Kobiece gadanie - Beata Biały - ebook + książka

Kobiece gadanie ebook

Beata Biały

0,0
69,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

O tym, co boli, zachwyca, wzrusza, złości, dodaje skrzydeł, i wszystkim tym, o czym rozmawiają (i nie rozmawiają) kobiety.

16 niezwykłych kobiet. 16 światów. 16 rozmów o tym, co boli, zachwyca, wzrusza, złości, dodaje skrzydeł.

To książka o tym, że kobieta ma prawo się wahać, że łzy nie wykluczają siły, a czułość nie jest przeciwieństwem odwagi. I że życie to nie równanie do rozwiązania, tylko opowieść, którą pisze się ciałem, sercem, decyzjami – często wbrew logice, ale w zgodzie ze sobą.

To książka o tym, że my, kobiety, już nie chcemy być idealne ani mieścić się w schematach, nie czekamy na księcia i nie planujemy epilogu. Zamiast tego zadajemy pytania, które potrafią zmienić życie: „Czy to, co robię, pozostaje w zgodzie ze mną?”, „Czy życie, które prowadzę, jest moje?”. Być kobietą to często balansować na granicy. Między spełnianiem cudzych oczekiwań a słuchaniem siebie. Między byciem „miłą” a byciem sobą. Między wrażliwością a siłą, która nie przeprasza za swój głos.

Jeśli czujesz, że dusisz się w kostiumie, który został ci narzucony – usiądź z nami. Jeśli bywasz zmęczona robieniem dobrej miny w grze „wszystko ogarniam” – posłuchaj. Może nie otrzymasz gotowych odpowiedzi, ale za to odnajdziesz pytania, które chcesz sobie zadać. A od nich wszystko się zaczyna.

Katarzyna Bosacka * Natalia Bukowiecka * Anna Cieślak * Ewa Farna * Marianna Gierszewska * Joanna Koroniewska * Alicja Majewska * Katarzyna Miller * Irena Santor * Anna Seniuk * Danuta Stenka * Bogna Sworowska * Ewa Wachowicz * Dorota Wellman * Agnieszka Więdłocha * Marieta Żukowska w rozmowie z Beatą Biały.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 505

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ewie, mojej bez­piecz­nej przy­stani w świe­cie bez mapy

ZAMIAST WSTĘPU

„Musi być do wyboru. Zmie­niać się, żeby tylko nic się nie zmie­niło”1. Powinna być silna, ale nie za bar­dzo. Piękna, ale nie próżna. Opie­kuń­cza, ale nie­za­leżna. Powinna mieć głos, ale nie mówić za gło­śno. Świat wymaga od nas wszyst­kiego naraz i wciąż za rzadko pyta, czego same chcemy. Por­tret kobiecy Wisławy Szym­bor­skiej to nie tylko wiersz – to lustro, w któ­rym odbija się każda z nas. Bo kobieta musi się dosto­so­wy­wać, prze­obra­żać, wypeł­niać luki, dopa­so­wy­wać do ról, które narzuca jej świat. Ale czy w tym kalej­do­sko­pie ocze­ki­wań i obo­wiąz­ków znaj­duje się miej­sce na wła­sne pra­gnie­nia? Na szczę­ście, które nie jest kom­pro­mi­sem? Na życie, które nie jest cze­ka­niem?

Od naj­młod­szych lat kar­miono nas bajką o Kop­ciuszku – o dziew­czy­nie, która cze­kała na księ­cia, by odmie­nił jej los. Z jaką eks­cy­ta­cją, wiarą i nadzieją cze­ka­ły­śmy! A potem się zja­wiał – cza­sem spóź­niony, cza­sem w za cia­snych butach, cza­sem bez konia, ale za to z kre­dy­tem we fran­kach. I nie zawsze był księ­ciem. Ba! Czę­sto nawet nie wie­dział, że miał nim być. Naj­pierw było zdzi­wie­nie: Jak to, to już? To ten? Potem roz­cza­ro­wa­nie: Dla­czego nie pasuje do tej bajki, którą mia­ły­śmy w gło­wie? Poja­wiała się fru­stra­cja wywo­łana tym, że role nie były grane tak, jak nam obie­cy­wano. Żal do sie­bie za to, że uwie­rzy­ły­śmy w sce­na­riusz pisany cudzym pió­rem. Złość, że tyle czasu spę­dzi­ły­śmy w wieży ocze­ki­wań, zamiast po pro­stu zejść na zie­mię. Kalej­do­skop emo­cji. Ale już nie cze­kamy. Nie potrze­bu­jemy księ­cia, który wycią­gnie nas z trud­nej sytu­acji, zaprosi do tańca i odmieni nasze życie jed­nym gestem. Nie cze­kamy na wyba­wie­nie, bo wiemy, że żadna wróżka chrzestna się nie zjawi, a szklany pan­to­fe­lek jest nie­wy­godny i nie­prak­tyczny. Same piszemy swoje baśnie – cza­sem są to histo­rie o sile, kiedy nego­cju­jemy pod­wyżkę albo skrę­camy meble bez rzu­ca­nia prze­kleństw. Cza­sem o stra­cie, gdy książę oka­zuje się zwy­kłym chłop­cem z talen­tem do zni­ka­nia. O samot­no­ści, ale tej dobrej – gdy z kie­lisz­kiem wina i ulu­bio­nym seria­lem odkry­wamy, że łóżko dla jed­nej osoby to cał­kiem wygodny wyna­la­zek. A triumfy? Są. I to jakie! Gdy decy­du­jemy, że to my wybie­ramy, czy w naszej baśni w ogóle jest miej­sce dla księ­cia – czy może wolimy zostać kró­lową wła­snego kró­le­stwa. Może dla­tego coraz czę­ściej wolimy histo­rię małej syrenki w ory­gi­nal­nej wer­sji Ander­sena – tej, która była gotowa poświę­cić wszystko, by zawal­czyć o sie­bie, choć cena była wysoka. Może dla­tego bli­żej nam do dziew­czynki z zapał­kami, która zapa­lała kolejne pło­myki, by zoba­czyć choć na chwilę to, czego pra­gnęła. Bo już wiemy – nie ma goto­wych szczę­śli­wych zakoń­czeń. Są tylko te, które same sobie stwo­rzymy.

