Komnata czasu - Elżbieta Hossa-Lenglain - ebook
NOWOŚĆ

Komnata czasu ebook

Elżbieta Hossa-Lenglain

5,0

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Emilia, wrażliwa kostiumografka z teatru, trafia przypadkiem na niezwykły kalendarz adwentowy – zamiast czekoladek kryje w sobie artefakty, które przenoszą ją w czasie. Każda podróż – od średniowiecznych ulic, poprzez barokowe pałace, aż po carski dwór – staje się częścią układanki, w której stawką jest coś znacznie większego niż przygoda: prawda o rodzinie i o tajemniczym mężczyźnie, który pojawia się w każdej epoce. Gdy zegary zaczynają bić różnym rytmem, a magia wciąga ją coraz głębiej, Emilia musi zdecydować, czy podążyć za głosem serca, czy zaufać komuś obcemu.

Tempus omnia revelat – Czas wszystko wyjawi.

Jesteś gotów poznać odpowiedź?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 414

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Nathien

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca opowieść o podróżach w czasie – o poszukiwaniu rodziny i własnego miejsca w świecie ciężko się oderwać
00



Elżbieta Hossa-Lenglain

KOMNATA CZASU

Copyright © by Elżbieta Hossa-Lenglain

Copyright © for this edition by Książki bez limitu, Gdańsk 2025

All rights reserved

Redakcja: Dominika Giżycka, Agata Sienkiewicz

Korekta: Dominika Giżycka

Projekt okładki: Damian Apanasowicz

Skład i wersja elektroniczna: Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl

Druk i oprawa: Abedik

ISBN 978-83-976716-2-1

ISBN 978-83-976716-3-8 (e-book)

Książki bez limitu

Wydanie I

Gdańsk 2025

Rozdział 1

Maszyna do szycia brzęczała cicho, wypełniając przestrzeń monotonnym rytmem, który działał na Emilię kojąco. Tutaj, w pracowni teatru, czas wydawał się płynąć inaczej, wolniej i bardziej miarowo, dostosowując się do tempa jej rąk. Każdy ścieg wyglądał perfekcyjnie, a każdy ruch dłoni był przemyślany. A jednak, nawet w tej spokojnej chwili, gdzieś na skraju myśli Emilii czaiło się poczucie niedopasowania. Rzeczywistość, w której żyła, nie należała do niej.

Zewsząd bombardowały ją bodźce. Bez przerwy dzwoniły telefony, przychodziły powiadomienia, reklamy wręcz krzyczały, że musi pragnąć mocniej, działać szybciej i być kimś innym. To wszystko było za głośne, zbyt szybkie i zbyt natarczywe.

Nawet spacer przez miasto przypominał pęd przez labirynt. Ludzie mijali się pochłonięci swoimi sprawami, z oczami wbitymi w ekrany, odcięci od tego, co działo się tuż obok, przekonani, że ich życie toczy się wyłącznie w cyfrowej rzeczywistości.

Emilia tego nie rozumiała. Gdy tylko wchodziła do parku, zatrzymywała się na chwilę, by wciągnąć w nozdrza zapach sosen i zimy – tej czystej, mroźnej świeżości, która koiła myśli i wszystko spowalniała.

Najbardziej jednak lubiła suchy stukot obcasów na starym bruku – prosty rytm, który przywracał porządek w jej głowie. Tęskniła za czymś, czego nie potrafiła nazwać. Czasem, gdy siedziała sama z kubkiem kawy, łapała się na tym, że nasłuchuje nie dźwięków, lecz ich braku. Pragnęła spojrzenia, które nie ucieka w ekran, dłoni wolnej od telefonu, czegoś prawdziwego, bez filtrów i całej tej technologii.

To nie mój świat, pomyślała, przesuwając palcem po aksamitnym rękawie płaszcza. Gdy patrzyła na siebie w lustrze, widziała kobietę z czasów, które minęły, wyjętą z ram starego portretu i wrzuconą w sam środek bezdusznej rzeczywistości, która zapomniała, jak się patrzy sercem.

Czy to możliwe, żeby człowiek mógł tak po prostu nie pasować do swojej epoki? W głębi duszy czuła, że jej miejsce było gdzieś indziej. W krainie, gdzie życie toczy się wolniej, każdy gest ma znaczenie, a słowa są czymś więcej niż tylko kolejną wiadomością, którą można zignorować.

– Emilia, jesteś tu? – Rozległ się zza drzwi głos Anny, a chwilę później jej przyjaciółka wpadła do szwalni z impetem jak wichura w kapeluszu, kolorowa, głośna, niepowstrzymana. – Potrzebuję twojej pomocy. Muszę wymyślić coś spektakularnego na otwarcie nowej wystawy w stylu lat dwudziestych, a ty masz dar wyczarowywania rzeczy z niczego.

Emilia odłożyła igłę i spojrzała na dziewczynę z szerokim uśmiechem. Anna była jej przeciwieństwem – uosabiała wszystko, co potrafiło w niej wzbudzić niepokój. Żyła chwilą, czerpała radość z picia kawy, była zamętem, którego Emilia unikała, a zarazem – paradoksalnie – szaleństwem, którego często jej brakowało, by oderwać się od codzienności.

– A ty, moja droga, masz dar wprowadzania chaosu, gdziekolwiek się pojawisz. – Wskazała na resztki tkanin, które spadły z krzesła. – To jest teatr, pamiętasz? Nie magazyn z twoimi eventowymi cudami. – Spojrzała na pudło, które Anna przyniosła ze sobą i postawiła na podłodze.

– Przecież to prawie to samo. W teatrze wystawia się sztukę, a ja zamieniam w nią życie! Poza tym… – Nachyliła się nad płaszczem. – Wow, to naprawdę wygląda jak ciuch z osiemnastego wieku. Jak ty to robisz, że wszystko, czego dotkniesz, wygląda tak magicznie?

– Nie wiem, może to kwestia pasji? – Emilia wzruszyła ramionami i wróciła do zszywania. – A może po prostu czuję, że te kostiumy to nie tylko ubrania, ale opowieści. Gdyby mogły mówić, pewnie opowiedziałyby więcej niż niejeden aktor.

Anna pacnęła się dłonią w czoło, ale rozbawienie nie schodziło z jej twarzy.

– Ty i te twoje historyczne fascynacje. Wiesz, powinnaś pomyśleć o czymś więcej niż szycie dla teatru. Może wystartuj z własną linią ubrań? Mogłabyś szyć repliki dla innych takich dziwaków jak ty.

– Dziwaków, powiadasz? – Emilia roześmiała się głośno. Znała Annę i wiedziała, że przyjaciółka nie chciała jej urazić. – Nie jestem pewna, czy świat potrzebuje więcej takich dziwaków jak ja.

Anna się wyprostowała i uderzyła dłonią w blat stołu.

– Bzdura! Świat potrzebuje więcej ciebie, dobrze wiesz, o czym mówię. Ale zanim zostaniesz sławną projektantką, pomóż mi, please. – Złożyła dłonie w błagalnym geście. – Wystawa jest jutro wieczorem, a ja mam tylko pustą salę i sto krzeseł. Potrzebuję odrobiny hokus-pokus – przekonywała ze wzrokiem zagubionego dziecka.

Emilia spojrzała na przyjaciółkę znad maszyny.

– Magii, powiadasz? – Pochyliła głowę, a jej oczy błysnęły twórczym żarem. – Może coś w stylu welonu z jedwabiu, delikatnego jak poranna mgła? Mam kilka starych tkanin, które przy odpowiednim świetle mogłyby stworzyć aurę lat dwudziestych: lekkość, przepych i odrobinę tajemnicy.

Anna sapnęła z zachwytu.

– TAK! O to mi chodzi! Masz też złote frędzle albo cekinowe wzory w stylu art déco?

Emilia uniosła brew. Zastanawiała się przez chwilę, po czym wstała i zaczęła przekładać belki z materiałami.

– Mam jedwab w kolorze szampana, który w odpowiednim świetle mieni się jak perła. Można go rozpiąć nad sceną. Do tego cienkie pasma czarnej koronki, które mogłyby zwisać wzdłuż ścian, coś w stylu cieni sylwetek tańczących w półmroku, delikatnie falujących przy ruchu powietrza z ukrytych wiatraków.

Anna pokiwała energicznie głową.

– Dodajmy do tego pióra! Nic nie krzyczy „lata dwudzieste” bardziej niż boa z piór i wachlarze!

– A co, gdybyśmy podwiesiły złote girlandy? – dodała Emilia, od razu wyobrażając sobie efekt. – Cienkie, długie pasma, kaskada światła. A na stołach… – Zamilkła na chwilę. W głowie widziała całą scenę. – Małe lampiony zamiast zwykłych świec. W środku można umieścić kryształowe paciorki, które będą odbijały światło jak diamenty. Możemy stworzyć efekt migoczących refleksów na ścianach. A jeśli znajdziemy lustra…

– Gra świateł i cieni stworzy iluzję widmowego balu, a wtedy cienie dawnych gości będą poruszać się w tańcu! – Anna klasnęła w dłonie. – Wtedy ta sala naprawdę zamieni się w wielkie przyjęcie!

– I do tego muzyka z gramofonu – dodała Emilia, nie mogąc powstrzymać emocji. – Niech dźwięki charlestona i melancholijnych ballad unoszą się w powietrzu.

Anna spojrzała na nią z zachwytem, bo oto właśnie razem stworzyły coś, czego jeszcze nikt w życiu nie widział.

– Jeśli pewnego dnia nie zostaniesz legendarną kostiumografką, to zastanów się nad pracą ze mną. Zarobimy miliony!

Emilia tylko wzruszyła ramionami.

– Brzmi jak plan, ale czy znajdziemy wystarczająco dużo ludzi, którzy chcą kupować sny?

– Jestem pewna, że tak! – Anna uśmiechnęła się szeroko. – No dobra, pozbierajmy te cudeńka, zanim zabraknie nam czasu na magię! Zrobię z tego coś wielkiego. To znaczy: zrobimy, jeśli ty mi w tym pomożesz. Pojedziesz ze mną, oczywiście?

