Kości, które nosisz w kieszeni - Łukasz Barys - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Kości, które nosisz w kieszeni ebook i audiobook

Barys Łukasz

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pod naszymi domami piętrzą się kości. Można po nie sięgnąć i schować je do kieszeni. Zmarli nie lubią siedzieć w grobach, księżniczka zamienia się w rzekę, włókniarki straszą w centrum handlowym albo opowiadają o dawnych czasach i niedostatku. Bohaterka zmaga się z rodziną, historią i codziennością pełną norm i zasad, do których nie sposób się dostosować.

Łukasz Barys prowadzi nas przez cmentarze, szkoły i dzielnice prowincjonalnego miasta, ukazując dorastanie w sposób baśniowy, ale dojmująco prawdziwy.

Żywioł liryczny, którym zalewa nas Barys, jest niesłychany. To znaczy, nie słyszałem jeszcze tak soczystych tonów, chociaż w nowej prozie dzieje się dużo.
Karol Maliszewski

Doskonała proza Łukasza Barysa działa na zmysły niczym najlepsze powieści Elfriede Jelinek. Barys stawia zasadnicze pytanie o to, co ostateczne, nieuniknione i przerażające: śmierć, która nadaje światu porządek i zarazem bezlitośnie go burzy.
Maciej Libich, „Wizje”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 195

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 4 min

Lektor: Marta Dylewska

Oceny
4,0 (638 ocen)
246
205
124
47
16
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaSzoblik-Golla

Nie oderwiesz się od lektury

"Cmentarze to kina dla biedaków - mówiła mama". Nastoletnia Ula z dwojgiem rodzeństwa mieszka z babcią, która choruje na nowotwór oraz z matką, pracującą w Biedronce, która jeśli nie pada z nóg ze zmęczenia, zajmuje się romansami, które kończą się sprowadzaniem do domu coraz to nowszych konkubentów. Rodzina dziewczynki jest biedna a cały otaczający ją świat wydaje się być szary, brudny i brzydki. Ula -z braku innych możliwości- spędza dużo czasu na cmentarzu. Zaprzyjaźnia się nawet z piętnastoletnią córką fabrykantów, zmarłą Marianną Kindler, w której odnajduje swoją bratnią duszę, zupełnie ignorując fakt, że przyjaciółka od wielu lat nie żyje. Zresztą ta granica między światem żywych a śmiercią jest w "Kościach, które nosisz w kieszeni" bardzo umowna. Umarli mają w tej historii prawo głosu, odwiedzają, wracają, odchodzą… Kraina nieistnienia przenika pulsacyjnie do pabianickiej codzienności. Łukasz Barys tworzy swoją opowieść z fragmentów dnia powszedniego ubogiej, pozostawionej ...
40
Zaneta_Musial

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie przedstawione myśli nastolatki. Traktuję ją jak pamiętnik nastolatki z patologicznej rodziny, która jakoś próbuje sobie radzić.
21
chmuraewa

Dobrze spędzony czas

Lektorka uratowała treść książki. Swoim subtelnym i delikatnym głosem. Powieść trudna i pelna wulgaryzmów, ale takie jest środowisko którego dotyczy. Jednocześnie poruszająca.
10
juliacisek

Dobrze spędzony czas

Najbardziej p*j*b*na ze wszystkich książek, które czytałam w ostatnim czasie. Mroczna, dziwna, ciężka, ale w sumie daję okejkę za sam poryty pomysł :D
10
podlasemczytane

Dobrze spędzony czas

Krótka lecz głęboka opowieść o życiu, które nie przypomina kolorowych kadrów z SoMe. O życiu, które trwa i które chce się skończyć, żeby męka poszukiwania celu również się zakończyła. O cyklu, który choć dla każdego jest taki sam, to nieliczni pobędą chwile w pudełku po drogich butach, poszusują na stopach z nart, albo staną się wspomnieniem, pomnikiem tego, co przeminęło. Śmierć to część życia i o tym m.in. jest ta książka, pełna cudownych, niejednoznacznych porównań, metafor, które potrafią rozbawić, by za chwilę dźgnąć pod żebro. W punktach stycznych z czytelnikiem może boleć, wzruszać, bo kto nie doświadczył rozstania na zawsze. Przejmująca i prawdziwa mikropowieść, którą wspaniale przeczytała Marta Dylewska!
00

Popularność




Copyright © by Łukasz Barys, 2021

WydanieI

Warszawa 2021

Pod spodem i na wierzchu

Ziemia nie obnosi się z cierpieniem, ale chowa w sobie kości, na które można nadepnąć, chodząc po podwórku. Coś wyszło na wierzch, ale nie były to odłamki szkła albo drewna. Coś zachrzęściło, więc zaczęłam drapać. Sucha ziemia wżerała się za paznokcie z dziwną łatwością. Kolana miałam czerwone i zdarte, łokcie tak samo, ale w końcu podniosłam ku słońcu brązową, suchą kość, kruchą i poplamioną. Schowałam znalezisko do kieszeni i ponownie uklękłam. Zdołałam jeszcze ukraść ziemi kilkanaście kości: maleńkich albo większych, ale zawsze brązowych i kruchych. Wszystkie włożyłam do kieszeni i miałam tam teraz orkiestrę.

Kilka dni wcześniej znalazłam podobne kości w kieszeni Sonii. Wieczór złapał nas za brudne, gołe łydki. Przez pół dnia snułam się po podwórku, aż pomarańczowe słońce zsunęło się po betonie w ciemność. Wakacje zawsze są nudne, upał kładzie ci na ustach rękę i nie możesz zmusić się do niczego, a wszyscy inni są na wczasach. Mama śpi po pracy w markecie, babcia śpi przez zniedołężnienie i to na mnie spada zaciąganie siostry do kąpieli, choć ona bardzo nie chce, ucieka i płacze, wrzeszczy, że mnie nie cierpi.

Pozwalałam na te wrzaski, bo liczyłam, że mama się obudzi i coś powie, ale się nie obudziła – musiała odespać wszystkie skasowane produkty. Babcia zaś miała w dupie to, co się w kwestii naszego cuchnięcia dzieje, bo za bardzo nic nie czuła – ani nosem, ani porami, ani sercem – miała bowiem za fartuchem śmierć i chorobę, które przedkładała nad naszą higienę.

Jednak złapałam Sonię za chudziutkie nadgarstki i uszczypnęłam, aż w końcu się uspokoiła – widziała teraz, że nic nie ugra. Bała się mnie i to sprawiło mi przykrość, ale nic nie powiedziałam, wzięłam i ściągnęłam siostrze przez głowę poplamioną lodami bluzkę i potargałam włoski, które zdawały się osobliwie sztywne, podobne do wiórek drewna. Drugą ręką odkręciłam wodę i wlałam troszeczkę płynu na dno wanny. Potem zsunęłam dziecięce spodenki i przetarłam zakrwawione kolana. Palce i kostki Sonia miała prawie czarne, bo przez pół dnia chodziła w sandałach i bawiła się lalkami w ziemi.

– Co z ciebie za Barbie? – zagadnęłam. – Krecia Barbie?

Nie chciała nic powiedzieć, skuliła się w kształt białawego robaczka i skrzyżowała ręce na wystającym brzuszku. Bezbronna i chudziutka, zdawała mi się teraz cudem, którego trzeba bronić – i zachciało mi się płakać. Jednak woda waliła w żeliwne dno i musiałam zakręcać – dość się nasłuchałam na przyrodzie o końcu wody dla ludzi i zwierząt, a od mamy o rachunkach, na które nie starcza paska z Biedronki.

– Gorąca! Gorąca – darła się Sonia i musiałam dolać trochę zimnej. Potem znowu i znowu, aż woda zrobiła się całkiem chłodna i zupełnie niezdatna do kąpieli, ale siostra i tak weszła do wanny.

– Czemu nie możesz wykąpać się sama? Jesteś duża – warknęłam i sięgnęłam po brudne ubrania.

Próbowałam wcisnąć ciuchy do przepełnionego kosza na pranie, ale poczułam pod palcami coś dziwnego. Na początku pomyślałam, że Sonia pali papierosy i to mnie rozbawiło, bo wyobraziłam sobie maleńką siostrę ssącą w zapamiętaniu marchewkowy filtr, ale kiedy sięgnęłam do kieszeni, uświadomiłam sobie, że papierosy są miękkie i łamliwe, a to, co znalazłam – twarde i mocne. Sonia nie widziała, co robię – ale w końcu się zorientowała i wrzasnęła, bym przestała. Było jednak za późno – zdążyłam wysypać na otwartą dłoń kilkanaście brązowych kości i w łazience natychmiast zrobiło się okropnie duszno.