Bycie kobietą to gra o wysoką stawkę. To życie w świe­cie, który jed­no­cze­śnie nas zachwyca i ogra­ni­cza, który daje nam skrzy­dła i przy­cina je, zanim zdą­żymy wzle­cieć. To umie­jęt­ność dosto­so­wy­wa­nia się, a jed­no­cze­śnie walka o to, by nie zatra­cić sie­bie. Każda z nas choć raz w życiu stała przed decy­zją, którą trudno było pod­jąć. Odejść czy zostać? Zre­zy­gno­wać czy wal­czyć? Uda­wać, że wszystko jest w porządku, czy powie­dzieć gło­śno: „Nie zga­dzam się”? Każda z nas zna ten moment, kiedy rozum i serce idą w dwóch róż­nych kie­run­kach, a wybór – choć odważny – ni­gdy nie jest wolny od kon­se­kwen­cji. Kobiety się zmie­niły. Świat się zmie­nił. Już nie cze­kamy na to, aż ktoś da nam prze­strzeń – bie­rzemy ją same. Już nie przyj­mu­jemy bez słowa tego, co „wypada” – pytamy, dla kogo to wła­ści­wie jest wygodne. Już nie speł­niamy cudzych ocze­ki­wań, poświę­ca­jąc nasze – coraz czę­ściej wybie­ramy to, czego same chcemy. To pro­ces, który wciąż trwa, ale jest nie do zatrzy­ma­nia. Nie musimy robić tego, czego po nas się spo­dzie­wano przez wieki. Nie musimy się umniej­szać, by ktoś inny mógł błysz­czeć. Nie musimy wybie­rać mię­dzy rodziną a karierą, mię­dzy miło­ścią a wol­no­ścią, mię­dzy speł­nie­niem a nie­za­leż­no­ścią. Możemy wszystko – choć wciąż nie zawsze świat chce to zaak­cep­to­wać.

„Nikt nie rodzi się kobietą – lecz się nią staje” – napi­sała Simone de Beau­voir. Bo kobie­cość to nie tylko bio­lo­gia, ale suma doświad­czeń, walk, decy­zji, pora­żek i trium­fów. To nasza codzienna walka o sie­bie – by nie być tylko córką, żoną, matką, part­nerką, ale przede wszyst­kim sobą. Bo kobieta to nie rola, którą się odgrywa. To opo­wieść, którą pisze się każ­dego dnia na nowo. Wsze­śniej­sze poko­le­nia kobiet wal­czyły o to, żeby­śmy mogły żyć tak, jak chcemy. Wybie­rać, kim jeste­śmy. Mówić wła­snym gło­sem. Uczyć się, pra­co­wać, decy­do­wać. Ale ten pro­ces nie jest zakoń­czony. Wciąż widzimy kobiety, które muszą udo­wad­niać, że zasłu­gują na sza­cu­nek. Wciąż sły­szymy histo­rie o tych, któ­rym ktoś ode­brał głos. Wciąż wiemy, że wystar­czy jedno poli­tyczne prze­su­nię­cie, by coś, co wyda­wało się zdo­byte na zawsze, znów stało się przy­wi­le­jem, a nie pra­wem. Dla­tego nie możemy osia­dać na lau­rach. Jeste­śmy czę­ścią zmiany i to my zde­cy­du­jemy, dokąd zapro­wa­dzi nas kolejny krok. Albert Camus powie­dział kie­dyś, że praw­dziwa hoj­ność wobec przy­szło­ści polega na tym, by dać wszystko teraź­niej­szo­ści. Może to wła­śnie jest klucz do kobie­cego speł­nie­nia? By żyć tu i teraz, bez cią­głego oglą­da­nia się na to, czego ocze­kuje świat. By pozwo­lić sobie na radość bez poczu­cia winy. By nie musieć się tłu­ma­czyć z wła­snych decy­zji. By nie­ustan­nie zada­wać sobie pyta­nie: „Czy to życie, które pro­wa­dzę, jest moje?”. Wciąż uczymy się mówić „nie” – kiedy ktoś wymaga od nas wię­cej, niż jeste­śmy gotowe dać. Wciąż uczymy się mówić „tak” – wła­snym pra­gnie­niom, marze­niom, decy­zjom, które kie­dyś wyda­wały się nie­re­alne. Uczymy się odcho­dzić, kiedy coś nas nisz­czy, i zosta­wać, kiedy warto wal­czyć. Mamy w sobie gniew – gdy świat trak­tuje nas jak tło. Mamy w sobie smu­tek – gdy widzimy, jak wiele kobiet wciąż nie może decy­do­wać o sobie. Ale mamy też w sobie miłość – do sie­bie nawza­jem, do życia, do tej nie­uchwyt­nej wol­no­ści, którą cza­sem udaje się zła­pać jak podmuch wia­tru w letni dzień.

Kiedy pisa­łam Męskie gada­nie – książkę o emo­cjach męż­czyzn – wie­dzia­łam, że przyj­dzie pora na głos kobiet. Bo to wła­śnie kobiety od poko­leń uczą świat emo­cji, przyj­mują je, oswa­jają, tłu­ma­czą. Wycho­wy­wa­ły­śmy się w ich cie­niu i w ich bla­sku, pod ich czu­łym spoj­rze­niem i suro­wymi wyma­ga­niami. To one szep­czą do nas w momen­tach wąt­pli­wo­ści, to ich histo­rie spla­tają się z naszymi.

Ta książka powstała dzięki nie­zwy­kłym kobie­tom – odważ­nym, mądrym, peł­nym życia – które zgo­dziły się podzie­lić tym, co naj­cen­niej­sze: swoją histo­rią. To one otwo­rzyły przede mną swoje serca, pozwo­liły zaj­rzeć w zaka­marki swo­ich dusz, odsło­niły rany, które cza­sem jesz­cze bolą, i opo­wie­działy o marze­niach, które wciąż w nich żyją. Każda roz­mowa była jak uchy­le­nie drzwi do świata, w któ­rym śmiech splata się z tęsk­notą, a siła rodzi się nie z braku sła­bo­ści, ale z umie­jęt­no­ści pod­no­sze­nia się po upad­kach. Dzię­kuję Wam – za Waszą szcze­rość, która usuwa wszel­kie maski, za siłę, która nie boi się łez, za odwagę, by mówić o tym, co skry­wane, i za czu­łość, z jaką opo­wia­da­ły­ście o swo­ich bli­znach i trium­fach. Dzię­kuję za każdą chwilę zawa­ha­nia przed sło­wem, które było trudne do wypo­wie­dze­nia, i za każdą iskierkę rado­ści, gdy wspo­mnie­nia roz­świe­tlały twa­rze. Za momenty mil­cze­nia, które mówiły wię­cej niż tysiąc zdań. Za uśmie­chy, które były jak świa­tło, i za łzy, które oczysz­czały jak letni deszcz. Dzię­kuję, że powie­rzy­ły­ście mi swoje histo­rie, że pozwo­liłyście je zapi­sać, dotknąć sło­wem tego, co dla Was ważne. Wie­rzę, że dzięki temu te opo­wie­ści odbiją się echem w życiu innych kobiet – doda­dzą im odwagi, pozwolą się przej­rzeć w Waszych doświad­cze­niach jak w lustrze, poczuć, że nie są same. Bo każda z nas nie­sie swoją opo­wieść, ale razem two­rzymy coś znacz­nie więk­szego – wspólny głos, który już ni­gdy nie zosta­nie uci­szony.

Dzię­kuję mojej Mamusi – pierw­szej, naj­czul­szej prze­wod­niczce po świe­cie emo­cji. Tak bar­dzo mi jej bra­kuje. Jej cie­pły głos, kojący dotyk dłoni, spoj­rze­nie pełne zro­zu­mie­nia – to wszystko noszę w sobie, choć już nie mogę się do niej przy­tu­lić. To ona nauczyła mnie, że wraż­li­wość to nie sła­bość, lecz dar, który należy pie­lę­gno­wać. Poka­zała mi, jak słu­chać ser­cem, jak patrzeć na świat z uważ­no­ścią i tro­ską. Jej czu­łość nie­ustan­nie otula mnie w chwi­lach zwąt­pie­nia.