Emilia westchnęła, ale nie mogła odmówić.

– Daj mi dokończyć ten rękaw, a potem zobaczymy, co da się zrobić. Ale ostrzegam, jeśli znowu skończę z pierzem w każdej kieszeni i we włosach, stawiasz mi kolację!

– Deal! – Uśmiech zakwitł na twarzy Anny. – Tylko pamiętaj, nic nie dzieje się bez odrobiny bałaganu. To tak, jak w życiu, chaos jest kluczem do przygody.

Emilia wróciła do maszyny, ale słowa przyjaciółki nie dawały jej spokoju. Chaos – może to tylko inne imię dla tajemnicy? Może w tym zamieszaniu znajdzie coś, czego nie potrafiła odnaleźć w porządku?

Rozdział 2

Wieczór andrzejkowy zawsze wydawał się Emilii niezwykły, przynajmniej w teorii. W praktyce była to coroczna impreza z alkoholem, którą jej przyjaciółka zmieniała w swoją osobistą arenę kreatywnego zamieszania.

Wróciła do domu późno, wciąż jeszcze przesiąknięta zapachem kurzu teatralnej pracowni, gdzie spędziła godziny na poprawianiu aksamitnego płaszcza, którego szwy musiały być solidne, żeby bez problemów przeżyć najbliższe spektakle. Była zmęczona, ale perspektywa wieczoru z Anną, nawet szalonego, sprawiła, że na jej twarzy pojawił się uśmiech.

– Emy, gdzie, do diabła, jest wosk?! – Anna wbiegła do salonu z miską wody i miną zwiastującą koniec świata, tylko że w komicznym wydaniu. Jej entuzjazm był zaraźliwy, ale też lekko przerażający.

Emilia wskazała na szafkę w rogu, na której stał niewielki słoik.

– Uprzedzam, jeśli pobrudzisz dywan, to będziesz go sama prała – mruknęła, poprawiając niedbale rzuconą dekorację.

Salon wyglądał na miejsce, do którego w każdej chwili mógł wkroczyć ktoś w gorsecie lub cylindrze. Był przesiąknięty staroświeckim szykiem i teatralnym wdziękiem. Na środku stał okrągły stół z ciemnego drewna noszący na sobie ślady niejednej rodzinnej biesiady. Otaczały go krzesła z giętymi nogami i kremową tapicerką, zbyt eleganckie, by siadać na nich bez uprzedniego otrzepania ubrań. W rogu czaiło się pianino oblepione porcelanowymi figurkami, świecznikami i misternymi bibelotami z epoki „wszystko musi być ozdobne”.

– Spokojnie, „kontrola” to moje drugie imię. – Anna wyszczerzyła zęby w uśmiechu, który sugerował coś dokładnie odwrotnego. Postawiła miskę na stole, po czym zgarnęła wosk. – W następnych miesiącach MUSI się COŚ wydarzyć. Czuję to!

– Coś jak co? – zapytała Emilia, nalewając sobie wina i obserwując, jak przyjaciółka rozgrzewa wosk.

Kiedy Anna przechyliła garnuszek i wosk spłynął do zimnej wody, przez sekundę panowała idealna cisza. Nawet płomienie świec zdawały się nieruchome. Emilia poczuła na karku delikatny dreszcz, zupełnie jak wtedy, gdy w pokoju robi się chłodniej, choć żadne okno nie jest otwarte.

– Jak miłość, przygoda, cokolwiek! No patrz! To chyba klucz albo…

– …albo zdechły kot – wtrąciła Emilia, parskając śmiechem. – Chociaż bardziej podoba mi się twoja interpretacja. Klucz do czegoś niezwykłego! Może wreszcie do wielkiej miłości, takiej jak w moich ulubionych książkach.

Rozejrzała się po salonie. Cienie tańczyły na aksamitnym obiciu kanapy, a stary bordowo-rdzawy dywan tłumił każdy krok. Miała wrażenie, że meble skrzypią nie ze starości, lecz z ekscytacji.

W powietrzu unosiła się mieszanka aromatów: rozgrzanego wosku, korzennych przypraw i wina. Przez chwilę wydawało jej się, że wyczuwa coś jeszcze – delikatny zapach kadzidła albo lawendy, jak w starych kościołach czy muzeach pełnych zakurzonych eksponatów.

– Ten mój dom ma więcej do powiedzenia niż niejedna ciotka na imieninach – oznajmiła, przyglądając się woskowej bryle. – I nie wiem, czy bardziej mnie to fascynuje, czy jednak przeraża.

Anna tylko wzruszyła ramionami i z błyskiem w oku nalała sobie wina.

– No to słuchajmy uważnie, co chce nam dzisiaj przekazać. Wieczór andrzejkowy dopiero się zaczyna. To ta jedyna noc w roku, kiedy granica między zwyczajnością a tajemnicą staje się niebezpiecznie cienka.

– Skoro granice dziś się zacierają – powiedziała cicho Emilia – to może i ja doczekam się cudu. Może gdzieś za tą cienką zasłoną czeka książę z bajki albo przynajmniej ktoś, kto nie ucieknie przy pierwszej rozmowie o uczuciach.

Anna uwielbiała Emilię za jej wieczne fantazjowanie i niepoprawny romantyzm, choć czasem miała wrażenie, że przyjaciółka zbyt mocno idealizuje przeszłość.

– Emy, masz dwadzieścia pięć lat i nie byłaś na żadnej przyzwoitej randce. Rycerz na białym koniu nie przyjedzie, to nie ta epoka. – Anna wydęła usta i rozłożyła ręce w teatralnym geście rezygnacji. – Daj w końcu szansę jakiemuś zwykłemu ziomkowi. – Uśmiechnęła się szeroko, ale w jej spojrzeniu było coś z troskliwej siostry, która zna wszystkie twoje marzenia i nie pozwoli ci się w nich zupełnie zatracić.

– Przyganiał kocioł garnkowi – odparła Emilia, marszcząc brwi. – Przypomnij mi, jak długo wytrzymałaś z tym ostatnim gościem, co mlaskał podczas jedzenia?

– Dobra, już dobra! Zaraz wyczarujemy ci tu jakiegoś księcia z bajki, żebyś przestała marudzić. A dla mnie… – Anna zawiesiła głos, zerkając w wirującą w wodzie woskową bryłę. – …pirata z własnym statkiem i przeszłością, o którą lepiej nie pytać.

– Tylko nie zapomnij, że jak przybędzie z papugą i hakiem zamiast ręki, to ja go tutaj nie wpuszczę.

– Spoko, ogarniemy wszystko. Papuga zamieszka z tobą, hak przerobimy na otwieracz do wina. A teraz wypatrujemy spoilerów od wszechświata.

– Jasne! – Emilia pokiwała głową. – Przecież obie wiemy, że te wróżby to jedynie wymówka, żeby pić w środku tygodnia.

– I? – Anna zrobiła zaskoczoną minę. – Przecież nikt nam nie zabroni robić obu rzeczy naraz!

Wieczór toczył się dalej w radosnej atmosferze. Było kolejne lanie wosku i bzdury z kart – Anna wyciągnęła waleta kier i kartę z królikiem w meloniku, najwyraźniej pochodzącą z zapomnianej, dziwacznej talii tarota. Bez chwili wahania ogłosiła, że zakocha się w iluzjoniście albo w weterynarzu specjalizującym się w gryzoniach.

Zanim zdążyły dojść do porozumienia, czy królik oznacza magię, czy alergię na siano, przeszły do kolejnego rytuału. Zaczęły rzucać skórki od jabłek za lewe ramię, a potem próbowały odczytać z nich pierwsze litery imion przyszłych wybranków.

Anna wybuchała śmiechem przy każdym nieudanym rzucie, a Emilia starała się odczytać literę, co było nie lada wyzwaniem.

– C jak Cezary! – zawołała dumnie, niczym odkrywczyni nowego pierwiastka. – To przeznaczenie! Mój przyszły rycerz: przystojny, romantyczny i, oczywiście, dobrze sytuowany.

Anna aż się zakrztusiła winem.

– Cezary? Nie masz chyba na myśli gościa z Przedwiośnia? Zamiast rycerza dostaniesz zbuntowanego młodzieńca, który będzie narzekał na wszystko, zaczynając od szklanych domów, po jakość polskiego chleba.

– Szklane domy brzmią całkiem nieźle – stwierdziła Emilia z błyskiem w oku. – Ostatecznie lepsze to niż „kawaler z komunalnego”.

– No nie wiem… – Anna nie wyglądała na przekonaną. – Jeśli twój Cezary będzie miał taką energię jak ten z powieści, to czeka cię romans pełen dramatów, rewolucji i powtarzającego się pytania: „Co z Polską?”. Przygotuj się, że zamiast białego konia dostaniesz patriotyczną przemowę.

Emilia oparła łokieć na stole i spojrzała na Annę, udając śmiertelnie poważną.

– A ty, moja droga, chyba zapomniałaś, że w literaturze to właśnie tacy bohaterowie są najciekawsi. Wyobraź sobie: ja w wieczorowej sukni, on w mundurze, razem walczymy o lepszą przyszłość, a w przerwach dzielimy się jabłkiem.

Anna parsknęła.

– Mam nadzieję, że w tej twojej literackiej wizji nie będziesz z takim entuzjazmem rzucać się na skórki od jabłek, bo z tej litery „C” zaraz zrobi się „O” i wylądujesz z Oktawiuszem. A to brzmi jak ktoś, kto przechowuje ziemniaki w piwnicy.

– Niech i będzie Oktawiusz. – Emilia wzruszyła ramionami. – To mogłoby być imię poety. A poeta to prawie jak rycerz, tylko zamiast miecza ma pióro. I zamiast walczyć, recytuje wiersze, co też jest formą heroizmu, jeśli się dobrze zastanowić.

– Dobra, a teraz powiedzmy sobie prawdę. Czego dokładnie oczekujesz od losu, przyjaciółko? – Anna nagle spoważniała. – Co by cię naprawdę uszczęśliwiło?

Emilia się zamyśliła, obracając w palcach pustą lampkę po winie.

