Mały podarek z trudem można porównać do życia króla krasnoludów, nieprawdaż?

Młodzik skinął głową w podziękowaniu i obrócił się by dołączyć do walki. Pozostali orkowie wycofywali się do lasu. Gdy ich herszt był martwy, cała ochota do walki im odeszła. Kurgan położył rękę na ramieniu przywódcy ludzi i zatrzymał go ponownie.

– Ten dzień będzie zapisany w naszych kronikach z radością. Jak masz na imię chłopcze, abyśmy mogli cię należycie uhonorować?

Stalowooki zważył młot w ręku, błądził wzrokiem w kierunku uciekających orków. Powtórnie spojrzał na króla krasnoludów, jego oczy tliły się energią. Reszta jego twarzy była pogrążona w ciemności, a migoczące płomyki w tych intensywnie szarych oczach, nadawały im tajemniczy odcień. Nawet złowrogie ślepia herszta orków nie wydzielały tak surowej siły, jak spojrzenie młodego chłopaka. Jego odpowiedź była krótka i prosta.

– Sigmar.

ZIMOWE BESTIE

JONATHAN GREEN

Biec. Musiał biec dalej. Śnieg rozpryskiwał się dookoła stóp pędzącego przez ciemność nocy wieśniaka. Zapomniał o przenikliwym mrozie i odrzucił niesioną wiązkę chrustu. Jego uwaga była skupiona jedynie na ujadających za nim psach. Słyszał jedynie swój zdławiony i charczący oddech, który rozdzierał bolące od mrozu gardło oraz ziajanie i szczekanie bestii. Wycie, stłumione przez śnieg i drzewa, przybrało prawie nieziemski ton, odbijając się echem dookoła. Nawet przelotnie nie ośmielił się spojrzeć za siebie, na ścigające go bestie. Bał się tego, co mógł zobaczyć. Nie wiedział czym były, ani skąd pochodziły. Nie obchodziło go to. Wiedział tylko, że nie mógł dać się złapać.

Poprzez mroczne sylwetki wysokich sosen zobaczył przyćmione światło w oknie swej chaty. Wtedy jego stopa natrafiła na ukryty pod śniegiem wystający korzeń. Upadł czując piekący ból w kostce. W panice, próbował wygramolić się, ale jego zraniona stopa stanowczo zaprotestowała. Zataczając się ruszył dalej, tylko przerażenie pomogło mu zignorować ból. Utykając, z każdym krokiem zbliżał się do schronienia przed okrutną zimową nocą i jej mrocznymi koszmarami. Jeszcze tylko jakieś sześćdziesiąt metrów i będzie bezpieczny. Ale warczenie psów przybliżało się z każdym desperackim ruchem.

Nie zdawał sobie tylko sprawy, że tak szybko. Nagle, gdy pierwsza z bestii zatopiła szpony w jego łydce, dzikie szarpniecie mocno pociągnęło go w tył. Krzycząc, padł płasko na zimnym śniegu, tracąc oddech. Reszta sfory dopadła go, zanim mógł wypluć śnieg z ust aby zaczerpnąć następny, lodowaty oddech. Po kilku chwilach gwałtownej szamotaniny było po wszystkim.

Bestie błyskawicznie dopadły człowieka i rozszarpały jego ciało. Potem pognały ponownie w ciemny las. Niedaleko za sforą podążali ci, którzy kierowali polowaniem. Płonące kopyta i podkute żelazem buty wdeptały ciało w twardą zamarzniętą ziemię. Biel zmieniła się w purpurę w syku pary, w trakcie gdy gorąca krew człowieka wsiąkała w stratowany śnieg.

Zimowe Bestie znowu były na wolności.

Drzwi gospody otwarły się z hukiem i chłodny podmuch wiatru wyciągnął ciepło z pomieszczenia.

– Zamknij drzwi! – krzyknął szorstki głos od strony stolika zajmowanego przez zatwardziałych podróżników.

Tegoroczna wigilia przesilenia zimowego, na obrzeżach Północnych Pustkowi była przejmująco zimna. Każdy z Mędrców Przepowiadających Pogodę z Erengradu był w stanie to przewidzieć. Klientela gospody chciała przenikliwe zimno tej nocy zatrzymać na zewnątrz. Z głośnym łoskotem drugi powiew wiatru ponownie zatrzasnął ogromne wejście, a powietrze w przytulnym pomieszczeniu uspokoiło się.

Wszystko w gospodzie świadczyło o jej wieku. Ogromne dębowe belki o grubości całych pni tworzyły podwalinę, która wspierała stare, przykryte brudem krokwie. Dookoła belek zbudowano grube ściany zdolne wytrzymać atak oblężniczej armii. Coś w tych ogromnych kamieniach sprawiało wrażenie, że były tu na długo zanim śmiertelni ludzie zdecydowali się zbudować gospodę w tym niegościnnym miejscu. Bar zajmował większość jednej ze ścian. Po przeciwległej stronie przestronnego pokoju, w ogromnym kamiennym kominku płonął ogień. W środku znajdowały się stoły, ławy i stołki, z których większość zajęta była przez miejscowych. Atmosfera panująca w tym miejscu była cieplejsza niż ta, którą pozostawili w swoich domach. Siedzieli tu również kislevscy żołnierze. którzy przyszli po zakończonych patrolach tych niebezpiecznych ziem. Najemnicy którzy wiedzieli jak wykorzystać zapracowane pieniądze i zawsze gotowi byli podjąć nową pracę aby zarobić więcej.

– Nie mamy chwili do stracenia! Zabarykadujcie drzwi i okna! Przygotujcie broń! – nowoprzybyły starał się przekrzyczeć wrzawę.

Niedbale, z udawanym brakiem zainteresowania, grupa poszukiwaczy przygód usadowiona w środku gospody, odwróciła głowy. Chcieli zobaczyć kto przeszkadzał im pić w tym ciepłym miejscu. Na progu stał stary mężczyzna. Jego poorana zmarszczkami twarz świadczyła o ciężkim życiu, ale też o wielkiej wewnętrznej sile. Gruba grzywa białych włosów opadała z jego czoła, a bujna broda skrywała szeroką szczękę. W jednej dłoni trzymał laskę grubości konara, a na jego szerokich ramionach spoczywało futro jakiegoś pechowego niedźwiedzia. Szpony spięte były klamrą przy szyi nieznajomego.

– Nadchodzą, mówię wam! Musimy przygotować się do walki!

– Uspokój się starcze, uspokój się – powiedział czarnowłosy Torben Badenov, unosząc się zza stołu wędrowców.

Swą ogromną sylwetką przesłaniał staremu człowiekowi widok kominka.

– Może przyłączysz się do nas i pozwolisz nam dalej pić w spokoju?

– Nie ma na to czasu! Nie wiecie co to za noc?

– Oczywiście, że wiemy – odparł Torben. – Nie wszyscy z nas jak dotąd postradali zmysły. To wigilia zimowego przesilenia.

– Ale nie jest to zwyczajne przesilenie zimowe. Dziś następuje koniunkcja dwóch księżyców!

Oran Scarfen zdenerwował się. Duże zęby upodobniały wychudzonego wojownika do gryzonia, a spiczaste wąsy praktycznie wykluczały jakiekolwiek ludzkie pochodzenie. Drwiąco zwrócił się w kierunku nowoprzybyłego.

– O czym on gada?

– Koniunkcja dwóch księżyców zdarza się tylko raz na trzysta lat – kiedy księżyc i mroczny księżyc znajdują się naprzeciwko siebie. W wigilię przesilenia zimowego, dokładnie o północy, ich mroczne moce jednocześnie wpływają na nasz świat.

– Więc co to ma wspólnego z nami? – lekceważąco spytał Torben.

– To stanie się dziś wieczorem! Czy nie znacie legendy?

– Jakiej legendy?

– Ach! – zapłakał nieznajomy, rozpacz łamała jego głos. – Zbyt wielu zapomniało! Czy to już naprawdę tak dawno?

Torben podszedł do baru i oparł się o niego od niechcenia.

– Czy znasz tego dziwaka? – szepnął bokiem ust do pulchnego gospodarza, gdy starzec przechadzał się nerwowo po gospodzie.

– Nie znam jego prawdziwego imienia – odpowiedział barman o czerwonej pucołowatej twarzy.

Starał się brudną szmatą wypolerować zmatowiały, cynowy kufel.

– Ale wszyscy dookoła nazywają go starcem z gór. To stary człowiek, jest tu w okolicy dłużej niż ktokolwiek pamięta. Ludzie często mówią, że widzieli go poza lasem, kroczącego przez zaspy śnieżne, ale zawsze starają się trzymać od niego z daleka. On nigdy przedtem tak naprawdę nie zszedł do wioski, choć uważałbym żeby go nie rozzłościć, gdybym był tobą – ostrzegł barman.

– Nie martw się, ja się go nie boję. Już miałem z takimi do czynienia.

W rzeczywistości, Torben Badenov naprawdę napotkał wielu dziwaków gdy służył jako najemnik na granicach Kislevu. A niejasne oświadczenia tego bredzącego mieszkańca gór, martwiły go tyle, co goblin smoka. Pomimo oczywistego podeszłego wieku nieznajomego, Torben zauważył, że dobrze się prezentował. Trzymał się prosto i dumnie, wyglądając w każdym calu na człowieka myśli i czynu. Był pewien, że to wielkie niedźwiedzie futro ukrywało potężnie silne ramiona.

Idąc z powrotem do stołu, Torben skinął kuflem na tajemniczą postać.

– Chodź, w takim razie, opowiedz nam swoją historię, starcze. Jeśli będzie ciekawa, to może postawimy ci jakiś trunek na twoje zmartwienia.

Nieznajomy przestał chodzić tam i z powrotem. Zwrócił swoje przeszywające bursztynowe oczy na najemnika i jego kompanów.

– Mamy mało czasu, więc słuchajcie uważnie – powiedział z zimną determinacją. – A opowiem wam o zimowych bestiach.

Oran Scarfen uniósł się ze swojego stołka i wskazał nań ręką z emfazą, ale starzec nie chciał usiąść i dalej przechadzał się nerwowo.

– To była noc mniej więcej taka jak ta, kiedy ludzie zbierają się wokół ognisk obozowych, by opowiadać sobie historie mrożące krew w żyłach. Działo się to w czasie, kiedy aktywność chaosu przybierała na sile na tych terenach. Była to wigilia zimowego przesilenia...

– Mów dalej. Myślałem, że mamy mało czasu! – zadrwił Scarfen.

Wszyscy oprócz starca zaśmiali się.

– Imperialny patrol eskortował wóz pociągowy z Talabheim do Kislevu. W trzecim dniu podróży zaatakowała banda Chaosu!

Poważny ton głosu starca skupiał uwagę zgromadzonych wojowników. Zapowiadało się, że będzie to ekscytująca historia.

– Pozbawiony przewagi liczebnej, patrol poniósł druzgocącą klęskę. Tej nocy zwierzoludzie i wojownicy chaosu zabili wielu odważnych ludzi. Pozostali przy życiu żołnierze myśleli, że są też skazani na śmierć.

Starzec przerwał na moment, odkaszlnął by przeczyścić gardło i skinął na kufel. Badenov podał naczynie Scarfena, uciszając jego skargę groźnie szczerząc zęby. Nieznajomy popił kilka łyków zanim zaczął kontynuować.

– Wtedy, z dziczy lasu wyszła istota, która wydawała się być zarówno bestią, jak i człowiekiem. Dzierżyła śmiertelne, magiczne moce i zaczęła walczyć z robactwem Chaosu.

Był to czarodziej, który przyszedł by wspomóc żołnierzy w walce.

Do tej chwili, starzec z gór miał całkiem sporą ilość słuchaczy. Jego historia fascynowała nawet najbardziej zatwardziałych poszukiwaczy przygód w gospodzie.

– Ale podły wróg był zbyt silny i w końcu nie pozostało nic, jak tylko ratować się ucieczką. By szerzyć wieści o nadejściu Chaosu do Kislevu a może aż do samego Imperium.

– Spiesz się, weteranie – przerwał Oran. – Do rzeczy.

– Słuchaj! – starzec upomniał przeszkadzającego. – Każdy szczegół jest ważny. Musicie wysłuchać całości!

– Bardzo dobrze, człowieku z gór – powiedział Torben, ignorując jego spojrzenie. – Powiedz nam wszystko, ale kontynuuj wreszcie!

– Zimowy władca, czempion Chaosu, prowadził ten oddział. Jego niesławne, okrutne czyny wyrobiły mu reputację tak krwawą jak jego zbrodnie – przerwał na moment. – Gdy pozostali przy życiu, którzy eskortowali ten wóz pociągowy uciekli z jego uścisku, zimowy władca wezwał swych mrocznych bogów do pomocy. Z czerwonych oparów unoszących się nad miejscem stoczonej walki, jego nikczemne moce zrodzone z chaosu ukształtowały straszliwe formy, podobnych do psów demonicznych bestii – starzec nagle wciągnął nosem powietrze. – Wyczuwając zapach uciekających ludzi, odrażające bestie puściły się w pościg za swymi ofiarami.

Starzec zerknął na słuchaczy by upewnić się, że skupił ich uwagę. Zadowolony, że tak było, kontynuował.

– Wydawało się, iż nadejście dzikiego człowieka było uśmiechem dobrego losu. Lecz w rzeczywistości czarodziej od jakiegoś czasu tropił tą plugawą bandę. Zimowy władca ukradł magiczną koronę ze starożytnego kopca pogrzebowego. Koronę przepojoną mocą, która pozwalała dowodzić siłami Chaosu. Czarodziej wiedział, że jeżeli czempion Khorne’a dotrze do Imperium, to jest w stanie zjednoczyć zmutowane stwory mrocznych bogów, mieszkające w Lesie Cieni, w niepokonaną armię. Należało ich powstrzymać zanim dosięgną bram Imperium!

– Gdzie rozegrała się ostateczna walka? – przerwał Torben.

– Właśnie do tego zmierzałem! – fuknął starzec, przerywając na chwilę, by uspokoić się ponownie przed wznowieniem opowieści.

– Czarodziej poprowadził kilku ocalałych do kręgu stojących kamieni, na których wyrzeźbione były potężne, starożytne runy i znaki. Przez przypadek lub celowo, było to stosowne miejsce na ostatnią obronę. Odważni żołnierze chociaż walczyli ponad swoje siły, zostali zabici jeden po drugim. Pozostał tylko czarodziej.

– Jednak nawet po śmierci, ich energie połączyły się z magią tego miejsca, przepełniając go straszliwą mocą. Z rykiem dzikiej bestii, czarodziej pozbył się ostatnich resztek swych ludzkich cech i przybrał postać potężnego niedźwiedzia. Wpadając w szał i tnąc pazurami odparł sługi Chaosu, choć sam doznał strasznych ran.

Słowa starca były tak żywe i tak prawdziwe, że wszyscy słuchacze byli jak zahipnotyzowani.

– Złapany w potrzask i pokonany zimowy władca zniknął w ciemności by umrzeć, przeklinając czarodzieja. Poprzysiągł, że choć wygrał on bitwę, to wojna będzie trwać dalej, nawet po śmierci. On powróci.

Starzec podniósł oczy. Skończył opowieść.

– To jest saga zimowego władcy.

Nad gospodą wisiała podekscytowana cisza. W końcu odezwał się Torben.

– Cóż, zasłużyłeś na swój trunek – to była niezła opowieść.

– Ale to nie jest tylko zwyczajna opowieść. To prawda, mówię wam! Już nadszedł czas! Księżyce znajdują się w koniunkcji i walka będzie stoczona ponownie!

Trzask pioruna rozdarł noc, wstrząsając zajazdem i powodując migotanie wszystkich latarni. Poza zimową zawieruchą słychać było dzikie ujadanie psów. Wszystkie oczy zwróciły się z niedowierzaniem w stronę nieznajomego.

– Już tu są – powiedział.

Ręka Torbena ruszyła się instynktownie w kierunku rękojeści miecza. Przysłuchując się, klienci zajazdu mogli także rozróżnić dźwięk pobrzękiwania uprzęży, parskanie rumaków i szczękanie zbroi.

– Czas nadszedł starcze! – doszedł lodowaty głos spoza drzwi. Ciężki, przeklęty i pełen groźby. – Jesteś tam w środku?

– Jestem! – odparł starzec, jego odpowiedź była stanowcza i niezachwiana.

– A czy jesteś gotowy umrzeć ponownie?

– Przekonamy się.

– Więc przygotuj się do obrony!

Wykrzyczano rozkaz – i naraz jakby rozpętało się piekło. Pierwsze z psów rzuciły się na zajazd. Z okiennic leciały drzazgi pod szponami i zębami, gdy potworne stwory próbowały wedrzeć się do środka.

– Tego już za wiele! – wykrzyknął Torben, wstając z mieczem w ręku. Jednego starego szaleńca jestem w stanie ścierpieć, ale to zaszło już za daleko. Jesteście ze mną panowie?

Dało się słyszeć pomruk zgody ze strony kompanów najemnika i wszyscy powstali z bronią w pogotowiu.

– Ach, wreszcie. Odważni wojownicy stańcie do walki na nowo – białogrzywy nieznajomy powiedział tajemniczo. – Razem wypędzimy zło z tego miejsca!

Ignorując starca, najemnik poprawił swój zbrojony kaftan i kontynuował zagrzewanie swych wojowników.

– Dalej panowie! Dajmy tym szaleńcom posmakować zimnej stali. To wkrótce uspokoi ich apetyt do walki!

Reszta klientów zajazdu także przygotowała się do walki. Było oczywiste, że w zależności od jej wyniku ujdą z życiem, lub też życie z nich ujdzie w skowycie.

– Za mną! – odziany w niedźwiedzie futro nieznajomy wzniósł okrzyk ponad ścinającym krew w żyłach wyciem bestii, bojowymi okrzykami wojowników chaosu i ryczeniem zwierzoludzi. Otwierając na oścież wielkie dębowe drzwi zajazdu, starzec zatrzymał się na chwilę, rysując się na tle migoczącego światła pochodni niesionych przez bandę. Śnieg oblepiał jego włosy i brodę.

– Pozostańcie w okręgu poświaty rzucanej przez gospodę! – krzyknął na odejście, po czym zniknął w ciemności.

Obrońcy podążyli za nim bez wahania, tak jakby starzec miał na nich większy wpływ niż im się zdawało.

Na zewnątrz gospody, Torbenowi wydawało się, że rozpętało się piekło. Wielkie psy, które ich zaatakowały, nie były stworzeniami zrodzonymi na tym świecie, ale czerwonokrwistymi potworami o śliniących się szczękach i łuskowatej skórze. Obrzydliwe krwawe bestie, podobne do psów, opętane niepohamowaną furią rzuciły się na ludzi. Próbowały uchwycić ramię lub nogę w swoich szczękach, chcąc rozedrzeć swą ofiarę na strzępy. Dalej za przednią strażą formowaną przez demoniczne stworzenia, naciskała hałastra bydlęcych zwierzoludzi i wojowników. Okuci byli oni w zbroje najeżone kolcami, a ich twarze skrywały ogromne rogate hełmy.

Torben bił się dalej, zadając mutantom i ogromnym psom kłębiącym się wokół jeden potężny cios za drugim. Lecz nie mógł nie zauważyć, że w samym centrum walczyli inni, o dostrzegalnych, trupio bladych twarzach. Za zwartymi szeregami mutantów i innych szaleńców, znajdowała się przysłonięta cieniem i prawie widmowa postać, która wydawała się nimi wszystkimi kierować.

Ciśnięta przez starca, świecąca się pomarańczowym płomieniem włócznia, kreśliła bruzdy w wirującym śniegu. Pocisk eksplodował pośród masy zwierzoludzi. Cuchnący, wstrętny smród przypalonej sierści wypełnił nozdrza Torbena.

Więc starzec potrafi posługiwać się magią, pomyślał Torben. Kryło się w nim coś więcej niż wydawało się na pierwszy rzut oka.

Ale działo się coś jeszcze. Podczas walki, Torben miał wrażenie jakby jego ciało wzmocniła jakaś odnawiająca siła. Nowa energia przepływała przez ramiona i nogi, pobudzając mięśnie, które powinny być zmęczone ciągłym wysiłkiem. Dawała mu wytrzymałość do ciągłego odpierania ataków. Sądząc po zdziwionych wyrazach twarzy jego towarzyszy, to samo odczuwali najwyraźniej wszyscy pozostali.

Padające przez wirującą burzę światło Morrslieba zaczęło słabnąć, gdy zbliżał się moment koniunkcji. Torben dawno stracił rachubę jak długo szalała ta bitwa. Obdarta zbieranina obrońców była pozbawiona przewagi liczebnej. Lecz pomimo tego, że walczyli ze zwiększonym zapałem, patrzyli z przerażeniem gdy pokonani wstawali ponownie jako cieniste widma i dołączali w wir walki.

Bój wrzał dalej, Torben odpierał ciosy swoich wrogów, jego pchnięcia i bloki miały dodatkowy impet, dzięki mającej na niego wpływ niewytłumaczalnej, orzeźwiającej mocy. Walcząc, prawie czuł jakby jakaś energia prowadziła jego rękę. To nie było podobne do żadnej potyczki w jakiej kiedykolwiek wcześniej uczestniczył, a było ich wiele. Najemnikowi zdawało się, że już kiedyś brał udział w tej bitwie, lecz nie w tym wcieleniu.

Pomimo wysiłków, potwory Chaosu, które wyrzekły się tego świata pokonywały kompanów Torbena jednego po drugim. Rzucając pełne niepokoju spojrzenia wookół siebie, zobaczył ich ciała leżące bez ruchu w stratowanym śniegu. Nie było na nich widać żadnej krwi lub jakichkolwiek ran. Z gwałtownie uciszonym okrzykiem zdziwienia, Oran padł pod ciosem miecza upiora.

– Nie martw się o swoich przyjaciół – uspokajający głos białogłowego czarodzieja dał się słyszeć poprzez padający śnieg. – Już prawie nadszedł czas. Musimy przytrzymać ich jeszcze przez chwilę.

Cała horda Chaosu oraz częściowo jej przywódca, wydawały się być coraz bardziej i bardziej zaniepokojone faktem, że nie mogły przebić się przez linię obrońców i zaatakować gospody. Zwierzoludźmi i wojownikami kierowała jakaś despotyczna siła nieznana Torbenowi i innym. Tajemniczy przywódca wykrzykiwał rozkazy w motłoch, jego desperacja dodawała intensywności ich atakom – i sprawiała, że starania obrońców by ich odeprzeć, wydawały się jeszcze ważniejsze.

W końcu ciała niebieskie skończyły się przemieszczać i obejmująca wszystko ciemność zapadła nad polem walki. Teraz jedyne światło pochodziło od pochodni niesionych przez hordę Chaosu i z wnętrza gospody.

– Teraz nadszedł czas – syknął starzec z satysfakcją. – Wycofajcie się do środka!