Dzię­kuję mojej sio­strze Ewie, która nauczyła mnie pisać pierw­sze litery – choć droga do tej nauki bywała wybo­ista, a jej metody dydak­tyczne przy­po­mi­nały bar­dziej szkołę prze­trwa­nia niż kla­syczne pod­ręcz­niki. Mia­ły­śmy wła­sny sys­tem edu­ka­cyjny: ona, star­sza o cztery lata, peł­niła rolę suro­wej nauczy­cielki, ja – nie­zbyt pojęt­nej uczen­nicy, któ­rej zapał do nauki nie zawsze dorów­ny­wał jej ambi­cjom peda­go­gicz­nym. Według rodzin­nych legend, kiedy nie nadą­ża­łam za tem­pem lek­cji, Ewa sto­so­wała metodę „wie­dza przez osmozę” – czyli deli­katne ude­rze­nie książką w czoło. Podobno miało to pomóc. Nie wiem, czy pomo­gło, ale rze­czy­wi­ście litery zostały ze mną na zawsze – tak jak ona. Dziś Ewa jest moją pierw­szą czy­tel­niczką, moją naj­czul­szą recen­zentką i straż­niczką sensu, nie tylko w książ­kach, ale i w życiu. Jest daleko – za oce­anem, w Ame­ryce – a jed­nak bli­żej niż wielu ludzi, któ­rzy mijają mnie na ulicy. Czu­wa­jąca, uważna, zawsze gotowa, by zła­pać mnie w locie, zanim zdążę się potknąć. I choć to ja piszę książki, mam wra­że­nie, że to ona jest autorką naj­waż­niej­szych roz­dzia­łów mojego życia. Bo choć już nie wali mnie książką po gło­wie, to wciąż pil­nuje, żebym nie zgu­biła się w lite­rach, w życiu, w sobie samej. Ma w sobie rodzaj kobie­co­ści, któ­rego zawsze jej zazdro­ści­łam – czu­łość, tro­skę i nie­wzru­szoną wiarę w to, że świat można napra­wić, jeśli tylko się go wystar­cza­jąco mocno przy­tuli.

Dzię­kuję mojemu Synowi, który uczy­nił mi zaszczyt, przyj­mu­jąc rolę ilu­stra­tora tej książki. Jego por­trety to opo­wie­ści utkane ze świa­tła i emo­cji – uchwy­cone w sub­tel­nym geście, w spoj­rze­niu peł­nym zamy­śle­nia, w czu­ło­ści, która nie potrze­buje słów. W jego foto­gra­fiach jest coś nie­zwy­kłego – umie­jęt­ność dostrze­ga­nia tego, co nie­wi­dzialne, wydo­by­wa­nia z kobiet ich praw­dzi­wej siły i deli­kat­no­ści zara­zem. Jestem dumna i wzru­szona, że wła­śnie on – mój Syn – chciał być czę­ścią tej opo­wie­ści, że zechciał swoim talen­tem dopeł­nić słowa obra­zem, doda­jąc im nową, głę­boką war­stwę zna­czeń. To wię­cej niż ilu­stra­cje. To por­trety duszy. Dzię­kuję Ci, Synku, za tę nie­zwy­kłą podróż, za spoj­rze­nie, które potrafi wydo­być piękno w naj­czyst­szej postaci, za Twoją wraż­li­wość, która spra­wia, że ta książka stała się jesz­cze bar­dziej nasza.

Dzię­kuję rów­nież mojej cudow­nej redak­torce pro­wa­dzą­cej Mag­dzie Cho­rę­bale, która z nie­zmien­nym wdzię­kiem i nie­słab­nącą cier­pli­wo­ścią przy­po­mina mi, że książki same się nie napi­szą. Gdy­bym była Kop­ciusz­kiem, Magda byłaby wróżką chrzestną, ale taką, która zamiast różdżką macha deadline’em. A ponie­waż nie jestem Kop­ciusz­kiem, a książki nie powstają dzięki magii, tylko cięż­kiej pracy – bez niej pew­nie wciąż myśla­ła­bym, że mam na wszystko czas. Magda wie lepiej. I dobrze, że tak jest.

Ta książka to nie porad­nik. Nie znaj­dziesz tu goto­wych recept na szczę­ście, bo każda z nas musi odna­leźć wła­sną drogę. Ale może znaj­dziesz tu sie­bie – w sło­wach innych kobiet, w ich histo­riach, w ich śmie­chu i łzach. Może odnaj­dziesz ślad wła­snych myśli. Może któ­reś zda­nie zatrzyma cię na dłu­żej. Może coś pozwoli ci spoj­rzeć na swoje życie ina­czej. A może po pro­stu poczu­jesz się czę­ścią tej roz­mowy – tej nie­zwy­kłej ener­gii, którą kobiety potra­fią sobie nawza­jem dawać.

Zatem usiądź. Zaparz kawę albo her­batę. Odłóż na chwilę wszyst­kie „muszę” i „powin­nam”. Bo to jest roz­mowa o tobie. O mnie. O nas. O tym, jak spra­wić, żeby nasze życie – mimo trud­no­ści, mimo pora­żek, mimo wszyst­kiego – było naprawdę nasze.

Wisława Szym­bor­ska, Por­tret kobiecy, https://poezja.org/wz/Wislawa_Szymborska/41/Portret_kobiecy. [wróć]

KATARZYNA BOSACKA

Życie po końcu świata

Roz­pacz nie jest krzy­kiem. Nie jest dra­ma­tycz­nym rzca­niem się na pod­łogę ani pęk­nię­tym kie­lisz­kiem wina. Roz­pacz to cisza. Gęsta, lepiąca się do skóry, wże­ra­jąca się w każdą komórkę ciała. To sie­dze­nie godzi­nami w jed­nym miej­scu, wpa­try­wa­nie się w pustą ścianę, zapo­mi­na­nie, że trzeba oddy­chać. To poranki, które wyglą­dają tak samo jak kie­dyś, ale w któ­rych nie ma już nic zna­jo­mego. Świat się nie zmie­nił – słońce wscho­dzi, kawa się parzy, dzieci odra­biają lek­cje, pies wyciąga się na kana­pie – ale ty jesteś kimś innym. Kimś, kto nie rozu­mie, dla­czego w ogóle jesz­cze ist­nieje. Roz­pacz to utrata sensu. Nie ból – bo ból jest kon­kretny, ból można opi­sać. Roz­pacz jest czymś wię­cej, czymś, co nie mie­ści się w języku. To dłu­gie noce, kiedy nie można spać, bo sen wymaga spo­koju, a w środku nas jest tylko chaos. To poczu­cie, że świat się skoń­czył, ale z jakie­goś powodu wciąż trzeba w nim funk­cjo­no­wać. Fio­dor Dosto­jew­ski pisał w Zbrodni i karze: „Cier­pie­nie i ból nie­od­łącz­nie towa­rzy­szą sze­ro­kim hory­zon­tom myślo­wym i głę­boko współ­czu­ją­cemu sercu”. Może dla­tego czło­wiek, który prze­żył praw­dziwą roz­pacz, ni­gdy nie jest już taki sam. Zmie­nia się nie­od­wra­cal­nie – skóra staje się cień­sza, ale serce bar­dziej pojemne.

