Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Jak to się mogło stać? Znowu jestem sama!
Mój chłopak, który twierdził, że wybiera się do Tajlandii, żeby odnaleźć samego siebie, poderwał tam akurat jakąś laskę i puścił mnie kantem.
Ale ja, Jackie Norris, nie dam się stłamsić i odbiję się od dna! Teraz żadnemu nie przepuszczę, a ten wredny Jeremy wkrótce zrozumie, że już mi na nim nie zależy.
I tu mam problem. Czemu los stawia mi na drodze popapranych erotomanów, nawiedzonych szaleńców i pracusiów, dla których liczy się tylko dobrze przymocowana półka?
Potrzebuję mężczyzny, który zerwie ze mnie ciuchy, nakarmi mnie pizzą, a potem zacznie oryginalną i mądrą rozmowę. Samotny chłopaku z Bostonu, odezwij się, wiem, że tam jesteś!
[opis okładkowy]
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 362
Rok wydania: 2006
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Sarah Mlynowski
Koktajl mleczny
Tytuł oryginału: Milkrun
Copyright © by Sarah Mlynowski, 2001
Ali rights reserved
Pierwsze wydanie: A Worldzuide Library/Red Dress Ink novel, 2001
Tłumaczenie: Weronika Żółtowska
Projekt serii: Maciej Konopka/Brandy
Projekt okładki: Wiesław Galach/Axel Springer Polska Sp. z o.o.
Fotografia na okładce: Axel Springer Polska Sp. z o.o.
Książka ta jest fikcją literacką. Nazwiska, postaci, miejsca, organizacje
i zdarzenia są tworem wyobraźni autorki lub zostały użyte całkowicie
fikcyjnie. Jakiekolwiek podobieństwo do zdarzeń, organizacji, osób – żyjących
czy zmarłych – jest zupełnie przypadkowe.
Redakcja techniczna i łamanie: COMPTEXT
Korekta: Jolanta Spodar
ISBN 83-89371-69-3
Indeks 388483
Wydawnictwo Axel Springer Polska Sp. z o.o.
02-222 Warszawa
Al. Jerozolimskie 181
www.axelspringer.com.pl
Informacje o kolekcji „Literatura w spódnicy”:
prenumerata @ axelspringer.com.pl
tel: (022) 608 40 02 lub 0801 120 003
oraz na stronie internetowej wydawnictwa:
www.axelspringer.com.pl
Printed in Poland
Warszawa 2006
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Drań
Drań, drań, drań, drań. Aż trudno uwierzyć, że okazał się takim draniem.
Biję się z myślami, bo nie wiem, czy warto ryzykować awanturę z szefową, dzwoniąc przez międzymiastową na koszt firmy. Wendy jest w Nowym Jorku. Rozmowa z Natalie wystarczy, gdy pojawiają się mniejsze problemy, na przykład trudności w pracy, wolny wieczór, nuda, ale żałosne upokorzenie, któremu na imię mężczyzna, wymaga niezwłocznego omówienia z Wendy.
Minimalizuję e-maila, bo moja szefowa, czyli pani dyrektor, może tu wejść w każdej chwili. Zamiast bzdurnego listu z Tajlandii Shauna zobaczy tekst „Zakochanego kowboja”, który powinnam teraz redagować. Wystukuję nowojorski numer.
– Słucham, tu Wendy – słyszę rzeczowy głos specjalistki od lokat bankowych, która nie traci czasu na głupstwa.
– To ja – odpowiadam.
Nienawidzę go. Daję słowo, że go nienawidzę.
– Chyba jestem telepatką. Miałam nie odbierać, ale coś mnie tknęło, że to będziesz ty.
Szkoda czasu na pogaduszki.
– A nie miałaś przeczucia, że ten drań pozna w Tajlandii jakąś zdzirę i poinformuje mnie o tym w liście? – Nigdy się do niego nie odezwę. Jeśli będzie przysyłać e-maile, zniszczę je. Kiedy zadzwoni, przerwę połączenie. Kiedy zrozumie, że nie potrafi beze mnie żyć, złapie pierwszy samolot do Bostonu i natychmiast przyjedzie do mego domu z diamentowym pierścionkiem o wartości równej jego półrocznej pensji, której zresztą nie dostaje, zatrzasnę mu drzwi przed nosem. Dobra, taka głupia to ja już nie jestem... Chyba wyjdę za niego.
– Kurde – powiedziała Wendy. – Ma kogoś?
– Nie wiem. Poznał ją, gdy szukał własnej tożsamości. Przez trzy tygodnie nie dawał znaku życia, a teraz przesyła pozdrowienia i dodaje, że ma się dobrze i jest zakochany.
– Padło zakazane słowo?
Jeremy nie był w stanie napisać rzeczownika na literę M ani wypowiedzieć na głos odpowiedniego czasownika. Moim zdaniem, jego usta mają wadę genetyczną i dlatego są niezdolne do wymówienia kombinacji głosek KOCHAM.
Naprawdę go nienawidzę.
– Ależ skąd. Odezwał się, bo chciał mnie zawiadomić, że kogoś ma.
– Przecież mu pozwoliłaś umawiać się z innymi, nie?
– Zgadza się, ale sądziłam, że tego nie zrobi.
Tak się fatalnie składa, że nieustannie wyobrażam go sobie w akcji. Śni mi się podczas orgii z nagimi, wesolutkimi Tajkami. Zamiast redagować „Zakochanego kowboja” stale mam go przed oczyma: jest na haju i uprawia szalony seks z wysoką Holenderką, piękną jak bogini i podobną do Claudii Schiffer, która podróżuje stopem w szpilkach oraz skąpych szortach. Dochodzę do wniosku, że to samoudręczenie jest symptomem ostrej paranoi, bo nieustannie zadaję sobie pytanie, czemu wyjechał sam, skoro mnie kocha. Po miesiącu powinien wrócić do domu i oznajmić, że poszukując własnej tożsamości, zrozumiał, jak bardzo mnie kocha, więc pragnie spędzić ze mną resztę swego dorosłego życia. Miał też zasypywać pocałunkami moje obnażone ciało i powtarzać raz po raz magiczne słowo KOCHAM.
Oczywiście został tam i wszystko zepsuł.
– Jackie, od dwóch miesięcy Jer włóczy się stopem po Azji. Moim zdaniem, przespał się już z setkami Tajek. Przeczytaj mi tego e-maila.
Czy komputer się zawiesi, jeżeli na niego zwymiotuję?
– W pracy nie mogę czytać na głos. Prześlę ci jego list. Poczekaj moment... dostałaś? – Na moim ekranie pojawia się tekst „Zakochanego kowboja”.
– Chwileczkę, dzwoni drugi telefon. Poczekaj przy aparacie. – Przełącza rozmowę i w moje uszy sączy się uproszczona wersja chicagowskiego hitu „You’re the Inspiration”.
O Boże!
Zaraz się rozbeczę, bo obraz na monitorze jest niewyraźny, jakby ktoś przejechał po ekranie pomarańczową gumką tandetnego ołówka. Trzeba myśleć pozytywnie, wspominać przyjemne sytuacje: tańcząca Julie Andrews, czekoladowe jaja wielkanocne firmy Cadbury, moja przyrodnia siostra, szesnastoletnia Iris, powtarzająca, że jestem najwspanialsza na świecie: „Jackie, wyglądasz jak Sarah Jessica Parker, ale jesteś od niej ładniejsza”.
To są dobre myśli. Ekran traci pomarańczowe zabarwienie i odzyskuje normalny kolor. Więcej pozytywnych wspomnień... Kciuk Jeremy’ego kreślący małe kółka po wewnętrznej stronie mego ramienia.
Kurczę blade, cholera jasna.
Następne podejście. Szóstka za esej o Edgarze Alanie Poe u profesora McKleena. Pozbyłam się wtedy wszelkich zahamowań, a kąciki ust same się unosiły, więc suszyłam zęby, uśmiechając się do lustra. Dobra, już się pozbierałam. Przedstawienie odwołane, drodzy państwo.
