Kresy i bezkresy 2 - Jadwiga Czechowicz - ebook + książka

Kresy i bezkresy 2 ebook

Jadwiga Czechowicz

4,3

Opis

Ciąg dalszy pięknej sagi rodzinnej autorstwa Jadwigi Czechowicz. Po bestsellerowym debiucie Kresów i bezkresów autorka opisała losy rodziny Olsiewiczów po śmierci głównego bohatera, Józefa. 

 

Pod ścianą domu, na starej ławie siedziała zamyślona Paulina. Pochowała w minionym tygodniu swojego ukochanego męża Józefa, teraz musi nauczyć się żyć bez niego. W sercu czuła opustoszałe miejsce, a w nim ogromną boleść. Bolała tęsknota, bolał brak obecności fizycznej i tylko miłość do męża dawała jej możliwość życia z nadzieją na spotkanie w przyszłości… na spotkanie w niebie.

Fragment książki 

 

Jadwiga Czechowicz (z domu Zarzecka) przyszła na świat w 1953 roku w Zielonej Górze, od 40 lat mieszka w Łańcucie. Autorka jest wnuczką głównego bohatera książki, Józefa Olsiewicza, a wydana w 2016 roku książka Kresy i bezkresy podbiła serca czytelników stając się literackim bestsellerem. Debiutancka książka była czytana w 2017 roku w odcinkach na antenie Radia Maryja. Mimo ciężkiej choroby po trzech latach od wydania pierwszej części, autorce udało się dokończyć prace nad kontynuacją losów rodziny Olsiewiczów. 

 

Recenzja książki na portalu Litery wiary:

http://literywiary.pl/2019/11/06/kresy-i-bezkresy/ 

"Macie, Szanowni, szansę przeczytać pięknie napisaną sagę, w której niepodzielnie królują wartości związane z triadą: Bóg, honor i ojczyzna, rozumianą w pierwszej kolejności jako rodzina. Rodzina, w której panuje wielka wzajemna miłość, szacunek, przywiązanie i bezgraniczne oddanie. Świat o których czytamy w tych zbeletryzowanych wspomnieniach, wydaje się bezpowrotnie mijać. Tym bardziej zachęcam do lektury pięknie wydanych przez Prohibitę tomów. Spieszmy się kochać tamten świat, tak szybko przemija...".

Andrzej Leja, "Warszawska gazeta", 30 listopada 2019. 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 255

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (22 oceny)
13
6
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Jadwiga CzechowiczCo­py­ri­ght to this edi­tion © by Wy­daw­nic­two Pro­hi­bi­ta

ISBN:978-83-65546-57-9

Projekt okład­ki:Ma­ciej Ha­ra­basz

Re­dak­cja i ko­rek­ta:Anna Olechno

Wy­daw­ca:Wy­daw­nic­two PRO­HI­BI­TAPa­weł To­bo­ła-Per­t­kie­wiczwww.pro­hi­bi­ta.plwy­daw­nic­two@pro­hi­bi­ta.plTel: 22 425 66 68fa­ce­bo­ok.com/Wy­daw­nic­two­Pro­hi­bi­ta

Sprze­daż książ­ki w in­ter­ne­cie:

  

Pod ścia­ną domu, na sta­rej ła­wie sie­dzia­ła za­my­ślo­na Pau­li­na. Po­cho­wa­ła w mi­nio­nym ty­go­dniu swo­je­go uko­cha­ne­go męża Jó­ze­fa, te­raz musi na­uczyć się żyć bez nie­go. W ser­cu czu­ła opu­sto­sza­łe miej­sce, a w nim ogrom­ną bo­leść. Bo­la­ła tę­sk­no­ta, bo­lał brak obec­no­ści fi­zycz­nej i tyl­ko mi­łość do męża da­wa­ła jej moż­li­wość ży­cia z na­dzie­ją na spo­tka­nie w przy­szło­ści… na spo­tka­nie w nie­bie. Od wczo­raj ko­bie­ty pa­ko­wa­ły skrzy­nię z wy­praw­ką dla Edzi. Edwar­da już dzi­siaj wy­jeż­dża do Tau­ści­cy1, gdzie za­miesz­ka ze swo­im mę­żem Wi­tol­dem. Była w skrzy­ni prze­pięk­na ha­fto­wa­na po­ściel, ob­ru­sy i kapy do przy­kry­cia łó­żek. Edwar­da naj­bar­dziej była dum­na ze swo­jej pra­co­chłon­nej na­rzu­ty, któ­rą uda­ło jej się skoń­czyć do­pie­ro nie­daw­no. Ca­łość pra­cy po­le­ga­ła na sple­ce­niu czar­nej siat­ki i two­rze­niu ko­lo­ro­we­go wzo­ru na po­szcze­gól­nych oczkach.

– Ma­mu­siu, czy ja so­bie po­ra­dzę? – szep­nę­ła wy­raź­nie prze­ję­ta Edzia. Przy­sia­dła przy mat­ce i spló­tł­szy dło­nie wy­glą­da­ła jak­by się mo­dli­ła.

Pau­li­na zer­k­nę­ła na Edzię wzru­szo­na. Nikt tak jak ona, mat­ka, nie znał cór­ki. Za­wsze była ci­cha i spo­koj­na. Ni­g­dy nie stwa­rza­ła żad­ne­go pro­ble­mu, a na jej po­moc każ­dy mógł li­czyć. Po mat­ce odzie­dzi­czy­ła spo­kój i ma­ło­mów­ność, a po ojcu wiel­kie i szcze­re ser­ce.

– Je­dzie, je­dzie! – za­wo­ła­ła Ja­dzia, któ­ra sto­jąc przy bra­mie ocze­ki­wa­ła na Wi­tol­da i wła­śnie za­uwa­ży­ła, że się zbli­ża.

Gło­śny okrzyk Ja­dzi po­de­rwał z drzew szpa­ki. Edzia po­my­śla­ła, że i ona od­la­tu­je, jak te pta­ki. Bała się no­we­go ży­cia, nie umia­ła wy­obra­zić so­bie, ja­kie ono bę­dzie.

Jesz­cze ro­zej­rza­ła się wo­kół, roz­ko­szu­jąc kwiet­ny­mi za­pa­cha­mi, ale wie­dzia­ła, że to już czas, nad­cho­dzi już czas jej od­jaz­du z ro­dzin­ne­go domu.

Sły­chać było zbli­ża­ją­cy się tuż tuż tę­tent koni i wia­do­mo było, że chwi­la wy­jaz­du zbli­ża się nie­uchron­nie. Edwar­da przy­tu­li­ła się do Pau­li­ny i uca­ło­wa­ła jej dło­nie.

– Ma­mu­siu, ja Ma­mu­si za wszyst­ko dzię­ku­ję, ser­decz­nie dzię­ku­ję. Obie­cu­ję przy­jeż­dżać i po­ma­gać, jak tyl­ko będę mo­gła. Ko­cham was wszyst­kich i będę za wami tę­sk­nić.

Pau­li­na otar­ła łzy le­ją­ce się po po­licz­kach cór­ki i ze wzru­sze­niem po­wie­dzia­ła:

– Niech Was Pan Bóg bło­go­sła­wi i strze­że, có­recz­ko ko­cha­na.

Na po­dwó­rze za­je­cha­ła brycz­ka po­wo­żo­na przez Wi­tol­da. Obok po­jaz­du na ko­niu je­chał Sta­ni­sław, młod­szy brat Wit­ka. Brycz­ka mia­ła drew­nia­ną, że­ber­ko­wą za­bu­do­wę, wy­ple­cio­ną we­wnątrz wi­kli­ną. Cały wa­sąg miał dwa sie­dzi­ska – jed­no z opar­ciem, a dru­gie bez. Wóz był dłu­gi i swo­bod­nie oprócz pa­sa­że­rów mógł po­mie­ścić ba­ga­że.

– Wi­taj­cie pa­no­wie! Gość w dom, Bóg w dom! Za­pra­sza­my na po­czę­stu­nek – za­wo­ła­ła z pro­gu Pau­li­na.

Mło­dzi męż­czyź­ni, za­chę­ce­ni sło­wa­mi go­spo­dy­ni, we­szli do domu i za­sie­dli przy sto­le.