Mówią: Czas leczy rany. Kła­mią. Czas niczego nie leczy. Można jedy­nie nauczyć się żyć z roz­dar­ciem, oswoić wła­sne ruiny, zaak­cep­to­wać, że już ni­gdy nie będzie się tą samą osobą. Ale zanim to nastąpi, jest dno. Głę­boka, ciemna prze­paść, w któ­rej można ugrzę­znąć. Nie­któ­rym ni­gdy nie udaje się z niej wydo­stać. A jed­nak… cza­sem zda­rza się cud. Przy­cho­dzi chwila, kiedy ból się odsuwa. I nagle zaczyna się oddy­chać. Powoli, ostroż­nie, jakby na nowo uczyło się życia. Roz­pacz, która miała być koń­cem, staje się począt­kiem. Pustka, która wyda­wała się nie do znie­sie­nia, oka­zuje się prze­strze­nią – miej­scem, w któ­rym można zbu­do­wać coś nowego. Bo, jak pisał Cze­sław Miłosz: „Jest taka cier­pie­nia gra­nica/Za którą się uśmiech pogodny zaczyna”1.

Kie­dyś Agnieszka Osiecka napi­sała dla Maryli Rodo­wicz, którą zosta­wił cze­ski narze­czony, pio­senkę na pocie­sze­nie, Ja z podróży. „Zgu­bi­łam drogę,/nie wiem, gdzie zro­bi­łam błąd./Kto powróży, kto powróży,/kto zgad­nie przy­szłość z pustych rąk?”2. Jakie to uczu­cie, kiedy nagle roz­pada się cały twój świat?

Uff, dotknę­łaś teraz bole­snego punktu. To jest coś, o czym nie da się tak po pro­stu opo­wie­dzieć, bo to nie tylko histo­ria, to jest całe doświad­cze­nie, które pochła­nia cię cał­ko­wi­cie. Spa­dasz. Po pro­stu spa­dasz w otchłań, w jakąś ciem­ność, w miej­sce, gdzie nie ma już żad­nych punk­tów zacze­pie­nia. Nie możesz jeść, nie możesz spać, nie możesz myśleć o niczym innym. Cały czas masz ten ucisk w pier­siach i w gar­dle, ten ból, który dosłow­nie odbiera oddech. To jest jak stan zawie­sze­nia mię­dzy snem a jawą, ale w żad­nej rze­czy­wi­sto­ści nie ma uko­je­nia. Jest tylko roz­pacz.

I co zro­bić z tą roz­pa­czą? Zwłasz­cza gdy przy­cho­dzi nagle, bez ostrze­że­nia?

Jest jak nóż w piersi. Prze­bija cię na wskroś i nie wiesz, czy kie­dy­kol­wiek będziesz w sta­nie wyjąć go bez wykrwa­wie­nia się do końca. Bo wiesz, gdy­byś się spo­dzie­wała, że coś się roz­pada, to może zdo­ła­ła­byś się przy­go­to­wać, może mia­ła­byś czas, żeby się uzbroić, zebrać siły. Ale kiedy to przy­cho­dzi nagle, nie masz żad­nej osłony, żad­nej tar­czy. Tylko ten cios. I naj­gor­sze jest to, że w pierw­szych dniach, tygo­dniach, mie­sią­cach nie wiesz, co z tym zro­bić. Bo cała twoja codzien­ność roz­sy­pała się na kawałki i nie masz żad­nego sche­matu, według któ­rego mogła­byś to poskła­dać na nowo.

I wtedy poja­wia się pyta­nie: jak żyć dalej?

Tak, ale na początku nawet nie jesteś gotowa, żeby je sobie zadać. Na początku po pro­stu trwasz w tym bólu, bo nie da się go unik­nąć. Nie można go oszu­kać, nie można prze­sko­czyć. I wydaje ci się, że nie ma żad­nego „dalej”, żad­nego „jutro”. Jest tylko to teraz, ten cię­żar, ta noc, która się nie koń­czy.

Pamię­tam, jak dwa mie­siące wcze­śniej prze­pro­wa­dza­łam z wami roz­mowę do mie­sięcz­nika „Pani” na eks­klu­zywną kolumnę „Part­ne­rzy”. Para jak z bajki. I nagle gruch­nęła wieść…

I to jest wła­śnie naj­bar­dziej sur­re­ali­styczne. Czy­tasz o sobie w maga­zy­nie, patrzysz na swoje zdję­cia, na histo­rię, którą opo­wia­da­łaś, i nagle zda­jesz sobie sprawę, że to już nie ty. Że ta kobieta z wywiadu – uśmiech­nięta, szczę­śliwa, pewna swo­jego świata – już nie ist­nieje. Jak­by­śmy byli posta­ciami z bajki, która nie docze­kała się szczę­śli­wego zakoń­cze­nia.

Jak wyglą­dał ten dzień, kiedy się dowie­dzia­łaś, że twój mąż odcho­dzi?

Nie chce mi się o tym gadać. To był grom z jasnego nieba. Rano była kawa, plany na cały dzień, podróż i… Nagle rze­czy­wi­stość się roz­sz­cze­piła – jesz­cze nie wie­dzia­łam, że żyję już w innej wer­sji mojego życia, w któ­rej wszystko wygląda ina­czej. Usły­sza­łam jedno zda­nie, które pra­wie mnie zabiło.

Co czuje kobieta, która po dwu­dzie­stu sze­ściu latach dowia­duje się, że jej życie, które z taką czu­ło­ścią, miło­ścią i poświę­ce­niem budo­wała, wła­śnie się roz­pa­dło?

Naj­pierw jest szok, nie­do­wie­rza­nie. Potem próba nego­cja­cji z rze­czy­wi­sto­ścią – że może to błąd, pomyłka, może da się cof­nąć czas o pięć minut, zanim te słowa padły. Potem jest ból. Zaczy­nasz wyć. Ale naj­gor­sza jest pustka. Taka, która wbija się pod skórę i spra­wia, że nawet oddy­cha­nie staje się trudne.

Myśla­łaś, że to jakiś zły sen? Budzi­łaś się rano i…

Nie budzi­łam się, bo nie spa­łam. To było naj­gor­sze – noce, które się nie koń­czą, myśli, które nie dają ci spo­koju, cisza, która jest zbyt gło­śna. W dzień jesz­cze jakoś funk­cjo­nu­jesz, bo wokół są ludzie, bo tele­fon dzwoni, bo ktoś przy­cho­dzi, ktoś pyta, ktoś mówi, że musisz się trzy­mać. Ale w nocy zosta­jesz tylko z tym bólem. Nie śpisz. Nie jesz. Patrzysz tępo przed sie­bie, ktoś podaje ci leki uspo­ka­ja­jące, ktoś zała­twia je przez zna­jo­mego leka­rza, ktoś wyku­puje recepty, ktoś mówi: „Musisz coś zjeść”, „Musisz się napić”. Ja mia­łam szczę­ście, bo byli ze mną ludzie – dzieci, rodzina, bli­scy. Ale znam kobiety, które lądo­wały w szpi­ta­lach psy­chia­trycz­nych i leżały tam przez kilka tygo­dni jak warzywa, bez kon­taktu. Bo to jest taki szok.