O cholera! Widzę, że Helen, redaktorka serii zajmująca sąsiednie pomieszczenie, zerka ciekawie przez szklaną ścianę. Zawsze wpada nie w porę. Czuję się wtedy tak, jakbym dostała okres przed balem maturalnym lub w dniu świętego Walentego albo w dniu imprezy przy basenie. Ilekroć buszuję po Internecie, sprawdzając program kin, czy spóźniona zakradam się cichaczem, spotykam Helen. Ta kobieta ma chyba nadprzyrodzone zdolności.
Gładko uczesane włosy jak zwykle upięła w ciasny kok. Ani jeden włos się z niego nie wymknie. Moim zdaniem, używa kleju, żeby się dobrze trzymały. Wygląda jak surowa nauczycielka z dziewiętnastowiecznej pensji dla panien.
– Tak? – rzucam z roztargnieniem, jakbym była okropnie zajęta.
– Wybacz, że ci przeszkadzam, ale byłabym wdzięczna, gdybyś przestała tak hałasować – szepce, wymownym gestem kładąc palec na ustach. – Nie mogę się skoncentrować.
Omal jej nie powiedziałam, żeby pocałowała mnie w dupę. Kiedy przed dwoma miesiącami zaczęłam pracować w „Kupidynie”, obiecałam sobie, że nie dam się zawojować takim zarozumiałym i wszystkowiedzącym babiszonom. Gdy usłyszała, że kończyłam studia w Penn, odparła, że ktoś z jej znajomych przeniósł się tam, bo w Harvardzie nie dawał sobie rady. Ona, rzecz jasna, ukończyła Harvard.
Kiedyś postanowiłam dać jej szansę, więc zajrzałam do sąsiedniego pokoju i zaszczebiotałam:
– Wiesz, Helen? Shauna chce pogadać...
– Jacquelyn, moim zdaniem... wzywa nas do siebie na rozmowę – odparła, nie podnosząc głowy.
Nie wiedzieć czemu większość redaktorów uważa Helen za dar niebios dla „Kupidyna”.
– Och, to nasz ekspert od interpunkcji – mówią zgodnie. Albo zagadują: – Helen, jak było w Harvardzie? Helen, streść nam swoją teorię rozkładu i subiektywizmu w „Ulissesie” Joyce’a.
Dobra, trochę przesadzam, ale czy normalna kobieta w czasie przerwy obiadowej czyta „Raj utracony” albo „Metafizyczną historię krytyki literatury”?
Jestem pewna, że Helen z rozkoszą przedstawiłaby mi kilka hipotez dotyczących dekonstrukcji i subiektywizmu.
– Pierwszy rok studiowałam w Harvardzie, ale Jim, mój profesor, uczony światowej sławy, już wtedy nalegał, żebym ruszyła w objazd po uniwersytetach, prezentując moje niezwykłe teorie...
Ble, ble, ble. Ja też mam wyższe wykształcenie i znam się na literaturze, ale jak mam się tym pochwalić, skoro ten babol nie dopuszcza nikogo do słowa? Poprawka: wykształcenie niepełne wyższe, bo zaliczyłam tylko jeden rok studiów magisterskich. Ciekawe, dlaczego absolwentka Harvardu pracuje w wydawnictwie „Kupidyn”? Powinna redagować dzieła Michaela Ondaatje i zastanawiać się nad sensem życia, a nie cyzelować styl opowiastki o szalonej miłości barczystego kowboja i jego wybranki, dwudziestopięcioletniej dziewicy. Moim zdaniem, Helen skończyła studia z mierną oceną.
Dobra, nie powinnam się tak nią przejmować.
– Przepraszam – mówię z kamienną twarzą. – Rzecz w tym, że mam problem ze średnikami i jestem poważnie zaniepokojona.
– Ach tak. – Wodzi spojrzeniem od monitora do telefonu, bo podejrzewa, że ją nabieram. – Chętnie pomogę. Też byłam kiedyś zwykłą redaktorką, lecz szybko awansowałam na starszego redaktora. Mogę dziś po południu zorganizować spotkanie konsultacyjne i wyjaśnić zasady używania przecinka oraz średnika... o ile mówiłaś serio.
– Oczywiście! – Nie mogę się nadziwić, że tacy ludzie istnieją. Czy głupek zdaje sobie sprawę, że jest głupkiem? Może Helen budzi się rano, spogląda w lustro i myśli: O rany, ale jestem beznadziejna! Chyba nie. Czy to oznacza, że ja sama mogę być koszmarną zołzą, nie mając o tym pojęcia? Czy idioci uważają się za mędrców? Czy brzydule patrzą na swoje odbicie i widzą Cindy Crawford? Może nie jestem taka śliczna i mądra, jak mi się wydaje? Czy dlatego Jeremy mnie nie chce? Może widzi ohydną, tępą wariatkę?
Helen stuka ołówkiem w oddzielającą nas szybę, co oznacza, że nabrała do mnie zaufania.
– Dobrze. Inni koledzy też mają wątpliwości, więc ustalę termin zebrania. – Policzki jej poczerwieniały z przejęcia. Dla Helen interpunkcja jest niczym gra wstępna. – Za kwadrans trzecia? Termin ci odpowiada?
– Cudownie. – Jasne, do takiej rozmowy tęskniłam lata.
– Zgoda. Wyślę e-maila do wszystkich moich redaktorów. Nareszcie wróciła do swego pokoju. Jakby nie mogła przejść na drugą stronę korytarza i zajrzeć do Julie. Książki z serii „Prawdziwa miłość” opracowują tylko dwie redaktorki: Julie i ja. Poza tym nie podoba mi się zaimek dzierżawczy „moich”. Nie jest naszą właścicielką. Wydawnictwem kieruje Shauna, i to ona nas ocenia. Seria Helen jest jedną z wielu, nad którymi pracujemy.
– Przepraszam. – Ze słuchawki dobiega znowu głos Wendy.
– Poczekaj, właśnie czytam. Ble, ble, ble... „Dziś znowu wziąłem E…” Po co tracisz czas, zadając się z narkomanem? „Powiesiłem na balkonie zieloną koszulkę z napisem ZAŁOGA-J i ktoś ją ukradł”. Boże, co za palant! „Widuję się z cudowną dziewczyną, od miesiąca podróżujemy razem”. Tu cię boli?
– Nie tylko. Opuściłaś poprzednie zdania: „Moim zdaniem, powinnaś wiedzieć…”
– „Moim zdaniem, powinnaś wiedzieć...” No, źle z tobą, Jer. To ma być dowcip? Facetowi odbiło i teraz się zgrywa?
– Niestety. – Chwileczkę! A jeśli to naprawdę żart? Albo nowy wirus komputerowy odpowiednio zmutowany i wpisany w moje najgorsze przeczucia?
– Facet rwie panienki, a ty siedzisz na tyłku przez cały weekend. Przecież od jego wyjazdu z nikim się nie spotykasz!
Czasami dochodzę do wniosku, że Wendy nie potrafi okazać współczucia.
– Widuję się ze znajomymi, ale nie chodzę z nimi na randki – bronię swoich racji.
– Jesteś żałosna.
No pewnie! Nie umówiłam się z chłopakiem podobnym do Jasona
Priestly, którego przedstawiła mi Natalie, z obawy, że jer dowie się o randce i zniechęcony do mnie pokocha inną. A jeśli zadzwoni pod moją nieobecność’? Pod żadnym pozorem nie mogę zaprosić faceta do siebie, bo mój pokój to istne muzeum fotograficzne: Jer i ja w parku, Jer i ja na bankiecie, Jer odbiera dyplom; wszędzie tylko on, on i on. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że nie zabrał naszego zdjęcia, które mógłby postawić obok śpiwora. Chyba kupię zabawną ramkę do wspólnej fotografii.