– Chciałabym czegoś nowego. Przygody. Czegoś, co sprawi, że poczuję, że żyję. Wiesz, że mam czasem wrażenie, że urodziłam się w niewłaściwej epoce? – Spojrzała na przyjaciółkę, która bacznie jej się przyglądała. – Naprawdę. Kiedy czytam książki historyczne, czuję, że tamto życie było moje. Tęsknię za czymś, czego nigdy nie przeżyłam, choć powinnam. Tutaj wszystko mija zbyt szybko i zostawia po sobie tylko pustkę. Może powinnam się urodzić w dziewiętnastym wieku, może w średniowieczu, a może jeszcze wcześniej?

– Średniowiecze? No jasne, ideał. Zero antybiotyków, kąpiel raz na miesiąc, poród z ryzykiem zgonu i żadnych praw dla kobiet. Brzmi jak luksusowy city break.

– Nie przesadzaj. – Emilia westchnęła głęboko, dmuchnęła w kosmyk włosów, który wypadł jej z koka, a następnie założyła go za ucho. – Nie chodzi mi o choroby, smród i kajdany, tylko o atmosferę. Tajemnice, legendy, światło świec. I te piękne suknie!

– No przecież je nosisz – przerwała jej Anna z rozbawieniem. – Właściwie wpasowujesz się tymi swoimi sto pięćdziesięcioma ośmioma centymetrami wzrostu i tą prawdziwie drobną sylwetką do kobiet z wcześniejszych wieków. Musisz jedynie znaleźć wehikuł czasu – przerwała i zmarszczyła nos. – Wiesz co? Podaruję ci na Mikołajki zegarek kieszonkowy. Może się nada.

Wybuchły śmiechem. Anna przysunęła się do stołu, by napełnić puste kieliszki.

– Jeszcze jedna lampka i napiszę list do wróżki od spraw sercowych. Może się zlituje – rzuciła Emilia, opierając się o ramię fotela i zerkając na migoczące światło świec. – Może przynajmniej podrzuci mi jakiegoś wdowca po księżnej. Z zamkiem, ale bez długów.

Anna zachichotała, unosząc kieliszek.

– W tym domu jest większa szansa, że odezwie się duch lokaja.

Prawie opróżniły drugą butelkę, kiedy Anna zerwała się z miejsca z taką energią, że niemal wylała resztkę wina.

– Chodźmy na strych – rzuciła niespodziewanie.

Emilia wciągnęła gwałtownie powietrze i przekrzywiła lekko głowę. Zastanawiała się, czy warto to w ogóle komentować. Kącik ust drgnął jej w półuśmiechu, bardziej zmęczonym niż rozbawionym, a spojrzenie miało w sobie coś z cierpliwości do wyjątkowo upartych dzieci.

– Na strych? Teraz? – Zdjęła kardigan, bo po winie zrobiło jej się gorąco.

– Tak! Twoja ciotka zostawiła tam masę gratów. Zawsze mówiłaś, że to skarbnica tajemnic. Kto wie, może znajdziemy coś, co odmieni twoje życie?

Emilia chciała zaprotestować, ale coś w słowach przyjaciółki sprawiło, że się zawahała. Zwykle takie pomysły były tylko kolejną szaloną ideą Anny. Ale tym razem coś było inaczej. Cichy dreszcz przeszedł jej po plecach, a noc wstrzymała oddech, czekając na jej kolejny krok. Może Anna miała rację, może los już czekał na jej decyzję.

Czasem myślała o tym, co się wydarzyło, zanim skończyła pięć lat. Dlaczego nie pamiętała nic z dzieciństwa? Czyżby ktoś specjalnie wyrwał pierwszy rozdział jej życia i napisał w jego miejsce zupełnie inną historię?

Może właśnie dziś miała szansę ją poznać.

***

Stare deski jęczały pod stopami, a zapach kurzu drażnił nozdrza. Światło małej żarówki ledwie przebijało się przez mrok, rzucając długie cienie na stertę zakurzonych pudeł i zapomnianych przedmiotów. Gdzieś z głębi pomieszczenia dobiegał cichy stukot, może coś tam żyło w tych zakamarkach przeszłości. Emilia miała nadzieję, że to nie są myszy.

Anna zanurkowała w jednym z kartonów, z zapałem wyrzucając na podłogę porcelanowe figurki i zniszczone książki.

– Patrz! Może to jest magiczne? – Uniosła coś, co wyglądało na starą lampę.

– Tak, jasne. Jak potrzesz, to pewnie wyskoczy Dżin z ofertą spełnienia trzech twoich życzeń. – Emilia prychnęła, choć w głębi duszy była zaintrygowana i bardzo by chciała, żeby tak się stało.

Anna uniosła czarne brwi i z szelmowskim uśmiechem zawołała:

– No to zobaczmy! – Chwyciła starą lampę w obie ręce. Przeciągnęła po niej dłonią z teatralnym wdziękiem. – O wielki Dżinie, objaw się nam i spełnij trzy życzenia: daj mi bogactwo, miłość mojego życia i może jeszcze… płaski brzuch!

Przez chwilę obie patrzyły na przedmiot w absolutnej ciszy, czekając, aż coś się wydarzy.

– Czuję, że nasz Dżin ma dzisiaj wolne – mruknęła Emilia, próbując zachować powagę, choć kąciki ust drżały jej już od tłumionego śmiechu.

Anna zmarszczyła nos, przyglądając się lampie z udawanym oburzeniem.

– To pewnie artefakt dla zaawansowanych – odparła. Odłożyła ją ostrożnie na podłogę. – A może trzeba ją potrzeć z większym entuzjazmem?

– Albo zapisać się na kurs obsługi magicznych przedmiotów. – Emilia nie wytrzymała i wybuchła śmiechem.

– Oj, śmiej się, śmiej – odpowiedziała Anna, machając ręką. – Ale jak kiedyś naprawdę złapię jakiegoś Dżina, to będziesz mi zazdrościć!

– Powodzenia, Dżinołapko – rzuciła Emilia. Przewróciła oczami i zabrała się za przeglądanie kolejnego kartonu.

Nagle jej wzrok przykuło coś na dnie brązowego kufra.

Stała tam duża, drewniana szkatułka. Jej powierzchnię pokrywały misterne wzory wyglądające na efekty pracy kogoś, kto oddał im całe lata życia. Ciemne drewno lśniło w półmroku, a złote ornamenty: gwiazdy, klucze, zegary układały się w tajemniczą mandalę o tylko im znanej logice. Przypominała przedmiot, który nie powinien leżeć zapomniany na dnie kufra, ale znajdować się w rękach kogoś, kto rozumie jego wartość.

– Co to jest? – Emilia przełknęła ślinę.

Przyjaciółka zerknęła przez ramię.

– Nie mam pojęcia. Może kalendarz adwentowy? – rzuciła, ale zaraz się skrzywiła. – Albo… nie wiem… kuferek na klątwy? Uważaj, może cię pożreć.

Emilia nie odpowiedziała. Podniosła pudełko, które zaskoczyło ją swoim ciężarem. Czuła, że drewno kryło w sobie coś więcej niż tylko puste szufladki. Przez chwilę wydawało jej się, że słyszy ciche tykanie, ale szybko odrzuciła tę myśl. To pewnie tylko jej wyobraźnia, prawda?

Gdy przesunęła palcami po złoconych ornamentach, poczuła lekkie mrowienie. Przez ułamek sekundy miała wrażenie, że drewno pulsuje pod opuszkami palców. Poczuła falę dreszczy. Czyżby drewno zareagowało na jej dotyk?

Na środku wieczka znajdował się napis w języku łacińskim: Tempus omnia revelat.

– Czas wszystko wyjawia – przetłumaczyła na głos.

Klepsydra, sierp księżyca, zegar słoneczny. Emilia miała wrażenie, że już kiedyś widziała podobne symbole, ale nie potrafiła sobie przypomnieć gdzie. Może w jednej z tych starych książek o historii sztuki, które przeglądała w bibliotece? A może we śnie?

– Okej. Otwórz! – Anna przysunęła się bliżej, teraz wyraźnie podekscytowana.

– No nie wiem… – Emilia się zawahała. Rzuciła przyjaciółce krótkie, niepewne spojrzenie. Po chwili jednak pociągnęła za uchwyt szuflady oznaczonej cyfrą „1”, ale ta ani drgnęła. Wyglądało na to, że jest zablokowana.

– Chyba się zacięło.

– Daj, ja spróbuję. – Anna szarpnęła, ale bez większego efektu. – Może samo się otworzy pierwszego grudnia – stwierdziła, chociaż było widać, że nie wierzy w to, co mówi.

Emilia przyjrzała się szkatułce uważniej. Przypominała małą komodę z dwudziestoma czterema szufladkami, z których każda oznaczona była precyzyjnie wyrytym numerem, od jeden do dwadzieścia cztery. To jednak nie były zwykłe liczby. Każda z nich została otoczona delikatnie wyrzeźbionym symbolem, a te nie przedstawiały świątecznych ozdób czy zimowych pejzaży, lecz coś związanego z upływem czasu.

Przy jedynce widniała klepsydra – jej drobne ziarna piasku zatrzymane w połowie drogi symbolizowały początek odliczania. Obok dwójki precyzyjnie wycięto sierp księżyca cienką linią zakrzywiający się w półmrok. Trójkę zdobiła tarcza zegara słonecznego, którego cienka wskazówka została wyryta w drewnie z niemal matematyczną precyzją.

Każdy kolejny symbol szeptał o czasie – o jego cyklach, przemijaniu i odliczaniu. Były tu zarówno antyczne zegary, jak i nowoczesne mechanizmy, gwiazdy układające się w konstelacje, a delikatnie wyżłobiona gałązka drzewa przypominała o porach roku.

– Dobra, zabierzmy to na dół i otwórzmy następną butelkę. Chce mi się pić. – Anna machnęła ręką, znudzona poszukiwaniami. Pochyliła głowę i otrzepała z kurzu bujne czarne loki, wygładziła dopasowaną czarną sukienkę z lekkim połyskiem, po czym zaczęła schodzić ze strychu.