Pau­li­na przy­go­to­wa­ła się na przy­jazd go­ści. Po chwi­li na sto­le zna­la­zło się kwa­śne mle­ko, a do nie­go ziem­nia­ki okra­szo­ne skwar­ka­mi z bocz­ku. Póź­niej dziew­czy­ny, Edzia i Ja­dzia, przy­nio­sły pie­czo­ne­go kur­cza­ka na­dzie­wa­ne­go ma­ka­ro­nem z po­dro­ba­mi i jaj­ka­mi (spe­cjal­ność Pau­li­ny), a na de­ser była bab­ka. Pa­no­wie wy­glą­da­li na za­do­wo­lo­nych z po­czę­stun­ku i to­czy­li roz­mo­wę z pa­nią domu, któ­ra uśmie­cha­ła się ła­god­nie, słu­żąc z od­da­niem go­ściom. Choć prze­ży­wa­ła nie­daw­ną śmierć męża i wy­jazd cór­ki, to nie da­wa­ła tego po so­bie po­znać.

Mo­ment po­że­gna­nia nad­szedł. Ko­bie­ty tu­li­ły się do sie­bie, ro­ni­ły łzy, a męż­czyź­ni do­przę­gli dru­gie­go ko­nia i uło­ży­li ba­ga­że w brycz­ce.

   

Zda­wa­ło się, że chwi­la roz­sta­nia z ro­dzin­nym do­mem od­cią­gnie się i po­trwa dłu­żej, ale już… już… je­cha­ła Edwar­da do Tau­ści­cy.

Nie pa­trzy­ła na oko­li­cę, nie wi­dzia­ła bo­cia­nów kro­czą­cych po łące i szu­ka­ją­cych żab. Nie sły­sza­ła po­szu­mu mło­dziut­kich li­ści bia­ło-czar­nych brzóz, ani nie do­strze­ga­ła nie­zwy­kłe­go pięk­na mi­ja­nej wio­sen­nej przy­ro­dy.

Ko­nie wje­cha­ły w dro­gę po­mię­dzy igla­sty­mi świer­ka­mi i so­sna­mi. Nie bra­ko­wa­ło tam rów­nież da­gle­zji o gład­kich pniach, ani mo­drze­wi z de­li­kat­ny­mi pęcz­ka­mi igie­łek. Lasy po­zwo­li­ły to­czyć się dro­dze prze­smy­kiem, aby po chwi­li otwo­rzyć się na szer­szą prze­strzeń. Z le­wej stro­ny, na po­cząt­ku te­re­nu wśród la­sów, po prze­ciw­nej stro­nie rzecz­ki, znaj­do­wa­ło się go­spo­dar­stwo, do któ­re­go do­jazd wiódł przez mo­stek. Omi­nę­li za­bu­do­wa­nia i je­cha­li da­lej. Na koń­cu tego wy­jąt­ko­we­go za­ci­sza stał dwo­rek. Obok, przy dwo­rze, po­bu­do­wa­ny był spi­chlerz, a da­lej staj­nie i obo­ry. Nie­opo­dal spi­chle­rza znaj­do­wa­ła się lo­dow­nia – zbu­do­wa­na z ka­mie­ni aż do su­fi­tu, ma­ją­ca na dole ka­nał słu­żą­cy do od­pro­wa­dza­nia wody z top­nie­ją­ce­go lodu. Rze­ka w mie­sią­cach zi­mo­wych, a przede wszyst­kim w stycz­niu i lu­tym, słu­ży­ła do po­zy­ski­wa­nia brył kry, któ­rą wy­kła­da­no chłod­nię. Ma­ją­tek był za­dba­ny i wi­dać w nim było tro­skli­wą rękę go­spo­da­rza.

Do nie­daw­na wła­ści­cie­lem za­ścian­ku był hra­bia Kon­stan­ty Prze­ździec­ki2. Hra­bia po­sta­no­wił sprze­dać ma­ją­tek, a wte­dy Alek­san­der Za­rzec­ki pod­jął de­cy­zję o na­by­ciu go. Z całą ro­dzi­ną miesz­kał do­tych­czas w miej­sco­wo­ści Za­rzec­kie pod Wo­ro­pa­je­wem3 i nie­ustan­nie szu­kał oka­zji na za­kup więk­sze­go domu. Nie miał tyle pie­nię­dzy, ile ocze­ki­wał hra­bia, ale wte­dy przy­szedł mu z po­mo­cą przy­ja­ciel – Lu­dwik Gin­ko. Ra­zem byli w Ame­ry­ce, ra­zem miesz­ka­li w Pit­ts­bur­ghu4 w Pen­syl­wa­nii i ra­zem pra­co­wa­li w du­żej tkal­ni. Po­sta­no­wi­li ku­pić dwo­rek na spół­kę. Wy­lo­so­wa­li, któ­ry z nich bę­dzie wła­ści­cie­lem, a któ­re­mu wy­bu­du­ją nowy dom. Wła­ści­cie­lem zo­stał Za­rzec­ki. Od tam­tej chwi­li dwie ro­dzi­ny za­miesz­ka­ły ra­zem pod jed­nym da­chem i tyl­ko dzię­ki Bogu, i dzię­ki szla­chet­no­ści i pra­wo­ści, trwa­ła zgo­da mię­dzy nimi i ich ro­dzi­na­mi.

Alek­san­der dwu­krot­nie pły­nął za oce­an. Dru­gi raz po to, by za­ro­bić wię­cej pie­nię­dzy. Za­ro­bio­ne pie­nią­dze in­we­sto­wał w za­kup zie­mi i la­sów. Jego ma­ją­tek li­czył już po­nad sto hek­ta­rów. Edwar­da je­cha­ła przez całą dro­gę jak­by z za­mknię­ty­mi oczy­ma i do­pie­ro, gdy zbli­ża­li się do domu, spoj­rza­ła z za­dzi­wie­niem na oko­li­cę. Kie­dyś pra­co­wa­ła u Za­rzec­kich, ale wte­dy szła od razu do za­jęć w polu. Nie wi­dzia­ła, jak wy­glą­da dwo­rek. Była za­sko­czo­na, nie spo­dzie­wa­ła się, że jest tak oka­za­ły i do­bo­ro­wy.

Na po­dwó­rze wy­bie­gli za­cie­ka­wie­ni Ja­necz­ka i Aloj­zy, młod­sze ro­dzeń­stwo Wi­tol­da, a po chwi­li He­le­na, żona Bro­ni­sła­wa, naj­star­sze­go z bra­ci Za­rzec­kich, i to ona przy­wi­ta­ła Edwar­dę ser­decz­nie.

– Je­steś, Edziu, jak miło cię wi­dzieć – przy­tu­li­ła szwa­gier­kę i uca­ło­wa­ła czu­le.

Do­pie­ro te­raz na scho­dy przed do­mem wy­szła te­ścio­wa Anie­la Za­rzec­ka i jej cór­ka We­ro­ni­ka.

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny Je­zus Chry­stus! – Edzia wy­po­wie­dzia­ła po­wi­ta­nie, skła­nia­jąc de­li­kat­nie gło­wę.

– Na wie­ki wie­ków. Amen! – Od­po­wie­dzie­li wszy­scy ra­zem.

Czu­ła lęk. Wy­nio­słość w oczach te­ścio­wej i wiel­ko­pań­skość w ubra­niu We­ro­ni­ki za­trwa­ża­ły ją. Co­raz bar­dziej wiot­cza­ły jej ko­la­na. Wie­dzia­ła, że róż­ni się od miesz­kań­ców dwor­ku i że chce czy nie chce, nie ma wyj­ścia – bę­dzie mu­sia­ła tu miesz­kać.

– Chłop­cy, wnie­ście ba­ga­że – za­rzą­dzi­ła sta­now­czo Anie­la – a ty – zwró­ci­ła się do Edwar­dy – pójdź za mną.

Anie­la mia­ła pięk­ne rysy twa­rzy i dłu­gą szy­ję. Mó­wiąc, pod­no­si­ła gło­wę wy­so­ko, świa­do­ma swej uro­dy. Na pierw­szy rzut oka wi­dać było, że jest oso­bą dy­na­micz­ną, ży­wio­ło­wą i pryn­cy­pial­ną.

Edwar­da prze­kro­czy­ła próg, mo­dląc się w ser­cu i pro­sząc Boga o bło­go­sła­wień­stwo.

Ra­zem z Wi­tol­dem otrzy­ma­li duży po­kój, w któ­rym sta­ło łóż­ko, sza­fa i ko­mo­da. Na ścia­nie wi­siał ob­raz Ser­ca Je­zu­so­we­go. Uklę­kła przed nim i po­boż­nie od­mó­wi­ła mo­dli­twę, pro­sząc:

– Ty mnie, mój Pa­nie, Boże Wszech­mo­gą­cy, miej w swo­jej nie­ustan­nej opie­ce. Niech ser­ce Two­je bę­dzie moim schro­nie­niem, te­raz i na wie­ki. Mat­ko Boża, Tyś i moją Mat­ką, daj bym wy­trwa­ła w wie­rze, na­dziei i mi­ło­ści. Amen.

Do wie­czo­ra ze­szło jej wyj­mo­wa­nie z ku­frów przy­wie­zio­nej wy­praw­ki i ukła­da­nie jej na pół­kach.

– Chodź, Edziu, na ko­la­cję – przy­szła po nią mała Ja­necz­ka – Ta­tuś z Wład­kiem i Ja­dzią, moją star­szą sio­strą, już są. Byli w Wo­ro­pa­je­wie.

Po­słusz­nie po­szła do du­że­go po­miesz­cze­nia, w któ­rym stał wiel­ki, dę­bo­wy stół, a wo­kół nie­go usta­wio­ne były ławy. Cała ro­dzi­na mie­ści­ła się ra­zem, a te­raz… do­szła jesz­cze Edzia.

– Ot, i moja pięk­na sy­no­wa! – Alek­san­der swo­im po­wi­ta­niem spra­wił, że Edzi zro­bi­ło się trosz­kę lżej na ser­cu – A za­siądź przy mnie. Dzi­siaj jest wy­jąt­ko­wy dzień dla nas i dla cie­bie.

Po­my­śla­ła, że ci­sza przy sto­le wca­le nie po­twier­dza słów te­ścia, ale ode­zwa­ła się grzecz­nie:

– Bar­dzo dzię­ku­ję za przy­ję­cie mnie do ro­dzi­ny i za ser­decz­ność.

– Siądź­my, za­tem – za­rzą­dził teść i na stół po­da­no wie­cze­rzę.

Po ko­la­cji cała ro­dzi­na klęk­nę­ła do mo­dli­twy. Edwar­da wie­dzia­ła, że Za­rzec­cy są po­boż­ny­mi ka­to­li­ka­mi, tak jak jej ro­dzi­na. Czu­ła pod wzglę­dem wia­ry spo­kój i bez­pie­czeń­stwo w no­wym domu. Kwie­cień był tego roku wy­jąt­ko­wo cie­pły i wszy­scy po ro­dzin­nym na­bo­żeń­stwie wy­szli na scho­dy przed do­mem i dłu­go, dłu­go śpie­wa­li. Oka­za­ło się, że naj­pięk­niej śpie­wa­ją Sta­szek i młod­szy od nie­go Aloj­zy, któ­ry gra tak­że na ba­ła­łaj­ce5. Słuch wy­raź­nie odzie­dzi­czy­li po ojcu, bo Alek­san­der do­rów­ny­wał sy­nom. Edzia ze swo­im ni­skim, głę­bo­kim gło­sem wtó­ro­wa­ła w chó­ral­nym śpie­wie i znaj­do­wa­ła upodo­ba­nie w dwu­gło­sie ro­dzi­ny. Chło­pa­ki wy­raź­nie do­ce­ni­li jej zdol­no­ści i po­chwa­li­li za przy­jem­ność śpie­wa­nia z nią.

– Chodź­my spać, ju­tro dzień pra­cy. Trze­ba wcze­śnie wstać. Edwar­do, będę cze­kać na cie­bie w kuch­ni pół do szó­stej – sło­wa te­ścio­wej po­de­rwa­ły Edzię, któ­ra po­słusz­nie po­szła do swo­je­go po­ko­ju.

Cze­ka­ła ją pierw­sza wspól­na noc z mę­żem. My­śla­ła o niej od daw­na i co­raz bar­dziej lę­ka­ła się tych chwil, gdy zo­sta­ną sami w sy­pial­ni.

– Po­do­ba­ło Ci się, Pa­nie Jezu, bym zo­sta­ła mę­żat­ką. Do­daj mi sił, bym była do­brą żoną, a w przy­szło­ści do­brą mat­ką na­sze­go po­tom­stwa – wy­szep­ta­ła.

Uło­ży­ła się w łóż­ku za­wsty­dzo­na, a po chwi­li usły­sza­ła wcho­dzą­ce­go Wi­tol­da. Le­ża­ła ci­chut­ko, my­śląc, że prze­cież mąż ją ko­cha, że wszak wie­lo­krot­nie wy­zna­wał to sło­wa­mi czu­ły­mi, ser­decz­ny­mi…

Pierw­sza wspól­na noc mło­dych mał­żon­ków mi­nę­ła. Obo­je od­na­leź­li wspól­no­tę, któ­ra po­głę­bi­ła ich świe­żą mi­łość. Edwar­da po­my­śla­ła, że mąż na­praw­dę oka­zał się cie­płym, uj­mu­ją­cym, a przede wszyst­kim opie­kuń­czym. Sta­rał się jak tyl­ko mógł do­dać jej od­wa­gi na dal­sze ży­cie wśród jego ro­dzi­ny. Po­my­śla­ła, że jed­nak nie za­wsze wszyst­ko, co ich w ży­ciu spo­tka w przy­szło­ści, bę­dzie od nich oboj­ga za­le­ża­ło, ale szyb­ko od­go­ni­ła od sie­bie te, bez po­trze­by, nur­tu­ją­ce ją my­śli.

Zja­wi­ła się punk­tu­al­nie do za­jęć w kuch­ni. Umia­ła go­to­wać, wszak jej mat­ka Pau­li­na Ol­sie­wicz prze­ka­za­ła cór­ce wie­dzę, któ­rą te­raz mo­gła­by wy­ko­rzy­stać. Jed­nak to te­ścio­wa dy­ry­go­wa­ła jej pra­cą i nie po­zwa­la­ła po­dej­mo­wać wła­snej ini­cja­ty­wy. To­też obie­ra­ła ziem­nia­ki, wa­rzy­wa i owo­ce, wszyst­ko zgod­nie ze wska­zów­ka­mi. Ucie­ra­ła cia­sta i ro­bi­ła wszyst­ko, co jej ka­za­ła wy­ko­nać Anie­la. Pra­ca Edwar­dy nie koń­czy­ła się na po­mo­cy w kuch­ni, wy­sy­ła­no ją tak­że do prac po­lo­wych.

Przez Tau­ści­cę pły­nę­ła rzecz­ka, któ­ra wpa­da­ła do Hał­bi­cy bę­dą­cej do­pły­wem Dzi­sny6; zimą słu­ży­ła ona miesz­kań­com do uzy­ski­wa­nia lo­do­wych ta­fli. Za fol­war­kiem był sad, a na jego koń­cu sta­ła sau­na i ką­pie­li­sko. Raz w ty­go­dniu pa­lo­no w pie­cu drew­nem, przede wszyst­kim je­sio­nem, tak­że bu­czy­ną, bo jest twar­da i dłu­go utrzy­mu­je cie­pło. Ga­łąz­ki brzo­zo­we słu­ży­ły im do obi­ja­nia cia­ła w celu po­pra­wy krą­że­nia krwi i ujędr­nie­nia skó­ry. Na zimę prze­cho­wy­wa­no wit­ki brzo­zo­we w lo­dow­ni, któ­ra była tak wiel­ka, że mie­ści­ła nie tyl­ko mię­si­wo, ale tak­że kon­fi­tu­ry, chle­by, a tak­że wspo­mnia­ne ga­łąz­ki. Lasy ota­cza­ją­ce Tau­ści­cę stwa­rza­ły jak­by kor­don ochron­ny o gru­bo­ści trzech ki­lo­me­trów, któ­ry do­tych­czas był za­bez­pie­cze­niem przed nie­pro­szo­ny­mi go­ść­mi, ale nie za­wsze przed dzi­ką zwie­rzy­ną.

   

Nie­dłu­go po nocy po­ślub­nej Edwar­da po­ję­ła, że jest w bło­go­sła­wio­nym sta­nie i na świat przyj­dzie dziec­ko. Nie po­wie­dzia­ła o tym ni­ko­mu. Speł­nia­jąc swo­je obo­wiąz­ki, mo­dli­ła się nie­ustan­nie.

– Po­je­dzie­my dzi­siaj do Wo­ro­pa­je­wa – po­wie­dział pew­ne­go razu Wi­told – Tam też pój­dzie­my do ko­ścio­ła na mszę.

– Co też ci przy­szło do gło­wy, Wi­tal­ka? – za­py­ta­ła ze zdzi­wie­niem.

– Sio­stry Bro­dow­skie za­pra­sza­ją nas do sie­bie na po­czę­stu­nek.

Trosz­kę ża­ło­wa­ła, że nie spo­tka się ze swo­ją ro­dzi­ną w ko­ście­le w Bo­rej­kach7, ale cie­szy­ła się mimo wszyst­ko, że spo­tka się z przy­ja­ciół­ka­mi.

Sio­stry Bro­dow­skie miesz­ka­ły z ro­dzi­ca­mi, a ich dom po­ło­żo­ny był w cu­dow­nym ogro­dzie. Edwar­da od­wie­dza­ła je w cza­sach, gdy jesz­cze była pan­ną, i za­wsze z za­chwy­tem po­dzi­wia­ła ob­fi­tu­ją­ce w kwia­ty klom­by. Wśród pięk­nej przy­ro­dy za­sia­dły w wi­kli­no­wych fo­te­lach i po­ga­dusz­kom nie było koń­ca.

Wi­told sie­dział ra­zem z pa­nią i pa­nem Bro­dow­ski­mi. Im rów­nież te­ma­tów nie bra­kło.

– Pa­nie Wi­tol­dzie, sły­szał pan, co u tych Niem­ców się wy­ra­bia?

– Wiem, wiem, olim­pia­da w Ber­li­nie8 – od­parł Wi­told – ale tyle kłót­ni o Ży­dów, Ro­mów i czar­no­skó­rych, czy­tał pan? Dys­kry­mi­na­cja! Nie do­pusz­cza­ją, za­ka­zu­ją udzia­łu. Co też z tego wyj­dzie?

– Nic do­bre­go w tej Rze­szy nie dzie­je się – do­dał pan Bro­dow­ski – py­ta­nie tyl­ko, czym to wszyst­ko się skoń­czy. Czy­ta­łem wy­po­wie­dzi nie­ja­kie­go Go­ebel­l­sa9. On twier­dzi, że nowe Niem­cy są na­tchnio­ne wiel­ki­mi ide­ami.

– Oni, to zna­czy Niem­cy, zbro­ją się na po­tę­gę – do­dał Wi­told

– Czy też nie bę­dzie z tego ko­lej­nej woj­ny?

Pani Bro­dow­ska, mil­cząc, słu­cha­ła roz­mo­wy męż­czyzn i co­raz bar­dziej ogar­niał ją strach.

Nikt nie chce woj­ny, tak dłu­go trwa­ła nie­wo­la za­bor­ców, a mia­ło­by zno­wu przyjść za­gro­że­nie?

Fala na­zi­stow­skich Niem­ców, ma­sze­ru­ją­cych ze wznie­sio­ną w ge­ście po­wi­ta­nia Hi­tle­ra10 ręką, zda­wa­ła się być jak nad­cho­dzą­ca bu­rza ze strasz­ny­mi, nie­koń­czą­cy­mi się pio­ru­na­mi i grzmo­ta­mi. Wi­told w dro­dze po­wrot­nej do Tau­ści­cy za­to­pio­ny był w pe­sy­mi­stycz­nych my­ślach. Edwar­da nie prze­szka­dza­ła mu, za­sta­na­wia­ła się, jak za­re­agu­je mąż dzi­siaj wie­czo­rem, pra­gnę­ła bo­wiem po­in­for­mo­wać go o dzie­ciąt­ku, któ­re ma się na­ro­dzić.

Przy­szła wresz­cie ta chwi­la, któ­rej Edzia ocze­ki­wa­ła z nie­cier­pli­wo­ścią:

– Wi­tal­ka, chcia­ła­bym coś po­wie­dzieć to­bie.

– Edzia, czas spać, co ci jesz­cze po głów­ce cho­dzi?

– Wi­tal, bę­dzie­my mie­li dziec­ko… Sły­szysz ty mnie? Dzie­ciąt­ko.

Wi­told mil­czał jak ska­mie­nia­ły, a po chwi­li przy­tu­lił gło­wę do ko­lan Edzi i wy­szep­tał:

– Ko­cha­na ty moja, dzię­ku­ję, dzię­ku­ję ci.

Po­nu­re my­śli, któ­re nur­to­wa­ły go w dro­dze z Wo­ro­pa­je­wa, znik­nę­ły. Był szczę­śli­wy.

Edwar­da w dal­szym cią­gu wy­ko­ny­wa­ła wszyst­kie zle­co­ne pra­ce do cza­su aż te­ścio­wa za­py­ta­ła:

– Czy do­brze przy­pusz­czam, że spo­dzie­wa­cie się po­tom­stwa?

– Tak, ma­mu­siu – od­po­wie­dzia­ła Edzia, któ­ra zro­zu­mia­ła, że jej stan jest już wi­docz­ny – ale nie mó­wi­łam o tym jesz­cze ni­ko­mu… tyl­ko Wit­ko­wi.

– Trze­ba bę­dzie cię ochro­nić przed cięż­szy­mi pra­ca­mi – ki­wa­jąc gło­wą, prze­my­śli­wa­ła Anie­la.

W Tau­ści­cy sta­ła ma­szy­na do szy­cia. Na zimę przy­cho­dził do Za­rzec­kich Żyd, któ­ry miesz­kał wte­dy u nich i ob­szy­wał całą ro­dzi­nę. Edwar­da ko­rzy­sta­ła z ma­szy­ny i przy­go­to­wy­wa­ła po­ściel i ubran­ka dla nie­mow­lę­cia. Umia­ła szyć, cho­ciaż nikt jej tego nie uczył.

By­wa­ło, że za­cho­dzi­ła do domu miesz­ka­ją­cych za rze­ką pań­stwa Gin­ków, gdzie za­wsze była przy­jaź­nie wi­ta­na. Wśród miesz­kań­ców byli ro­dzi­ce pani Elż­bie­ty Gin­ko, jej mąż Lu­dwik, a tak­że star­sze dzie­ci, Jó­ze­fa i Jó­zef. Są­siad­ka po­wi­ła w maju có­recz­kę He­len­kę i Edzia lu­bi­ła przy­glą­dać się opie­ce nad ma­leń­stwem.

Szła do są­sia­dów, mi­ja­jąc po dro­dze kwit­ną­ce cze­re­śnie. Pta­ki ocze­ki­wa­ły z nie­cier­pli­wo­ścią na owo­ce, śpie­wa­jąc cud­ny­mi gło­sa­mi i ra­do­śnie fru­wa­jąc w po­szu­ki­wa­niu po­kar­mu dla swo­je­go po­tom­stwa; drze­wa zaś wy­raź­nie za­po­wia­da­ły przy­szły zbiór, bo z czar­nych ga­łę­zi ob­fi­cie wy­kwi­ta­ły cu­dow­ne kęp­ki bia­łych kwia­tów.

W tra­wie kwi­tły skrom­ne sto­krot­ki i żół­ty mni­szek. Na ten wi­dok Edzia uśmiech­nę­ła się ra­do­śnie. Po­my­śla­ła, że pod­po­wie te­ścio­wej, iż war­to z mle­czu zro­bić sy­rop. Oczy­wi­ście, je­śli tyl­ko Anie­la wy­ra­zi zgo­dę, to wte­dy Edzia chęt­nie na­zbie­ra ko­szycz­ki mnisz­ka i przy­go­tu­je sy­rop na le­kar­stwo.

– Szczęść Boże, pani Elż­bie­to – przy­wi­ta­ła są­siad­kę sie­dzą­cą przed do­mem obok nie­mow­lę­ce­go łó­żecz­ka.

Elż­bie­ta z uro­dy przy­po­mi­na­ła mat­kę Edzi, Pau­li­nę. Mia­ła oko­ło trzy­dzie­stu sze­ściu lat, ale wy­glą­da­ła na dużo młod­szą. Zer­k­nę­ła by­strym spoj­rze­niem na swo­je­go go­ścia i pod­nio­sła pa­lec do ust:

– Ciiii­cho – po­wie­dzia­ła z uśmie­chem i szep­tem do­da­ła: – Le­d­wo ją uśpi­łam, może cho­ciaż chwil­kę po­śpi.

– Przy­szłam od­wie­dzić ma­leń­stwo… po­pa­trzeć jak ro­śnie… Mam tak­że proś­bę.

– Usiądź­my przy sto­le w domu – za­chę­ci­ła Elż­bie­ta – Pla­cek mam droż­dżo­wy z kru­szon­ką na po­czę­stu­nek.

Już za chwi­lę kro­iła i ukła­da­ła cia­sto, już sta­wia­ła wodę na her­ba­tę. Krzą­ta­ła się zgrab­nie i za­rad­nie z lek­ko­ścią, ja­kiej nie moż­na się było spo­dzie­wać po ko­bie­cie, któ­ra nie­daw­no prze­ży­ła po­ród.

– A ja­każ to proś­ba cię spro­wa­dzi­ła?

– Pani Elż­bie­to, uszy­łam so­bie bluz­kę i przy­szłe­mu dziec­ku su­kie­necz­kę. Być może bę­dzie dziew­czyn­ka – do­da­ła z uśmie­chem, do­strze­ga­jąc zdzi­wie­nie są­siad­ki – Nie mam pa­su­ją­cych pod ko­lor ma­te­ria­łu gu­zicz­ków, a nie wy­bie­ram się w naj­bliż­szym cza­sie do Wo­ro­pa­je­wa. Może Pani mnie po­ra­tu­je, a ja, kie­dy będę mo­gła, to od­dam.

Do­bra­ły od­po­wied­nie gu­zicz­ki i chwil­kę po­roz­ma­wia­ły przy her­bat­ce i cie­ście, ale rze­czy­wi­ście tyl­ko chwil­kę, bo mała He­len­ka obu­dzi­ła się i zmu­si­ła swo­im wdzięcz­nym kwi­le­niem do za­ję­cia się wy­łącz­nie nią.

Edwar­da wra­ca­jąc do domu, wy­obra­ża­ła so­bie, jak to ona bę­dzie mat­ką i jak bę­dzie pie­ścić swo­je dzie­ciąt­ko. Ma­rzy­ła za­wsze o ży­ciu ci­chym i spo­koj­nym, a przede wszyst­kim – bez­piecz­nym. Przy Wi­tol­dzie czu­ła wszyst­ko to, cze­go ocze­ki­wa­ła.

– Gdzie by­łaś? – z de­li­kat­ną pre­ten­sją w gło­sie za­py­ta­ła Ja­necz­ka. – Chcia­łam iść z tobą, a cie­bie nie było i nie było – ża­ło­śnie kon­ty­nu­owa­ło dziec­ko.

– Już je­stem, sło­necz­ko, kwia­tusz­ku mały. Chodź, na­uczę cię przy­szy­wać gu­zi­ki, chcesz?

– Oj tak, oj tak – Ja­necz­ka wy­raź­nie ucie­szy­ła się.

– Idąc do swo­je­go po­ko­ju, Edzia we­szła do sto­ło­we­go, gdzie za­sta­ła te­ścio­wą.

– Ma­mu­siu – za­py­ta­ła – czy war­to zro­bić sy­rop z mnisz­ka? Je­śli tak, to po­zbie­ram.

– Schy­lać się bę­dziesz? Nie za­szko­dzi to to­bie? – za­py­ta­ła, a po chwi­li do­da­ła: – Na cho­ro­by był­by jak zna­lazł. Ja­necz­ka niech ci po­mo­że.

Ra­zem drep­ta­ły wśród traw, zry­wa­jąc mni­szek na sy­rop, któ­ry w Ja­ki­mow­cach11, a może i w Tau­ści­cy tak­że, na­zy­wa­ją mio­dem ma­jo­wym. Po­zo­sta­wio­ne mle­cze już nie­za­dłu­go za­mie­nią się w dmu­chaw­ce, któ­re spra­wią, że łąki sta­ną się ulot­nym, na­stro­jo­wym pu­chem. Ko­lor zie­le­ni, jej za­pach, śpiew pta­ków i szum rze­ki, to wszyst­ko bu­dzi­ło w obu zie­lar­kach ra­do­sne od­czu­cia. Sie­lan­ka, sie­lan­ka, oj, jaka sie­lan­ka! O Boże, niech ta chwi­la trwa jak naj­dłu­żej! Jesz­cze tyl­ko prze­szka­dza­ła jej tę­sk­no­ta za ro­dzi­ną w Ja­ki­mow­cach. Przy­szedł czas, kie­dy ko­nie od wcze­sne­go rana jadą w pole, do pra­cy, a ona na pie­cho­tę do ro­dzin­ne­go domu nie doj­dzie w swo­im sta­nie. Wi­tal jeź­dzi na pole i w las, bo i tam trze­ba przy­pil­no­wać ro­bót. Nie po­zo­sta­je jej nic in­ne­go, jak upro­sić męża, żeby za­je­cha­li po mszy w Bo­rej­kach od­wie­dzić ro­dzi­nę w Ja­ki­mow­cach. Jesz­cze tego sa­me­go dnia roz­sy­pa­ła na bia­łym prze­ście­ra­dle ze­rwa­ne kwiat­ki, aby po­zbyć się ro­bacz­ków. Oczysz­czo­ny mni­szek wsy­pa­ła do sło­ja i za­la­ła li­trem wód­ki. Po sied­miu dniach prze­ce­dzi mie­szan­kę i wle­je do bu­te­lek, na prze­zię­bie­nia bę­dzie jak zna­lazł.

– Jak ci się miesz­ka z nami? – do­py­ty­wał Aloj­zy, któ­ry lu­bił cho­dzić za Edzią, gdy zbie­ra­ła w wa­rzyw­nia­ku ogór­ki, po­mi­do­ry i inne wa­rzy­wa.

Kil­ku­na­sto­la­tek był wy­so­ki i szczu­pły.

– Do­brze – od­po­wie­dzia­ła, po­mi­mo że cią­gle tę­sk­ni­ła za swo­ją ro­dzi­ną w Ja­ki­mow­cach.

  

– W nie­dzie­lę bę­dzie­my na obie­dzie u mo­jej te­ścio­wej. Spo­tka­łem ją na dro­dze, jak wra­ca­ła z Oli­chwie­rów, od swo­jej mat­ki – usły­sza­ła wie­czo­rem od Wi­tol­da.

Edwar­da rzu­ci­ła się w ra­mio­na męża.

– Dzię­ku­ję, Wi­tal­ka… dzię­ku­ję – wy­szep­ta­ła roz­pro­mie­nio­na.

* * *

Spo­tka­nie było wiel­ką ra­do­ścią dla ca­łej ro­dzi­ny. Mło­dzi za­bra­li ze sobą Stasz­ka i Aloj­ze­go. Pau­li­na wy­py­ty­wa­ła cór­kę o sa­mo­po­czu­cie, a Ja­dzia pa­li­ła się do roz­mo­wy z Edzią, jak­by coś kry­jąc. Do­pie­ro, gdy Edzia wy­szła po ko­pe­rek, Ja­dzia po­bie­gła za nią i z pa­ła­ją­cy­mi li­ca­mi po­wie­dzia­ła:

– Sio­strzycz­ko… ja… ja się za­ko­cha­łam.

– Jak to, w kim? – za­py­ta­ła za­sko­czo­na Edzia.

– Po­patrz, cóż za przy­pa­dek, tak jak na­sza ma­mu­sia… w Jó­ze­fie.

– Ma ja­kieś na­zwi­sko ten Jó­zef?

– Tak, oczy­wi­ście… Klo­now­ski, Jó­zef Klo­now­ski. Jest wy­so­ki, przy­stoj­ny, ma blond wło­sy i oczy ta­kie ja­sne, jak­by prze­źro­czy­ste, ta­kie głę­bo­kie, że moż­na się w nich za­to­pić na za­wsze… i ja wła­śnie uto­nę­łam. Opu­ści­ła głów­kę bez­rad­na.

– Co te­raz bę­dzie? – szu­ka­ła po­ra­dy u nie­wie­le star­szej sio­stry.

– Ja­dziu, mu­sisz być cier­pli­wa, a wszyst­ko na pew­no samo się uło­ży. Jak ten Jó­zef cię ko­cha, to musi się o cie­bie po­sta­rać. Będę się w tej spra­wie mo­dlić… Chodź, Ja­dziu, bo nam ko­pe­rek zwięd­nie. Póź­niej po­roz­ma­wia­my jesz­cze.

Trzej pa­no­wie Za­rzec­cy, w ocze­ki­wa­niu na obiad, roz­ma­wia­li z Pau­li­ną i Adol­kiem Ol­sie­wi­czem.

– Nie ma spo­ko­ju. Nie­uchron­nie zbli­ża się ja­kaś za­wie­ru­cha w świe­cie – mó­wił Stach.

– Naj­gor­sze, że nie mamy szans na czy­jeś wspar­cie – do­da­ła Pau­li­na – Po­pa­trz­cie, jak Li­twi­ni zbli­ża­ją się do wszyst­kich kra­jów, tyl­ko nie do nas, a prze­cież po­win­ni­śmy wspól­nie bro­nić po­ko­ju dla nas wszyst­kich. Ja pa­mię­tam róż­ne chwi­le i za­wsze nas są­sie­dzi za­wo­dzi­li, nie­ste­ty, za­wsze.

– Ma­mu­siu, może gdy­by nie szu­ka­li w nas wro­gów, by­li­by ina­czej po­stę­po­wa­li, tym bar­dziej, że i Niem­cy nam za­gra­ża­ją swo­im zbro­je­niem, i ta czer­wo­na bol­sze­wia, któ­ra jest tuż, tuż – Ado­lek, któ­ry zwy­kle był ci­chy i spo­koj­ny, tym ra­zem mó­wił ze zde­ner­wo­wa­niem.

– Nasz oj­ciec, któ­ry po­znał ka­wał świa­ta, już daw­no mówi, że po­kój daje bez­cen­ną war­tość ży­cia, dla­te­go ci, któ­rzy chcą go znisz­czyć, nisz­czą nie tyl­ko in­nych, ale przede wszyst­kim sa­mych sie­bie – pod­su­mo­wał dys­ku­sję Wi­told.

Za­mil­kli wszy­scy, a wy­obraź­nia, mimo ci­szy, nie­po­ko­iła ich. Co też ich może spo­tkać? Chcie­li­by dla swo­ich ro­dzin wol­no­ści, któ­ra zda­wa­ło­by się na tym od­lu­dziu jest ła­two do­stęp­na. Ja­ki­mow­ce może i są osa­dą, ale da­le­ko po­ło­żo­ną na pół­noc, a Tau­ści­ca tak jest scho­wa­na, w od­da­li od in­nych lu­dzi, skry­ta przed ob­cy­mi, że nikt do niej nie tra­fi, do­pó­ki ktoś się o niej nie do­wie.

– Edziu, chcia­ła­bym mó­wić o Jó­ze­fie i jak cie­bie nie ma, to nie mam z kim – po­skar­ży­ła się Ja­dzia.

– Sio­strzycz­ko ko­cha­na, ja już nie­dłu­go nie będę jeź­dzi­ła brycz­ką, bo za moc­no mnie trzę­sie, mu­sisz zwie­rzać się ma­mu­si. Tak bę­dzie naj­le­piej. Nie martw się, ja so­bie nie wy­obra­żam, żeby Jó­zef cie­bie nie po­ko­chał. Masz ta­kie pięk­ne oczy i one, tak jak i jego, też są głę­bo­kie. Je­steś pięk­na, a do tego masz ta­kie wiel­kie, do­bre ser­dusz­ko, go­rą­ce i ko­cha­ją­ce.

Na chwi­lę za­mil­kła, a na­stęp­nie za­py­ta­ła:

– Skąd go znasz?

– Ooo, Edziu, on tak pięk­nie śpie­wa i wła­śnie po­zna­łam go na wy­stę­pach w Ko­złowsz­czyź­nie12 … Jó­zef tam miesz­ka. By­li­śmy tam z na­szym chó­rem i jak tyl­ko spoj­rza­łam na nie­go, to od razu wie­dzia­łam, że tyl­ko on i nikt inny… nikt inny nie bę­dzie dla mnie waż­ny… ni­g­dy…

– Moja ty sio­strzycz­ko, zo­ba­czysz, że wszyst­ko do­brze się uło­ży, czu­ję to, że bę­dzie­cie ra­zem.

Ja­dzia przy­tu­li­ła się do sio­stry z czu­ło­ścią i wdzięcz­no­ścią za do­bre sło­wo.

Edwar­da czu­ła zbli­ża­ją­cy się czas roz­wią­za­nia. Mimo to jeź­dzi­ła w cza­sie Bo­że­go Na­ro­dze­nia do ko­ścio­ła w Bo­rej­kach. Przyj­mo­wa­nie Chry­stu­sa pod po­sta­cią chle­ba da­wa­ło jej siłę i moc na wy­pa­dek nie­prze­wi­dy­wal­nych sy­tu­acji. Spo­ty­ka­ła tam swo­ich krew­nych. Ja­dzia za­wsze szep­nę­ła jej coś no­we­go. Tym ra­zem za­po­wie­dzia­ła swo­je z Jó­ze­fem Klo­now­skim za­rę­czy­ny. Za­pla­no­wa­li na­wet, że po le­cie, kie­dy już bę­dzie mniej prac w polu i w le­sie, we­zmą ślub.

Na po­cząt­ku stycz­nia 1937 roku zima mia­ła się za pan brat z przy­ro­dą. Śnie­gu nie bra­ko­wa­ło i trze­ba było jeź­dzić sa­nia­mi.

– Edzia – Wi­tek wpadł do kom­na­ty wy­raź­nie za­kło­po­ta­ny – Cóż za strasz­ny am­ba­ras.

– Cóż się sta­ło? – spy­ta­ła Edwar­da.

– Przy­ja­ciel mój, Wik­tor Ry­chlic­ki, brat Fran­cisz­ka, za­je­chał pięk­ny­mi sa­nia­mi w kon­ku­ry do Jó­ze­fy Gin­ko!

– Ooo, to chy­ba do­brze – Edzia nie ro­zu­mia­ła, w czym jest pro­blem.

– Nie, nie jest do­brze, bo zo­stał od­rzu­co­ny! Lu­dwik i Elż­bie­ta po­wie­dzie­li, że cór­ka jest sła­bo­wi­te­go zdro­wia i nie na­da­je się na że­niacz­kę. Żad­nych na­dziei Gin­ko­wie mu nie dali, nie zmie­nią już de­cy­zji, a Wik­tor tak się sta­rał… Tak się sta­rał! Sa­nie były ta­kie pięk­ne… wy­stro­jo­ne… że­byś ty, Edziu, wi­dzia­ła…

– Cóż, mam na­dzie­ję, że nie w pięk­nie sań two­ja tro­ska, ale my­ślę, że to o Wik­to­ra się mar­twisz i jego zma­ga­nie z od­rzu­ce­niem.

I mnie jego żal, to oczy­wi­ste. Bar­dzo go sza­nu­ję i Jó­zię też, ale bę­dzie, co Bóg da, Jego wola.

   

W stycz­niu 1937 roku Edwar­da po­wi­ła ślicz­ną có­recz­kę. Dziew­czyn­ka na chrzcie otrzy­ma­ła imię Wan­da. Mło­dzi ro­dzi­ce cie­szy­li się, że jest grzecz­na, a przede wszyst­kim nie cho­ru­je.

Któ­re­goś razu, gdy Wan­decz­ka mia­ła oko­ło pół rocz­ku, po­je­cha­li do Wo­ro­pa­je­wa, by tam u fo­to­gra­fa zro­bić so­bie zdję­cia. Edzia za­ło­ży­ła có­recz­ce su­kie­necz­kę, któ­rą uszy­ła z ta­kie­go sa­me­go ma­te­ria­łu jak so­bie bluz­kę. Wi­tek był, jak zwy­kle, w gar­ni­tu­rze i pod kra­wa­tem.

– Pierw­szy raz za­ło­ży­łaś taką ślicz­ną su­kie­necz­kę Wan­decz­ce. Two­ja bluz­ka jest z ta­kie­go sa­me­go ma­te­ria­łu – spo­strzegł zdzi­wio­ny – Kie­dy ją uszy­łaś?

– Już daw­no – ro­ze­śmia­ła się – jesz­cze ma­lut­kiej nie było na świe­cie… a gu­zicz­ki ład­ne?

– Bar­dzo ład­ne.

– Przy­nio­słam je od Elż­bie­ty Gin­ko, ale już jej od­ku­pi­łam w Wo­ro­pa­je­wie. Po­zna­łam wte­dy w skle­pie u Szul­ców ich cór­kę Re­be­kę. To ona wy­szu­ka­ła mi ta­kie same.

Zro­bio­ną fo­to­gra­fię Wi­told opra­wił w ramę i po­wie­sił na ścia­nie w ich po­ko­ju.

W grud­niu Edwar­da po­now­nie była w sta­nie bło­go­sła­wio­nym. Do­świad­czy­ła już, jak wy­glą­da prze­bieg tego cu­dow­ne­go okre­su, i cie­szy­ła się z ko­lej­ne­go po­tom­ka. Wan­dzia mia­ła pra­wie ro­czek i umia­ła już drep­tać ma­lut­ki­mi stóp­ka­mi.

  

Przed świę­ta­mi wszy­scy do­mow­ni­cy sku­pi­li się na przy­go­to­wa­niu do Wi­gi­lii i do świąt Bo­że­go Na­ro­dze­nia.

Przy ko­la­cji Alek­san­der za­rzą­dził:

– Ko­cha­ni… ogła­szam wiel­kie świ­nio­bi­cie!

Za kil­ka dni wszy­scy do­mow­ni­cy krzą­ta­li się, przy­go­to­wu­jąc wspa­nia­łe szyn­ki, ba­le­ro­ny, sal­ce­so­ny i sma­ko­wi­te kieł­ba­sy. Pie­kli pasz­te­ty z upo­lo­wa­nych w oko­licz­nych la­sach za­ję­cy, któ­rych było tam pod do­stat­kiem. Szy­ko­wa­li do nich żu­ra­wi­nę, któ­rą ze­bra­li i za­su­szy­li la­tem. Przy­go­to­wy­wa­li dzi­czy­znę, do któ­rej zwy­kle po­da­wa­li prze­smacz­ną brusz­ni­cę. Ło­wi­li ryby. Obo­wiąz­ko­wy był ma­ko­wiec i pier­nik. Ko­bie­ty ro­bi­ły ma­ka­ron z ma­kiem i droż­dżo­we bu­łecz­ki z ka­pu­stą i grzy­ba­mi. Naj­waż­niej­szy i naj­ko­niecz­niej­szy był kom­pot z su­szu, przede wszyst­kim z gru­szek, ja­błek i śli­wek, któ­ry to szla­chet­ny na­pój miał po­móc wszyst­kim sma­ko­szom stra­wić ob­fi­te je­dze­nie i umoc­nić ich w zdro­wiu.

Od rana w Wi­gi­lię wszy­scy po­ści­li. Je­dli tyl­ko je­den po­si­łek w cią­gu dnia, a były to śle­dzie z ziem­nia­ka­mi w mun­dur­kach.

– Chło­pa­ki! Czas w las! – Alek­san­der za­rzą­dził i wzbu­dził tym sa­mym ra­dość w ca­łym domu.

– Sie­kie­recz­ką ram­pam­pam… jo­de­łecz­kę ram­pam­pam – pod­ska­ki­wał we­so­ło Aloj­zy.

– Ty so­bie krzyw­dy nie zrób tym na­rzę­dziem – prze­strze­ga­ła syna Anie­la.

– Ma­mu­siu – nie strasz­na mi sie­kier­ka. Ja z nią w le­sie za pan brat. Na­wet mi­sia się nie boję.

– Nie bo­isz, nie bo­isz… do­pó­ki nie sta­niesz z nim oko w oko – mruk­nę­ła pod no­sem We­ro­ni­ka.

– Na szczę­ście nie spo­tka­li­śmy tu niedź­wie­dzia, ale wil­ki… tych to nie brak – do­da­ła Anie­la.

– Ry­sie też się tra­fia­ją – po­wie­dział Sta­sze­niu – ale one po­lu­ją ra­czej na sa­ren­ki… ta­kie jak wy.

Wska­zał pal­cem na sio­stry.

Męż­czyź­ni przy­nie­śli z lasu pięk­ną jo­deł­kę.

– Jaka ślicz­na, jaka ślicz­na – pisz­cza­ły za­chwy­co­ne dziew­czy­ny.

Kto tyl­ko mógł, stro­ił usta­wio­ną w ja­dal­ni cho­in­kę, wie­sza­jąc na nią róż­ne ozdo­by. Wy­cią­ga­li z pu­de­łek cac­ka, któ­re ręcz­nie sami wy­ko­na­li, łań­cu­chy, sło­mia­ne gwiazd­ki, ale i pięk­ne bomb­ki, któ­re oj­ciec wi­dy­wał, bę­dąc za gra­ni­cą, i te­raz chęt­nie, za wca­le nie­ma­łe pie­nią­dze, przy­wiózł z Wil­na. Dzie­ci wy­glą­da­ły przez okno, wy­pa­try­wa­ły, czy na nie­bie nie wi­dać pierw­szej gwiazd­ki, któ­rej po­ja­wie­nie mia­ło roz­po­cząć uro­czy­stą ko­la­cję.

Na stół dziew­czy­ny po­ło­ży­ły sia­no i przy­kry­ły je bia­łym ob­ru­sem. Pa­mię­ta­ły o uło­że­niu na­kry­cia dla nie­zna­jo­me­go wę­drow­ca.

– Jest, jest pierw­sza gwiazd­ka! – Ja­dzia za­krzyk­nę­ła gło­śno.

– Uda­ło ci się w tym roku, w na­stęp­nym ja będę pierw­sza

– We­ro­ni­ka ża­ło­wa­ła, że to nie jej przy­pa­dło w udzia­le do­strze­że­nie gwiazd­ki.

Po­wia­da­no, bo­wiem, że kto pierw­szy ją zo­ba­czy, temu speł­ni się ży­cze­nie.

– Po­dziel­my się opłat­kiem – roz­po­czął uro­czy­ście Alek­san­der i wszy­scy ła­miąc się bia­łym wy­pie­kiem, skła­da­li so­bie ży­cze­nia.

– Ko­cha­ni moi, za­siądź­my do sto­łu – po­wie­dzia­ła Anie­la, a cór­ki wnio­sły wazy z za­bie­la­nym barsz­czem z grzy­ba­mi. Ko­lej­ne da­nia po­da­wa­no, ale mło­dzi zer­ka­li tyl­ko na po­dar­ki, któ­re na nich już cze­ka­ły pod cho­in­ką.

Wi­gi­lię za­koń­czy­li śpie­wem ko­lęd, a póź­niej mszą Pa­ster­ką w Bo­rej­kach. Wra­ca­li z ko­ścio­ła sa­nia­mi po­śród drzew ob­sy­pa­nych bia­łym pu­chem, po dro­gach jak­by ob­ło­żo­nych dy­wa­na­mi śnież­ny­mi, i w dal­szym cią­gu śpie­wa­li ra­do­śnie ko­lę­dy.

Mi­nę­ły chwi­le uro­czy­stych ra­do­ści.

– Świę­ta, świę­ta i po świę­tach – na­rze­kał Sta­sze­niu kil­ka dni póź­niej, a Aloj­zy jemu przy­ta­ki­wał:

– Jak co roku, praw­da?

– Cią­gle stoi na­sza cho­in­ka i cią­gle prze­cież śpie­wa­my ko­lę­dy – bar­dzo mą­drze tłu­ma­czy­ła im Ja­dzia.

– Za rok zno­wu wró­cą te pięk­ne chwi­le… Do­cze­ka­my się, zo­ba­czy­cie, że czas szyb­ko mi­nie – po­wie­dzia­ła Edzia – a po dro­dze pięk­na wio­sna, lato i je­sień, pa­mię­ta­cie?

* * *

Przy­szła wio­sna i Edzia po­now­nie od­kry­wa­ła wo­kół pięk­no przy­ro­dy. Ba­jecz­ny kra­jo­braz Tau­ści­cy, zie­lo­ne łąki peł­ne kwia­tów i lasy szu­mią­ce w od­da­li, a nad tym wszyst­kim bez­chmur­ne nie­bo uspo­ka­ja­ły ją i bu­dzi­ły w niej ra­do­sne od­czu­cia. Mała Wan­dzia to­wa­rzy­szy­ła jej w dro­dze do lasu, gdzie w pod­wie­szo­ne na­czyn­ka zbie­ra­ła sok z brzóz, osko­łę. Lu­bi­ła przy­ro­dę, lu­bi­ła szum drzew i śpiew pta­ków, ale naj­bar­dziej lu­bi­ła ma­sze­ro­wać łą­ka­mi peł­ny­mi kwie­cia. Po­ka­zy­wa­ła Wan­decz­ce sto­krot­ki, ka­czeń­ce i żół­te mle­cze, a ma­lut­ka uśmie­cha­ła się ra­do­śnie.

Spo­dzie­wa­ła się ko­lej­ne­go dziec­ka. Wy­obra­ża­ła so­bie, jak bę­dzie pia­sto­wać nie­mow­lę i jed­no­cze­śnie opie­ko­wać się wciąż jesz­cze ma­lut­ką Wan­decz­ką.

Im bli­żej było roz­wią­za­nia, tym bar­dziej Edzia czu­ła lęk i to nie przed bó­lem, tyl­ko czymś in­nym, sama nie wie­dzia­ła, przed czym.

– Wi­tal­ka… nie­po­kój czu­ję – wy­szep­ta­ła.

– My­ślisz, że to już? – prze­ląkł się mąż.

– Nie… nie, to coś in­ne­go.

Przy­tu­lił żonę i cze­kał aż za­śnie.

Dwa dni póź­niej Edwar­da po­wi­ła syna.

Chłop­czyk wy­glą­dał na zdro­we­go, ale po paru dniach do­stał tor­sji i przy­wieź­li do nie­go le­ka­rza z Bo­re­jek. Nie­ste­ty, dok­tor stwier­dził, że to wo­do­gło­wie. Ma­lut­ki Ka­zi­mierz, bo tak dali dzie­ciąt­ku na imię, po dwóch ty­go­dniach od uro­dze­nia zmarł.

Edzia sie­dzia­ła na scho­dach domu ra­zem z małą Wan­dzią i mo­dli­ła się, a po po­licz­kach pły­nę­ły jej łzy.

„Pa­nie Boże… Ty wiesz, kie­dy da­jesz i kie­dy za­bie­rasz. Da­łeś mi syn­ka, a jemu da­łeś to, co dla nie­go naj­lep­sze, da­łeś zgod­nie ze swo­ją wolą. Ja… po­kor­nie przyj­mu­ję wszyst­kie Two­je po­sta­no­wie­nia i będę cią­gle wiel­bić Cię za Two­ją mi­łość… mo­je­go Pana i Boga, któ­ry wie, co dla czło­wie­ka jest lep­sze, i któ­ry do­ko­nu­je naj­lep­szych wy­bo­rów dla nie­go…”

Prze­ży­cie utra­ty syn­ka wpro­wa­dzi­ło Edwar­dę w czę­ste chwi­le roz­my­śla­nia i za­ta­pia­nia się w mo­dli­twę. Za­wsze była po­waż­na, ale od­czu­cie dra­ma­tycz­nych zmian w ży­ciu, do­świad­cze­nie utra­ty wła­sne­go dziec­ka, spra­wi­ło, że jesz­cze bar­dzie po­grą­ża­ła się w na­strój za­du­my. Czę­sto tu­li­ła do ser­ca swo­ją Wan­decz­kę i ma­leń­ką Ka­się, któ­rą uro­dzi­ła He­le­na, żona Bro­ni­sła­wa.

Z bo­le­ścią w ser­cu, z po­czu­ciem wiel­kiej stra­ty, kil­ka dni póź­niej po­je­cha­ła Edwar­da z mę­żem do ko­ścio­ła w Bo­rej­kach, gdzie czwar­te­go paź­dzier­ni­ka 1938 roku Ja­dwi­ga Ol­sie­wicz i Jó­zef Klo­now­ski bra­li ślub. Edwar­da wzru­szo­na pa­trzy­ła na mło­dych i po­dzi­wia­ła ich uro­dę, ra­dość i szczę­ście w oczach. Wy­ści­ska­ła obo­je i ra­zem z Wi­tol­dem ży­czy­li im bło­go­sła­wień­stwa Boga Naj­wyż­sze­go, a para mło­da, peł­na ra­do­ści, ser­decz­nie dzię­ko­wa­ła.

– Za­miesz­ka­my na ra­zie w Ja­ki­mow­cach – Ja­dzia szep­nę­ła na ucho sio­strze – Kie­dyś mamy wy­pro­wa­dzić się do ga­jów­ki w le­sie.

Ro­zu­mia­ła, że Edwar­dy nie bę­dzie na we­se­lu w Ja­ki­mow­cach. Po­cie­sza­ła ko­cha­ną sio­strę:

– Wasz Anio­łek upra­sza wam ła­ski z nie­ba… ja to wiem…

  

W kwiet­niu 1939 roku, kie­dy na dwo­rze sto­pi­ły się już cał­kiem śnie­gi, a dro­gi były osu­szo­ne słoń­ca pro­mie­nia­mi, Edwar­da na­po­mknę­ła mę­żo­wi:

– Wi­tal, był Ado­lek i po­wie­dział, że Ja­dzia z mę­żem prze­nie­śli się już do ga­jów­ki w le­sie koło Ja­ki­mow­ców. Po­jedź­my ich od­wie­dzić, pro­szę.

– W nie­dzie­lę, Edziu – obie­cał Wi­tek – W nie­dzie­lę.

Do­brze, że sio­stry mo­gły spo­ty­kać się od cza­su do cza­su.

Za­je­cha­li brycz­ką pod ga­jów­kę i za­czę­ły się roz­mo­wy bez koń­ca. Pa­nie dzie­li­ły się swo­imi ży­cio­wy­mi do­świad­cze­nia­mi i opie­ko­wa­ły się jed­no­cze­śnie po­nad dwu­let­nią Wan­decz­ką. Pa­no­wie, na­to­miast, de­ba­to­wa­li o sy­tu­acji po­li­tycz­nej i roz­pa­try­wa­li oko­licz­no­ści, w ja­kich zna­la­zła się oj­czy­zna. Wie­dzie­li, że trud­no było ufać ja­kim­kol­wiek ob­cym kra­jom, na­wet tym, któ­re obie­cy­wa­ły sprzy­mie­rze­nie. Czy­ty­wa­li ga­ze­ty, któ­re re­gu­lar­nie, cho­ciaż z opóź­nie­niem, do­cie­ra­ły do nich.

– Wi­tol­dzie – rzekł Jó­zef, ki­wa­jąc gło­wą, jak­by coś prze­czu­wał – sły­sza­łeś o Kłaj­pe­dzie*?

– Otóż to – przy­tak­nął Wi­told – sły­sza­łem. My­ślę, że nie bez po­wo­du Hi­tler za­jął ten Kłaj­pedz­ki Kraj13, jak nic po­trze­bo­wał przy­czół­ku i te­raz bę­dzie go miał.

– Wła­śnie, wła­śnie – po­twier­dził Jó­zef – on nie chce, by przy­pad­kiem Pol­ska mia­ła tam swo­je wpły­wy… Po­li­ty­ka co­raz bar­dziej za­gra­ża lu­dziom, cho­ciaż żad­ne­go w niej nie mają udzia­łu, z wy­jąt­kiem pew­nej gru­py tych, któ­rzy usta­no­wi­li się pa­na­mi ży­cia i śmier­ci.

Wi­told słu­chał Jó­ze­fa, ki­wał gło­wą i za­sta­na­wiał się, co też wy­nik­nie z tej po­kręt­nej po­li­ty­ki dla jego oj­czy­zny i dla jego ro­dzi­ny.

Wie­czo­rem, w swo­jej sy­pial­ni, Edzia i Wi­tek roz­ma­wia­li ze sobą bar­dzo dłu­go i po­waż­nie.

– Ja wszyst­ko wiem… co wo­kół się dzie­je i co nam gro­zi – po­wie­dzia­ła Edzia.

– Z wszyst­kim so­bie po­ra­dzi­my, nie martw się tyl­ko – uspo­ka­jał ją mąż.

– Ależ ja się nie mar­twię. Gdzieś w głę­bi du­szy prze­czu­wam, że gro­zi nam nie­bez­pie­czeń­stwo, ale wiem tak­że, że Pan Bóg nam do­po­mo­że i przej­dzie­my przez tru­dy i nie­do­le Jego po­mo­cą wspar­ci.

– Wola Boża – przy­tak­nął Wi­told – ona jest naj­waż­niej­sza.

 

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji.Sprze­daż książ­ki w in­ter­ne­cie:

Notatki

1 Tau­ści­ca – za­ścia­nek w wo­je­wódz­twie wi­leń­skim, na pół­no­cy Wo­ro­pa­je­wa.

2 Kon­stan­ty Ga­briel Ka­zi­mierz hra­bia Prze­ździec­ki, h. Pierz­cha­ła, ur. w Wo­ro­pa­je­wie 18 wrze­śnia 1879 roku, zmarł w Sztok­hol­mie 21 kwiet­nia 1966 roku.

3 Wo­ro­pa­je­wo – mia­stecz­ko w wo­je­wódz­twie wi­leń­skim (obec­nie na Bia­ło­ru­si).

4 Pit­ts­burgh – mia­sto w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, w sta­nie Pen­syl­wa­nia.

5 Ba­ła­łaj­ka – in­stru­ment mu­zycz­ny z ro­dzi­ny gi­tar.

6 Dzi­sna – rze­ka wpa­da­ją­ca do je­zio­ra Dzi­śnisz­cze, a da­lej do je­zio­ra Dzi­sna.

7 Bo­rej­ki – miej­sco­wość na Wi­leńsz­czyź­nie, w któ­rej był naj­bliż­szy od Tau­ści­cy ko­ściół.

8 Let­nie Igrzy­ska Olim­pij­skie w Ber­li­nie – od­by­ły się w roku 1936.

9 Paul Jo­seph Go­eb­bels (ur. 1897 – zm. 1945) – mi­ni­ster pro­pa­gan­dy, je­den z naj­bliż­szych współ­pra­cow­ni­ków Adol­fa Hi­tle­ra.

10 Hi­tler – Adolf Hi­tler (ur. 1889 – zm. 1945) – zbrod­niarz wo­jen­ny, lu­do­bój­ca, twór­ca, wódz, kanc­lerz i dyk­ta­tor nie­miec­kiej III Rze­szy.

11 Ja­ki­mow­ce – wieś w re­jo­nie po­staw­skim, oko­ło kil­ku­na­stu ki­lo­me­trów na pół­noc od Wo­ro­pa­je­wa.

12 Ko­złowsz­czy­zna – wieś szla­chec­ka w re­jo­nie po­staw­skim (obec­nie na Bia­ło­ru­si).

13 Kłaj­pe­da – mia­sto na wy­brze­żu Mo­rza Bał­tyc­kie­go.