Jak pora­dzić sobie z poczu­ciem zdrady, które dotyka nie tylko serca, ale i toż­sa­mo­ści?

Na początku nie da się z tym nic zro­bić. To cię pochła­nia, nisz­czy, roz­sy­puje na kawałki. Nie da się po pro­stu powie­dzieć: „Dobra, to zamy­kam ten roz­dział i idę dalej”. To jest tak, jakby ktoś wyrzu­cił cię na śmiet­nik. Czu­jesz się nie­wy­star­cza­jąco dobra, nie­wy­star­cza­jąco mądra, nie­wy­star­cza­jąco zaradna, nie­wy­star­cza­jąco kobieca, nie­wy­star­cza­jąco młoda. Ana­li­zu­jesz każdy moment swo­jego życia, każdą decy­zję, każde słowo, zasta­na­wia­jąc się, gdzie popeł­ni­łaś błąd. Zdrada – w sen­sie emo­cjo­nal­nym, psy­chicz­nym – zosta­wia w czło­wieku wyrwę. Bo prze­sta­jesz być tą samą osobą, którą byłaś wcze­śniej. To zło roz­lewa się jak tru­ci­zna na dzieci, rodzinę, bli­skich, zna­jo­mych, przy­ja­ciół. Wszy­scy są w szoku: Ale jak to? Oni? Prze­cież to nie­moż­liwe! Prze­cież to takie dobre mał­żeń­stwo! Czwórka dzieci!

Klu­czowe w tej sytu­acji jest jedno – oto­cze­nie się bli­skimi, życz­li­wymi oso­bami i ich pomoc, za którą będę im do końca życia wdzięczna. Pomoc kon­kretna, realna pomoc ludzi, któ­rzy staną obok i zaczną orga­ni­zo­wać ci życie, kiedy sama nie jesteś w sta­nie pod­nieść się z łóżka. Ludzie, któ­rzy powie­dzą: „Weź urlop, odpocz­nij”. „Nie martw się, zała­twimy ci zwol­nie­nie lekar­skie”. „Chodź na spa­cer, nawet jeśli nie masz siły”. „Musisz pić wodę, wypij kilka łyków”. „Nie zosta­waj sama”. Pamię­tam, jak dzieci pro­siły: „Mamo, zjedz. Nie możesz nie jeść”. I kiedy nawet te dwie łyżki były ponad moje siły, pro­po­no­wały coś innego: „Nie chcesz zupy? To wypij kefir”. To są te pierw­sze dni, które pozwa­lają ci prze­trwać fizycz­nie, bo psy­chicz­nie… psy­chicz­nie cię nie ma.

Myśla­łam, że na początku jest gniew, wście­kłość…

Nie. Na początku jest roz­pacz. Totalna, abso­lutna. A potem poja­wia się coś jesz­cze – lęk. Boli cię żołą­dek, całe ciało jest w sta­nie fizycz­nego bólu. Nie śpisz. Nie jesz. Nie odbie­rasz tele­fo­nów. Patrzysz w ścianę godzi­nami, nie pamię­tasz, który to dzień, nie rozu­miesz, jak ludzie mogą żyć dalej, śmiać się, cho­dzić na zakupy, pić kawę. Świat się nie zatrzy­mał, choć twój wła­śnie się skoń­czył. Skoń­czył się, ale prze­cież są dzieci, praca, twoi fani, któ­rzy cze­kają, aż wró­cisz, mar­twią się i wspie­rają. I wtedy wiesz, że musisz coś zro­bić. Że musisz się pod­nieść, choć nie masz poję­cia jak. Naj­pierw zaczy­nasz się dokształ­cać – w bez­senne noce słu­chasz pod­ca­stów tema­tycz­nych, poże­rasz książki mądrych tera­peu­tów, czy­tasz arty­kuły w pra­sie psy­cho­lo­gicz­nej, by zro­zu­mieć, co się stało. I wtedy sły­szysz od bli­skich: „Musisz iść do psy­chia­try. To nor­malne, że potrze­bu­jesz pomocy. Jeśli ktoś ma chore serce, idzie do kar­dio­loga. Ty masz zła­maną duszę”. Na początku myślisz: „Nie, nie prze­sa­dzajmy, nie jestem wariatką, pora­dzę sobie”. Ale nie radzisz sobie wcale. I wtedy, kiedy po raz dzie­siąty ktoś mówi: „Zrób to dla mnie, dla sie­bie, dla dzieci, idź po pomoc”, w końcu idziesz.

Do psy­chia­try?

Tak. Jak naj­szyb­ciej, pry­wat­nie, za cięż­kie pie­nią­dze, ale jedne z naj­le­piej wyda­nych w moim życiu. Po pół­to­ra­go­dzin­nym wywia­dzie psy­chia­tra mówi: „To są leki, które pani prze­pi­szę. Zadzia­łają za tydzień, może za dzie­sięć dni”. Ale wiesz, co jest naj­cie­kaw­sze? Że po tej pierw­szej tabletce, cho­ciaż wiem, że nie działa jesz­cze bio­lo­gicz­nie, psy­chicz­nie już czuję się lepiej. Bo nagle masz poczu­cie, że zapa­no­wa­łaś nad czymś. Że zro­bi­łaś pierw­szy krok. Zaczy­nasz brać leki rano, naj­pierw mniej­szą dawkę, potem więk­szą. Leki na sen. I powoli, bar­dzo powoli, zaczy­nasz funk­cjo­no­wać. Naj­pierw w tym dole, w tej total­nej dupie, jak to nazwa­łam, ale zaczy­nasz się w niej urzą­dzać. I znów masz atak lęku, ale pamię­tasz, że psy­chia­tra mówił: „Pro­szę nie patrzeć do tyłu. Prze­szło­ści już pani nie zmieni, więc po co w niej grze­bać?”. I to jest cho­ler­nie trudne, bo myśli wra­cają jak obse­sja: „A może mogłam zro­bić coś ina­czej? Może to ja popeł­ni­łam błąd? Może gdy­bym była lep­sza, mądrzej­sza, bar­dziej czuła, mniej wyma­ga­jąca…?”. Ale nie. Nie można w tym utknąć, bo tam nie ma odpo­wie­dzi.

Ale jak się zmu­sić do tego, żeby w ogóle wstać z łóżka?

Anty­de­pre­santy to robią. Praca, dzieci. To wszystko pod­nosi cię do góry, daje tę pierw­szą siłę, żeby wstać. Ale potem to jest już twoja praca. Musisz się tego nauczyć na nowo. Byłam pilną pacjentką. Psy­chia­tra mówił: „Regu­larny sen” – to spa­łam. „Sport” – cho­dzi­łam po dzie­sięć–dwa­na­ście kilo­me­trów dzien­nie. „Nie patrzeć wstecz” – odcię­łam wszystko, co mnie doło­wało. Nie oglą­da­łam nawet fil­mów, które mnie smu­ciły. Żad­nych ponu­rych ksią­żek i żałob­nej muzyki. Zamiast tego szłam na stand-upy, na impro, na rze­czy, które mnie bawiły. Powoli zaczę­łam wycho­dzić z domu, uśmie­chać się nie­śmiało, nawet jeśli na początku to był tylko śmiech przez łzy.