– Jasne. – Emilia nie mogła oderwać wzroku od pięknego przedmiotu.

Kiedy niosła skrzynkę do swojego pokoju, zauważyła coś dziwnego. Złote wzory lśniły mocniej, a ciche tykanie, wcześniej ledwie słyszalne, brzmiało jak echo jej własnego serca. Przystanęła na chwilę, z trudem łapiąc oddech. Czy to możliwe, że przedmiot znaleziony na zakurzonym strychu naprawdę miał w sobie coś magicznego?

Postawiła go na biurku i wróciła do salonu.

Kiedy później leżała w łóżku, światło nocnej lampki zatańczyło na powierzchni szafki, a Emilia przez ułamek sekundy miała wrażenie, że złote zdobienia się poruszyły i ułożyły w nowy wzór. Mrugnęła. Wszystko wyglądało jak wcześniej. Pewnie po prostu była zmęczona albo wciąż otumaniona winem.

Rozdział 3

Poranek trzydziestego listopada spadł na nią ciężko jak zaspa śniegu, którą ktoś nagle strącił z dachu. Emilia z trudem otworzyła oczy, a ostre promienie słońca bezlitośnie wdarły się pod powieki, sprawiając, że natychmiast je zmrużyła. W głowie dudniło, ciężko i pulsująco, jak echo klasztornego dzwonu. Każdy ruch pogarszał sprawę, a żołądek wyraźnie domagał się rekompensaty za wczorajsze decyzje.

Przełknęła ślinę i natychmiast tego pożałowała. Jej usta były suche jak pustynia, a na języku czuła paskudny posmak, jak po łyżce brokatu z kurzem. Westchnęła, ale nawet to było wysiłkiem. Nigdy więcej. Przenigdy. Alkohol to zło.

Wstała powoli, usiłując zignorować hipnotyzujący błysk szkatułki na biurku. Wciąż tam tkwiła. Nieruchoma, ale przyciągająca wzrok.

– Szkoda, że nie masz magicznej mocy robienia kawy – mruknęła pod nosem i powlekła się do kuchni. Po chwili wróciła do pokoju z kubkiem-wiadrem i stanęła przed szafą.

Codzienny wybór stroju był dla niej swego rodzaju rytuałem. Uwielbiała modę z przeszłości. Koronki, lekkie gorsety, bufiaste rękawy i pełne wdzięku kroje sprawiały, że czuła się jak bohaterka powieści historycznej. Tego dnia, choć najchętniej zostałaby w koszuli nocnej, postanowiła trzymać się swojego stylu.

Wyjęła z szafy kremową bluzkę z żabotem i złotymi guzikami, którą zestawiła z długą bordową spódnicą z aksamitnymi akcentami. Poszła do łazienki. Zapięła ostatni guzik, jej palce przesunęły się po delikatnych koronkach. W tych ubraniach było coś więcej. Odrobina duszy, której brakowało nowoczesnym fasonom. Emilia wierzyła, że każda tkanina, po którą sięgała, opowiadała własną historię. Każda brzmiała echem dawnych czasów, które zdawały się bardziej prawdziwe niż ta cała teraźniejszość.

Dobrała do zestawu czarne botki na niskim obcasie i płaszcz z szerokimi połami, o wiktoriańskim kroju. Włosy, mimo braku czasu, szybko upięła w luźny kok z kilkoma pasmami opadającymi na twarz.

– Przynajmniej wyglądam jak ktoś, kto ma wszystko pod kontrolą – mruknęła do swojego odbicia. Dopiła kawę i złapała torbę.

Droga do teatru minęła jej szybciej niż zwykle. Może to było tylko złudzenie, wynik dwóch lampek wina za dużo. Mimo zmęczenia czuła dziwną ekscytację. Świadomość, że ten tajemniczy przedmiot wciąż czekał w jej pokoju, dodawała krokom lekkości.

W teatrze, jak zawsze, panował harmider. Emilia weszła do swojej pracowni, gdzie sterta tkanin zasłaniała maszynę do szycia. Nie zdążyła jeszcze zdjąć płaszcza, gdy Magda wpadła do środka jak burza.

– Dziewczyno, ratuj! Gorset Marguerite pękł na ostatniej próbie! – wykrzyknęła, trzymając w ręku coś, co przypominało kawałek materiału po ataku wygłodniałego psa.

Emilia wzięła głęboki oddech i rzuciła okiem na zniszczony kostium.

– Serio? Nie przypominam sobie, żeby Dama Kameliowa była sztuką akcji!

Magda wzruszyła ramionami, próbując ukryć zakłopotanie.

– To nie ja! To moje ruchy sceniczne.

– Ruchy? – Emilia wyciągnęła z pudełka igłę. – Daj mi godzinę.

Aktorka odetchnęła z ulgą i wypadła z pomieszczenia, zostawiając za sobą zapach intensywnych, waniliowych perfum. Emilia westchnęła i usiadła przy stole. Podczas zszywania gorsetu jej myśli uciekały do znaleziska ze strychu. Niewidzialna nić wciąż wiązała ją z tym przedmiotem. To tylko kawałek drewna, powtarzała sobie w duchu. Ale czy na pewno? Tamten dreszcz, ciepło pod palcami, tykanie. Nie mogła przestać o tym myśleć.

Kiedy skończyła, spojrzała na swoje dzieło z satysfakcją. Gorset wyglądał jak nowy. Niestety, Emilia wiedziała, że w starciu z Magdą jego dni, a raczej godziny, są policzone.

Popołudnie w teatrze mijało w wirze pracy: dopasowywała kostiumy, biegała między przymiarkami, rozmawiała z reżyserem, który był tego dnia ciągle niezadowolony. Czuła się zmęczona, ale jednocześnie zadowolona z tego, że przynajmniej robi to, co lubi.

W przerwach między zszywaniem a wykrajaniem tkanin przypominała sobie złote wzory i napis Tempus omnia revelat. Czas wszystko wyjawia. Ale co dokładnie miał wyjawić?

Wracała z toalety, gdy jej uwagę przykuły otwarte drzwi w garderobie Roba. Przystojny aktor uważał się za gwiazdę i podrywał wszystkie dziewczyny, które spojrzały na niego dłużej niż pół sekundy. Z Emilią również próbował, ale szybko zderzył się z jej obojętnością. Nie był w jej typie, daleko mu było do księcia czy rycerza.

Przystanęła obok drzwi, kiedy usłyszała słowa Matta:

– Czy dobrze słyszałem, że zaliczyłeś obie w jeden wieczór?

– Nic nie stało na przeszkodzie! – odpowiedział Rob. – Jedna na podwieczorek, druga na kolację.

Zapadła chwila ciszy, w której, jak przypuszczała Emilia, nastąpiła wymiana spojrzeń.

Już miała się odwrócić i wracać do szycia, kiedy usłyszała:

– …świetna okazja do zabawy. – Matt zaśmiał się głośno, a po chwili dodał: – Jedynie z Emy coś ci nie wyszło. Dlaczego? Za brzydka dla ciebie?

Nadstawiła ucha.

– Nie, nie za brzydka. Jedynie taka jakaś dziwna. I te jej ubrania.

Nie była zaskoczona. Może nawet powinna poczuć ulgę, że przynajmniej nie nazwał jej brzydką. A jednak coś w jego tonie, to lekceważące „dziwna”, uderzyło ją bardziej, niż by się do tego przyznała. Poczuła ścisk w gardle.

– Przepraszam. Pomoże mi pani znaleźć reżysera? – Głos za jej plecami sprawił, że podskoczyła i poślizgnęła się jak kot na świeżo woskowanej podłodze. Odwróciła się tak gwałtownie, że niemal straciła równowagę, a jej dłonie zacisnęły się w pięści, jak do walki.

Mężczyzna uniósł ręce w obronnym geście. Był wysoki i umięśniony, w filmach historycznych mógłby grać gladiatora. Zbyt muskularny na poetę, zbyt przystojny na drugoplanowego statystę. Emanował nonszalancką elegancją: skórzana kurtka i kubek kawy były częścią jakiegoś sekretnego kodeksu „przystojnych nieznajomych”. Do kompletu brakowało mu tylko dwudniowego zarostu i melancholijnej melodii w tle. Miał pewne siebie, lekko bezczelne spojrzenie i minę człowieka, który doskonale wie, że robi piorunujące pierwsze wrażenie. Co gorsza, w kącikach jego ust błąkał się cień rozbawienia.

Idealnie. Nie tylko przestraszył Emilię, ale jeszcze widział, jak podsłuchuje.

– Czy coś nie tak? – zapytał, unosząc pytająco brew. Jego głos był niski i głęboki, z lekkim angielskim akcentem, dzięki któremu samogłoski brzmiały miękko jak jedwab.

Żołądek zwinął jej się w figlarny supeł. Zadrżała i zmierzyła go wzrokiem, jedno zdanie – a mrowienie aż w cebulkach włosów. Nie dam się speszyć, pomyślała.

– A pan to kto? Nie pamiętam, żebyśmy robili casting do Gladiatora – rzuciła, krzyżując ręce na piersi.

Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, ukazując idealnie białe zęby, które zalśniły jak z plakatu.

– Nie, raczej nie. Gladiatorzy już dawno wyszli z mody – powiedział z rozbrajającą szczerością. – Nie chciałem pani przestraszyć – dodał z uśmiechem, który wywołałby omdlenia u połowy populacji. – Umówiłem się z reżyserem. Może pomoże mi pani go znaleźć? – spytał uprzejmie, pochylając lekko głowę. – Mam na imię Charles, a pani to… – Objął ją wzrokiem, po czym wyciągnął do niej rękę.

– Charles. – Jego zmysłowe usta drgnęły, gdy powtórzyła imię. – Piękne. Jestem Emilia. – Ujęła jego ciepłą dłoń, zupełnie zaskoczona mrowieniem, które przeleciało po jej kręgosłupie. Miała wrażenie, że czas na chwilę zwolnił. Nie była pewna, czy to przez jego intensywne, a jednocześnie ciepłe spojrzenie, czy przez sposób, w jaki się przedstawił.