Żałosne.
Aha, chwileczkę...
– Może użył czasownika „widywać” w dosłownym znaczeniu?
– Nie... – Wzdycham. Nawet siebie nie przekonałam.
– Masz rację. Zacznę chodzić na randki. Będę zmieniać facetów jak rękawiczki. Zaliczę wszystkich w Back Bay. – To bardzo droga
1 snobistyczna dzielnica Bostonu, w której teraz mieszkam.
Nadejdzie wiekopomna chwila. Poznam wielu mężczyzn inteligentnych, namiętnych, bajecznie bogatych, którzy obsypią mnie biżuterią, będą przysyłać kwiaty do wydawnictwa i szeptać mi do ucha, że jestem cudowna, dotykając tej części ciała, na której cały dzień siedzę przed głupim komputerem. Życie stanie się cudowne. Będę się budzić z uśmiechem przyklejonym do ust niczym kobiety w reklamówkach kawy.
– Słusznie. Dość jęków. – Przecież sama nie mogę łazić po knajpach, prawda? – Skąd wezmę znajomych, z którymi mogłabym się gdzieś wypuścić? – wzdycham rozpaczliwie.
Milczenie.
– Masz tam jakieś koleżanki?
– Żartujesz! – Wszystko na nic. Podłe to moje życie. Sama wyślę róże z anonimowym listem miłosnym i będę szeptać sobie do ucha słodkie słówka. – Mogę zadzwonić do Natalie.
– Na pewno znasz kogoś innego.
Wendy nie lubi Natalie. Mieszkałyśmy razem w akademiku w Penn. Natalie mówi, że Wendy to jajogłowa snobka. Wendy uważa Natalie za wyniosłą arystokratkę, nieodrodną córę bostońskich braminów. Obie mają rację. Wendy rzeczywiście popisuje się inteligencją, a Natalie jest trochę zadufana w sobie. Nie miałam pojęcia, kim są bramini, póki Wendy mi nie wyjaśniła, że Natalie należy do najwyższej kasty bostońskiej socjety. Powiedziałam kiedyś Wendy, że w jej ustach to brzmi jak obelga.
– Fatalna sprawa. Nikt inny nie wchodzi w grę. – Jeśli nie liczyć popaprańców z wydawnictwa. Od przeprowadzki rozmawiałam tylko z moją pięćdziesięcioletnią manikiurzystką oraz szefem miejscowego komisariatu.
Rzadko wychodzę z domu, a w wolnych chwilach oglądam powtórki seriali albo czytam „Cosmopolitan”, „Glamour”, „City Girl” i „Mademoiselle”, starając się stworzyć mentalne archiwum pod hasłem: kolorowe czasopisma o romansach i dobrej zabawie. Dzięki tym sugestiom wychwycę z czasem wszystkie moje błędy popełnione w związku z Jeremym, stanę się lepszym człowiekiem, odniosę sukces, będę seksowna i zadowolona z życia. Na stronie piątej mówią, żebym zaproponowała mu randkę, a na siedemdziesiątej drugiej radzą, abym czekała na telefon, z lektury strony pięćdziesiątej wynika, że on woli kobietę niezależną, ale na pięćdziesiątej szóstej ostrzegają, że odejdzie, gdy nie dam mu poznać, jak bardzo jest mi potrzebny... Czy szary cień do powiek uczyni mnie godną pożądania? Czy skuteczniejszy jest brazylijski wosk do miejsc szczególnie wrażliwych? O co chodzi z tym woskiem? Chyba się gubię.
– W takim razie dziś wieczorem idź do knajpy z Natalie i poszukaj nowych znajomych. Co z Samanthą? – pyta Wendy.
Sam to moja denerwująca współlokatorka. Ona i jej chłopak bez przerwy gruchają jak dwa gołąbki.
– Nie znoszę jej. Każe mi używać podczas zmywania trzech gąbek: niebieskiej do talerzy, zielonej do garów, różowej do zlewu.
– Dobry pomysł.
Owszem, dla osób pokroju Wendy, która drzwi publicznej toalety otwiera kopniakiem, żeby nie dotknąć brudnej klamki. Ja nie jestem taką dziwaczką. Ciekawe, dlaczego otacza mnie tylu świrusów? Z drugiej strony jednak lepsi tacy znajomi niż żadni.
– Za co lubisz Natalie? – pyta Wendy.
Natalie nie jest najbystrzejszą panną we wszechświecie, ale potrafi się dobrze bawić. Wyższe sfery mają pewne atuty. Natalie zna wszystkich i na pewno chętnie przedstawi mnie facetom z kręgu bostońskich braminów, o ile jej na to pozwolę. Kiedy zadzwoniłam, żeby jej powiedzieć o przeprowadzce, w ciągu niespełna tygodnia spiknęła mnie z Sam i zaraz razem zamieszkałyśmy.
– Gdybyś się tu przeniosła, trzymałabym z tobą. Skoro cię nie ma, jestem skazana na towarzystwo Natalie.
Spójrzmy prawdzie w oczy. Wendy naprawdę zachowuje się czasami jak snobka. Jest typową prymuską i nie toleruje głupoty. Znamy się od czasu, gdy w drugiej klasie nauczycielka matematyki, pani Martin, która wiecznie nosiła jeden szary golf i śmierdziała jak ser szwajcarski, posadziła nas w ostatniej ławce. Połączyło nas uwielbienie dla Michaela Jacksona i Cabbage Patch Kids. Od tamtej pory byłyśmy nierozłączne i wspólnie znosiłyśmy katusze gimnazjum, liceum i studiów. Razem cierpiałyśmy też przez Teda Adamsona, który został skreślony gdzieś między gimnazjum i liceum – konkretnie wówczas, gdy zerwał ze mną pod koniec piątej klasy i umówił się z Wendy, gdy obchodziła swoją bar micwę. Podczas wakacji wystawił ją do wiatru, a w ósmej klasie znów zaczął się do mnie przystawiać.
Nasza przyjaźń przetrwała tę próbę. Były też inne zawirowania. Pewnego dnia w szkolnej stołówce wyrzuciłam do kosza na śmieci jej aparat na zęby, ale do końca życia będę się upierać, że zawinęła go przecież w serwetkę i położyła na papierowej torebce po kanapkach, więc wyglądał jak zwykły śmieć.
Z kolei na trzecim roku studiów Wendy darowała mi, że omal nie zginęła z mojej ręki, bo Andrew MacKenzie, z którym była w tandemie podczas zajęć laboratoryjnych z rachunku różniczkowego (nie mam pojęcia, po co matematykom laboratorium), dowiedział się od niej, że, moim zdaniem, jego kumpel Jeremy wart jest grzechu. Jeremy wpadł nam w oko dokładnie trzy lata wcześniej, gdy chodził na wykłady z amerykańskiej prozy dwudziestego wieku, które odbywały się w sali sąsiadującej z laboratorium matematycznym Wendy. Huck Finn płynął sobie w dal, a ja coraz bardziej traciłam głowę. Andrew, rzecz jasna, wspomniał o tym kumplowi. Co za wstyd!
Powinnam była dłużej gniewać się na Wendy.
– To wszystko twoja wina – burknęłam.
– Ja mam czuć się winna, że brak ci znajomych? Nie zapominaj, że studiowałaś, kiedy mnie zaproponowano posadę w Bostonie. Czy teraz mam rzucić Wall Street?
Wendy dostała oferty ze wszystkich banków, do których wysłała podania. Chcieli ją zatrudnić nie tylko dlatego, że z wyróżnieniem ukończyła wydział finansów i zarządzania w Penn. Działała też jako wolontariuszka w instytucjach dobroczynnych, pisała do uczelnianej gazety, podczas wakacji prowadziła w Afryce kurs angielskiego i pracowała dorywczo w centrum komputerowym, wprowadzając zainteresowanych w tajniki programu Excel.