Zaczę­łam dbać o sie­bie. Codzien­nie ukła­da­łam włosy, robi­łam maki­jaż. Nie dla kogoś – dla sie­bie. Bo po raz pierw­szy od lat to ja byłam na pierw­szym miej­scu. Wcze­śniej zawsze ktoś był waż­niej­szy. Dzieci, mąż, praca, dom, pies – prze­cież trzeba mu pomóc, ogar­nąć, wes­przeć, dopil­no­wać. A ja? Ja byłam gdzieś na końcu. Jak zdążę, to może uma­luję oko, może zro­bię coś dla sie­bie, ale naj­czę­ściej i tak bra­ko­wało czasu. I nagle sta­łam przed lustrem i myśla­łam: „Kiedy ostat­nio poświę­ci­łam sobie wię­cej niż dzie­sięć minut dzien­nie?”. To była zmiana. Zaczę­łam to doce­niać. Malo­wa­łam usta czer­woną szminką luk­su­so­wej marki, którą dosta­łam od przy­ja­ció­łek i szłam z psem na spa­cer. Naj­pierw na dzie­sięć minut. Potem na godzinę. Chłodna woda jeziora na skó­rze, zapach lasu po desz­czu, dźwięk kro­ków na ścieżce. I wiesz co? To wszystko działa. Małe rze­czy zaczy­nają ukła­dać cię na nowo. Nie sie­dzisz i nie patrzysz w prze­strzeń – zaczy­nasz uczyć się wło­skiego, bo teraz masz czas i zawsze o tym marzy­łaś. Wycho­dzisz na kola­cję. Jedziesz na week­end. Nagle nie jesteś tą porzu­coną, która stoi w miej­scu. Jesteś tą, która idzie naprzód.

Zaczę­łam sobie zada­wać pyta­nie: Co dalej? Czy powin­nam zamknąć się w sobie? Pogo­dzić z tym, że życie się skoń­czyło? Że jestem już tylko matką, kobietą po przej­ściach, że teraz mogę tylko cze­kać na wnuki, na spo­kojną sta­rość? Sie­dzieć i pła­kać? Nie­do­cze­ka­nie! Zawsze mia­łam duszę wojow­niczki. Prze­cież minęła dopiero połowa mojego życia. A teraz będzie ta lep­sza połowa. Taka, w któ­rej ja się liczę. Taka, w któ­rej nie muszę się mar­twić, czy zdążę ugo­to­wać obiad, czy ktoś doceni, że dba­łam, że myśla­łam, że byłam. To połowa, w któ­rej mam czas na swoje pasje, na podróże, na marze­nia, które odkła­da­łam na bok. To połowa, w któ­rej będę ważna.

Czy samot­ność po tak dłu­gim związku jest prze­pa­ścią czy nowym tery­to­rium?

To zależy. Możesz usiąść w tej pustce i pozwo­lić, by cię pochło­nęła. Możesz w kółko ana­li­zo­wać prze­szłość, roz­dra­py­wać rany, zasta­na­wiać się, gdzie popeł­ni­łaś błąd, chcieć znisz­czyć byłego, puścić go w skar­pe­tach, zabro­nić mu kon­taktu z dziećmi, codzien­nie go prze­kli­nać. Ale ja powie­dzia­łam sobie: Nie tędy droga. Po co tkwić w mar­twym punk­cie i zatru­wać sie­bie i bli­skich jadem? Po co cały czas obse­syj­nie żyć życiem byłego, jak to robi wiele kobiet, nawet tych bar­dzo zna­nych? Wie­dzia­łam, że trzeba zacho­wać dobre wspo­mnie­nia, ale jed­nak odciąć się od prze­szło­ści i iść do przodu.

A co, jeśli nie masz na to siły?

To wtedy się zmu­szasz. Nie zasta­na­wiasz się, czy ci się chce. Po pro­stu robisz to, co lekarz wypi­sał w recep­cie, i powoli wra­casz do sie­bie, do zdro­wia. Powoli dociera do cie­bie, że życie nie tylko trwa dalej, ale może być jesz­cze bar­dzo piękne. Tera­pia mówi: Patrz do przodu. Nie możesz zmie­nić tego, co było. Ale możesz zmie­nić to, co będzie. I pew­nego dnia prze­ko­nu­jesz się, że…

„Można żyć bez powie­trza!”3, jak napi­sała Maria Paw­li­kow­ska-Jasno­rzew­ska?

Tak. A potem oka­zuje się, że to powie­trze, któ­rym kie­dyś oddy­cha­łaś – wcale nie było takie świeże. Że można żyć lepiej. Że można czuć moc­niej. Że tamto życie nie było złe, ale to, które przy­szło, jest o wiele lep­sze.

Frida Kahlo powie­działa, że w końcu możemy wytrzy­mać o wiele wię­cej, niż sądzimy, że potra­fimy. Byłaś zasko­czona tym, ile mia­łaś w sobie siły, kiedy przy­szło ci zmie­rzyć się z roz­pa­czą, z kry­zy­sem, kiedy cały twój świat się roz­padł?

Zawsze wie­dzia­łam, że jestem silna. Moje dzieci nazy­wają mnie czoł­giem radziec­kim – podobno nic mnie nie zatrzyma. I wiesz, coś w tym jest. Mam w sobie tę nie­znisz­czal­ność, tę zdol­ność pod­no­sze­nia się i par­cia do przodu. Ale jed­no­cze­śnie jestem emo­cjo­nalna, uczu­ciowa, bar­dzo rodzinna. Dla mnie to, co się wyda­rzyło, było jak trzę­sie­nie ziemi. To nie było „trudne”, to było prze­ra­ża­jące. I tak, wie­dzia­łam, że dam sobie radę, ale wie­dzia­łam też, że muszę dzia­łać. Nie mogłam pozwo­lić sobie na dry­fo­wa­nie. Od pierw­szego dnia wpro­wa­dzi­łam reżim prze­trwa­nia. Zero alko­holu – alko­hol zabija rege­ne­ra­cję. Sen – regu­larny, nie­prze­ry­wany. Spa­cery, ruch, w dni desz­czowe siłow­nia. Dobre jedze­nie. Żad­nych sza­leństw, żad­nych eska­pi­zmów, tylko kon­se­kwen­cja i trzy­ma­nie się dys­cy­pliny. To mi pomo­gło. Ale wiesz co? Leki też. Nie boję się tego powie­dzieć. Psy­chia­tria ist­nieje po to, żeby rato­wać ludzi, trzeba w takich sytu­acjach z niej korzy­stać.

Pamię­tasz, kiedy po raz pierw­szy poczu­łaś, że znowu możesz oddy­chać?