– Jesteś aktorką, Emilio?

Uniosła brwi. W teatrze przyzwyczaiła się do analizowania ludzi z dystansu, z bezpiecznej ciemności kulis. Zwykle to ona dostrzegała to, co ukryte. Ale Charles patrzył tak, że czuła się odsłonięta, i miała wrażenie, że dostrzega coś, czego wolała nie ujawniać.

– Aktorką? – Pokręciła głową. – Nie, działam za kulisami. Szyję i naprawiam kostiumy.

Charles cmoknął z uznaniem, opierając się swobodnie o framugę drzwi. Było w nim coś irytująco bezczelnego, ale też ujmującego.

– Więc artystka? – Delikatnie przekrzywił głowę. Czyżby próbował ją wyciągnąć na głębsze wody? – Ludzie zza kulis są zawsze bardziej interesujący. Może dlatego, że nie muszą grać.

Emilia przewróciła oczami, choć poczuła delikatne ukłucie satysfakcji.

– O tak, niesamowicie interesujący. Uwielbiam swoją pracę, pełno w niej magii, znacznie więcej, niż się ludziom wydaje.

Uniósł kubek kawy w geście toastu.

– Bez magii kulis nie byłoby spektaklu. A teraz, do reżysera, bo już pewnie gotuje się ze złości, że mnie jeszcze nie ma.

Gestem pokazał, że puszcza ją przodem, po czym oboje ruszyli w stronę reżyserki Jacka.

Kiedy dotarli, Charles zatrzymał się na moment przed drzwiami.

– Miło cię było poznać. Mam nadzieję, że nasze drogi jeszcze się skrzyżują.

Ich twarze rozjaśnił uśmiech, trochę za szybki i zbyt zgodny. Dziwne, nie powinna poczuć się tak blisko kogoś obcego. Odniosła wrażenie, że rozpoznali się w jakiejś nieuchwytnej warstwie rzeczywistości.

– Kto wie – oznajmiła. Odwróciła się i ruszyła korytarzem w stronę warsztatu. Nie obejrzała się, ale czuła, że on wciąż tam stoi i na nią patrzy.

Wieczorem, po powrocie do domu, przypomniała sobie wróżbę ze skórką od jabłka. C jak Charles. Myśl przemknęła przez jej głowę, ale nie zdążyła się na dobre zadomowić. Absurdalne, jak cała reszta andrzejkowych rytuałów. Ale mimo wszystko, gdy zamknęła oczy, zobaczyła jego uśmiech i to spojrzenie bohatera z czarno-białego filmu, który pali papierosa w półmroku i wie więcej, niż mówi. Tajemnicze, głębokie, a przy tym zaskakująco szczere. Które patrzy prosto w ciebie, a nie tylko na ciebie.

Może los faktycznie miał poczucie humoru?

Siadła na kanapie z filiżanką herbaty w dłoni i spojrzała na półkę z książkami. W głowie ciągle przewijała jej się ich rozmowa, słowa, sposób, w jaki się uśmiechał. Wszystko wokół było tylko tłem do osobistego show.

– Nie, nie ma mowy. – Westchnęła, wbijając wzrok w porcelanowe naczynie. – To tylko przypadek. A nawet jeśli los faktycznie chciałby się zabawić w swatkę, to chyba nie wybrałby dla mnie kogoś, kto dzierży kubek kawy jako rekwizyt zamiast szabli albo pistoletu.

Ale potem przypomniała sobie, jak zręcznie puścił ją przodem, jak naturalnie dopasował się do rozmowy. Wcale nie próbował jej zaimponować, ale po prostu był tam z nią. Ta różnica była subtelna, a przecież czuła ją wyraźnie.

Przesunęła palcem po brzegach filiżanki, zagryzając wargę. C jak Charles? A może C jak ciekawość? Bo właśnie to poczuła – palącą, nieodpartą żądzę wiedzy, kim był naprawdę, i czy za fasadą „przystojnego nieznajomego” kryło się coś więcej?

– I tak nie ma szans, żebyśmy się znowu spotkali – mruknęła do siebie, próbując przekonać los, że jej to wcale nie obchodzi.

I w tym momencie telefon zawibrował. Sięgnęła po niego niechętnie i spojrzała na ekran. Wiadomość od Jacka, reżysera:

Emy, Charles potrzebuje kostiumu. Zajmij się nim jutro po południu. Dzięki!

Wpatrywała się przez chwilę w ekran.

– Oczywiście – powiedziała podekscytowana. – Los jednak ma poczucie humoru.

Wstała, poszła do kuchni po dolewkę herbaty i usiadła przed szkatułką.

– No dobrze, czasie, co chciałbyś mi pokazać? – powiedziała półżartem, przesuwając palcami po rzeźbionym drewnie.

Gdy tylko jej palce musnęły zegary, coś się zmieniło. Ciepły prąd, delikatny i łaskoczący, przepłynął przez jej dłoń, a złote rysunki na szkatułce rozbłysły. Światło migotało, rysując na ścianach ledwie dostrzegalne refleksy.

Odsunęła gwałtownie rękę, jej serce przyspieszyło. W powietrzu uniósł się dziwny zapach – mieszanka starego papieru i wilgotnego drewna. Miała wrażenie, że coś słyszy. Pochyliła się.

Szept. Delikatny, ledwie słyszalny. Płynął z wnętrza. Emilia zamarła, wsłuchując się w to niezwykłe brzmienie. Nie była pewna, czy naprawdę coś słyszy, czy to tylko gra jej wyobraźni.

– …Tempus… – głos wybrzmiał tak wyraźnie, że aż odskoczyła. Filiżanka zadrżała w jej dłoni, a kilka kropel herbaty spadło na biurko.

Pokój pogrążył się w nienaturalnej ciszy, wszystko wokół zdawało się czekać. Wpatrywała się w szkatułkę, czując, że coś lub ktoś tam jest. Szept wypełnił jej głowę, a napięcie w ciele było tak silne, że nie mogła się poruszyć.

Lampka na biurku zamrugała kilkukrotnie, po czym zgasła. Zapadł gęsty i lepki mrok. Emilia wyciągnęła rękę w poszukiwaniu włącznika, ale zanim zdołała go dotknąć, poczuła chłodny podmuch na karku, intymny niczym szept przy uchu. Przeszedł ją dreszcz. Nie była sama.

Chciała się odwrócić, ale coś, może strach, może coś więcej, zatrzymało ją w miejscu. Szept wzmocnił się i nabrał melodii.

– Czas wszystko wyjawi… – Głos był bliżej, wyraźniejszy. – Ale jeszcze nie dzisiaj…

Złote wzory na szkatułce zgasły.

Emilia wciągnęła powietrze. Dopiero teraz przypomniała sobie, że może oddychać. Serce dudniło jej w piersi, kłócąc się z ciszą, która ponownie zapadła.

Po chwili światło wróciło. Szkatułka wyglądała zwyczajnie, zbyt zwyczajnie. Emilia wpatrywała się w nią przez chwilę z dziwnym uczuciem, że coś się właśnie zaczęło. Tylko nie miała pojęcia co.

Rozdział 4

Pierwszy grudnia przywitał ją zwyczajnością. Emilia przeciągnęła się leniwie, próbując zebrać myśli po kolejnej nocy pełnej dziwnych snów. Jej wzrok powędrował w stronę biurka, na którym stała drewniana szkatułka znaleziona na strychu.

Przez chwilę obserwowała ją w napięciu, oczekując, że coś się wydarzy, że któraś z szufladek uchyli się sama i ze środka wypłynie cichy dźwięk, jakiś znak, cokolwiek. Przecież tak to właśnie działało w powieściach, czyż nie?

Kuferek milczał. Może po prostu szukam sensu tam, gdzie go nie ma? Może to tylko mebel, a ja znowu sobie coś dopowiadam.

Westchnęła i podniosła się z łóżka. Wsunęła stopy w wełniane bambosze, próbując odgonić rozczarowanie, po czym podeszła do biurka. Gdy jej palce musnęły wyrytą cyfrę jeden, szufladka zadrżała. Po chwili wysunęła się gładko, jakby tylko na to czekała.

Emilia zastygła w bezruchu. Oddech zawisł gdzieś między wdechem a wydechem. To działo się naprawdę, a jednak nie potrafiła w to do końca uwierzyć.

W środku znajdował się maleńki złoty kluczyk, lśniący w półmroku jak zapomniany skarb. Gdy tylko go wyjęła i zacisnęła na nim palce, jego powierzchnia zapulsowała ciepłem. Najpierw subtelnie, jak promień słońca przeciskający się przez zasłonę, potem coraz intensywniej. Coś się obudziło i teraz oddychało razem z nią.

Świat wokół niej zawirował. Ściany pokoju zafalowały, powietrze zgęstniało, a podłoga zaczęła uciekać spod nóg. Emilia wciągnęła gwałtownie powietrze, próbując utrzymać równowagę, ale zanim zdążyła pojąć, co się dzieje, poczuła, że została wyrwana z rzeczywistości.

Kiedy otworzyła oczy, zimowy wiatr uderzył ją w twarz, przynosząc ze sobą zapach palonego drewna, wilgotnej ziemi i korzennych przypraw. Stała na wzgórzu, z którego roztaczał się widok na kamienne miasto, otoczone potężnymi murami obronnymi. Chłód kąsał ciało, sprawiając, że na rękach pojawiła się gęsia skórka.

U stóp wzgórza widniała masywna brama wykuta z kamienia, ozdobiona delikatnymi arabeskami, które łączyły się z chrześcijańskimi symbolami. Nad nią pysznił się dumnie wyryty herb, dwugłowy orzeł trzymający tarczę z napisem „Toletum”. Serce Emilii przyspieszyło.

– Toledo? To niemożliwe!

To, co widziała przed sobą, różniło się od współczesnego miasta, które kiedyś zwiedzała z ciotką. Tam były tłumy turystów, nowoczesne sklepy i aparaty fotograficzne. Tu wszystko tętniło pierwotnym życiem. Strażnicy w kolczugach stali przy bramach, a ciągnięte przez konie, ciężkie od towarów, drewniane wozy z trudem toczyły się po bruku. Gwar rozmów i skrzypienie kół mieszały się w znajomy, a jednak obcy rytm.

To nie może być prawdziwe… a jednak wszystko, co widzę, wskazuje na to, że to średniowiecze.

W oddali wznosił się Alkazar, monumentalna forteca górująca nad miastem niczym strażnik. Każdy detal, który znała ze starych zdjęć i muzealnych makiet, teraz żył własnym, pulsującym rytmem. Przetarła oczy, próbując oswoić się z myślą, że to nie sen. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, jak bardzo odstaje.

Kobiety z chustami na głowach niosły wiadra z wodą, dzieci biegały w prostych, zniszczonych ubraniach, a mężczyźni ubrani w grube płaszcze nosili chleb i ryby. Ona zaś, w koronkowej koszuli i bamboszach, wyglądała jak…

– Nie, nie – wyszeptała, obejmując się ramionami, by zatrzymać drżenie i ukryć negliż. – Jestem prawie naga.

W jednej chwili wyobraźnia podsunęła jej obrazy: brudne, szorstkie dłonie chwytające ją za nadgarstki, męskie głosy, śmiech. Kamień pod plecami, błoto, szarpnięcia, bezradność. Strach paraliżował, nie przez to, co widziała w filmach, ale przez to, co mogło się wydarzyć. To przecież średniowiecze. Tu nikt jej nie pomoże. W jej czasach ludzie odwracali wzrok od nieszczęścia. Tutaj – mogliby się przyglądać albo dołączać.

Emilia wciągnęła powietrze i spróbowała uspokoić oddech. Ludzie przechodzili obok, zanurzeni we własnych sprawach, ale nie miała złudzeń, jeśli przyciągnie ich uwagę… Wyglądała jak nierządnica i doskonale zdawała sobie z tego sprawę.

Muszę coś ukraść, żeby się zakryć, pomyślała, choć sama idea wywołała w niej wstyd. Nigdy w życiu niczego nie ukradła. Czy teraz naprawdę mogłaby to zrobić?

Rozejrzała się niespokojnie. Nikt jeszcze na nią nie patrzył, ale jak długo to potrwa? Była tu obca. Bezradna. Brakowało jej odpowiedzi na pytania, które wirowały w głowie.

Toledo – miasto, które kiedyś wydawało jej się pełne uroku i tajemnic, teraz okazało się brutalne i surowe. Skąd się tu wzięła? I jak, u diabła, miała stąd wrócić?

Ruszyła w stronę miasta i targu. Wciskała się w cień budynków, licząc, że uchroni ją to przed spojrzeniami ludzi. Każdy krok na nierównym bruku wymagał ostrożności. Mokre błoto rozlewało się wokół, a kamienie zdawały się poruszać pod jej stopami. Dłonie miała schowane pod ramionami. Próbowała w ten sposób choć trochę ochronić się przed przeszywającym zimnem. Zbliżała się do rynku, gdzie blask ognisk i pochodni rozjaśniał mrok, a ciepło płomieni, choć słabe, obiecywało ulotne wrażenie, że nie zamarznie tu na śmierć.

Stanęła jak wryta, gdy jej nozdrza wypełniły zapachy świeżo pieczonych placków, dymu z palenisk i ryb. Przed nią rozciągały się stragany uginające się pod ciężarem glinianych naczyń i koszy z chlebem oraz mięsiwa zawieszonego na drewnianych hakach. Ludzie krzątali się między nimi, nawołując i targując się o ceny. Ich ciepłe, wełniane płaszcze i chusty zdawały się być nieosiągalnym luksusem w porównaniu z cienką koszulą, którą miała na sobie.

Próbowała unikać spojrzeń i cofnęła się za jeden z kramów, ale czuła, że oczy obcych i tak ją śledzą. Gdy zerknęła zza rogu, zauważyła chłopca w łachmanach, który obserwował ją z mieszaniną zdziwienia i ciekawości. Ich spojrzenia się spotkały, a wtedy Emilia odwróciła się gwałtownie. Ruszyła szybciej, niemal biegła, aż trafiła do ciemnego zaułka, gdzie oparła plecy o zimną, wilgotną ścianę.

Nie miała wyboru. Jeśli nie zrobi tego teraz, nie zrobi nigdy. Za kolejnym rogiem dostrzegła kram z grubymi, wełnianymi chustami. Kupiec rozmawiał z klientem, odwrócony tyłem do towaru. To moja szansa, pomyślała, próbując zapanować nad drżeniem rąk.

Wysunęła się z zaułka i powoli, niemal bezszelestnie, podeszła do straganu. Jej spojrzenie skupiło się na granatowej chuście leżącej na brzegu stołu. Wyciągnęła rękę. Czuła, jak zimne powietrze drażni jej skórę, a serce wali jak oszalałe. Nigdy wcześniej nie zrobiła nic podobnego. W głowie słyszała słowa ciotki: „uczciwość to fundament wszystkiego”, ale teraz… teraz nie miała wyboru.

Chwyciła materiał i zaczęła go powolutku zsuwać. Jeszcze centymetr, kilka milimetrów. Prawie ją już miała. Serce biło jak oszalałe, w głowie rozbrzmiewał tryumf: udało się! I wtedy jeden z fałdów zahaczył o róg stołu. Chwila zawahania. Tyle wystarczyło. Kupiec odwrócił się gwałtownie, a jego spojrzenie padło prosto na jej rękę zaciśniętą na chuście.

– Ty! Co robisz?! – krzyknął, a jego głos przebił się przez hałas rynku.

Emilia odskoczyła. Upuszczona chusta opadła na ziemię. Dziewczyna próbowała cofnąć się w zaułek, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Gwar przycichł. Tłum wokół zgęstniał, zaciekawiony i gotowy do osądu.

– Złodziejka! – rzucił ktoś z dala. Jakiś chudy i bezzębny mężczyzna zareagował śmiechem, a reszta patrzyła z podejrzliwością. Poczuła, jak policzki płoną jej ze wstydu. Przyciągnęła uwagę, której tak bardzo chciała uniknąć.

Gdy sytuacja zrobiła się niebezpieczna, poczuła czyjąś dłoń na ramieniu. Obróciła się gwałtownie i zobaczyła mężczyznę.

– Zostawcie ją – rzucił stanowczo, jak rozkaz. Spojrzał na kupca, a potem na tłum.

Emilia, choć przerażona, nie mogła oderwać od nieznajomego wzroku.

Kim on jest? I dlaczego mi pomaga?, pomyślała, ale odpowiedź zdawała się tkwić gdzieś poza jej zasięgiem.

Był wysoki, spod kaptura błysnęły ciemne oczy, przenikliwe aż do bólu. Ciemne włosy opadały mu na czoło w kontrolowanym chaosie. Nawet w półmroku można było dostrzec pewność siebie i spokój emanujący z jego sylwetki. Gruby płaszcz idealnie dopasowywał się w talii, a wysoki kołnierz osłaniał szyję przed chłodem.

W lewej dłoni trzymał złoty zegarek kieszonkowy, który obracał palcami z nonszalancją. Emilia zamarła, wpatrując się w lśniącą powierzchnię. Zegarek? W średniowieczu? To jak telewizor w jaskini!, pomyślała. Przedmiot tak niepasujący do tego miejsca i czasu, równie obcy jak ona sama. Przecież takie zegarki zaczęły pojawiać się dopiero wieki później.

Podniósł wzrok i natychmiast pochwycił jej uwagę. Spojrzenie miał przenikliwe, zapewne jednym ruchem mógł zdjąć każdą warstwę tajemnic, które starała się ukryć. Ale było w nim też coś ciepłego, łagodnego, co nie pozwoliło jej oderwać oczu, mimo że czuła się niemal obnażona. Nie wyglądał na zdziwionego jej obecnością.

Opanowała ją fala niepokoju. Zacisnęła dłonie, próbując opanować drżenie rąk.

– Kim pan jest? – zapytała ledwo słyszalnie, a jednak słowa zabrzmiały jak wyzwanie. Zmarszczyła brwi. W jej głowie panował chaos.

Skąd się tu wziął? I dlaczego, na Boga, ma ten zegarek?

Mężczyzna uniósł brew, a kącik jego ust drgnął w ledwie zauważalnym uśmiechu, który mógł być zarówno kpiną, jak i oznaką dobroci.

– To zależy. – Jego głos był melodyjny, a każde słowo niosło echo dawno zapomnianych pieśni. – Kim jestem dla pani? – W jego tonie zabrzmiało subtelne wyzwanie.

Kupiec, który jeszcze chwilę temu wyzywał ją od złodziejek – milczał i przyglądał się całej scenie z wyraźnym niepokojem.

Mężczyzna bez słowa wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza kilka srebrnych monet i rzucił je sprzedawcy.

– Za tę chustę – oznajmił krótko głosem, który nie pozostawiał miejsca na sprzeciw. – I za ten płaszcz – dodał, wskazując na grube, wełniane okrycie wiszące obok.

Kupiec skinął szybko głową i rzucił Emilii spojrzenie, które mówiło: Masz szczęście.

Mężczyzna podniósł chustę z ziemi i podał ją dziewczynie.

– Ubierz się, pani – polecił spokojnie, w jego głosie nie było miejsca na negocjacje. – A potem porozmawiamy.

Wzięła chustę i narzuciła ją na głowę. Szybko założyła też płaszcz, czując, jak ciepło rozchodzi się po jej zziębniętym ciele. Spojrzenie wybawiciela ani na moment nie oderwało się od jej twarzy.

Nie wiedziała, o co dokładnie zapytać ani jak. Instynktownie zacisnęła dłoń na kluczu, ale mężczyzna już zdążył zauważyć blask metalu.

– Ten klucz… – zawiesił głos. – Chciałaś podróżować w czasie?

– Może – odpowiedziała w końcu. – Ale zaczęło się zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażałam.

Ledwie dostrzegalny uśmiech przemknął mu po twarzy.

– Inaczej? – zapytał, chcąc wydobyć z niej więcej. – A czego się spodziewałaś?

