Męskie gadanie 2 - Beata Biały - ebook + książka

Męskie gadanie 2 ebook

Beata Biały

0,0
69,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

O emocjach, męskości, kryzysach, bliskości i wszystkim tym, co faceci naprawdę przeżywają, ale o czym rzadko mówią na głos.

16 wyjątkowych mężczyzn, 16 szczerych rozmów, a w nich – bogactwo emocji i tematów.

Odwaga nie zawsze oznacza siłę mięśni czy gotowość do podejmowania ryzyka. Odwaga to także umiejętność mówienia o emocjach i doświadczeniach.

Beata Biały po raz kolejny zaprosiła do rozmowy szesnastu wyjątkowych mężczyzn, by opowiedzieli o sobie, o tym, co ich ukształtowało i jakimi wartościami się kierują. Z Janem Englertem rozmawia o lęku przed starzeniem, z Antonim Pawlickim o lojalności, z Mariuszem Szczygłem o zachwycie, a z Maciejem Musiałem o sensie życia. Maciej Dowbor opowiada o presji, Rafał Rutkowski o poczuciu bezpieczeństwa, Piotr Zychowicz o gniewie, a Bartłomiej Topa o stracie i jej konsekwencjach. Marek Kamiński mówi o pokorze i samotności, a Tadeusz Oleszczuk o czułości, której tak bardzo potrzebują kobiety i mężczyźni. Szymon Marciniak mierzy się z tematem odpowiedzialności, a Paweł „Naval” Mateńczuk – strachu. Tomasz Organek opowiada o buncie, Michał Rusinek o dumie, Mateusz Gessler o wdzięczności, Bartosz Węglarczyk o wyczerpaniu.

Każda rozmowa jest inna, ale wszystkie łączą szczerość i gotowość do odsłonięcia tego, co zwykle pozostaje w cieniu. Męskie gadanie 2 to książka o mężczyznach, ale nie tylko dla mężczyzn. To opowieść o ludziach, o emocjach, które im towarzyszą, i o sile rozmowy, która bywa najwyższą formą odwagi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 501

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Polecamy

Pole­camy rów­nież

Beata Biały

KOBIECE GADA­NIE

Beata Biały

MĘSKIE GADA­NIE

Dedykacja

Dla mojego syna, bez któ­rego nie byłoby tej opo­wie­ści

ZAMIAST WSTĘPU

Męż­czy­zna nie pła­cze. Męż­czy­zna nie mówi, co czuje. Męż­czy­zna mil­czy, nawet gdy pęka mu serce, łamie się krę­go­słup i wali mu się cały świat. Bo prze­cież tak trzeba. „Bądź twardy”. „Nie bądź baba”. „Weź się w garść”. Bo „chło­paki nie pła­czą” – tylko zapa­dają się do środka, jak zbyt długo tłu­miona złość. I tak oto dora­stają poko­le­nia chłop­ców – z gulą w gar­dle, z pię­ściami w kie­sze­niach i z nie­wy­po­wie­dzia­nym „pomóż mi” ukry­tym gdzieś pod żebrami. Na zewnątrz: opa­no­wa­nie, funk­cjo­nal­ność, kon­kret. W środku: chaos, lęk, samot­ność. I to nie dla­tego, że coś z nimi nie tak. Tylko dla­tego, że przez całe życie sły­szeli, że emo­cje mają płeć. I że nie jest to ich płeć. Ale ile można?

Męskie gada­nie powstało z iry­ta­cji. Z nie­zgody. Z wewnętrz­nego buntu prze­ciwko światu, który męż­czy­znom pozwala na wszystko oprócz mówie­nia o tym, jak bar­dzo im cza­sem źle. Jak bar­dzo tęsk­nią. Jak bar­dzo się boją. Jak bar­dzo chcie­liby być bli­sko kogoś – ale nie wie­dzą jak, bo nikt ich tego nie nauczył. Za to bar­dzo sku­tecz­nie nauczono ich mil­czeć. W swo­jej pierw­szej książce o męż­czy­znach pró­bo­wa­łam zdjąć męską zbroję. Deli­kat­nie. Cier­pli­wie. Z sza­cun­kiem. I oka­zało się, że pod spodem nie ma pustki. Że tam jest całe kró­le­stwo emo­cji – pełne świa­teł i cieni. Były złość i czu­łość, był wstyd, był śmiech. Była prawda. I było mnó­stwo nie­do­po­wie­dzeń – takich, które są głęb­sze od naj­bar­dziej pre­cy­zyj­nych zdań. Ale to wciąż za mało. Bo męskość nie koń­czy się na jed­nej książce. Ani na jed­nej opo­wie­ści. Ani nawet na jed­nym życio­ry­sie. To, co naprawdę inte­re­su­jące, dzieje się w tym, co pozor­nie nie­opo­wie­dziane: w zmia­nach tonu, w spoj­rze­niu zwró­co­nym w bok, w zbyt dłu­gim mil­cze­niu mię­dzy pyta­niem a odpo­wie­dzią.