Kiedy zaczę­łam brać leki, poczu­łam to w dru­gim tygo­dniu. Prze­spa­łam całą noc. Pierw­szy raz od mie­sięcy. I nagle nie obu­dzi­łam się z tym uci­skiem w klatce pier­sio­wej. Nie mia­łam już aż takich lęków. Zapa­mię­ta­łam też słowa psy­chia­try: „Jeśli stres jest krót­ko­trwały, może dodać pani skrzy­deł. Może panią wynieść w zupeł­nie inne miej­sce. Ale jeśli pani mu się podda, jeśli pozwoli mu trwać latami, zacznie pani nisz­czyć samą sie­bie, orga­nizm zacznie cho­ro­wać, co może pro­wa­dzić nawet do zmian auto­im­mu­no­lo­gicz­nych czy nowo­two­ro­wych”.

Pro­fe­sor Jadwiga Jośko-Ochoj­ska mówi, że klu­czowe jest to, jak postrze­gamy życie. Że to kwe­stia uważ­no­ści. „Sikorka przy­le­ciała” – mówiła. Myślę, że to dostrze­ga­nie drob­nych rze­czy, tej codzien­nej magii, pomaga czło­wie­kowi prze­trwać. Bo jeśli się zatrzy­masz i spoj­rzysz uważ­nie, zoba­czysz, że świat jest pełen małych cudów. Dzię­cioł wali w drzewo za oknem – spraw­dzam, co to za gatu­nek. Sójka usia­dła przy karm­niku. Sikorki zaczy­nają mię­dzy sobą wojnę o ziarna. To mój pry­watny Natio­nal Geo­gra­phic. Świat w ruchu, świat pełen kolo­rów, ener­gii, życia. Ostat­nio wra­ca­li­śmy auto­stradą, niebo było brzo­skwi­niowe, roz­ci­nane czar­nymi chmu­rami. I pomy­śla­łam: „Boże, jakie to piękne”. To są momenty, które czło­wieka skle­jają. Małe rze­czy. Pro­ste gesty. „Pani zro­biła mi kawę? Dzię­kuję, jak cudow­nie”. To wszystko jest tera­pią. Każdy psy­chia­tra, psy­cho­log, neu­ro­fi­zjo­log ci to powie – czło­wiek, który potrafi dostrze­gać piękno w codzien­no­ści, rza­dziej wpada w otchłań. Jak powta­rza psy­cho­te­ra­peutka Ewa Woj­dyłło-Osia­tyń­ska: Chcesz być szczę­śliwa? To ciesz się z tego, co masz, a nie martw tym, czego nie masz.

To po co jest roz­pacz?

Jest czę­ścią życia. Po pro­stu. Jest po to, by zro­zu­mieć, co jest ważne. Uczy nas pokory, sza­cunku dla życia i samych sie­bie. Jest też po to, żeby­śmy zro­zu­mieli, jak piękne może być życie. Bo strata nie jest koń­cem. Strata jest począt­kiem cze­goś nowego.

Albert Camus pisał, że roz­pacz nie jest wtedy, gdy czu­jesz, że nic nie ma sensu, ale gdy nie chcesz już szu­kać sensu. Kiedy poczu­łaś, że możesz znowu szu­kać?

Gdy zaczę­łam zdro­wieć, lepiej funk­cjo­no­wać, lepiej spać, nieco wię­cej jeść. Gdy zaczę­łam wycho­dzić do ludzi. Kiedy zoba­czy­łam, ilu ludzi mnie wspiera, ile osób się o mnie trosz­czy. Kiedy po raz pierw­szy od dawna pomy­śla­łam, że może gdzieś tam, jesz­cze dalej, jest droga ku słońcu. I wtedy nagle poja­wił się on. Facet z zupeł­nie innej pla­nety, też po przej­ściach, z podob­nymi doświad­cze­niami. Cie­pły, opie­kuń­czy, wraż­liwy.

Kiedy koń­czy się jedno życie, zaczyna się dru­gie. Cza­sem wymu­szone, cza­sem nie­chciane, ale cza­sem – lep­sze. Jak to było w twoim przy­padku?

Ważne było otwar­cie się na to, co jesz­cze może się wyda­rzyć. Bo masz wybór – można zasty­gnąć w gory­czy, jadzie i nie­na­wi­ści, można wciąż oglą­dać się za sie­bie, trzy­mać się kur­czowo prze­szło­ści, nawet jeśli jest już tylko pustą sko­rupą, i powoli umie­rać ze zło­ści, albo można uwie­rzyć, że przy­szłość ma jesz­cze coś do zaofe­ro­wa­nia. Że jesz­cze kie­dyś będziesz mogła śmiać się długo i gło­śno z kimś, kogo poko­chasz.

Jak wygląda doj­rzała miłość?

Nie ma już tej naiw­no­ści, nie ma złu­dzeń. Wiesz, czego chcesz. Wiesz, na co nie masz ochoty. Widzisz wię­cej. I dbasz ina­czej. Bar­dziej świa­do­mie, uważ­niej. Czło­wiek jest bar­dziej świa­domy, doj­rzal­szy. Wie, co w rela­cji jest naprawdę ważne, a co można sobie odpu­ścić. Ja zawsze byłam rodzinna, dba­łam o dom, o bli­skich, ale wiesz, co mnie najbar­dziej zasko­czyło? Tomek wstaje o pią­tej rano i pierw­sze, co robi, to włą­cza pra­nie. I potem dostaję wia­do­mość: „Kocha­nie, nasta­wi­łem pra­nie, roz­wieś, pro­szę”. Ni­gdy wcze­śniej cze­goś takiego nie doświad­czy­łam. Byłam w związku, w któ­rym obo­wiązki domowe spa­dały zwy­kle na mnie.

Ale jak na nowo zaufać? Jak się nie bać, że znowu ktoś oszuka, zawie­dzie, że wszystko znowu runie?

To kwe­stia odwagi. Trzeba się odwa­żyć i dać się ponieść temu, co daje los. Bo ja nie mia­łam w pla­nach nowego związku. Myśla­łam: „A po co mi to teraz? Jestem wolna. Mogę robić, co chcę”. To nie stało się od razu. Bar­dzo długo ze sobą pisa­li­śmy, a kiedy przy­szło zapro­sze­nie na pierw­szą randkę, pomy­śla­łam: „Czemu nie? W końcu jestem wolną kobietą”. I to było jak otwar­cie drzwi do zupeł­nie nowej rze­czy­wi­sto­ści. I oto ja. Dwa lata po roz­sta­niu. Po lecze­niu i tera­pii. Ze wspa­nia­łym męż­czy­zną u boku. Kupi­li­śmy dom. Ukła­damy nasze życie na nowo, zszy­wamy ten nasz pat­chwork każ­dego dnia. Bo jak spo­ty­kasz kogoś kocha­nego, to po co cze­kać?

Vik­tor Frankl napi­sał, że czło­wiek jest w sta­nie prze­trwać wszystko, jeśli znaj­dzie w tym sens. Co było twoim sen­sem w naj­trud­niej­szych chwi­lach?

Miłość. Zawsze. Do dzieci. Do mojego męż­czy­zny. Do świata. Do zwie­rząt, do ludzi. Nie umiem funk­cjo­no­wać bez miło­ści. Nie umiem nie kochać. I nie umiem być nie­ko­chana. Patrzę na mojego psa – wariata, który ostat­nio ukradł nam pasz­tet. Patrzę na dzieci, które były przy mnie, gdy myśla­łam, że nie dam rady. Patrzę na męż­czy­znę, który wstaje o pią­tej rano, żeby wsta­wić pra­nie, i wiem, że świat jest piękny. Nawet jeśli cza­sem wszystko wali się nam na głowę.