Większość studentów – i ja też – wybrała zajęcia fakultatywne pod hasłem „Olewamy względność czasu i przestrzeni” – jajcarskie ćwiczenia, gdzie pisało się pracę roczną z parametrów fizycznych podrywu, natomiast Wendy chodziła na poważne konwersatoria: rozkład narracji w prozie epoki postkolonialnej, rosyjski formalizm, nowa krytyka w literaturze angloamerykańskiej. Tak się złożyło, że wybrane przez nią zajęcia dla mnie były obowiązkowe, więc dużo czasu spędzałyśmy razem. Bez skrupułów opuszczałam ćwiczenia, bo Wendy przepisywała i drukowała notatki, robiła do nich indeksy oraz czterokolorowe wykresy.
– Przez ciebie zaczęłam kręcić z Jeremym. Ty nas poznałaś.
– Dość tych jęków. Czego się spodziewałaś, skoro wygadywał takie bzdety?
– Nie zamierzam o tym rozmawiać, jasne?
– W porządku. Zadzwoń do Natalie i powiedz jej, że chcesz poznać fajnych chłopaków. Natychmiast!
– Dobrze, zadzwonię. – Czy Wendy ma za mało podwładnych? Czemu mi rozkazuje?
– W porządku.
– Jasne.
– Trzymam kciuki. Cześć, kochanie moje, czekam na telefon – powiedziała i rzuciła słuchawkę.
Wystukałam numer Natalie. Jeśli nie liczyć czterech lat studiów, moja przyjaciółka z wyższych sfer przez całe życie mieszkała z rodzicami. Teraz zabija czas, robiąc zakupy, malując paznokcie i szukając męża. Jeśli nie ma nic lepszego do roboty, udziela się jako wolontariuszka.
Pierwszy sygnał, potem drugi... Włączyła identyfikację połączeń.
– Cześć! – woła piskliwym głosikiem, jakby przed chwilą sztachnęła się helem. – Co u ciebie?
– Zabawimy się dziś wieczorem. Będę podrywać wszystko, co się da. Dokąd idziemy?
– Wybacz, ale dziś nie ruszam się z domu. Okropnie utyłam.
Natalie waży czterdzieści cztery i pół kilo. Nie jestem w stanie słuchać takich bzdur.
– Jak mam kogoś poznać, skoro nie wychodzę z domu?
– Czemu tak nagle zachciało ci się nowych znajomości? A Jer?
– Nie zamierzam o nim rozmawiać. Muszę poznać kilku facetów.
– Właściwie...
– Błagam!
– No dobrze. Wpadnę po ciebie o dziewiątej. Pójdziemy do „Orgazmu”.
Tak się nazywa modny klub, gdzie podają świetne koktajle. Od mojego domu dzielą go cztery przecznice. Bywają tam superfaceci.
– Świetnie – odpowiadam.
– Na wszelki wypadek zamroź wódeczkę. Nie wiem, czy zdołam się wcisnąć w moje ciuchy. W najgorszym razie coś od ciebie pożyczę.
Aha. Serdeczne dzięki!
– Jacquelyn... – Helen wygląda zza przegrody. Słodko uśmiecham się do niej, kończąc rozmowę z Natalie.
– Wybacz, Helen, ale interpunkcja mnie przerasta. Na pewno rozumiesz, w czym rzecz. Zobaczymy się wieczorem, Nat. – Z pochyloną głową odkładam słuchawkę.
Postanowiłam chodzić na randki. Żaden mi się nie oprze. Zapomnę o tamtym draniu. Będę siedzieć na tarasie w leciutkich sandałkach i kusej sukience na cienkich ramiączkach, sączyć koktajle i flirtować z moim chłopakiem. Lepsza jest liczba mnoga: z moimi chłopakami. Jeremy? Nie przypominam sobie.
Jeremy to drań. Widuje się z wysoką, długonogą blondynką w przykrótkiej bluzeczce odsłaniającej pępek ozdobiony kolczykiem. Pewnie jest śliczna i błyskotliwa, a on kupuje jej róże i zostawia w schronisku miłosne liściki na różowych karteczkach w kształcie serca.
Jackie? Nie przypominam sobie. Ach tak, chodziłem z nią podczas studiów, nim pokochałem jak wariat moją długonogą blond boginię z kolczykiem w pępku.
Na pewno jest Holenderką. One wszystkie są prześliczne. To dla niego bez znaczenia, że od trzeciego roku studiów jesteśmy razem, choć z przerwami. Szesnaście minut temu był najważniejszy na świecie. Tak bardzo pragnęłam, żeby mnie ze sobą zabrał na tę wyprawę, lecz najwyraźniej mężczyzna szukający własnej tożsamości obywa się bez swojej dziewczyny.
Muszę znaleźć nowego chłopaka. W Bostonie z pewnością jest facet, który od razu się zorientuje, że jestem cudowna. Przecież wolnych mężczyzn są u nas tysiące. Będzie ich przynajmniej... Szczerze mówiąc, nie mam nawet pojęcia, ilu mieszkańców liczy Boston.
Na szczęście wszystko można znaleźć w Internecie. Tak, doskonale! Ilu wolnych mężczyzn mieszka w Bostonie? Poprawka: ilu wolnych mężczyzn, liczących od dwudziestu pięciu do trzydziestu lat, mieszka w Bostonie? Szukaj: faceci – stan wolny.
Po trzech kwadransach przeszukiwania rozmaitych stron takich jak: „Idealna miłość”, „Jak poderwać seksownego singla”, „Męskie pragnienia”, weszłam na stronę Urzędu Statystycznego USA.
Piętnaście minut później znalazłam dane Bostonu. Średni czynsz: 581. Pięćset osiemdziesiąt jeden dolarów? Czyżby chodziło o angielskie funty? Może komuś wystarcza pomieszczenie wielkości łazienki?
Ludność Bostonu to niespełna trzy miliony: 1324994 mężczyzn i 1450376 kobiet. Fatalna proporcja.
A teraz przedziały wieku... osiemnaście do dwudziestu. Małolaty. Dwadzieścia jeden do dwudziestu czterech. Też za młodzi. Dwadzieścia cztery do czterdziestu czterech. Czterdzieści cztery? Ale widełki! Mój ojciec ma tyle. Chyba przesadziłam. Tacie stuknęła pięćdziesiątka... może trochę więcej. Nie pamiętam. Z drugiej strony taki czterdziestolatek jest pewnie ustawiony życiowo. W Bostonie mieszka 210 732 osób w wieku od dwudziestu czterech do czterdziestu czterech lat, z czego mężczyzn będzie około 100 000. Szkoda, że Wendy nie może mi zrobić wykresu.
Sto tysięcy. Mnie wystarczy jeden. Niech będzie przystojny, inteligentny, z bujną czupryną (żadnych pożyczek dla zamaskowania łysiny), z dobrym zawodem i pięknymi perspektywami na przyszłość (mile widziane ładne i zrywne auto); żadnych golfów (normalny facet tak się nie ubiera), ani śladu trądziku. Powinien ładnie pachnieć (najlepiej piżmem), szanować matkę (maminsynek nie wchodzi w grę), okazywać wrażliwość... albo lepiej stanowczość... nie, wrażliwość, zdecydowanie wrażliwość... lecz bez przesady. Czy mógłby się rozpłakać w mojej obecności? Owszem... byle rzadko, jedynie w wyjątkowych sytuacjach.
Masz wiadomość. Chcesz ją teraz przeczytać?
A jeśli Jeremy zrozumiał, że kocha mnie nad życie, nie może beze mnie żyć, a namiętna holenderska lalunia już mu się znudziła?
Uwaga: redaktorki serii wydawniczej „Prawdziwa miłość”. Już za pięć minut w sali konferencyjnej rozpoczyna się pilne spotkanie konsultacyjne. Omówimy zasady używania średnika. Proszę o punktualność. Helen.