– Skąd to masz? – zapytałam.

Znowu milczała – zamiast tego przechyliła się przez krawędź wanny i puściła pawia na rzuconą na ręcznik piżamę. Hello Kitty zmarszczyło się pod ciężarem dziecięcych wymiocin. Narzuciłam na siostrę ręcznik. Nie miała drugiej piżamy, a tę pierwszą musiałam teraz uprać.

– Idź spać – powiedziałam Sonii.

Piorąc, patrzyłam na kości porzucone w pobliżu klozetu. Rozrzucone jak puzzle, zupełnie tu nie pasowały. Dość szerokie, na pewno nie drobiowe. Brązowawe, poplamione. Nie śmiałam ich ponownie dotknąć, więc po prostu kucnęłam nad nimi i zapatrzyłam się w zarysowane na ich powierzchni ścieżki i zawirowania. Znalazłam foliową torebeczkę i wróciłam do łazienki, schowałam kości do środka i posprzątałam ślady. Nie chciało mi się spać i bolała mnie głowa. Pod poduszkę włożyłam sobie foliową torebeczkę ze znaleziskiem – ona mnie piła. Sonia i Daniel zasnęli. Widziałam ich ciemne sylwetki z mojego łóżka. Zaczęłam sobie płakać, tak po prostu, i nie mogłam tego powstrzymać. Po prostu płakałam i płakałam, a leżące w pobliżu kości cichutko wibrowały. I właśnie o nich śniłam: zobaczyłam ziemię pod naszym domem – pełną zmiksowanych szkieletów ludzi i zwierząt.

Rano Sonia źle się czuła, Daniel coś oglądał, a babcia stękała z bólu, bo miała raka w plecach. Mama poszła do Biedronki. Bardzo ostrożnie obchodziłam podwórko – to, co znałam, teraz stało się zupełnie obce. To, co uważałam za własne, należało do kogoś innego. Ostrożnie stawiałam kroki i w końcu usłyszałam chrzęst. Zaczęłam drapać.

*

Babcia urodziła się w latach trzydziestych ubiegłego wieku, a więc bardzo dawno temu, w czasach Niemców, którzy mieszkali w sąsiedztwie i zapraszali na mleko, chleb i mięso. Chodziła do nich wraz z siostrą, na pole i krowy, krowy i pole, i wracała do domu z mlekiem i chlebem oraz posmakiem mięsa w ustach. Wojna zastała babcię jako dziewczynkę w pantoflach i sukience. Kazała w nich zostać przez pięć lat – mężczyźni poszli na Warszawę, potem wrócili, ale nie wszyscy. Nikt zresztą nie dopytywał, gdzie konkretnie się podziali. Ale zanim wrócili mężczyźni, uciekli Niemcy: furtką i furmanką aż do Francji. Dla babci i jej siostry zaczęła się komuna, szara i gorzka, lecz osładzana paczkami, które wysyłali dawni sąsiedzi. Babcia raz do roku kosztowała mandarynek, czekolady, cukierków i innych cudów z okolic Paryża, a potem poszła pracować w fabryce leków – skończyła osiemnaście lat, więc trafiła na taśmę. Miała nudną pracę, ale przynajmniej nauczyła się palić i urodziła moją mamę. Potem mama znalazła sobie męża i umarł dziadek. Babcia dostała wcześniejszą emeryturę z uwagi na pracę w szkodliwych warunkach. Tak naprawdę wszyscy wiedzieli, że będzie chorować i ta emerytura stanowiła coś w rodzaju przeprosin – idź sobie teraz, bo zaraz umrzesz i nie zdążysz odpocząć.

Rzeczywiście zachorowała – zaczęło się to dziesięć lat po śmierci męża. Okropnie kaszlała, nierzadko krwią – miała problemy z oddychaniem i bóle pleców. Mówiła, że tam w środku coś rośnie i rozpiera mięśnie, kości i organy. Potem okazało się – po kilkunastu wizytach u lekarza – że babcia ma raka. Zaczęło się obwożenie po oddziałach onkologii, rozpytywanie doktorów i wpuszczanie chemii, która wyłaziła ustami i głową – babcia rzygała i łysiała. Zostawiała włoski wszędzie, a potem łapała się za głowę i udawała, że wcale nie sprawdza, czy coś odrasta. Nie muszę mówić, ile to kosztowało. Większość paska z Biedronki szła na wizyty i lekarstwa, a dla nas nie zostawało prawie nic. Przez dwa lata żarliśmy wyłącznie pasztet drobiowy Podlaski, który mama wynosiła z pracy na przekór dacie przydatności do spożycia i kierownictwu (nie chcieli oddać niczego za darmo, woleli wyrzucić do śmieci). Zmielone, napompowane antybiotykami kurczęta pulsowały pod naszą skórą jak rozgrzana oliwa, mieliśmy żółtawą, pryszczatą cerę i bielutkie wzgórki pełne surowicy, ale godziliśmy się na to dla babci, która po prostu musiała przeżyć i na każdego lekarza w Pabianicach gapiliśmy się z taką samą, durną nadzieją.

Umierała, więc się modliła. Modliła się także przed umieraniem, ale mniej zobowiązująco, bo w kościele, a nie w łóżku i w kiblu. A teraz dnie i noce spędzała na klepaniu zdrowasiek i paciorków – dzięki temu nie musiała za wiele mówić od siebie. Za bardzo się bała, żeby cokolwiek mówić, i nie rozumiała, że nam potrzeba rozmów, a nie Jezusa na koniuszku języka. Ale ona sądziła, że w ten sposób człowiek może się z człowiekiem dogadać – poprzez Boga. I zupełnie nie rozumiała, że przez Boga w ogóle nie można się dogadać, bo przez Boga można się wyłącznie nie dogadać.

Babcia miała do nas pretensje, że nie chodzimy do kościoła, a do mamy, że nas nie prowadza siłą. Zimą babcia, kiedy bardzo źle się czuła i niemal nie wstawała z łóżka, pożaliła się na nas księdzu po kolędzie. Proboszcz wzruszył ramionami i zaśmiał się bez sensu. „No, nie róbcie babci przykrości. Zobaczcie, przecież niewiele jej zostało”. Taki to był ksiądz. Ale babcia była zadowolona, dała mu kopertę. Jednak ksiądz nie przestawał marszczyć nosa podczas wizyty w jej izdebce – śmierdziało tam starością, sikami, kwaśnym potem i w ogóle. Ministranci śmiali się do siebie na werandzie. Chciałam im powiedzieć, żeby spierdalali na mróz i zamarzli, skoro takie z nich mądrale, ale się nie odezwałam, bo bałam się zepsuć babci święto. Miała taką zadowoloną minę, choć ten proboszcz odliczał czas do ucieczki, miał w końcu do obskoczenia mnóstwo zamożnych domów i tęsknił za poczęstunkiem, którym obdarują go nasi sąsiedzi: rosołem, ciastem, herbatą albo kawą. A u nas się nie częstowało księdza. Tak naprawdę nikt nawet nie pomyślał o tym, żeby zaprosić go do stołu – po prostu staliśmy głupio wokół niego, kiedy zanurzał kropidło w wodzie, którą nazwał święconą, chociaż była rdzawa. Rozumiałam dobrze, że ksiądz woli sernik niż śmierć. I babcia także to czuła, że się księdzu nie spodobała. Miała do nas żal, że nieposprzątane w domu. Bardzo się za nas wstydziła i czasami wydawało mi się, że nawet nas nie kocha, że ma nas za obcych ludzi.

Babcia uwielbiała robić wyrzuty mamie. Mówiła, że się „kurwi”. Sama nie miałam nic przeciwko kurwom, ale zgadzałam się z babcią w ocenie mamy, choć nie z powodu wstydu przed Bogiem, w którego nie do końca umiałam uwierzyć. Po prostu nie mogłam znieść konkubentów, których mama nieustannie sprowadzała do domu, z którymi piła wódkę na kanapie, oglądała telewizję, a potem kładła się do łóżka, wypełniając dom odgłosami brudnej miłości. Mężczyźni ci spali u nas, a nad ranem wstawali zadowoleni ze swoich nocnych osiągnięć, choć udawali oczywiście, że nic takiego się nie stało, a mnie wychodziła na rękach gęsia skórka, kiedy mówili mi przy śniadaniu „dzień dobry” albo wrzeszczeli z kibla, że zajęte. Czekałam, aż sobie pójdą. Odliczałam minuty, skręcało mnie w środku, kiedy musiałam na nich patrzeć – błogich, sytych, płodnych, zużytych po nocnym figlowaniu z mamą. Pochodzili zewsząd: mama spotykała ich w robocie, w sklepie, na imprezach. Kilka cech mieli wspólnych: wszyscy byli tępi, biedni, głośni i niewychowani. Jednak lecieli na mamę. Każdego z nich przedstawiała nam w ten sam sposób: że to nasz nowiutki tatusiek, który będzie teraz z nami mieszkał. Jednak na szczęście związki mamy prędko się rozpadały, tatuśkowie ulatniali się, przestawali okupować kibel, ich wolne dusze nie potrafiły znieść złych fluidów płynących ku nim z naszej strony. Jak tatusiek się ulatniał, to babcia wstawała z łóżka. Umierała, umierała – i wstawała. Bo miała coś mamie do powiedzenia.

Potrafiły wrzeszczeć na siebie przez wiele godzin, a potem, po przerwie na sen, kontynuować kłótnię rano i następnego dnia, aż w końcu babcia zaczynała kaszleć krwią i mama musiała ją zaciągnąć do spania, ułożyć poduszki, podać lekarstwa, tlen i wodę, nieustannie zresztą przy tym płacząc i klnąc, zraniona słowami i chorobą babci, nie wiadomo czym w większym stopniu. Babcia zresztą nie przestawała obrzucać mamy przekleństwami nawet wtedy, kiedy ta szykowała dla niej leki i kładła ją do łóżka, a były wśród tych przekleństw takie określenia, za które inna córka wyrzuciłaby matkę przez okno albo udusiła poduszką, a więc różne wariacje na temat kurew, dziwek, mend i bezwstydnic. Ale mama kochała babcię i wiedziała, że babcia także ją kocha, nawet jeśli czasami nienawidzi za „kurwienie się” i niechodzenie na msze. Babcia krzyczała, że zamieniłaś ten dom w burdel, że czekasz, aż umrę, że wyobrażasz sobie, że ta śmierć wszystko zmieni, a wcale tak nie będzie, bo nie pozwolę ci się kurwić i nawet po śmierci będę ci wchodzić do łóżka i wsadzać zimne palce w cipę.

A mama wrzeszczała na babcię i płakała, wrzeszczała i płakała, a potem kładła się i płakała do samego rana, a potem malowała się i szła do marketu kasować klientów i kłaść na półkach towary. Choć nienawidziłam tatuśków, których nam sprowadzała, i kibicowałam babci w ich kłótniach, to wiedziałam, że mama po prostu chce być kochana. Po prostu.

*

Żadne z nas nie wiedziało, co się stało z naszym prawdziwym tatą. Przez lata półsieroctwa los tatki obrósł w liczne możliwe scenariusze, które nieustannie obracałam w myślach. Nie znałam rodziny tatki, a więc moich drugich dziadków – podobno nikogo nie miał. Jego samego pamiętałam jak przez mgłę. Ani babcia, ani mama nie chciały nic na jego temat powiedzieć. Kiedy od nas odszedł, miałam pięć lat, Daniel dwa, Sonia dopiero się urodziła. Przecież powinnam coś pamiętać! Ale nic nie pamiętałam. W domu nie było żadnych albumów i nie wiedziałam nawet, jak tata wyglądał. Mama nie ozdabiała ścian ani półek zdjęciami, nawet naszymi, po prostu nie myślała o takich sprawach. Przez większość dnia była na to zbyt zmęczona, a kiedy wreszcie odpoczęła – zapraszała do nas konkubentów, kochanków i tatuśków. Nie chciała rozmawiać o tacie. Mówiła: „Potem, proszę cię, właśnie wróciłam z pracy!”, albo kazała mi nie przeszkadzać i zamykała się w sobie jak serwer, któremu pięćdziesiąt razy wbiło się złe hasło.

Babcia także nie chciała mówić o ważnych sprawach. Ale o zakładzie leków, w którym pracowała przez całe życie, wojnie, Niemcach, Żydach, komunistach, liberałach, Balcerowiczach mogła opowiadać godzinami – nieustannie przelewając na nas zasłyszane w telewizji Trwam teorie spiskowe na różne ciekawe tematy – jednak na każdą wzmiankę o tatce sznurowała swoje suche, trzeszczące jak ziemia w lecie usta. Odchylała głowę do tyłu i opierała ją o mur domu – siedziała tak, naprężona, a przecież skulona, z szyją napiętą jak u gęsi przygotowanej do ścięcia i gapiła się w kołyszącą się leciutko koronę naszego jedynego drzewa, wiśni, która każdego roku dawała coraz mniej owoców, aż w ogóle przestała rodzić i stała się domem dla szpaków.

Nasza wiedza o tatce pochodziła więc z tak zwanych szczątków, urywków zdań, skrawków i resztek – posłyszanych gdzieś drobnostek, które rosły w naszych głowach do niebotycznych rozmiarów. Tata pochodził z daleka, ze wsi i przyjechał do Pabianic, żeby uczyć się w zawodówce. Tak poznał mamę – wpadli na siebie i „zakochali się w sobie” (tak powiedziała raz mama) albo wpadli na siebie i on „zbałamucił” mamę (tak mówiła babcia), co sprawiło, że mama zmarnowała sobie życie. Bo chociaż pochodziła z rodziny biednej, to rokowała pewne nadzieje – miała w końcu dość łebskich rodziców, w przeciwieństwie do taty, który pochodził z rodu chamów, brudasów i zacofańców. „Takiego burdelu jak u nich w obejściu to nigdy nie widziałam!” – wołała czasami babcia do mamy tonem skargi, piętnaście lat po fakcie, bo była bardzo pamiętliwa i nawet po latach chciała, żeby mama wyszła za lekarza albo adwokata, albo chociaż poetę, a nie chłopaka z zawodówki. Okazało się zresztą, że miała wiele racji, bo tatce i mamie żyło się dość biednie. „Miał cię stąd zabrać – wołała babcia – zwalił się tu bez pozwolenia!”. Bieda, tłok i ciasnota wywoływały liczne konflikty, szczególnie zaś po naszym urodzeniu, kiedy dom naprawdę się skurczył. Babcia i dziadek mieli maleńką sypialnię, tata z mamą spali w przechodnim „salonie” połączonym z kuchnią (na noc rozkładali sobie kanapę, która w dzień służyła do oglądania telewizji), a nas umieszczono w ostatnim pokoiku, podobno „po ciotce”, ale nie chciano powiedzieć, co się z nią stało. I nawet to, że dziadek zmarł w moim niemowlęctwie, nie polepszyło naszej sytuacji mieszkaniowej – babcia zaczęła traktować wnuki z pewną awersją. Jak mówiłam – miałam pięć lat, kiedy tata zniknął. Co się stało? Zdarzało się, że babcia rzucała nam jakiś kąsek, dżdżownicę wiadomości dla spragnionych rybek: „Tata wasz uciekł do Stanów, zaczął tam robić w szklarniach, no i przestał wracać” albo „Tata wasz znalazł sobie inną, nie kochał was w ogóle”, albo „Tata wasz zamienił się w ptaka i odleciał, po prostu zniknął w niebie, hopsasa”. Traktowaliśmy te wszystkie opowieści babci bardzo poważnie. Po niebie szukaliśmy odpowiedniego ptaka, wypartego z naszej pamięci uchodźcy przestworzy, który krąży nad domem i skrzeczy, ilekroć do mamy przychodzi kolejny napalony kochanek. I chociaż czasami zdawało mi się, że widzę na niebie tatę, że to on błąka się po nieboskłonie i zaraz do mnie zleci – to nigdy do tego nie doszło. Potem przestałam o niego pytać także babcię. Żyliśmy wszyscy w milczeniu – tak było na pewno nieco łatwiej.

*

Po wsi została nam ziemia, działka, na której stał nasz dom. Sto lat temu mieliśmy trochę więcej: pole niedaleko, które rodzice babci orali w strachu, że nie obrodzi i umrą w okolicach przednówku, a ich dziadkowie, pradziadkowie, czarni i spaleni, podobni do ziemniaków albo korzeni, orali w strachu, że nie obrodzi i że dostaną po mordzie albo batem po plecach – ale to pole babcia z dziadkiem sprzedali za bezcen. Właściwie to dziadek sprzedał, czego babcia mu nigdy nie wybaczyła, powtarzając, że rozporządził jej dziedzictwem jak parą kaloszy. Ponieważ to pole dawało i odbierało istnienie, wiązało ze sobą ludzi i zwierzęta, składało się w życie i śmierć. Nie za bardzo to rozumiałam i babcia właściwie też nie, ale lubiła tak sobie pozrzędzić. Generalnie chodziło o to, że pobudowali się tam przyjezdni, którzy chodzili z psami na lekcje wychowawcze oraz kupowali im kubraczki. Babci nie mieściło się to w głowie i mówiła, że oni robią to z nienawiści do rodzaju ludzkiego.

Schowana przed wszystkimi za domem, oparta o ścianę złożoną z pomarańczowych cegiełek, wyjmowałam kości na ziemię i zastanawiałam się, co z nich można ułożyć – wiadomość albo kształt – ale nic sensownego nie przychodziło mi do głowy, aż pogodziłam się z myślą, że w kościach, które znalazłam, nic nie ma, że to kości pozbawione odpowiedzi. Jednak w końcu zebrałam się na odwagę i polazłam do babci – zbliżał się październik i nasza wiśnia stała poskręcana i goła, ale babcia i tak się na nią gapiła, owinięta pledem i roztrzęsiona. Paznokcie miała czarne, skórę pomarszczoną, ale odrastały jej wreszcie włosy, bo dawno nie była na chemii. Spytałam, skąd te wszystkie kości wzięły się pod naszym domem i w okolicach, na podwórku, w trawie, wśród dżdżownic – wytarmosiłam z kieszeni pękaty woreczek, szkielet do samodzielnego złożenia i rozrzuciłam kości na ławce obok babci.

– Pokaż, pokaż.

Sądziłam, że będzie na mnie wrzeszczeć, że mnie potarmosi i nic nie będzie chciała powiedzieć, ale ona się bardzo zainteresowała kośćmi, podnosiła je do oczu i uważnie oglądała. A potem zaczęła układać je w odpowiedni sposób obok siebie i zdumiałam się, że one do siebie pasują, że kryją w sobie rozwiązanie, którego nie potrafiłam dostrzec. Babcia pracowała w skupieniu przez kilkanaście minut, badała kości, odkładała, dopasowywała do innych, znowu podnosiła. Oglądałam to wszystko urzeczona i przerażona, próbowałam się nie bać.

– To fragment czaszki. To łapka. I trochę kręgosłupa – markotała pod nosem babcia.

A potem, bardzo dumna z siebie, zaprezentowała mi ułożoną całość:

– No i zobacz, zebrałaś prawie całą nutrię.

Na ławce obok widniała teraz dziwna płaskorzeźba, kontur stworzenia, pozostałość po czymś, co musiało być kiedyś olbrzymim gryzoniem. Babcia uśmiechnęła się delikatnie i musnęła gryzonia po karku.

– Twój dziadek hodował nutrie. Takie szczury, bobry, wiewiórki. Ile ich miał, ze sto klatek, prawdziwą przetwórnię na mięso i futro. Sto klatek i każda prawie pełna. Tu stały, pod wiśnią, w szeregu. Sto klatek!

Jednym ruchem ręki zrzuciłam z ławki wyrwaną ziemi nutrię – kości poleciały w trawę, która przyjęła je z ulgą. Babcia zaprotestowała, warknęła na mnie, że nie umiem nic uszanować, ale nie słuchałam, chciałam się schować, zdrapać z rąk to coś, co miało się do nich odtąd nieustannie lepić, zdrapać z uszu echo chrzęstu, chrzęstu i chrzęstu – i schowałam się w domu. A Sonia, która obserwowała to układanie kości przez okno, znalazła sobie odtąd nowe zajęcie – lepiła z plasteliny figurki zwierząt, ale nie takich prawdziwych, tylko zmiksowanych. Do babci przyszła koleżanka, meliniara Wacia i bardzo zainteresowała się tymi zwierzątkami Sonii. Opowiedziałam raz Waci, czego dowiedziałam się od babci.

– Jeśli sądzisz, że miałaś dziadka biznesmena, to się mylisz. Co on tam miał, kilkanaście klatek, nie żadną przetwórnię. Jesteś młoda i nie wiesz, co to znaczy przetwórnia kości, ale nie będę ci mówiła.

Innym razem wskazała na mnie palcem i zaczęła rechotać:

– Jesteś nutria! Jesteś nutria! Jesteś nutria!

Wacia miała kiełbie we łbie i cementową zasmażkę zamiast mózgu, bo pięćdziesiąt lat robiła za szwaczkę, a na rencie nadużywała alkoholu. Odtąd przychodziła do nas prawie codziennie i czasami nas wkurwiała swoim pieprzeniem, a czasami zdawała się meliniarskim aniołem – takim, co babcię przeprowadza na drugą stronę albo wpuszcza pod ziemię.

To, co mieszka w sadzawce

Jeśli chodzi o tamte kości, które zrzuciłam z ławki, to wróciłam po nie. Babcia poszła niedołężnieć, mama przed telewizorem obróciła się w worek mąki, białe światło odkładało się na ścianach historiami ludzi z wielkich miast. Poczułam pierwsze zimno, zadrżałam i kucnęłam, chcąc załatwić sprawę szybko. Kości nie ruszyły się spod ławki ani o krok – bez palców babci nie potrafiły wrócić do stanu nutrii. Chamsko postąpiłam z tą opowieścią babci – ona nie chciała źle. Pokazała mi skrawek siebie. Zapakowałam kostki z powrotem do foliowego woreczka i pomacałam kanciaste kształty. Podeszłam do siatki i popatrzyłam na pola. Coś mignęło w ciemnościach i kości także się poruszyły. Najwyraźniej udało mi się zobaczyć kawałeczek lisa. Wróciłam do domu i schowałam torebeczkę głęboko w szafie między rupieciami.

Minęło kilka miesięcy i zapomniałam o sprawie, zaczęła się zima i nudne święta, babcia odeszła od stołu, rzygała pierogami i barszczem. Siedziała taka pogięta, pokiereszowana, czarnooka, rozpalona i poczochrana; bałam się, że zaraz umrze, zostawi nas między stołem a wymiocinami. Potem nie wstawała z łóżka i mama poleciła nam przed sylwestrem, żebyśmy zaglądali do babci co jakiś czas. Sama poszła na imprezę, bo poznała faceta i nie chciała tego zepsuć. Sonia współczuła babci, że powita rok sama (a każde z nas przeczuwało, że to ostatni babci sylwester), więc poukładała jej na kołdrze swoje lalki. Jedną Barbie i resztę podrabianych, dziewczątek i starszych, w szeregu, od ramy łóżka, przez wybrzuszenie tworzone przez leżące odłogiem ciało, po drugą ramę. Te lalki, poubierane w szmaciane sukieneczki (Sonia sama szyła im ubranka ze ścierek) albo zupełnie nagie, wyglądały na babci upiornie, szczególnie że ona – leżąca jak kurhan – upodabniała się do nich, tak samo drętwa i martwa. Przypominała nam królową lalek. A lalki zaciskały się na niej, tworząc coś w rodzaju łańcuszka śmierci, przyciskały ją do łóżka, małpując litanię: „o pani nasza, królowo nasza”.

Siedzieliśmy dość długo, piliśmy colę i gapiliśmy się w telewizor. Niebo pruło się za sprawą petard i fajerwerków, które wypuszczali z rękawa ci, co na wszystko się cieszą, nawet na upływ czasu. Poprute niebo przypominało mi pooraną twarz babci, która balansowała na cienkim sznureczku między życiem a śmiercią. Nieopatrznie skończył się rok, zasnęłam i obudziłam się rano, przerażona pobiegłam do babci, pewna, że umarła i mama mnie zabije, ale babcia po prostu spała, miała ciężkie, fioletowe powieki podobne do opitych lampą ciem. W świetle dnia lalki nabrały kolorów – i teraz wyglądały niemal jak żywe, różowiutkie i pełne, nie miały w sobie nic z nocnej, kościstej bieli. Pozbierałam te lalki i pocałowałam każdą z nich w czółko. „Uratowałyście swą królową i teraz ona was zostawi”. Bo zrozumiałam, że babcia na chwilę zmogła śmierć i do nas wróci – i rzeczywiście, nie minęło kilka dni, a wstała z łóżka i odtąd siedziała w kuchni, żarła pasztet (choć doktor mówił, by piła leciutkie smoothie, a mięsa się wystrzegała), kłóciła się z mamą i czekała, aż Wacia wpadnie z wizytą.

*

Wielką radość sprawił nam