Jaką zmianę widzisz w sobie od tam­tego czasu? Co ta roz­pacz ci dała?

Sta­łam się jesz­cze bar­dziej zachłanna na życie. Daw­niej mia­łam poczu­cie, że wszystko muszę. Muszę być w kilku miej­scach naraz, zała­twiać, pamię­tać, dźwi­gać. A teraz? Teraz tylko mogę. I ta zmiana jest ogromna. Odpusz­czam. Pozwa­lam sobie na odpo­czy­nek. Czy­tam wię­cej niż kie­dy­kol­wiek. Nad­ra­biam filmy, które przez lata mi umy­kały, bo zawsze było coś pil­niej­szego. Przez tyle lat nie mia­łam czasu, żeby po pro­stu usiąść i obej­rzeć serial. Zawsze pisa­łam, orga­ni­zo­wa­łam, pędzi­łam. Dzieci, dom, sce­na­riu­sze, leka­rze, pies, zobo­wią­za­nia. A teraz mam czas. I już nie czuję, że jestem komuś coś winna.

A więc to doświad­cze­nie para­dok­sal­nie cię wzmoc­niło?

Nie lubię tego powie­dze­nia – „co nas nie zabije, to nas wzmocni”. Ono ma złe kono­ta­cje, ale prawda jest taka, że tak, wyszłam z tego sil­niej­sza. I przede wszyst­kim prze­sta­łam robić wszystko za wszyst­kich. Teraz widzę, że podział obo­wiąz­ków jest moż­liwy. Można żyć w związku, w któ­rym wszystko dzieje się natu­ral­nie – ja robię śnia­da­nie, a on mówi: „Dobra, to ja pozmy­wam”. I to się po pro­stu dzieje, nikt nie musi o nic pro­sić, nikt nikomu niczego nie wypo­mina.

Co powie­dzia­ła­byś kobie­tom, które znajdą się w podob­nej sytu­acji?

Żeby zawsze pamię­tały o sobie. Nawet jeśli masz dzieci, nawet jeśli jesteś w domu, jeśli twój mąż zara­bia na rodzinę, jeśli ty zaj­mu­jesz się codzien­no­ścią – musisz mieć coś swo­jego. To może być praca na pół etatu, wolon­ta­riat, pie­cze­nie ciast, robie­nie biżu­te­rii, cokol­wiek. Ale coś, co jest twoje. Bo jeśli pew­nego dnia się okaże, że wszystko, co budo­wa­łaś, się roz­sy­pało – będziesz miała coś, na czym możesz się oprzeć. Bo znam kobiety, które w wieku czter­dzie­stu czy pięć­dzie­się­ciu lat zostały z niczym. Bez pracy, bez kon­tak­tów, bez zabez­pie­cze­nia, bez pie­nię­dzy. A co będzie potem? Czeka je roz­wód, walka o podział majątku, koszty praw­ni­ków, prze­paść, w którą można łatwo wpaść. Ja zawsze wie­dzia­łam, że nic nie jest dane na zawsze, choć nie myśla­łam, że się o tym bole­śnie prze­ko­nam. Na spo­tka­niach autor­skich mówi­łam o tym wprost: „Może się zda­rzyć, że ktoś straci pracę. Może nadejść cho­roba. Może być wypa­dek samo­cho­dowy. A może pew­nego dnia mąż znaj­dzie sobie młod­szą i odej­dzie”. I tak się stało. Ale ja byłam przy­go­to­wana. Mia­łam wła­sne konto, wła­sne pie­nią­dze, wła­sną pracę. Byłam nie­za­leżna. I kiedy to wszystko się wyda­rzyło, prze­trwa­łam. I wiesz co? Jestem z sie­bie dumna.

Czy gdy­byś mogła cof­nąć czas, coś byś zmie­niła?

Ale po co? Pamię­tasz? Po co grze­bać w prze­szło­ści, któ­rej nie możesz zmie­nić? Lepiej zająć się przy­szło­ścią, na którą jak naj­bar­dziej mamy wpływ. No więc moja przy­szłość będzie wyglą­dać tak: Nasz dom zawsze będzie pełen miło­ści, dobrych ludzi, zwie­rząt i śmie­chu. Będziemy o sie­bie dbać, dzie­lić się pracą i obo­wiąz­kami. Będziemy wycho­wy­wać i wspie­rać nasze dzieci, a potem roz­piesz­czać wnuki. Taki jest nasz plan.

  KATA­RZYNA BOSACKA

Mówi o rze­czach, o któ­rych inni wolą mil­czeć – i to tak, że wszy­scy słu­chają. Jej zna­kiem fir­mo­wym jest prawda: o jedze­niu, kosme­ty­kach, tri­kach pro­du­cen­tów i codzien­nych absur­dach. W pro­gra­mach tele­wi­zyj­nych i na YouTu­bie uczy, jak nie dać się nabić w butelkę – dosłow­nie i w prze­no­śni. Zro­biła dla edu­ka­cji kon­su­menc­kiej wię­cej niż nie­jedna kam­pa­nia mini­ste­rialna. Jest znana z tego, że nie owija w bawełnę – bo wie, że mię­dzy zdro­wiem a cho­robą cza­sem stoi tylko ety­kieta z małym dru­kiem. Ma cięty język, ale jesz­cze więk­sze serce – nie oce­nia, nie wyśmiewa, tylko tłu­ma­czy. I wła­śnie dla­tego widzo­wie jej ufają. Nie boi się mówić o spra­wach waż­nych: o oty­ło­ści dzieci, o mani­pu­la­cjach w rekla­mach, o roli kobiet w kuchni, a także i w spo­łe­czeń­stwie. Zamiast gło­śnych haseł – kon­kret. Zamiast obiet­nic – liczby, fakty, bada­nia. A przy tym wszyst­kim: ser­deczna, dow­cipna, auten­tyczna. Taka, z którą chce się usiąść przy kuchen­nym stole i poroz­ma­wiać. O jedze­niu. O życiu. O tym, co naprawdę ma sens.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Cze­sław Miłosz, Walc, https://pol­ska-poezja.pl/lista-wier­szy/261-cze­slaw-milosz-walc. [wróć]

Ja z podróży, muzyka Maryla Rodo­wicz, tekst Agnieszka Osiecka. [wróć]

Maria Paw­li­kow­ska-Jasno­rzew­ska, Miłość, https://wol­ne­lek­tury.pl/kata­log/lek­tura/paw­li­kow­ska-jasno­rzew­ska-milosc.html. [wróć]

Copy­ri­ght © by Beata Biały 2025

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2025

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor pro­wa­dzący: Mag­da­lena Cho­rę­bała

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki oraz makieta i skład: Paweł Pan­cza­kie­wicz/PAN­CZA­KIE­WICZ ART.DESIGN®

Foto­gra­fie na okładce i w książce: Woj­tek Biały

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Kobiece gada­nie, wyd. I, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-984-4

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer