Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
W pawilonie sportowym ekskluzywnej szkoły dla dziewcząt zostaje zamordowana nauczycielka gimnastyki. Wkrótce potem w tym samym miejscu ginie następna osoba. Ktoś najwyrażniej szuka czegoś w szafkach ze sprzętem sportowym. Sprawą zajmuje się wywiad wojskowy, podejrzewa się bowiem, że tym czymś, czego poszukuje zbrodniarz, są klejnoty szejka pewnego islamskiego państwa, który zginął w podejrzanych okolicznościach. A jego kuzynka i niedoszła małżonka jest uczennicą szkoły w Meadowbank... Klejnoty odnajduje czternastoletnia Julia i bardzo rozsądnie zwraca się o pomoc do Herkulesa Poirota. Tymczasem pada następny trup, a księżniczka Shaista zostaje porwana...
[Opis wydawnictwa]
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 276
Rok wydania: 1995
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Agata Christie
Kot wśród gołębi
Tłumaczyła
Krystyna Bockenheim
Wydawnictwo Dolnośląskie
Wrocław 1995
Tytuł oryginału: Cat among the pigeons
Copyright © Agatha Christie Ltd 1959
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Dolnośląskie
Sp. z o.o., Wrocław 1995
Projekt okładki
Ryszard Puchała
Projekt znaku serii
Ludwik Żelaźniewicz
Redaktor
Janina Majerowa
Redaktor techniczny
Marek Krawczyk
Natalia Wielęgowska
Korekta
Janina Gerard-Gierut
Printed in Poland
Wydawnictwo Dolnośląskie, Sp. z o.o., pl. Solny 14 a
50-062 Wrocław
Wydanie pierwsze
ISBN 83-7023-412-7
PROLOG. Letni trymestr
I
Był to dzień rozpoczęcia letniego trymestru w szkole w Meadowbank. Późne popołudniowe słońce oświetlało szeroki, żwirowy podjazd przed domem. Frontowe drzwi były gościnnie otwarte i właśnie w nich stała panna Vansittart, znakomicie pasująca do georgiańskich proporcji budynku, nienagannie uczesana i ubrana w świetnie skrojony kostium.
Niektórzy nie znający jej dobrze rodzice brali ją za samą pannę Bulstrode, nie wiedząc, że dyrektorka miała zwyczaj wycofywania się do swego sanktuarium, do którego wprowadzano tylko uprzywilejowanych.
U boku panny Vansittart, nieco w głębi, działała panna Chadwick, spokojna, kompetentna i tak bardzo wrośnięta w szkołę, że nie sposób było wyobrazić sobie Meadowbank bez niej. Zresztą była tu zawsze. Panna Bulstrode i panna Chadwick wspólnie zakładały tę szkołę. Przygarbiona, w binoklach, ubrana bez gustu, sympatyczna i roztargniona, była znakomitą matematyczką.
Powitalne słowa i zdania, wypowiadane uprzejmie przez pannę Vansittart, szybowały w powietrzu.
– Witam panią, pani Arnold. No, Lidio, jak się udał twój rejs po greckich wyspach? Co za wspaniała okazja! Zrobiłaś dobre zdjęcia?
– Tak, lady Garnett, panna Bulstrode otrzymała pani list w sprawie kursu malarstwa i wszystko zostało załatwione.
– Jak się pani miewa, pani Bird?... Dobrze? Wątpię żeby panna Bulstrode miała czas omówić tę sprawę właśnie dzisiaj. Jest tu gdzieś panna Rowan, może chciałaby pani z nią porozmawiać?
– Przenieśliśmy twoją sypialnię, Pamelo. Jesteś w dalszym skrzydle, koło jabłoni...
– Rzeczywiście, lady Violett, pogoda tego lata była okropna. To pani najmłodszy synek? Jak mu na imię? Hector? Jaki śliczny samolot masz, Hektorze!
– Très heureuse de vous voir, madame. Ah, je regrette, ce ne serait pas possible, cet après-midi. Mademoiselle Bulstrode est tellement occupée1.
– Dzień dobry, profesorze. Wykopał pan jeszcze więcej ciekawych rzeczy?
II
W małym pokoju na pierwszym piętrze Ann Shapland, sekretarka panny Bulstrode, pisała szybko i wprawnie na maszynie. Ann była przystojną trzydziestopięcioletnią kobietą z włosami przypominającymi czarną, atłasową czapeczkę. Kiedy chciała, potrafiła być pociągająca, ale życie nauczyło ją, że sprawność i kompetencja często opłacają się bardziej i oszczędzają bolesnych komplikacji. W tej chwili starała się być idealną sekretarką dyrektorki słynnej szkoły dla dziewcząt.
Od czasu do czasu, umieszczając nową kartkę w maszynie, spoglądała przez okno i zwracała uwagę na przybywających.
– Na litość boską! – powiedziała do siebie ze zgrozą. – Nie wiedziałam, że w Anglii jest jeszcze tylu szoferów!
Uśmiechnęła się mimowolnie, kiedy majestatyczny rolls-royce odjechał, ustępując miejsca bardzo małemu i sfatygowanemu austinowi. Z samochodu wyłonił się zdenerwowany ojciec z córką wyglądającą znacznie spokojniej.
Mężczyzna zatrzymał się niepewnie, lecz panna Vansittart wyłoniła się z domu i zajęła przybyłymi.
– Major Hargraves? A to Alison? Proszę wejść. Chciałabym, żeby osobiście zobaczył pan pokój Alison. Ja...
Ann uśmiechnęła się, wracając do pisania.
– Zacna, stara Vansittart, dublerka doskonała – powiedziała do siebie. – Kopiuje wszystkie triki panny Bulstrode. Co prawda, jest świetna!
Ogromny i szalenie luksusowy cadillac, błyszczący malinowym i lazurowym lakierem, wpłynął (nie bez trudności z powodu swoich rozmiarów) na podjazd i stanął za antycznym austinem majora Hargravesa.
Szofer wyskoczył, otworzył drzwi i z samochodu wysiadł ciemnoskóry mężczyzna z wielką brodą, następnie wyłoniła się wierna kopia modelu z paryskiego żurnala, a za nimi szczupła, ciemnowłosa dziewczyna.