Cholera jasna! Sama jestem sobie winna, że przez godzinę będę musiała słuchać, jak przynudza. Wyobraźmy sobie, że znaki przestankowe układają się w cienką garotę, którą duszę Helen, a ładnie splecione, tłuściutkie literki tworzą sznur zaciągnięty na szyi Jeremy’ego.
Drań, drań, drań, drań.
ROZDZIAŁ DRUGI
Żadna ze mnie laska, ale czasem miło zrobić się na bóstwo.
– Cześć! Sam, jesteś?
Cisza. Hura! Nie ma dla mnie nic przyjemniejszego niż powrót do pustego mieszkania. Dawniej było inaczej. Gdy w Penn mieszkałam z Wendy, uwielbiałam wchodzić do salonu, gdzie moja najlepsza przyjaciółka, rozwalona na kanapie, oglądała telewizję z nogami wspartymi na poduszkach w czerwone i różowe kwiaty, podarowanych nam przez jej babcię.
– Hura! Wróciłaś! – krzyczała Wendy.
Parzyłyśmy razem francuską kawę z wanilią (dwie tabletki słodziku dla mnie, łyżka cukru dla niej) i omawiałyśmy miniony dzień z bolesną dokładnością.
– Wstąpiłam do kafeterii, a tam siedzieli Crystal Warner i Mike Davis.
– Nadal są razem?
– Tak, choć on ją zdradził. Masz pojęcie?
Moim zdaniem, Wendy postąpiła samolubnie, przenosząc się do Nowego Jorku i zostawiając mnie samą.
Miga czerwona lampka aparatu telefonicznego, co oznacza, że jest wiadomość.
– Masz trzy nowe wiadomości – mówi automatyczna sekretarka.
Wątpliwe, aby któraś pochodziła od Jeremy’ego. Słaba nadzieja, że zmienił zdanie; gdy przycisnę guzik, nie usłyszę głosu jak z nowojorskiego talk-radia i nie dowiem się, że ten drań bardzo za mną tęskni. Skontaktuje się ze mną w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Głupio jest urządzony ten świat. Widzę oczyma wyobraźni, jak machinalnie naciskam guzik. Rzecz jasna, wiadome imię nawet mi przez myśl nie przemknie, aż tu słyszę, że on tęskni. Czuję się tak, jakby mi kto wylał na głowę kubeł lodowatej wody. Dobrze znam to uczucie, ponieważ Sam rano stoi czterdzieści pięć minut pod prysznicem, więc zużywa gorącą do ostatniej kropli.
No proszę! Jest wiadomość. La-la-la. Ciekawe, od kogo. Odsłucham jak zwykle, ale guzik mnie obchodzi, kto dzwonił.
– Cześć, Sam, mówi mama. Odezwij się!
– Jackie! Jackie, gdzie się włóczysz? Dzwoniłam do pracy, ale nie odebrałaś. Teraz wychodzę, ale musimy pogadać. Przeżywam kryzys emocjonalny. Matthew powiedział Mandy, że mnie lubi, a ja za nim nie przepadam. Co mam teraz zrobić? Zadzwoń, jak wrócisz do domu. Aha, przecież wychodzę. No to zostaw wiadomość. – Sygnał. Iris przeżywa permanentny kryzys emocjonalny. Kim jest Matthew?
– Cześć, Jackie. Tu Janie. Dzwonię, żeby powiedzieć cześć. Odezwij się, jeśli znajdziesz chwilę. – Sygnał.
Cholera.
Janie to moja matka. Gdy miałam cztery lata, kazała mi mówić do siebie po imieniu. Ten nakaz miał ideologiczne uzasadnienie: słowo „matka” jest świadectwem burżuazyjnej zmowy, która ma na celu zachowanie wpływów i przywilejów warstwy rządzącej, w tym wypadku rodziców. Nim skończyłam pięć lat, ojciec awansował z kierownika działu bielizny damskiej na dyrektora wytwórni markowej konfekcji dla pań, a matka odrzuciła marksistowskie ideały i odkryła w sobie zadatki na prawdziwą materialistkę. Nie potrafiłam się przestawić i znów nazywać ją mamą. Przyzwyczajenie jest drugą naturą. Nie zrozumcie mnie źle: bardzo kocham Janie, lecz, moim zdaniem, jest lekko stuknięta.
Nazywam się Jacquelyn Norris. Fern Jacquelyn Norris. Nie używam pierwszego imienia, bo jest ohydne. Nie rozumiem, jak rodzice mogli mi to zrobić. Podejrzewam, że Janie nazwała mnie tak na cześć jakiegoś halucynogenu z lat siedemdziesiątych, przenoszącego w odmienny stan świadomości. Zdołałam ją przekonać, żeby używała mego drugiego imienia, ale ojciec jest chyba niewyuczalny.
Dawno temu mieszkałam z rodzicami w domu przy Lazar Street w Danbury, w stanie Connecticut. Moją najlepszą przyjaciółką została dziewczynka z kucykami imieniem Wendy. Byłyśmy równego wzrostu. Teraz jest znacznie wyższa, ale się przyjaźnimy jak dawniej. Kucyki zniknęły (przelotnie wróciły jednak w latach dziewięćdziesiątych, bo taka była moda).
Ojciec ma na imię Tim, ale mogłam go nazywać tatusiem. Już wspomniałam, że zajmuje się damską konfekcją, natomiast Janie robi bransoletki. Wykonała ich tysiące, jedne inkrustowane kryształem górskim, inne ozdobione srebrnymi księżycami i gwiazdkami. Sprzedała ich trochę w miejscowych butikach, ale większość pakuje do pudełek po butach, które układa warstwami jak cegły obok regału na książki. Ma szczęście, że nadąża za modą i często kupuje buty.
Jako sześciolatka odkryłam, że moi rodzice, których uważałam za idealną parę, przestali się lubić. Dziś sprawa jest dla mnie jasna. Wszystko nabiera wyrazistości, gdy patrzy się z dystansu: odpowiedzi na pytania egzaminacyjne; zadurzony chłopak, który uchodził za takiego sobie, póki nie zaczął się umawiać z ogólnie lubianą cheerleaderką; martwe pole, które należało sprawdzić przed gwałtownym skrętem, żeby nie stracić bocznego lusterka.
Przed laty tamto nagłe ochłodzenie uczuć było dla mnie prawdziwą katastrofą. Tata przeniósł się do pensjonatu, a ja zamieszkałam z Janie w mieszkaniu na drugim krańcu miasta. Po kilku miesiącach tata ożenił się z Bev, zatrudnioną na pół etatu agentką biura podróży, i oboje znaleźli dom na Dufferin Street. Trochę później Janie wyszła za handlowca imieniem Barnie i przeniosłyśmy się do jego mieszkania z dwiema sypialniami przy Carleton Avenue, niewiele większego niż nasze poprzednie lokum.
Miałam osiem lat, gdy Janie zaszła w ciążę i nasza rodzina licząca trzy i pół osoby zajęła lokal z trzema sypialniami na Finch Sreeet. Skoro wspomniałam o Iris, dodam, że Janie kazała jej mówić do siebie „mamo”. Kiedy mała skończyła cztery lata, Janie uznała, że ma dość sąsiadów tupiących jej nad głową, odgłosów dobiegających z ruchliwej ulicy oraz policji interweniującej, gdy zbyt głośno nastawiała kompakty Beatlesów (słowo daję, tak było), więc zamieszkaliśmy we własnym domu.
Przy Kelsey Avenue pozostaliśmy, dopóki Janie nie uznała, że marnieje w tej prowincjonalnej dziurze. Nastąpiła przeprowadzka do Bostonu, która mnie na szczęście ominęła, bo zaczęłam właśnie studia w Penn. Cała rodzina mieszkała przez cztery lata w Newton. Stamtąd przenieśli się do Wirginii, bo Janie uznała, że zasługuje na to, aby po spacerze trwającym niespełna kwadrans zanurzyć stopy w oceanie.
Dwadzieścia cztery lata żyję na tej planecie i do tej pory zajmowałam czternaście rozmaitych sypialni, wliczając pokój w akademiku, pierwsze i drugie mieszkanie wynajmowane w Penn na spółkę z Wendy, moje własne lokum w Penn po jej wyjeździe do Nowego Jorku, gdzie dostała pracę w sekcji lokat bankowych, a ja zostałam – oficjalnie, żeby zdobyć tytuł magistra, a tak naprawdę – dla Jeremy’ego. Uwzględniam również mieszkanie zajmowane przez rodziców przed moimi narodzinami.
Nie mam teraz ochoty dzwonie do Janie. Wolę leżeć na kanapie i oglądać odmóżdżające bzdury. Klik, klik, klik. Na wszystkich kanałach nudne dzienniki. Wolę podziwiać moje czarne skórzane botki do kolan. Wypatrzyłam je na Newbury Street, gdy wracałam z pracy do domu. Taki zakup to pierwszy krok do odzyskania duchowej równowagi.
Jest ich pięć. Spisałyśmy je z Wendy, gdy na studiach zerwała z... Jak mu było? Przewodniczący samorządu na ekonomii, który zdradzał ją z taką jedną, co nosiła zielone szelki. Wiem, Putzhead!
Znalazłam nasze zapiski w szufladzie pełnej rupieci między dwoma odcinkami biletów na koncert „New Kids on the Block” i walentynkową kasetą, na której są przeboje typu „I Just Called to Say I Love You”, „Lost in Love” oraz „Glory of Love”. Zamierzałyśmy chyba wysłać tę listę do „Cosmopolitan” albo innego kolorowego czasopisma. Spisana została czerwonym atramentem, a pachnie zwietrzałymi marlboro, bo wtedy jeszcze paliłyśmy.
Jak dojść do siebie po zerwaniu:
1. Kup czarne botki do kolan.
2. Zmień uczesanie. Idź do salonu, gdzie podadzą ci kawę, a przystojni fryzjerzy będą twierdzili, że masz wyjątkowo piękne włosy.
3. Zadzwoń do przyjaciółki i przyznaj, że okropnie tęsknisz za swoim byłym. Niech ci przypomni, ile razy zostałaś przez niego wystawiona do wiatru; niech śmiało powie, że, jej zdaniem, to kurdupel i cham, więc chyba zasługujesz na kogoś lepszego, a twój były jest przeciętny, brzydko pachnie i tak dalej. Na wszelki wypadek nie dzwoń do najlepszej przyjaciółki, bo jak się z nim pogodzisz, mogą być kłopoty.
4. Dzwoń do znajomych facetów, aby sobie przypomnieć, że jesteś warta grzechu, ale nie posuwaj się za daleko. Będą ci potrzebni kilka miesięcy po zerwaniu.
5. Kup dużą tabliczkę czekolady albo kosztowną bombonierkę z pralinkami wypełnionymi kolorowym nadzieniem. Może być jedno i drugie. Zjedz wszystko, jak leci.
Niesamowite! Minęło pięć lat, a tamte wskazówki pozostały aktualne:
1. Botki: kupione.
2. Fryzura: przed podjęciem decyzji muszę zbadać sytuację. Byłoby fatalnie, gdyby drugi krok skończył się wielkim płaczem. Musiałabym chodzić w baseballówce z napisem Red Sox, którą kupił mi Jeremy, żebym wyglądała na rodowitą Amerykankę.
3. Telefon do przyjaciółki: wykonany... połowicznie. No tak, zważywszy na to, że Jeremy i ja zrywaliśmy pięciokrotnie, dobre znajome się wykruszyły, a nie zamierzam narażać na szwank nielicznych ocalałych przyjaźni.
4. Telefon do znajomego: i tu mamy kłopot, bo odkąd zaczęłam chodzić z Jeremym, trudno mi podtrzymywać dawne znajomości lub zawierać nowe.
4a. Poznać wielu chłopaków.
4b. Dzwonić do nich.
5. Czekolada: mam. W portfelu powinno być zawsze rezerwowe dwadzieścia dolców, a w lodówce zapas słodyczy. Z tą dwudziestką jest u mnie krucho. Punkt piąty trochę przerobiłam: słodycze zajadać, oglądając „Seks w wielkim mieście” lub „Ally McBeal”, co mi uświadomi, że wiele jest ładnych, samodzielnych i samotnych kobiet, które – w przeciwieństwie do mnie – są już po trzydziestce.
Kroki od jeden do pięć można powtarzać z dowolną częstotliwością, aż dziewczyna przeboleje rozstanie. Etap pierwszy i drugi w trakcie kolejnych powtórek ulega pewnym modyfikacjom. W grę wchodzą seksowne sandałki, spodnie ze skóry, bluzeczka bez pleców, a także pasemka, trwała, asymetria... Wiadomo.
Dziś nie mam czasu na słodycze. Biorę prysznic, dla odmiany gorący, i używam próbki cudnie pachnącego mydła, które trzymałam na powrót Jeremy’ego. Proszę bardzo, już się prawie otrząsnęłam. Starannie prostuję włosy, używając suszarki. Parzę sobie palce, ale to bez znaczenia, ponieważ wyglądam super. Wkładam czarną spódnicę do kolan ze śmiałym rozcięciem sięgającym biodra, do tego prawie nie noszony obcisły top i moje nowe botki, które naprawdę są warte sto pięćdziesiąt dolców, chociaż na dobrą sprawę nie stać mnie na taki wydatek.
Tak, niezła ze mnie laska.
Otwieram „Cosmopolitan” na stronie z opisem makijażu i maluję powieki przydymionym cieniem, starając się nie wydłubać sobie oka. Obrysowuję usta konturówką, żeby podkreślić ładny uśmiech. Będę się dużo śmiać, bo wtedy mam dołki na policzkach.
Jeszcze pasek... na szczęście.
Mam dość czekania, aż coś się wydarzy. Czas ucieka, trzeba używać życia... Wiadomo, o co chodzi. Jestem młoda, mam dwadzieścia cztery lata. Nie chcę siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak mi tyłek rośnie, podczas gdy Jeremy cieszy się swobodą i robi, co chce. Kobiety zawsze czekają, aż mężczyzna je wybierze, zaprosi na randkę, pocałuje.
Jak to było? W gimnazjum marzyłam, żeby się całować. Chyba wszyscy moi koledzy zasmakowali już we francuskich pocałunkach (wyobrażałam sobie wtedy, że Francuzki biegają po ulicach z wilgotnymi ustami i każdemu rzucają się na szyję). Nawet Wendy grała w butelkę na urodzinach kuzyna.
Ted chodził ze mną od dwóch dni. Siedzieliśmy przy stole ustawionym w ogrodzie przed szkołą tańca i gadaliśmy o głupstwach, że niby gorąco i tak dalej. Dłonie nam się pociły, serca kołatały i oboje mało nie zemdleliśmy, czekając na pierwszego całusa. W końcu jego twarz niemal spadła na moją i się pocałowaliśmy – niezdarnie, bo usta mieliśmy zaciśnięte, a wargi zetknęły się nagle jak ludzie uczepieni jednej poręczy i wpadający na siebie w zatłoczonym metrze. Po chwili nasz pocałunek nabrał wyrazu. Przypomniałam sobie wskazówki Wendy: otwórz usta i poruszaj wkoło językiem... jego przypominał gąbkę. Na podniebieniu wyczułam smak miętówki.
Czekanie zawsze jest trudne. Gdy dziewczyny mają za sobą pierwszy pocałunek, wypatrują pierwszej miłości, potem utraty dziewictwa. Skoro ten jedyny długo się nie zjawiał, można było stracić cnotę z Rickiem nudziarzem, który nosił (i pewnie wciąż nosi) farbowane ciuchy i wszystkich nazywał (i pewnie wciąż nazywa) cwaniakami. Kto chce, niech skróci oczekiwanie tak jak ja.
Wiecie, czego nie znoszę w telewizji i w kinie? Tam wszystko jest zbyt proste. Ludzie się całują albo idą do łóżka. Główny bohater rozpina dziewczynie spodnie, a ona mówi, że nie czuje się jeszcze gotowa, żeby z nim spać, a on na to, że nie szkodzi. Spodnie pozostają na tyłku i po sprawie. Brak mi stanów pośrednich, choć każdy wie, przez jakie etapy przechodzimy, zanim nam zaświta, w czym rzecz, mimo że i tak wiadomo, co jest grane.
Nie od razu przespałam się z Rickiem. Długo się czailiśmy, przechodząc wszystkie stany pośrednie, aż w końcu zmęczona tym krążeniem i ciągłymi podchodami postanowiłam to zrobić.
Nasz pierwszy raz zdarzył się w niedzielny wieczór na twardym łóżku w akademiku. Nastawiliśmy płytę „Skeletons From the Closet”, a gdy zabrzmiał drugi utwór, było już po sprawie. Czułam się jak skaleczona, gdy siedzieliśmy na jego pościeli, ćmiąc papierosy. Dłonie śmierdziały mi gumą. Pamiętam, że pomyślałam: To tak ma być?
Z Jeremym czułam się... inaczej. Wystarczyło, że pogłaskał mnie po plecach i nagle byłam w stanie myśleć tylko o jego palcach. Miał cudowne ręce: dwa razy większe od moich, zawsze suche, pachnące dymem z palonych liści. To miły zapach. Rzadko trzymamy się za ręce, ale zawsze dotyka mego ramienia, pleców albo kolana.
Dość tego. Zmieniam kanał w swojej głowie.
JulieAndrewsJulieAndrewsJulieAndrews.
Wielkanocne zajączki z czekolady.
Kto ma tyle wdzięku co ja, tyle wdzięku co ja, no kto ma...?
No, trochę przesadziłam z tym urokiem osobistym. Siedzę tu w pełnej gotowości, jak na kobietę fatalną przystało, i czekam, aż zjawi się Natalie. Zza frontowych drzwi słyszę chichotania Sam i Marka. Oni ciągle chichoczą i stale się obmacują, aż ludzi wokół nich ogarnia zakłopotanie. Kiedy podpisywałam umowę najmu, nie sądziłam, że będę miała dwoje współlokatorów.
Przesadzam. Szczerze mówiąc, rzadko widuję Marka, bo Sam ma w pokoju telewizor i osobną łazienkę. Przesiadują u niej i rzadko wyłażą. Ciągle się bzykają albo oglądają seriale policyjne, nie wiedzieć czemu nadawane po sześć razy dziennie.
U Sam najbardziej denerwują mnie oskarżycielskie spojrzenia. W ten sposób próbuje mi dać do zrozumienia, że mam po sobie sprzątać, ponieważ mój bałagan okropnie ją denerwuje. Złości się na przykład, gdy zostawiam skarpetki na stoliku do kawy. Zwraca mi uwagę, że nie powinnam zostawiać w lodówce resztek: kartonów z odrobiną mleka, pudełek z okruchami pizzy, dzbanka po mrożonej herbacie, którego dno pokrywa stara, lepka maź. Raz wyrzuciła do kubła zapleśniałą połówkę mojej kanapki z serem i oznajmiła, że nie muszę dzielić się z nią jedzeniem. I to nie była sarkastyczna uwaga.
Sprawa wygląda tak: gdybym dojadła resztki, musiałabym posprzątać i wyrzucić opakowania do kubła – zwykle pełnego, a tooznacza, że trzeba włożyć nową torbę i wynieść śmieci. Za dużo z tym zachodu. Tak samo z filtrem do wody. Staram się nie opróżniać dzbanka, bo nie znoszę go napełniać. Chyba jeszcze do mnie nie dotarło, że koniec wieńczy dzieło i stanowi nagrodę.
Sam złości się, że wszystko zostawiam na jej głowie: płacenie czynszu i rachunków, podlewanie kwiatków, karmienie kota... Zakładam, że to należy do jej obowiązków, skoro mnie przypadają inne, no nie? Tylko nie pytajcie o konkrety. W tej chwili nie jestem w stanie się skupić (Jer, Jer, Jer). Na szczęście Sam robi wszystko, co trzeba. W przeciwnym razie zostałybyśmy wyrzucone na bruk, kwiatki by uschły, a kocina zdechła z głodu.
Z tym kotem to był żart. Na pewno pamiętałabym, żeby go nakarmić, ale przysięgam, że nie mamy kota.
Sam otwiera drzwi. Ona i jej najdroższy niosą torby z żarciem.
– Pokaż się! Ale laska! Co planujesz na wieczór?
– Czeka mnie „Orgazm”.
– Szczęściara! – Mark wybucha śmiechem.
Sam odstawia torbę z zakupami i obejmuje go w pasie.
– To nazwa baru, głuptasie.
– No pewnie. Żartuję, Mali Misiu.
Mark mówi do Sam: Mali Misiu. Nie mam pojęcia dlaczego. Co to właściwie znaczy?
– Wiem, Duzi Misiu.
Sam nazywa Marka Duzim Misiem. Ciekawe dlaczego. Wolę nie wiedzieć.
– Z kim się wypuszczasz? – pyta Sam.
– Idę z Nat. Zamierzamy się upić i podrywać facetów. Może się przyłączycie? – Mam nadzieję, że odmówią.
– Fajny pomysł – odpowiada Mark – ale wolimy pooglądać TV.
Dzięki Bogu!
– Znowu skrót myślowy, co? – Wtrąca rozchichotana Sam. – Jak CNN i KFC?
– Skrótowce są modne, wiesz, jak jest – odpowiada Mark. – Jeśli będziesz grzeczna, Mali Misiu, zafundujemy sobie potem lody z MD.
– Ale z niego głuptas! Czy to normalne? – pyta mnie Sam, pieszczotliwie klepiąc Duziego Misia po pośladku.
– Sama jesteś głuptasem – wtrąca jej najdroższy.
Po raz drugi mam dziś ochotę zwymiotować. Gdy znikają szczęśliwie za zamkniętymi drzwiami, w oczekiwaniu na Nat przygotuje dwie setki dla kurażu. Wyciągam butelkę wódki i kieliszki. Nat powinna tu być lada chwila, więc od razu je napełnię.
Ekstra! Nareszcie wychodzę! Nie byłam jeszcze w „Orgazmie”, ale Natalie wiele mi opowiadała o tym klubie.
– Tam po prostu trzeba bywać – tłumaczyła, gdy kłamałam, że jestem zawalona pracą, choć mam zasadę, żeby nie brać roboty do domu. Za mało dostaję na rękę, żeby się tak poświęcać. Jaka płaca, taka praca i już. – Spotkasz tam wszystkich, którzy coś znaczą – ciągnęła Nat. Byłam zdziwiona, że wciąż się używa tego zwrotu. Ja go znam jedynie z telewizyjnych filmów o nastolatkach robiących karierę.
Mniejsza z tym. Dziś się tam pokażę, o ile Natalie przyjedzie. Gdzie ona jest? Jeremy, dokąd odszedłeś? Oczyma wyobraźni widzę długonogą Holenderkę.
Chyba zacznę sama. Gdzie ta moja... nie Holenderka, tylko kolejka. Marzenia powinny się opierać na realnych podstawach; co komu po tęsknocie za mirażami, które się nie spełnią?
Ależ pali! Nie ta prawda, tylko wódka, chociaż i tamto stwierdzenie może powalić dziewczynę, o ile nie jest dość czujna. Cholerna zdzira z holenderskim kolczykiem w pępku.
Kieliszek Nat jest tak samiuteńki jak ostatni kawałek czekolady. Wychylam go i słyszę dzwonek domofonu.
– No, jakoś wbiłam się w te moje ciuchy – dobiega mnie głos Nat.
– Czekam na dole.
Dobrze, że sobie golnęłam, bo wódeczka by się zmarnowała.
ROZDZIAŁ TRZECI
„Przeżywam orgazm”
– Cześć, skarbie. Idziemy pieszo? – pyta Natalie, biorąc mnie pod rękę.
– Pewnie! Za osiem minut będziemy na miejscu.
– No to prowadź. Którędy?
Ale głupia ta Natalie. Czy ona myśli, że mam wbudowany kompas? Fakt, że mijam klub przynajmniej dwa razy dziennie, ale to samo można powiedzieć o niej. Z drugiej strony jednak w Bostonie łatwo się zgubić, bo ulice nieoczekiwanie zmieniają nazwy: Court na State, Winter na Summer – a potem nagle znikają. Atak paniki wywołany nagłym poczuciem zagubienia to dla mnie nie nowina (nie trafię do domu, zabłądzę w podejrzanej dzielnicy, okradną mnie, zamordują i nikt się nie zorientuje, aż po miesiącu znajdą na pół rozłożone zwłoki przypięte pasami do fotela mojej dziesięcioletniej toyoty zepchniętej do rzeki. Na miłość boską, czemu nie mam komórki jak każdy normalny człowiek), ale na szczęście Back Bay ma dość przejrzysty układ ulic.
– Pijemy dziś trzy kolejki – zapowiada Natalie.
Nie chodzi jej o zachowanie trzeźwości. Ma obsesję na punkcie liczenia kalorii. Sama się w to wpędziła. Zawsze nosi przy sobie żółty kołonotatnik z kiścią winogron na okładce, purpurowy cienkopis oraz marker. Notuje każdy posiłek i zakreśla flamastrem wszystkie swoje grzeszki (cytuję jej słowa; ja bym tak nie powiedziała).
– Chyba wiesz, że setka wódki to czterysta kalorii.
Nie miałam pojęcia. Po co mi ta wiedza? W tym tygodniu odpuszczam sobie. Pochłonęłam już osiemset kalorii. Będą ich jeszcze miliardy.
Natalie wcale nie wygląda jak grubas. Na moje oko jest taka sama jak zawsze: bardzo, bardzo chuda i bardzo, bardzo wysoka. To znaczy bardzo, bardzo wysoka w porównaniu ze mną, co nie jest trudne, skoro mierzę niespełna metr sześćdziesiąt. Natalie ma pewnie ponad metr siedemdziesiąt, ale gdy stoi obok mnie, wygląda jak Michael Jordan.
Poważnie mówiąc, najbardziej przypomina Buffy, postrach wampirów, ale jest szatynką. Sam twierdzi, że zrobiła sobie operację u doktora Harveya Golda, chirurga plastycznego, najlepszego w Bostonie specjalisty od nosów, ale Nat za żadne skarby się do tego nie przyzna. Operację zafundowali jej rodzice z okazji matury i urodzin. Chyba wiadomo, że mowa o Nat, nie o Buffy? Gdy pierwszy raz odwiedziłam jej dom w Beacon Hill, obejrzałam wszystkie zdjęcia, szukając twarzy sprzed zabiegu. W ogromnej rezydencji naliczyłam trzydzieści pięć fotek oprawionych w ramki, ale nie znalazłam żadnej, na którym Nat miałaby mniej niż osiemnaście lat. Podejrzane, co?
Ubiera się jak Buffy. Czarny top bez ramiączek od Dolce i Gabbany oraz dopasowane czerwone spodnie na pewno kosztowały więcej, niż wynosi moja miesięczna pensja. Na szczęście Nat może sobie pozwolić na takie ekstrawagancje, bo to jej pasuje i estetycznie, i finansowo. Jeśli chodzi o mnie, więcej tuszuję, niż podkreślam.
Nat pracuje jako wolontariuszka w klinikach psychiatrycznych i ośrodkach terapeutycznych. Chce zrobić dyplom z psychologii. W przyszłości ludzie z zaburzeniami psychicznymi będą się do niej zwracać o pomoc. Okropna perspektywa! Bałabym się nawet wówczas, gdyby jej udział w terapii ograniczał się do zupełnego minimum.
Zgodnie z moimi przewidywaniami po ośmiu minutach stajemy przed klubem, gdzie czeka w kolejce dwadzieścia zniecierpliwionych osób, tłoczących się pod lśniącą metalicznym blaskiem figurą kobiety pogrążonej w miłosnej ekstazie. Natalie podchodzi do samych drzwi.
– George! – piszczy na widok przerażającego osiłka wygolonego na łyso i mierzącego dobrze ponad metr osiemdziesiąt, który nosi ogromne ciemne okulary i dlatego przypomina mi Terminatora.
– Cześć, ślicznotko – odpowiada. Cmok, cmok, cmok, cmok.
– George, przedstawiam ci Jackie, jedną z moich najlepszych przyjaciółek.
– Cześć – rzucam potulnie i ruszamy w stronę baru.
– Jak niebo? – mruczy Natalie. To nasz tajny szyfr. Pyta, czy nos jej się nie błyszczy?
– Bezchmurne – odpowiadam.
– A ulica? – Teraz chce wiedzieć, czy ma czyste zęby. Trudno powiedzieć, jakie resztki miałyby utkwić między nimi, skoro jestem pewna, że Nat stale się głodzi. Uśmiech ma tak promienny, jakby nosiła sztuczną szczękę.
– Pusta. A co u mnie? – pytam na wszelki wypadek. Ekonomia wysiłku, czyli dwa w jednym: uśmiecham się i jednocześnie kręcę głową.
Po lewej stronie widzimy szatnię. Na szczęście koniec września jest ciepły, więc nie potrzebuję cieplejszych ciuchów. Muszę obnażyć wszystkie swoje wdzięki, żeby mieć dobre wejście. Nat z kolei nawet w jutowym worku przyprawiłaby wszystkich o palpitację serca. Na prawo od nas jest parkiet. Kilka skąpo ubranych lasek tańczy tam w rytm głośnej piosenki, której nie potrafię rozpoznać. „Bum, bum, bum, bum, chodź i weź mnie”. Po prostu cudnie.
– Idziemy. – Przed nami bar. Ruszam w tamtą stronę, torując sobie drogę w gęstym tłumie.
Cycata barmanka z przesadnym dekoltem pyta, co bym chciała. Takie cycki bym chciała, myślę, ale rzecz jasna nie powiem tego na głos. Gdybym to zrobiła, uznałaby chyba, że jestem zboczona, a ja rzeczywiście marzę o dużych piersiach. Moje wypełniają wprawdzie stanik B2, a Jeremy nie narzeka (nie mieszczą się w moich dłoniach, mówi). Barmanka nosi chyba ten sam rozmiar, ale spójrzmy prawdzie w oczy: żeby osiągnąć efekt taki jak u niej, muszę założyć markowy „wonderbra”. I tu jest problem: zapraszam faceta do domu, zdejmuję stanik i co? Jak się wytłumaczyć?
Zamawiam dwie „cytrynowe krople”, starając się patrzeć prosto w oczy tej piersiastej barmance. Moje ulubione połączenie smaków: najpierw zlizuję cukier, potem wódka, a na koniec wysysam sok z cytryny. Czysta rozkosz. Czuję się, jakbym kupiła los na loterii: cel został określony, teraz trzeba działać.
– Gotowa? – pytam.
– Zdrówko – odpowiada Natalie.
Tak! Upiję się dzisiaj! Pójdę na całość! Już się bawię! Po prostu ubaw po pachy! Już prawie zapomniałam o tym draniu!
Natalie wyciąga z torebki żółty notes. Nie zdziwiłabym się, gdyby poprosiła, żeby jej do cytryny podali słodzik.