Emilia wpatrywała się w niego, szukając odpowiednich słów.

– Myślałam, że to będzie jak bajka, że znajdę tu wszystko, czego brakowało mi w moim świecie. Ciszę, spokój, prawdziwych ludzi. Widzę natomiast chłodne oczy, brudne ulice i twarze bez cienia uśmiechu. To nie bajka. To świat, w którym nikt nie zamierza mnie przyjąć z otwartymi ramionami.

Skinął lekko głową. Najwyraźniej spodziewał się takiej odpowiedzi.

– Każdy czas ma swoje cienie – powiedział spokojnie. – I blaski. Pytanie brzmi: czy jesteś gotowa, żeby je zobaczyć?

Miał w sobie coś, co sprawiało, że każde jego słowo brzmiało jak echo czegoś większego, czego nie rozumiała.

– Ten klucz. Nie zrobił na panu żadnego wrażenia? – Nie mogła dłużej tłumić tego pytania.

– Klucz… – powtórzył cicho i zamilkł. Jego dłoń poruszyła się przy piersi, a wzrok poszybował gdzieś w dal. Dopiero po chwili spojrzał jej w oczy. – Nie wybrał cię przypadkiem.

Emilia poczuła, jak coś zadrgało jej pod żebrami. Zbyt pewny ton, zbyt mało pytań, to nie był przypadek.

– Jesteś… – przerwał na moment, przyglądając jej się uważnie, może czekał, aż sama zgadnie. – Kimś, kogo od dawna szukałem.

Jej oddech przyspieszył, a dłoń zacisnęła się mocniej na niewielkim przedmiocie.

– Co pan przez to rozumie? – wykrztusiła. Czuła, jak ciekawość otacza ją ciasnym kokonem.

W jego oczach błysnęło coś trudnego do odczytania.

– Powoli… – Jego głos stał się bardziej łagodny, nie chciał jej przestraszyć. – Wszystko we właściwym czasie.

Emilia poczuła frustrację.

– Kim pan dokładnie jest? I co pan o mnie wie?

Czuła, że każde jego słowo stanowi dla niej kolejną zagadkę. Nie mogła oderwać od niego wzroku. Pomiędzy nimi panowała napięta cisza, przerywana jedynie odległymi odgłosami rozmów.

Mężczyzna zmrużył oczy, a na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu.

– Powiedzmy, że znam ścieżki, którymi chodzisz. Czas o nich decyduje. – Jego głos był spokojny, ale niepozostawiający miejsca na wątpliwości.

– Jeśli to czas decyduje… – zaczęła, ale słowa zabrzmiały obco, jak zaklęcie, którego znaczenia nie pojmowała. – To dlaczego nic nie pamiętam? – dokończyła niemal szeptem. Bała się, że wypowiedziane na głos pytanie sprowadzi odpowiedź, której nie chce usłyszeć.

Mężczyzna milczał przez chwilę.

– Bo nie wszystkie wspomnienia są twoje – powiedział w końcu. – One należą do miejsc, do chwil, które się wydarzyły, zanim cię nazwano.

Zmrużyła oczy.

– Więc to wszystko to nie jest moje życie?

– Twoje, ale nie tylko twoje. Jesteś nicią w tkaninie większej, niż potrafisz sobie wyobrazić. I czas właśnie zaczął ją pruć.

Cisza powróciła. Tylko dźwięki z targu, coraz bardziej odrealnione, przypominały, że świat jeszcze istnieje.

– Co mam zrobić? – zapytała cicho i przechyliła głowę, zachęcając do odpowiedzi.

Pytanie zawisło w powietrzu. Mężczyzna nie śpieszył się z udzieleniem odpowiedzi. Czuła, jak przestrzeń wokół niej drży. Czyżby czas nie do końca wiedział, co z nią zrobić?

– Ja nie należę do tego miejsca – wyszeptała, choć miała niepokojące wrażenie, że to miejsce myśli inaczej.

W jego spojrzeniu pojawiła się łagodność – krucha i zwodnicza.

– A może jednak – odparł cicho, niemal szeptem.

Ton głosu wzbudził w niej niepokój.

– Wracaj – dodał, tym razem ostrzej, choć wciąż z nutą troski. – Jeszcze się spotkamy.

Zanim zdążyła zadać kolejne pytanie, zrobił krok w tył. Rozmowa dobiegła końca.

Emilia otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, ale nim zdążyła wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk, mężczyzna odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę rynku. Przez chwilę widziała jeszcze jego wysoki kołnierz i ciemny płaszcz, który falował lekko na wietrze. A potem zniknął w tłumie.

– Może ktoś mógłby mi łaskawie powiedzieć, jak mam wrócić?! – krzyknęła za nim Emilia.

Drżała, już mniej z zimna, a bardziej z emocji. Jego słowa wciąż dźwięczały jej w głowie: Każdy czas ma swoje cienie i blaski. Wracaj.

Spojrzała na bruk pod swoimi stopami, próbując zebrać myśli. Wtem z rynku dobiegły krzyki, trzask drewna, głośny dźwięk dzwonów. Coś się działo.

Odeszła kilka kroków. Rozejrzała się nerwowo na boki. Uliczki, gdy przechadzała się nimi z ciotką, wyglądały malowniczo, teraz jednak były pełne śmieci. Przy domach, w miskach, piętrzyły się resztki gnijącego jedzenia, a powietrze, które początkowo wydawało się świeże, miało ciężki zapach odchodów i dymu z palenisk. Przechodząca obok staruszka kaszlała głośno i ochryple, a skórę na jej twarzy pokrywały bruzdy. Dzieci, które jeszcze przed chwilą wydawały się Emilii uosobieniem beztroski, teraz wyglądały na nadzwyczaj brudne i wychudzone. Ich bose stopy przemykały po ulicach pełnych drzazg i odpadków.

Z jednego z domów rozbrzmiał krzyk. Ostry i przeszywający. Kilka kroków dalej szarpało się dwóch mężczyzn, a obelgi mieszały się z wulgaryzmami. Na rynku panował przytłaczający hałas: wołania przekupniów, rżenie koni, jęki nosiwodów, którym ciężar przenoszonego ładunku wykrzywiał twarze w grymasie bólu.

Zza węgła wyjrzał szczur, gruby i leniwy, przemknął między straganami w poszukiwaniu pożywienia. Kot, nie mniej zaniedbany, bezskutecznie próbował go złapać. Emilia poczuła, jak jej żołądek kurczy się z niesmaku. Czy naprawdę mogłabym tu żyć?

To, co kiedyś wydawało się barwną opowieścią, w rzeczywistości było twardą, chropowatą prawdą, która nie znała litości.

Złoty kluczyk zaświszczał cicho. Dźwięk był ledwo słyszalny, ale w głowie Emilii odbijał się echem.

W porządku, Emy. Skup się. Spojrzała na przedmiot w dłoni, zbyt mały i zbyt zwyczajny, by unieść ciężar tego, co właśnie przeżywała. Skoro mnie tu sprowadziłeś… musisz znać drogę powrotną. Tylko gdzie jest zamek, do którego pasujesz?

Odwróciła się w kierunku zaułka. Tłum na rynku zbierał się w grupki i podchodził coraz bliżej. Robiło się zbyt tłoczno. Czuła na sobie spojrzenia ludzi, słyszała ich szepty. Jeśli szybko nie znajdzie rozwiązania…

Wróciła do cienia. Zacisnęła klucz w dłoni tak mocno, że metal zaczął grzać jej skórę. Świszczący dźwięk wzmocnił się wyraźnie. Zamknęła oczy, próbując wsłuchać się w jego rytm.

Myśl. Pokój. Klucz. Szkatułka. Coś się wtedy stało, coś się zmieniło, gdy go dotknęłam. Próbowała przypomnieć sobie tamtą chwilę – moment, kiedy złoty klucz zaczął działać. Świat zawirował… a potem się przeniosłam. Może ten klucz nie jest zwykłym narzędziem, ale mostem.

Otworzyła oczy i ponownie spojrzała na bruk pod stopami. Klucz znów zaczął się nagrzewać, ciepło delikatnie rozlewało się po jej palcach. Skierowała go w stronę kamieni, coś ją ku temu prowadziło. To musi mieć sens. Most działa na zasadzie połączenia. Wyciągnęła go jeszcze bardziej przed siebie, czując, jak cała napina się w desperackiej determinacji.

– Chcę wrócić – powiedziała z wahaniem. Jej głos brzmiał drżąco, ale miał w sobie determinację. – Chcę wrócić tam, skąd przybyłam.

Cisza. Martwa, lodowata cisza.

Zacisnęła powieki. Czuła, jak łzy frustracji cisną jej się do oczu. Nie. Nie mogę się poddać. Skoro klucz mnie tu sprowadził, musi mnie stąd zabrać. W tej epoce nie było mechanicznych zegarków. Nie było wskazówek, które by tykały. Co, jeśli klucz naprawdę był związany z czasem i mógł się dopasować jedynie do zegara?

– Tempus omnia revelat – szepnęła, przypominając sobie łaciński napis na szkatułce. Czas wszystko wyjawia.

Spojrzała na klucz. Wśród drobnych żłobień dostrzegła coś, czego wcześniej tam nie było albo czego nie zauważyła. Zegar. Malutki, precyzyjnie wyryty. Dwie wskazówki poruszały się wolno, trzecia trwała w bezruchu. Emilia drżała, czuła chłód i panikę, ale zmusiła się do działania. Obróciła klucz w dłoni, próbując dopasować go do niewidzialnego zamka.

Gdy tylko jego trzon skierował się ponownie ku ziemi, świszczenie stało się wyraźniejsze, rytmiczne, pulsujące. Tik-tak, tik-tak. Emilia zamknęła oczy, pozwalając, by dźwięk ją pochłonął. Powietrze zgęstniało, drżało wokół niej. Zanurzała się w niewidzialnej wodzie, która falowała w rytmie tykającego zegara.

I wtedy to się stało.

Pod jej stopami bruk zaczął się rozsuwać. Kamienie drgały, przesuwały się po idealnym kole. W jego centrum pojawił się wzór, skomplikowana mozaika z kształtów przypominających tarczę, zębatki, klepsydrę. Każdy detal zdawał się mienić złotym światłem, pewnie czas sam wyrył swój ślad na tej ziemi.

Klucz zadrżał. A potem zapłonął tym samym światłem, co bruk. Pulsujący rytm przybrał na sile. Tik-tak, tik-tak, tik-tak – dźwięk stał się niemal melodią. Emilia poczuła, że ziemia pod jej stopami traci materialność i zmienia się w mgłę.

– Wrota czasu – wyszeptała, choć nie była pewna, czy to ona mówi, czy może ktoś inny, kto kierował jej podświadomością.

Klucz zaczął obracać się w jej dłoni, sam znalazł mechanizm, do którego należał. Emilia usłyszała głuchy trzask zamka. Najpierw uderzyło w nią ciepło, niczym promienie słońca latem. A potem mróz tak przeszywający, że odebrał jej oddech. Potem nie było już nic. Tylko pustka. Znalazła się w innym miejscu, ale nie w swoim pokoju.

***

Stała w ogromnej, okrągłej sali z wysokim sufitem, który zdawał się unosić aż do nieba. Na ścianach, wykonanych z kamienia, poruszały się złote zębatki, wahadła, wskazówki. Każdy dźwięk, każde uderzenie tych elementów było zsynchronizowane z biciem jej serca. W powietrzu unosiła się subtelna mgła, która mieniła się różnymi barwami.

Na środku stał wysoki, smukły zegar wykonany z metalu i szkła. Jego tarcza lśniła niczym tafla jeziora, a wskazówki poruszały się w zupełnie nielogiczny sposób: raz w przód, raz w tył.

– Wahałaś się zbyt długo – rozległ się znajomy głos.

Emilia odwróciła się gwałtownie. Za nią stał mężczyzna, ten z rynku. Chociaż wyglądał inaczej. Był teraz bardziej wyrazisty. Przypominał gwiazdę filmową z zaczesanymi do tyłu ciemnymi włosami, których niesforne pasma z miedzianymi refleksami falowały wokół twarzy, ocierając się o policzki. Długi, prosty nos, ciemne, łukowate brwi i ostra linia szczęki. Zmysłowe usta z lekko pełniejszą dolną wargą dopełniały obrazu kogoś, kto równie dobrze mógłby stać na czerwonym dywanie.

Emilia poczuła, jak coś drgnęło w jej piersi. Niepokój, zachwyt, może odrobina onieśmielenia. Wyglądał jak bohater jednej z tych starych powieści o zakazanej miłości i niespełnionych marzeniach.

Przez chwilę zapomniała, skąd przyszła i kim była.

– Co to za miejsce? – zapytała, czując, jak głos jej się łamie.

– To Strefa Czasu – odpowiedział spokojnie. Odgarnął włosy. – Miejsce, które istnieje między momentami. Trafiają tu ci, którzy poczują się zagubieni i nie wiedzą, w którym kierunku pójść.

– Ale ja… ja tylko chciałam wrócić do domu. Średniowieczne Toledo jest przerażające – odpowiedziała, ściskając klucz, który teraz wydawał się ją parzyć.

Mężczyzna spojrzał na artefakt, a potem znów na nią. Jego obecność przyciągała, miała w sobie coś surowego, niemal pierwotnego, a jednocześnie nienamacalnego.

– Czyżby? Czasem powrót jest trudniejszy, niż się nam wydaje. Zadaj sobie pytanie, zanim podejmiesz decyzję.

– Jakie pytanie? – zapytała, przestępując z nogi na nogę, bo znowu zrobiło jej się zimno. Jej długie blond włosy zaczęły falować.

Zegar na środku sali się zatrzymał. Wahadła zamarły, a przestrzeń wokół zdawała się napinać, czekała na decyzję Emilii.

Mężczyzna zmrużył oczy, a jego spojrzenie nabrało intensywności, przenikało przez nią, aż do najgłębszych zakamarków jej myśli.

– Pytanie, które musisz sobie zadać, nie dotyczy domu, w którym mieszkasz – powiedział cicho, a każde jego słowo zdawało się echem odbijać od kamiennych ścian. – Dom jest tam, gdzie pozwolisz czasowi istnieć. Pytanie brzmi: czego naprawdę pragniesz?

Emilia poczuła, że ziemia pod jej stopami niemal się ugina. Zacisnęła klucz w dłoni, stanowił dla niej jedyną kotwicę w tej dziwnej, pulsującej przestrzeni. Jej serce biło mocno, w idealnej synchronizacji z dźwiękiem zębatek. Dusza zagubiona w czasie.

– Ja… – zaczęła, ale głos jej się załamał. Chciała wrócić do dwudziestego pierwszego wieku. To była jej pierwsza, najbardziej instynktowna myśl. Ale co potem? Powrót do codzienności? Do samotnych wieczorów i niedopasowanych fantazji o przeszłości? Do tego paskudnego, rozczarowującego „teraz”, gdzie każda myśl musi mieć deadline, a uczucia mieszczą się w emoji?

Czy właśnie tego pragnęła?

Jej spojrzenie przesunęło się na zegar. W tafli lśniącej jak lustro widziała odbicie swojej okrągłej twarzy, piwnych oczu i malutkich piegów. Ale było coś jeszcze. Za nią zawirowały obrazy: średniowieczny rynek, zamek i rycerz w zbroi, który pisze poezję, ozdobne suknie, brukowane urocze uliczki. A dalej… eleganckie bale, dziewiętnastowieczne dworki, ludzie tańczący walca. Potem błysnęły jeszcze inne obrazy: pola bitewne, chłód, głód, bezsilność. Było tam wszystko: piękno i brutalność czasów, które zawsze wyobrażała sobie jako idealne.

– Czy jesteś gotowa żyć w innym miejscu? – zapytał mężczyzna, robiąc krok w jej stronę. – I zobaczyć nie tylko to, co piękne, ale też wszystko inne. Cienie, ból, strach, które istnieją w każdej epoce.

Emilia poczuła, że drżą jej dłonie. Klucz zdawał się coraz gorętszy, a jego dźwięk – tik-tak, tik-tak – pulsował w głowie, niemal ją ogłuszając.

No dalej, Emilio. Weź się w garść. Czasem trzeba wyjść ze strefy komfortu i sięgnąć po to, czego się chce!

– Ja… – zaczęła ponownie. Wzięła głęboki wdech i uniosła głowę, trzepocząc ciemnymi, gęstymi rzęsami. – Chcę wrócić do swojej teraźniejszości. Ale… Muszę się też dowiedzieć, do której epoki pasuję i co stało się z moimi rodzicami. Dlaczego mnie opuścili. – Zamrugała i głośno wypuściła powietrze.

Mężczyzna milczał przez chwilę. Smutek wyrysował się na jego twarzy cienką linią między brwiami, w drobnym napięciu ust, w spojrzeniu, które na moment uciekło gdzieś daleko. Potem skinął głową, a jego usta wykrzywiły się w nieznacznym uśmiechu, melancholijnym, ale pełnym szacunku.

– Czas daje wybór, ale nigdy nie daje spokoju – powiedział. – Masz klucz do zamka i to ty zdecydujesz, czy przejść przez drzwi.

W tej chwili złoty zegar na środku sali rozbłysnął tak mocno, że oczy zapiekły Emilię od jasności, a klucz w jej dłoni zaczął wibrować z taką siłą, że musiała go puścić. Gdy metal upadł na podłogę, rozległ się niezwykły dźwięk – cały mechanizm zagrał.

Zębatki rozpływały się w powietrzu jak dym, wahadła pękały niczym bańki mydlane, a podłoga pod jej stopami zmieniła się w czarną pustkę. Zamknęła oczy, czując, jak wciąga ją wir, chłodny i pulsujący.

Kiedy je otworzyła, znów była w swoim pokoju. W dwudziestym pierwszym wieku.

Nie chciała wracać, ale bała się zostać. Wybór był iluzją, nawet jeśli to ona trzymała klucz.

Książki równo ułożone na półkach, stary zegar ciotki wskazujący tę samą godzinę, co wcześniej, miękki pled niedbale rzucony na krzesło – wszystko było na swoim miejscu. A jednak czuła, że wszystko się zmieniło.

Usiadła ciężko na podłodze, próbując złapać oddech. Serce wciąż biło jej za szybko, a ciało ogarnęła fala gorąca, mimo że nie miała już na sobie ani płaszcza, ani chusty. W jej głowie panował coraz większy chaos. Potrzebowała jakiegoś logicznego wyjaśnienia. Czegokolwiek, co przywróciłoby temu wszystkiemu sens.

Możliwości były cztery: umarła i to nie był już jej świat, upiła się, ktoś wkręcił ją w wyjątkowo realistyczny film lub, najbardziej prawdopodobna, zwariowała.

Żadna z tych opcji nie była specjalnie pocieszająca.

Wstała, podeszła do lustra stojącego w kącie pokoju i spojrzała na swoje odbicie. Na jej szyi widniało ledwo widoczne czerwone zadrapanie – ślad, którego wcześniej nie miała. Przesunęła po nim palcami. Poczuła mroźne powietrze, przypomniała sobie obraz brukowanych uliczek i dziwne, przenikliwe spojrzenie mężczyzny.

– Czyżby to wszystko wydarzyło się naprawdę? – wyszeptała. – Nie, to niemożliwe. Prawda?

Zabrzmiało to jak ostatnia linijka z dziennika dziewiętnastowiecznej guwernantki, która właśnie zrozumiała, że lord z sąsiedniego dworu nigdy nie odwzajemni jej uczuć, bo umarł w pojedynku o honor.

Ciszę przerwał nagły zgrzyt. Emilia podniosła wzrok. Szufladka oznaczona numerem jeden właśnie się zamykała, kończąc ruch twardym, metalicznym trzaskiem. Jednak przedmiot, który w niej znalazła – niewielki złoty kluczyk – wciąż leżał spokojnie w jej dłoni. Nie zniknął i nie wrócił do środka.