– To pewnie sama księżniczka Jakaśtam – pomyślała Ann. – Nie potrafię wyobrazić sobie jej w szkolnym mundurku, ale zapewne jutro nastąpi cud.
Na powitanie pojawiły się zarówno panna Vansittart jak i panna Chadwick.
– Zostaną zaprowadzeni przed Oblicze – zdecydowała Ann.
Potem pomyślała, że, dziwna rzecz, nikt nie lubi stroić żartów z panny Bulstrode. Panna Bulstrode to był KTOŚ.
– Więc lepiej pilnuj swego nosa, dziewczyno – powiedziała do siebie – i skończ te listy nie robiąc błędów.
Co prawda Ann nie miała zwyczaju robić błędów. Mogła przebierać w ofertach dla sekretarek. Była asystentką prezesa towarzystwa naftowego, prywatną sekretarką sir Mervyna Todhuntera, słynnego z erudycji, drażliwości i nieczytelnego pisma. Mogła też wymienić wśród swoich pracodawców dwóch ministrów i ważnego urzędnika państwowego. Na ogół pracowała z mężczyznami. Ciekawiło ją, jak zniesie to pogrążenie się w morzu kobiecości. No cóż – to był eksperyment! I zawsze był jeszcze Dennis! Wierny Dennis, wracający z Malajów, z Birmy, z różnych zakątków świata, zawsze ten sam, oddany, proponujący małżeństwo. Kochany Dennis! Byłoby jednak nudne wyjść za mąż za Dennisa.
W najbliższym czasie miała być pozbawiona męskiego towarzystwa. Same zdziwaczałe nauczycielki – nie ma tu żadnego mężczyzny, z wyjątkiem ogrodnika pod osiemdziesiątkę.
Tu jednak czekała Ann niespodzianka. Zobaczyła przez okno człowieka przycinającego żywopłot za podjazdem – wyraźnie był to ogrodnik, ale do osiemdziesiątki brakowało mu bardzo dużo. Młody, ciemnowłosy, przystojny. Zaciekawił Ann; ostatnio była mowa o wzięciu dodatkowego pracownika, ale to nie był prostak. No cóż, ludzie dzisiaj chwytają się każdej pracy. Niektórzy młodzi ludzie próbują zbierać fundusze na realizację jakichś planów albo po prostu ledwie mogą wyżyć z wynagrodzenia, jakie otrzymują od pracodawców. Ale przycinał żywopłot bardzo fachowo. Przypuszczalnie był jednak ogrodnikiem!
– Ten człowiek mógłby być zabawny... – powiedziała Ann do siebie.
Jeszcze tylko jeden list, zauważyła z zadowoleniem, i będzie mogła przejść się po ogrodzie.
III
Na górze panna Johnson, opiekunka internatu, przydzielała pokoje, witała nowicjuszki i dawne uczennice.
Była rada, że rozpoczyna się nauka. Nigdy nie wiedziała, co począć ze sobą podczas wakacji. Miała dwie zamężne siostry, które odwiedzała kolejno, ale były one bardziej zaabsorbowane własnymi sprawami i rodziną niż szkołą w Meadowbank. Pannę Johnson, choć naturalnie lubiła swoje siostry, interesowała wyłącznie szkoła.
Tak, to przyjemne, że zaczął się trymestr.
– Panno Johnson?
– Słucham, Pamelo.
– Wydaje mi się, że coś się rozbiło w mojej walizce. Rozlało się na rzeczy. Chyba olejek do włosów.
– Ojej – powiedziała panna Johnson, śpiesząc z pomocą.
IV
Mademoiselle Blanche, nowa nauczycielka francuskiego, spacerowała po trawniku rozciągającym się za podjazdem. Oszacowała wzrokiem krzepkiego, młodego człowieka, strzygącego żywopłot.
– Assez bien2 – pomyślała.
Mademoiselle Blanche była szczupła, trochę podobna do myszy i niezbyt wpadająca w oczy, natomiast sama zauważała wszystko.
Przeniosła wzrok na procesję samochodów podjeżdżających pod frontowe drzwi. Otaksowała je pod kątem cen. Na pewno Meadowbank była formidablel3 Oceniła w myśli zyski panny Bulstrode! Formidablel
V
Panna Rich, ucząca angielskiego i geografii, zbliżająca się do domu szybkimi krokami, zawahała się, gdyż jak zwykle zapomniała, dokąd idzie. Jej włosy, także jak zwykle, wysunęły się z koka. Miała brzydką, ale pełną entuzjazmu twarz. Mówiła do siebie:
– Wrócić tutaj! Być tu znowu... Wydaje się, że to już lata... – potknęła się o grabie i młody ogrodnik wyciągnął rękę mówiąc:
– Ostrożnie, proszę pani.
Eileen Rich odparła „dziękuję”, nie patrząc na niego.
VI
Panna Rowan i panna Blake, dwie najmłodsze nauczycielki, wędrowały w kierunku pawilonu sportowego. Panna Rowan była szczupła, ciemna i żywa, panna Blake pulchna i jasna. Omawiały z ożywieniem niedawne przygody we Florencji: oglądane obrazy, rzeźby, kwitnące drzewa owocowe i zaloty dwóch włoskich dżentelmenów (mających zapewne złe zamiary).
– Oczywiście wiadomo, jacy są Włosi – rzekła panna Blake.
– Spontaniczni – dorzuciła panna Rowan, która studiowała psychologię, jak również ekonomię. – Zupełnie nieskomplikowani, to widać. Żadnych zahamowań.
– Jednak Giuseppe był pod wrażeniem, kiedy dowiedział się, że uczę w Meadowbank – rzekła panna Blake. – Zaraz nabrał szacunku. On ma kuzynkę, która chce tu przyjechać, ale panna Bulstrode nie była pewna, czy znajdzie miejsce.
– Meadowbank jest szkołą, która się naprawdę liczy – oświadczyła panna Rowan z zadowoleniem. – Nowy pawilon sportowy robi wrażenie. Nie sądziłam, że będzie gotowy na czas.
– Panna Bulstrode powiedziała, że będzie – oświadczyła panna Blake z przekonaniem.
– Och! – wykrzyknęła nagle, zaskoczona.
Drzwi pawilonu sportowego otwarły się gwałtownie i ukazała się w nich koścista młoda kobieta z rudymi włosami. Spojrzała na nie nieprzyjaźnie i oddaliła się szybko.
– To musi być nowa gimnastyczka – powiedziała panna Blake. – Jaka nieokrzesana!
– Niezbyt przyjemny nabytek w zespole. Panna Jones była taka życzliwa i towarzyska.
– Dosłownie spiorunowała nas wzrokiem – dodała panna Blake urażona.
Obie poczuły się dotknięte.
VII
Gabinet panny Bulstrode miał okna wychodzące w dwóch różnych kierunkach: jedno na podjazd i leżący za nim trawnik, drugie na rząd rododendronów za domem. Pokój był imponujący, a sama panna Bulstrode była kobietą bardziej niż imponującą. Wysoka, wyglądająca godnie, świetnie uczesana, miała spoglądające z humorem szare oczy i twardy zarys ust. Sukces szkoły (Meadowbank stała się jedną z najpopularniejszych w Anglii) wynikał niewątpliwie z osobowości jej dyrektorki. Była to bardzo droga szkoła, ale to nie miało znaczenia: płaciłeś słono, ale dostawałeś w zamian coś, co było tego warte.
Twoja córka uczyła się tego, co chciałeś i tego, czego życzyła sobie panna Bulstrode, a rezultat połączenia tych dwóch intencji był satysfakcjonujący. Dzięki wysokim opłatom dyrektorka mogła zatrudniać liczny personel. W szkole nie było nic z masowej produkcji, ale mimo indywidualnego podejścia do uczennic panował tam również pewien rygor. Dyscyplina bez reżimu, to była dewiza panny Bulstrode. Uważała, że trzymanie w ryzach uspokaja młodzież i daje jej poczucie bezpieczeństwa, natomiast reżim drażni. Wychowanki stanowiły bardzo zróżnicowaną grupę. Było wśród nich kilka cudzoziemek z dobrych, często królewskich rodzin. Były też angielskie dziewczęta, bogate lub z odpowiednich familii, pragnące studiować rozmaite dziedziny sztuki, zdobyć towarzyską ogładę i ogólną wiedzę, dzięki czemu stałyby się miłe, eleganckie i zdolne do prowadzenia inteligentnej rozmowy na każdy temat. Ale nie brakowało dziewczyn, które zamierzały pracować rzetelnie, zdać egzaminy wstępne na wyższą uczelnię i zdobyć stopień naukowy; te potrzebowały jedynie dobrego nauczania i szczególnej uwagi. Niektóre reagowały negatywnie na szkołę typu konwencjonalnego. Panna Bulstrode posiadała jednak swoje zasady; nie tolerowała uczennic słabo rozwiniętych umysłowo ani młodocianych przestępczyń, wolała też przyjmować dziewczyny, których rodzice podobali się jej, i takie, u których dostrzegała możliwości rozwoju. Wiek uczennic był bardzo zróżnicowany. Jedne uznano by w dawnych czasach za dorosłe, inne za trochę więcej niż dzieci. Rodzice niektórych przebywali za granicą i dla tych przełożona planowała interesujące wakacje. Ostatnią instancją w kwestii przyjęcia była aprobata samej panny Bulstrode.
Stała teraz obok kominka, słuchając jękliwego głosu pani Gerald Hope, której bardzo przewidująco nie zaproponowała, by usiadła.
– Widzi pani, Henrietta jest bardzo nerwowa. Naprawdę niezwykle nerwowa. Nasz lekarz mówi... Panna Bulstrode skinęła głową uspokajająco i powstrzymała się od wygłoszenia jadowitego zdania, co często ją korciło. Tak więc zamiast: „Nie rozumiesz, idiotko, że to właśnie mówi każda głupia baba o swoim dziecku?”, odezwała się życzliwie.
– Nie potrzebuje się pani martwić, pani Hope. Panna Rowan, członek naszego zespołu, jest doświadczonym psychologiem. Będzie pani zaskoczona, jestem tego pewna, zmianą, jaką znajdzie pani w Henrietcie (która jest miłym, inteligentnym dzieckiem, o wiele za dobrym dla ciebie) po jednym lub dwóch trymestrach.
– Och, wiem. Zrobiła pani cuda z tą małą Lambethów, dosłownie cuda! Toteż jestem ogromnie szczęśliwa. I... ach, tak, zapomniałam. Za sześć tygodni jedziemy na południe Francji. Chciałabym zabrać Henriettę. To byłaby dla niej przyjemna odmiana.
– Obawiam się, że to zupełnie niemożliwe – powiedziała panna Bulstrode pogodnie i z czarującym uśmiechem, jakby spełniała prośbę, a nie odmawiała.
– Och! Ależ... – anemiczna, nadąsana twarz pani Hope zmieniła się, okazując irytację: – Naprawdę, muszę się upierać. Ostatecznie to moje dziecko.
– Tak jest. Ale moja szkoła.
– Zapewne jednak mogę zabrać dziecko ze szkoły w każdej chwili?
– Oczywiście – potwierdziła panna Bulstrode. – Może pani. Naturalnie. Ale w takim przypadku ja nie muszę przyjąć jej z powrotem.
Pani Hope była naprawdę wściekła:
– Zważywszy wysokość opłat...
– Właśnie – powiedziała panna Bulstrode. – Pragnęła pani umieścić córkę w mojej szkole, prawda? I musi pani zaakceptować ją taką, jaka jest, albo zrezygnować. Podoba mi się ta suknia od Balenciagi, którą pani nosi. Bo to Balenciaga, prawda? To wspaniałe spotkać kobietę, ubierającą się z takim wyczuciem.
Jej ręka ujęła dłoń pani Hope, uścisnęła ją i niedostrzegalnie skierowała gościa w stronę drzwi.
– Proszę się o nic nie martwić. Ach, tu jest Henrietta; czeka na panią. – Popatrzyła z aprobatą na miłą, zrównoważoną, bystrą dziewczynkę, która zasługiwała na lepszą matkę. – Margaret, zaprowadź Henriettę do panny Johnson.
Dyrektorka wycofała się do swego gabinetu i po chwili mówiła po francusku:
– Ależ oczywiście, ekscelencjo, pańska siostrzenica może uczyć się nowoczesnych tańców. W życiu towarzyskim to bardzo ważne. Języki również uważam za niezbędne.
Następni goście tak silnie wionęli od progu zapachem modnych perfum, że pannę Bulstrode niemal cofnęło.
– Musi wylewać na siebie codziennie całą butelkę tego świństwa – pomyślała witając elegancko ubraną, ciemnoskórą kobietę.
– Enchantee, madame4.
Madame zachichotała milutko.
Wielki brodaty mężczyzna w orientalnym stroju ujął rękę panny Bulstrode pochylając się nad nią i odezwał się znakomitą angielszczyzną: – Mam zaszczyt przedstawić pani księżniczkę Shaistę.
Panna Bulstrode wiedziała wszystko o nowej uczennicy, przybyłej właśnie ze szkoły w Szwajcarii, ale miała bardzo mgliste pojęcie o eskortującej ją osobie. Nie był to sam emir, zdecydowała, prawdopodobnie minister lub charge d’affaires. Jak zwykle, kiedy nie miała pewności, posłużyła się tytułem „ekscelencjo” i zapewniła, że księżniczka znajdzie najlepszą opiekę.
Shaista uśmiechała się grzecznie. Była również modnie ubrana i uperfumowana. Panna Bulstrode wiedziała, że ma piętnaście lat, ale jak wiele dziewcząt ze Wschodu czy znad Morza
Śródziemnego, wyglądała na starszą, zupełnie dojrzałą. Panna Bulstrode rozmawiała z nią o planowanej nauce i stwierdziła z ulgą, że dziewczyna odpowiada bez namysłu, w znakomitej angielszczyźnie i nie chichocze. Właściwie jej sposób bycia przedstawiał się korzystnie w porównaniu z zachowaniem wielu angielskich piętnastolatek. Panna Bulstrode często myślała, że wysyłanie dziewcząt brytyjskich za granicę, na Bliski Wschód, aby tam nauczyły się grzeczności i dobrych manier, byłoby znakomitym pomysłem. Wymieniono jeszcze trochę komplementów i pokój znowu opustoszał, choć wciąż wypełniała go tak ciężka woń perfum, że dyrektorka otworzyła szeroko oba okna, aby trochę przewietrzyć.
Z kolei zjawiła się pani Upjohn z córką Julią.
Pani Upjohn była sympatyczną, trzydziestoparoletnią kobietą, piegowatą, z rudawymi włosami, noszącą nietwarzowy kapelusz: widoczne ustępstwo na rzecz powagi sytuacji, ponieważ najwyraźniej była typem młodej kobiety, chodzącej z gołą głową.
Julia była zwyczajnym, pogodnym, piegowatym dzieckiem o inteligentnym czole.
Wstępne rozmowy zakończyły się szybko i Julia została, z pomocą Margaret, wysłana do panny Johnson. Wychodząc powiedziała wesoło: – Do zobaczenia, mamusiu. Uważaj zapalając piecyk gazowy, kiedy mnie przy tym nie będzie.
Panna Bulstrode odwróciła się z uśmiechem do pani Upjohn, ale nie poprosiła jej, aby usiadła. Mimo pogody i zdrowego rozsądku Julii, jej matka mogła również uważać, że córka jest bardzo nerwowa.
– Czy chciałaby pani powiedzieć mi coś szczególnego o Julii?
Pani Upjohn odparła spokojnie:
– Chyba nie. Julia jest bardzo zwyczajnym dzieckiem. Jest zupełnie zdrowa. Uważam ją za dosyć bystrą, ale chyba wszystkie matki tak sądzą o swoich dzieciach, prawda?
– Matki – odparła panna Bulstrode uśmiechając się – mają różne zdania.
– To cudowne, że mogła tu przyjechać – rzekła pani Upjohn. – Moja ciotka pokrywa koszta, a raczej pomaga nam płacić. Sama nie mogłabym pozwolić sobie na taki wydatek. Ogromnie się cieszę. I Julia również. – Podeszła do okna i powiedziała z zazdrością: – Jaki śliczny jest pani ogród. I tak dobrze utrzymany. Musi pani mieć mnóstwo prawdziwych ogrodników.
– Mamy trzech. Teraz jednak brakuje rąk do pracy, poza miejscowymi ludźmi.
– Oczywiście kłopot polega na tym, że często ktoś uważa siebie za ogrodnika, a jest tylko, na przykład, mleczarzem, który chce sobie dorobić, albo ma osiemdziesiąt lat. Myślę czasami... Ach! – wykrzyknęła pani Upjohn, wciąż patrząc przez okno – coś podobnego!
Panna Bulstrode poświęciła nagłemu okrzykowi mniej uwagi niż powinna. Ona sama spojrzała bowiem przypadkowo w inne okno, wychodzące na krzewy rododendronów i dostrzegła coś wielce niepożądanego, a mianowicie lady Veronikę Carlton-Sandways zataczającą się po ścieżce, w krzywo włożonym wielkim, czarnym kapeluszu, mamroczącą coś do siebie, najwyraźniej kompletnie pijaną.
Ten widok nie stanowił niespodzianki. Lady Veronica była uroczą kobietą, głęboko przywiązaną do swoich bliźniaczek i czarującą panią, dopóki, jak to się mówi, „była sobą” – ale niestety w nieprzewidywalnych odstępach czasu sobą nie bywała. Jej mąż, major Carlton-Sandways, radził sobie z tym całkiem nieźle. Mieszkała z nimi kuzynka, która zwykle była w pogotowiu, aby mieć oko na swoją krewną i odciąć jej drogę, jeśli zachodziła taka potrzeba. Na szkolne Święto Sportu lady Veronica przyjechała w asyście obojga, całkowicie trzeźwa i pięknie ubrana, i była wzorem matki.
Zdarzało się jednak, że potrafiła wymknąć się swoim bliskim, upić i pomknąć prosto do córek, aby okazać im macierzyńską miłość. Tego dnia bliźniaczki przyjechały wcześnie rano pociągiem, ale nikt nie spodziewał się ich matki.
Pani Upjohn wciąż mówiła, ale panna Bulstrode nie słuchała. Przewidywała rozmaite warianty rozwoju akcji, ponieważ zorientowała się, że lady Veronica wpada w wojowniczy nastrój. Nagle, jakby w odpowiedzi na modły, zjawiła się raźnym kłusem lekko zdyszana panna
Chadwick. „Zacna Chaddy, pomyślała panna Bulstrode. Można na niej polegać, niezależnie od tego czy chodzi o zakłócenia ruchu, czy o pijanych rodziców”.
– Haniebne – oświadczyła lady Veronica głośno.
– Próbują mnie zatrzymać... nie pozwalają mi przyjechać tutaj... Nabrałam Edytę. Poszłam odpocząć... wzięłam samochód... wymknęłam się głupiej, starej Edycie... zwyczajna stara panna... żaden mężczyzna nie spojrzał na nią dwa razy... Miałam kłótnię z policją po drodze... mówili, że nie jestem w stanie prowadzić samochodu... bzdura... Zamierzam powiedzieć pannie Bulstrode, że zabieram dziewczynki do domu... chcę je mieć w domu... miłość matki. Cudowna rzecz, miłość matki...
– Wspaniale, lady Veroniko – powiedziała panna Chadwick. – Tak się cieszymy, że pani przyjechała. Zwłaszcza ja, bo chcę pokazać pani nowy pawilon sportowy. Będzie pani zachwycona.
Zręcznie skierowała niepewne kroki lady Veroniki w przeciwną stronę, odwodząc ją od domu.
– Myślę, że znajdziemy tam pani dziewczynki – rzekła z ożywieniem. – Taki ładny pawilon, nowe szafki i suszarnia kostiumów kąpielowych... – ich głosy oddaliły się.
Panna Bulstrode czekała. Jeszcze raz lady Veronica spróbowała wyrwać się i zawrócić w stronę domu, ale panna Chadwick dopadła ją. Zniknęły za rododendronami, kierując się ku odległemu pawilonowi sportowemu.
Dyrektorka odetchnęła z ulgą. Niezrównana Chaddy. Taka niezawodna! Nie jest nowoczesna. Nie jest nawet mądra – poza matematyką – ale zawsze obecna, kiedy trzeba pomóc w tarapatach.
Zwróciła się uspokojona z poczuciem winy do pani Upjohn, która od pewnego czasu coś opowiadała...
– ...choć oczywiście nic z gatunku płaszcza i szpady. Żadnych skoków ze spadochronem, sabotażu czy pracy kuriera. Nie miałabym dosyć odwagi. Zwyczajne głupstwa. Praca biurowa i sporządzanie planów. Kreślenie na mapie, a nie tworzenie fabuł. Ale czasem to było emocjonujące, a często zupełnie przyjemne – wszyscy ci tajni agenci, śledzący się wzajemnie po całej Genewie, znający się z widzenia i często kończący dzień w tym samym barze. Oczywiście nie byłam w tym czasie zamężna. To była świetna zabawa.
Przerwała nagle z przyjaznym i przepraszającym uśmiechem.
– Przykro mi, że tyle gadam. Zabieram czas, gdy musi pani widzieć się z tyloma osobami.
Wyciągnęła rękę, powiedziała „do widzenia” i wyszła.
Panna Bulstrode stała chwilę marszcząc brwi. Instynkt ostrzegł ją, że przeoczyła coś, co mogło okazać się ważne.
Odrzuciła tę myśl. To był dzień rozpoczęcia zajęć i miała przyjąć znacznie więcej rodziców. Nigdy jej szkoła nie była bardziej popularna, bliższa szczytu sławy.
Nic nie zapowiadało, że za parę tygodni Meadowbank pogrąży się w morzu kłopotów, że zapanują tam zamęt, chaos i mord, że pewne zdarzenia już się toczą...
1fr. Miło mi, że panią widzę. Żałuję, że panna Bulstrode nie będzie mogła pani przyjąć.
2fr. Nieźle.
3fr. Wspaniale!
4fr. Miło mi.
ROZDZIAŁ PIERWSZY. Rewolucja w Ramacie
Około dwóch miesięcy przed rozpoczęciem letniego trymestru w Meadowbank, zdarzyło się coś, co miało nieoczekiwany związek z tą głośną szkołą dla dziewcząt.
W pałacu w Ramacie siedzieli dwaj mężczyźni, paląc papierosy i rozważając najbliższą przyszłość. Jednym z nich był ciemnowłosy, o oliwkowej, gładkiej skórze i wielkich melancholijnych oczach książę Ali Yusuf, dziedziczny szejk Ramatu, małego kraju należącego do najbogatszych państw na Środkowym Wschodzie. Drugi młodzieniec miał rudawe włosy, piegi i raczej nie posiadał pieniędzy, poza wysoką pensją, jaką pobierał w charakterze prywatnego pilota jego wysokości. Mimo tej różnicy pozycji stosunki między nimi układały się na zasadzie równości. Chodzili do tej samej szkoły i przyjaźnili się od niepamiętnych czasów.
– Strzelali do nas, Bob – powiedział książę z niedowierzaniem.
– Rzeczywiście strzelali – zgodził się Bob Rawlinson.
– I myślą o tym. Zamierzają nas zabić.
– Te sukinsyny mają taki zamiar – przytaknął Bob, krzywiąc się.
Ali zastanawiał się chwilę.
– Chyba nie warto próbować znowu?
– Tym razem szczęście mogłoby nam nie dopisać. Prawdę mówiąc, Ali, wyruszyliśmy za późno. Powinieneś spływać dwa tygodnie temu. Mówiłem ci o tym.
– Nikt nie lubi uciekać – rzekł władca Ramatu.
– Rozumiem twój punkt widzenia. Pamiętaj jednak, co powiedział Szekspir, czy któryś z tych facetów od poezji, że ci, którzy uciekają, żyją, by kiedyś walczyć.
– Pomyśleć tylko o tych pieniądzach wydanych na opiekę społeczną, szpitale, szkoły, służbę zdrowia...
Bob przerwał to wyliczanie:
– Może ambasada mogłaby coś poradzić?
Ali Yusuf poczerwieniał z gniewu.
– Znaleźć azyl w waszej ambasadzie? Nigdy. Ekstremiści prawdopodobnie napadliby na budynek; oni nie uznają immunitetu dyplomatycznego. Poza tym, to byłby koniec! Główny zarzut przeciw mnie brzmi, że jestem prozachodni. – Westchnął. – Trudno to pojąć.
– Jego smutny głos wydawał się młodzieńczy, jakby Ali nie miał jeszcze swoich dwudziestu pięciu lat.
– Mój dziadek był okrutnym człowiekiem, prawdziwym tyranem. Miał setki niewolników i traktował ich srogo. W plemiennych wojnach zabijał wrogów bezlitośnie. Wszyscy bledli na dźwięk jego imienia. A jednak on jest wciąż legendą! Podziwiany! Szanowany! Wielki Ahmed Abdullah! A ja? Co takiego zrobiłem? Buduję szpitale, szkoły, mieszkania, organizuję opiekę społeczną... wszystko, czego ludzie potrzebują. Oni nie chcą tego? Wolą, żeby panował terror, jak za mojego dziadka?
– Przypuszczam, że tak – odparł Bob. – Wydaje się to trochę niesprawiedliwe, ale cóż, jeśli tak jest?
– Ale dlaczego, Bob? Dlaczego?
Bob westchnął i spróbował wyjaśnić, starając się przełamać własną małomówność.
– Cóż, jego panowanie było... widowiskowe, przypuszczam, że o to chodziło. Był... taki dramatyczny, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
Popatrzył na przyjaciela, który zdecydowanie nie był dramatyczny. Miły, spokojny, przyzwoity facet, szczery i powściągliwy, taki właśnie był Ali i dlatego Bob go lubił. Nie był malowniczy ani gwałtowny, ale jeżeli w Anglii tacy ludzie powodują zakłopotanie i nie są zbyt lubiani, na Środkowym Wschodzie, o ile Bob wiedział, sprawy wyglądały inaczej.
– Ale demokracja... – zaczął Ali.
– Och, demokracja... – Bob machnął fajką. – To słowo ma w różnych miejscach różne znaczenia. Nigdy nie oznacza tego, co mieli na myśli Grecy. Założę się z tobą, o co chcesz, że jeśli zostaniesz stąd wykopany, przyjdą tu nadęci faceci, zaczną głosie własną chwałę, wspierając się Bogiem Wszechmogącym i wieszać albo ucinać głowy wszystkim, którzy ośmielą się nie zgadzać z nimi. I zapamiętaj sobie, oświadczą, że to jest demokratyczne państwo, stworzone przez ludzi dla ludzi. I spodziewam się, że ludzie będą zadowoleni. Dla nich to podniecające. Wielki rozlew krwi.
– Ale my nie jesteśmy dzikusami! Jesteśmy teraz cywilizowani.
– Są różne rodzaje cywilizacji... Poza tym sądzę, że wszyscy mamy w sobie trochę dzikości, jeśli tylko potrafimy wymyślić odpowiednie usprawiedliwienie, aby jej nie hamować.
– Może masz rację – powiedział Ali ponuro.
– To, czego ludzie sobie w obecnych czasach nigdzie nie życzą, to człowiek ze zdrowym rozsądkiem. Nigdy nie byłem szczególnie mądry, wiesz o tym dobrze, ale często myślę, że to, czego światu potrzeba naprawdę, to odrobiny rozumu. – Odłożył fajkę i usiadł w fotelu.
– Ale mniejsza o to. Rzecz w tym, że chcemy wyciągnąć cię stąd. Czy w armii jest ktoś, komu możesz wierzyć?
Książę powoli potrząsnął głową.
– Przed dwoma tygodniami mógłbym odpowiedzieć „tak”. Teraz jednak nie wiem... nie mogę być pewny.
Bob skinął głową. – Cholerna sprawa. A na myśl o tych z pałacu, przechodzą mnie ciarki.
Ali zgodził się.
– Tak, wszędzie w pałacu są szpiedzy... Słyszą wszystko... wiedzą o wszystkim...
– Nawet w hangarach... – przerwał Bob. – Stary Ahmed miał rację. Posiadał szósty zmysł. Trzeba znaleźć jakiegoś mechanika sprawdzającego samoloty, jednego z tych, którym można absolutnie wierzyć. Słuchaj Ali, jeżeli mamy wydobyć cię stąd, musi to nastąpić wkrótce.
– Wiem, wiem. Myślę... jestem teraz pewien... że jeśli zostanę, zabiją mnie.
Powiedział to bez emocji czy paniki, raczej z umiarkowanym zainteresowaniem.
– Będziemy mieli wiele okazji, żeby zginąć – ostrzegł go Bob. – Wiesz, że musimy lecieć na północ. Na tej trasie nie będą mogli nas przechwycić. Ale to oznacza przelot nad górami... o tej porze roku...
– Wzruszył ramionami. – Powinieneś zrozumieć, że to cholernie ryzykowne.
Ali Yusuf wydawał się strapiony.
– Jeżeli cokolwiek przydarzy się tobie...
– Nie martw się o mnie, Ali. Nie to miałem na myśli. Nie jestem nikim ważnym. Ponadto tacy faceci jak ja giną wcześniej czy później. Zawsze popełniam szaleństwa. Nie, tu chodzi o ciebie. Nie chcę cię przekonywać do tej czy innej decyzji. Jeśli jakaś część twojej armii jest lojalna...
– Nie podoba mi się pomysł ucieczki – powiedział Ali po prostu. – Nie chcę jednak zostać męczennikiem i pozwolić, by motłoch rozerwał mnie na kawałki.
Milczał chwilę.
– A więc dobrze – rzekł z westchnieniem. – Spróbujemy. Kiedy?
Bob wzruszył ramionami:
– Im prędzej, tym lepiej. Musimy sprowadzić cię na pas startowy w jakiś naturalny sposób... Na przykład powiesz, że jedziesz na inspekcję budowy drogi za Al Jasar. Nagła zachcianka. Ruszamy dziś po południu. Kiedy twój samochód będzie mijał pas startowy, zatrzymaj się tam. Ja będę miał maszynę przygotowaną i zatankowane paliwo. Pomysł polega na tym, że przeprowadzamy inspekcję z powietrza, rozumiesz? Startujemy i jazda! Oczywiście nie możemy brać żadnych bagaży. Musi to być zupełna improwizacja.
– Nie ma nic, co chciałbym wziąć ze sobą, z wyjątkiem jednej rzeczy...
Uśmiechnął się i ten uśmiech nagle odmienił jego twarz. Nie był już współczesnym, młodym człowiekiem, który przyjął kulturę Zachodu, w jego uśmiechu była przebiegłość i chytrość rasy, które pozwoliły przetrwać długiej linii jego przodków.
– Jesteś moim przyjacielem, więc zobaczysz.
Włożył rękę pod koszulę i szukał chwilę. Potem wyjął mały woreczek z irchy.
– To? – Bob zmarszczył brwi zaintrygowany.
Ali zdjął mieszek z szyi, rozwiązał i wysypał zawartość na stół
Bob wstrzymał oddech, a potem gwizdnął cicho.
– Wielki Boże! Czy są prawdziwe?
Ali wydawał się ubawiony.
– Oczywiście. Większość z nich należała do mego ojca. Co roku kupował nowe, ja zresztą też. Pochodzą z wielu miejsc, zostały nabyte dla nas przez zaufanych ludzi w Londynie, Kalkucie, Południowej Afryce. To tradycja naszej rodziny. Mieć je na wypadek potrzeby. – Rzeczowym tonem dodał: – Według dzisiejszych cen warte są trzy czwarte miliona.
– Trzy czwarte miliona funtów – Bob pozwolił sobie na ponowne gwizdnięcie, podniósł kamienie i przesypał je przez palce. – Fantastyczne. Jak w bajce. To załatwia twoje sprawy.
– Tak – ciemnoskóry mężczyzna skinął głową. Znowu znużenie odbiło się na jego twarzy. – Kiedy chodzi o szlachetne kamienie, ludzie przestają być sobą. Za takimi rzeczami ciągną się gwałt i przemoc. Śmierć, rozlew krwi, morderstwo. A kobiety są najbardziej chciwe, ponieważ nie chodzi im wyłącznie o wartość, lecz o same kamienie. Piękne klejnoty doprowadzają kobiety do szaleństwa. Pragną je posiadać. Nosić na szyjach, na piersiach. Nie powierzyłbym ich żadnej kobiecie. Ale tobie ufam.
– Mnie? – Bob wytrzeszczył oczy.
– Tak. Nie chcę, by te kamienie wpadły w ręce moich wrogów. Nie wiem, kiedy zacznie się rewolta przeciwko mnie. Może być planowana już na dziś. Mogę nie dożyć popołudniowego lotu. Weź kamienie i zrób, co się da.
– Chwileczkę, nie rozumiem. Co mam z nimi zrobić?
– Postaraj się wywieźć je z kraju
Ali pogodnie przyglądał się wzburzonemu przyjacielowi.
– Chcesz powiedzieć, że ja mam się nimi zaopiekować zamiast ciebie?
– Można to tak ująć. Myślę, że potrafisz wykombinować lepszy plan zabrania ich do Europy, niż ja.
– Ależ posłuchaj Ali, nie mam najmniejszego pojęcia, jak się do tego zabrać.
Ali rozsiadł się w swoim fotelu. Uśmiechał się spokojnie, nieco ubawiony.
– Masz zdrowy rozsądek. Jesteś uczciwy. I pamiętam czasy, kiedy w szkole byłeś moim młodszym kolegą i miewałeś zawsze dowcipne pomysły... Daję ci nazwisko i adres faceta, który załatwia dla mnie te sprawy, na wypadek gdybym nie przeżył. Nie denerwuj się, Bob. Zrób, co się da. To wszystko, o co proszę. Nie będę cię winił, jeśli ci się nie powiedzie. Jest tak, jak chce Allah. Dla mnie to proste. Nie chcę, by te kamienie zabrano z moich zwłok. A reszta... – wzruszył ramionami. – Tak jak powiedziałem. Wszystko stanie się według woli Allaha.
– Odbiło ci!
– Nie. Jestem fatalistą, to wszystko.
– Posłuchaj, Ali. Powiedziałeś przed chwilą, że jestem uczciwy. Ale trzy czwarte miliona... Nie sądzisz, że to może nadwątlić uczciwość każdego człowieka?
Ali Yusuf popatrzył na przyjaciela ciepło.
– To dosyć dziwne – powiedział – ale w tej kwestii nie mam wątpliwości.
ROZDZIAŁ DRUGI. Kobieta na balkonie
I
Idąc marmurowymi korytarzami pałacu, odbijającymi echo jego kroków, Bob czuł się głęboko nieszczęśliwy. Świadomość, że w kieszeni spodni ma trzy czwarte miliona funtów, załamała go zupełnie. Miał uczucie, że każdy ze spotykanych pracowników pałacu musi o tym wiedzieć. Wydawało mu się nawet, że informacja o cennym ciężarze maluje się na jego twarzy. Ulżyłoby mu, gdyby dowiedział się, że jego piegowate oblicze ma ten sam co zwykle wyraz dobrodusznej pogody.
Warta na zewnątrz sprezentowała broń ze szczękiem. Bob wyszedł na zatłoczoną główną ulicę Ramatu jeszcze oszołomiony. Dokąd pójść? Co zrobić? Nie miał pojęcia. A czasu było niewiele.
Główna ulica wyglądała jak wiele innych na Środkowym Wschodzie: stanowiła mieszaninę nędzy i przepychu. Banki ukazywały swoją nowo wybudowaną świetność. Niezliczone małe sklepiki oferowały tandetne plastykowe drobiazgi. Buciczki dla niemowląt i tanie zapalniczki wystawiano w zaskakujących zestawieniach. Były tam maszyny do szycia i części zamienne do samochodów, apteki proponowały upstrzone przez muchy patentowane leki, dużą ilość reklam penicyliny i innych antybiotyków w każdej postaci. Niewiele sklepów posiadało coś, co rzeczywiście chciałoby się kupić, oprócz najnowszych modeli szwajcarskich zegarków,których setki leżały w malutkim oknie. Asortyment był tak wielki, że każdy broniłby się przed kupnem, po prostu oślepiony ilością.
Wędrując tak w pewnego rodzaju oszołomieniu, potrącany przez postacie w narodowych lub europejskich strojach, Bob opanował się wreszcie i zapytał siebie, dokąd, u diabła, idzie.
Skręcił do kawiarenki i zamówił herbatę z cytryną. Popijając ją zaczął powoli przychodzić do siebie. Atmosfera kafejki była uspokajająca. Przy stoliku naprzeciw niego starszy Arab spokojnie przesuwał sznur bursztynowych paciorków. Obok dwóch mężczyzn grało w tryk-traka. Było to dobre miejsce, aby usiąść i pomyśleć.
A on musiał pomyśleć. Wręczono mu bowiem klejnoty warte trzy czwarte miliona funtów i polecono wymyślić plan wywiezienia ich z kraju. Przy tym nie było czasu do stracenia. W każdej chwili bomba mogła pójść w górę...
Ali, rzecz jasna, był szalony. Z lekkim sercem cisnąć przyjacielowi trzy czwarte miliona! A potem usiąść spokojnie, zostawiając wszystko Allahowi. Bob nie posiadał takiej drogi ucieczki. Bóg Boba oczekiwał od swoich sług podejmowania decyzji i działania według danych im przez Niego umiejętności.
Co, u diabła, miał zrobić z tymi przeklętymi kamieniami?
Pomyślał o ambasadzie. Nie, nie mógł w to mieszać ambasady. Zresztą na pewno odmówiliby.
To, czego potrzebował, to pośrednictwo jakiejś osoby zupełnie zwyczajnej. Najlepiej biznesmena albo turysty. Osoby bez politycznych powiązań, której bagaże będą w najgorszym razie przeszukane pobieżnie, a prawdopodobnie wcale nie zostaną tknięte. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę inną możliwość... Sensacja na londyńskim lotnisku. Próba przemycenia klejnotów wartości trzech czwartych miliona. I tak dalej, i tak dalej. Ten ktoś musiałby zaryzykować...
Zwyczajny człowiek, podróżnik bona fide5. Nagle Bob puknął się w głowę. Oczywiście Joan. Jego własna siostra, Joan Sutcliffe. Była tutaj od dwóch miesięcy z córką Jennifer, której po ciężkim zapaleniu płuc zalecono pobyt w słonecznym i suchym klimacie. Wracały morzem za cztery czy pięć dni.
Joan była idealną osobą do jego planu. Co powiedział Ali o kobietach i biżuterii? Bob uśmiechnął się do siebie. Zacna stara Joan! Ona nie straciłaby głowy z powodu kamieni. Wierzył, że stoi mocno na ziemi, obiema nogami. Tak – mógł zaufać Joan.
Zaraz, czy na pewno? Jej uczciwości – tak. Ale jej dyskrecji? Bob potrząsnął głową z ubolewaniem. Joan lubiła gadać, nie byłaby w stanie się powstrzymać. Nawet gorzej. Robiłaby aluzje. „Wiozę do domu coś niesłychanie ważnego. Nie mogę powiedzieć nikomu ani słowa... To bardzo ekscytujące…”
Joan nigdy nie potrafiła zachować tajemnicy, choć była wściekła, jeśli się jej to wypomniało. Zatem Joan nie mogłaby wiedzieć, co zabiera. Tak byłoby bezpieczniej. Mógł zrobić niewinnie wyglądającą paczuszkę. Coś jej opowiedzieć. Że to prezent dla kogoś? Zamówiona rzecz? Wymyśli coś...
Spojrzał na zegarek i wstał. Czas płynął.
Popędził ulicą, niepomny na południowy upał. Wszystko wydawało się takie zwyczajne. Żadne oznaki niepokojów nie przedostawały się na powierzchnię. Tylko w pałacu miało się świadomość tlącego się ognia, szpiegowania, szeptów. Armia – wszystko zależało od armii.
Kto był lojalny? Kto nie? Na pewno nastąpi próba zamachu stanu. Czy się powiedzie?
Bob zmarszczył brwi wchodząc do najlepszego hotelu w Ramacie. Hotel nazywał się skromnie Ritz Savoy i miał wspaniałą, nowoczesną fasadę. Otwarto go przed trzema laty z wielką pompą, szwajcarskim dyrektorem, wiedeńskim szefem kuchni i włoskim maitre d’hotel. Wszystko było cudowne. Wiedeński szef kuchni wyjechał pierwszy, za nim szwajcarski dyrektor. Teraz miał również wyjechać Włoch. Jedzenie było jeszcze wyszukane, ale niesmaczne, obsługa haniebna, a większość kosztownych instalacji łazienkowych nie działała.
Recepcjonista znał Boba i rozpromienił się na jego widok:
– Dzień dobry, panie majorze. Chce się pan zobaczyć z siostrą? Wyjechała z córeczką na piknik...
– Piknik? – Bob zapomniał języka w gębie. Ze wszystkich głupich wypadków właśnie wyjazd na piknik był najmniej spodziewany.
– Z państwem Hurst z Oil Company – ciągnął recepcjonista. Wszyscy byli świetnie poinformowani. – Pojechali do zapory w Kala Diwa.
Bob zaklął pod nosem. Joan nie będzie w domu przez kilka godzin.
– Pójdę do jej pokoju – powiedział wyciągając rękę po klucz.