Dla­tego ta druga książka powstała ina­czej. Mądrzej. Cier­pli­wiej. Cza­sem odważ­niej, cza­sem ciszej. I może z więk­szą uważ­no­ścią na to, co nie pasuje do goto­wych nar­ra­cji. Bo tutaj nie cho­dzi o męż­czyzn z okła­dek. Tu nie ma miej­sca na pozę. Jest za to miej­sce na stratę. Na żal. Na tęsk­notę za sobą z cza­sów, kiedy jesz­cze wszystko wyda­wało się moż­liwe. Na pyta­nia, które pozo­stają bez odpo­wie­dzi. Na rany, które nie doma­gają się szwów, ale obec­no­ści. Na opo­wie­ści o ojco­stwie, które boli i koi jed­no­cze­śnie. O miło­ści, która się spóź­niła. O szan­sach, któ­rych nie dało się zła­pać, bo ręce były zajęte trzy­ma­niem cze­goś innego. W tej książce spo­tka­cie męż­czyzn, któ­rzy nie chcą już nikogo uda­wać. Któ­rzy nie wsty­dzą się mówić o tym, co ich dotknęło. Któ­rzy mają odwagę nazwać to, co w nich naj­de­li­kat­niej­sze. Cza­sem gubią się w tym, co czują, ale nie dla­tego, że są nie­doj­rzali. Wręcz prze­ciw­nie: bo doj­rze­wają. Bo rozu­mieją, że praw­dziwa siła nie polega na tym, by wszystko kon­tro­lo­wać, ale by umieć powie­dzieć: „Nie wiem”, „Nie umiem”, „Potrze­buję cię”. Jest coś sza­le­nie poru­sza­ją­cego w tym, jak męż­czyzna opo­wiada o wła­snej sła­bo­ści. Nie teatral­nie. Nie na pokaz. Ale szcze­rze, z tej swo­jej wewnętrz­nej piw­nicy, do któ­rej przez lata nikt nie zaglą­dał. Jeśli kobiety nauczyły się mówić, żeby prze­żyć, to męż­czyźni dopiero uczą się mówić, żeby prze­stać tonąć. A prze­cież nie są zimni. Nie są wyzuci z emo­cji. Oni je po pro­stu noszą jak kamie­nie w kie­sze­niach – w mary­narce ojca, w woj­sko­wej tor­bie, w aktówce, w któ­rej obok lap­topa spo­czywa nie­umie­jęt­nie skry­wana samot­ność.

Męskie gada­nie to książka o męż­czy­znach, ale nie tylko dla męż­czyzn. To książka o tym, że emo­cje nie znają płci, lecz znają język. I że trzeba się go nauczyć – naj­le­piej we dwoje. A jesz­cze lepiej: we wspól­no­cie. Bo jeśli ist­nieje praw­dziwe boha­ter­stwo w XXI wieku, to nie jest to boha­ter­stwo ryce­rza z mie­czem, tylko męż­czyzny, który siada przy stole i mówi: „Boję się”. Albo: „Prze­pra­szam”. Albo nawet: „Nie rozu­miem, co się ze mną dzieje, ale już nie chcę tego ukry­wać”.

Nie wiem, czy ta książka coś zmieni. Nie jestem aż tak naiwna. Ale wiem, że każda roz­mowa, którą w niej znaj­dzie­cie, jest uczciwa. I wiem, że wielu spo­śród tych męż­czyzn, któ­rzy się w niej wypo­wia­dają, prze­szło długą drogę, żeby powie­dzieć to, co prze­czy­ta­cie. I że każdy tę drogę prze­był samot­nie. Więc jeśli choć jedno z was – męż­czyzna, kobieta, kto­kol­wiek – po tej lek­tu­rze pomy­śli: „Mogę o tym poga­dać, nie jestem sam, mam prawo czuć”, to zna­czy, że było warto. Witaj­cie w dru­giej odsło­nie Męskiego gada­nia. Zdej­mij­cie zbroję. Albo cho­ciaż nara­mien­nik. I wejdź­cie do środka. Będzie bez­piecz­nie. Nawet jeśli cza­sem zaboli.

Nie napi­sa­łam tej książki sama. Zresztą nie dałoby się jej napi­sać samemu. Trzeba kogoś, kto usią­dzie naprze­ciwko. Kto odważy się zdjąć maskę. Kto nie będzie się spie­szył. Kto powie: „Jesz­cze chwilę”, choć już dawno powi­nien być gdzie indziej. Kto nie opo­wie histo­rii jak z reklamy, tylko jak z życia. Dla­tego naj­pierw i naj­moc­niej dzię­kuję wszyst­kim moim roz­mów­com – męż­czy­znom, któ­rzy zgo­dzili się wpu­ścić mnie do środka. Do tych swo­ich prze­strzeni, gdzie emo­cje nie są gotowe do publi­ka­cji, gdzie słowa cza­sem się zaci­nają, a ciało mil­czy dłu­żej niż głos. Dzię­kuję za zaufa­nie. Za czu­łość ukrytą pod żar­tem. Za mil­cze­nie, które mówiło wię­cej niż całe wykłady. Za to, że nie chcieli być „boha­te­rami książki”, tylko sobą – a to znacz­nie trud­niej­sze. Dzię­kuję tym, któ­rzy nie bali się być nie­pewni, zra­nieni, roz­cza­ro­wani, wzru­szeni. Dzię­kuję za zda­nia zaczy­na­jące się od „ni­gdy o tym nie mówi­łem”. Dzię­kuję za histo­rie, które nie miały puent – i nie musiały ich mieć. Dzię­kuję, że byli­ście praw­dziwi.

Dzię­kuję moim Czy­tel­ni­kom i Czy­tel­nicz­kom – tym, któ­rzy prze­czy­tali pierw­szą książkę i powie­dzieli: „Wię­cej”. Tym, któ­rzy wpa­dli na chwilę, a zostali na dłu­żej. Tym, któ­rzy w emo­cjach męż­czyzn roz­po­znali wła­sne emo­cje – albo zaczęli ich szu­kać w innych. Wasza obec­ność to coś wię­cej niż sta­ty­styka. To znak, że taka roz­mowa jest potrzebna. Że coś się zmie­nia. Że już nie chcemy uda­wać, że wszystko jest w porządku.

Dzię­kuję mojej redak­torce pro­wa­dzą­cej Mag­da­le­nie Cho­rę­bale, a także redak­to­rowi Krzysz­to­fowi Tro­pile, któ­rzy niczym cier­pliwi mistrzo­wie aikido potra­fili przy­jąć każde moje wąt­pli­wo­ści, prze­wal­czyć nad­miar słów, uciąć tam, gdzie trzeba, i dać spo­kój tam, gdzie w tek­ście miesz­kają odde­chy. Ich uważ­ność była naj­cen­niej­szą mapą w tej podróży.

Dzię­kuję mojemu Synowi – za jego zdję­cia, ale jesz­cze bar­dziej za jego spoj­rze­nie: świeże, mądre, inne. Za to, że przy­po­mina mi, że świat można widzieć ina­czej. I że czu­łość ni­gdy nie jest nie­modna.

Dzię­kuję mojej Sio­strze – za bli­skość, któ­rej nie trzeba tłu­ma­czyć, i za siłę, która zawsze stoi obok mnie, nawet kiedy nie pro­szę. Wiem, że jesteś. I to wszystko zmie­nia.

I dzię­kuję Wie­siowi – który jest dla mnie jak brat. Za jego spo­kój, za mądrość bez potrzeby błysz­cze­nia, za obec­ność, która nie domaga się uwagi, ale daje poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Takie osoby są rzad­ko­ścią. Dobrze, że jesteś.

I wresz­cie – dzię­kuję życiu. Za to, że nic nie jest oczy­wi­ste. Że emo­cje wymy­kają się defi­ni­cjom. Że jeste­śmy tylko ludźmi – i to zupeł­nie wystar­cza.

A jeśli po lek­tu­rze tej książki choć jeden czło­wiek pozwoli sobie poczuć coś, co wcze­śniej trzy­mał na smy­czy – to wszystko miało sens.

MACIEJ DOWBOR

Już nie muszę

Mówią, że rodzimy się bez niej. We śnie nie­mow­lęc­twa pre­sja jesz­cze nie przy­cho­dzi. Czeka. Przy­siada w cie­niu koły­ski, nie­wi­dzialna, cier­pliwa. Nie spie­szy się. Wie, że nadej­dzie jej czas. Z początku jest cicha jak zasłona poru­szana wia­trem. Nikt nie uczy nas jej imie­nia, ale ona uczy się naszych. Poja­wia się w spoj­rze­niu matki, która mówi: „Taki mądry chło­piec”. W spoj­rze­niu ojca, który nie mówi nic, ale w mil­cze­niu domaga się wię­cej. Zja­wia się na wywia­dów­kach, na boiskach, w kla­sów­kach, w spoj­rze­niach kole­ża­nek, które mają dłuż­sze nogi, lep­szy plan na życie, chło­pa­ków i tatu­aże. Pre­sja nie krzy­czy. Nie musi. Wystar­czy, że pyta: „I co teraz?”.

Bywa piękna. Cza­sem przy­cho­dzi w zło­tej sukni ambi­cji, pach­nąca roz­wo­jem oso­bi­stym i moty­wa­cyj­nymi cyta­tami. „To, co nas nie zabije, czyni nas sil­niej­szym” – mówi gło­sem Nie­tz­schego. Albo pod­szep­tuje słowa Susan Son­tag: „Ambi­cja to wyra­fi­no­wana forma nie­po­koju”. I wtedy wydaje się, że nas ratuje. Że nas nie­sie. I nie­sie – przez stu­dia, egza­miny, pierw­sze prace, kolejne awanse, dzieci, kre­dyty, pla­no­wa­nie waka­cji z kalen­da­rzem w ręku. Aż pew­nego dnia budzisz się i nie wiesz, czy jesteś sobą, czy raczej listą ocze­ki­wań innych ludzi. Pre­sja zna się na ilu­zjach. Umie zamie­nić war­to­ści w waluty: miłość w wyniki, talenty w ran­kingi, popu­lar­ność w monety. Zamie­nia auten­tycz­ność w pro­dukt. Spra­wia, że nawet marze­nia zaczy­nają przy­po­mi­nać KPI.

Ale jest też pre­sja inna. Cicha. Dobra. To ta, która mówi: „Jesteś tu, bo ci zależy. Bo nie chcesz zawieść sie­bie, nie tylko innych”. To ta, która w przeded­niu pre­miery, egza­minu, naro­dzin dziecka trzyma nas w napię­ciu, nie po to, by pękło serce, ale żeby­śmy je naprawdę usły­szeli. Kie­dyś usia­dłam z nią przy stole. Powie­działa: „Jestem z tobą od zawsze. Ale to ty decy­du­jesz, czy trzy­mam cię za gar­dło, czy za rękę”. I wtedy zro­zu­mia­łam: pre­sja nie znika. Można tylko zmie­nić jej twarz. Ode­tchnąć. Usiąść przy niej. Zapy­tać: „Czego naprawdę ode mnie chcesz?”. Bo pre­sja to nie potwór. To lustro. A cza­sem zale­d­wie cień naszej naj­więk­szej tęsk­noty: by być widzia­nym. Usły­sza­nym. Uzna­nym. Ale, jak uwa­żał Rilke, być kimś zna­czy być kimś innym, niż się spo­dzie­wano. Więc może praw­dziwa wol­ność nie polega na tym, by pre­sję uci­szyć. Tylko na tym, by nie dać jej ostat­niego słowa.

Czu­jesz cza­sem, że coś w tobie odzywa się z dzie­ciń­stwa, gdy dopada cię pre­sja? Że ciało pamięta wię­cej niż głowa?

Jako dzie­ciak tre­no­wa­łem pły­wa­nie w szkole spor­to­wej i ta pre­sja była ele­men­tem codzien­no­ści. To nie było coś, co się wybie­rało. To była struk­tura, która wybie­rała cie­bie – albo raczej decy­do­wała, czy się w niej utrzy­masz. Co pół roku była wery­fi­ka­cja. Naj­słabsi odpa­dali, jak w jakimś cichym castingu na dal­sze ist­nie­nie w sys­te­mie. Lejek się zwę­żał. Coraz mniej osób przez niego prze­cho­dziło. To była pierw­sza pre­sja, którą pamię­tam tak naprawdę – fizycz­nie, emo­cjo­nal­nie, egzy­sten­cjal­nie. Pew­nie były inne, wcze­śniej­sze, ale ta miała cię­żar. Zosta­wała w ciele. Pły­wa­nie to sport pre­cy­zyjny i bru­talny w jed­nym. Nie ma miej­sca na sła­bość. Basen podzie­lony jest na tory – dziew­czyny po lewej, chłopcy po pra­wej, naj­lepsi na środku. I to nie jest tylko prze­strzeń – to hie­rar­chia. Jesteś bli­żej środka – zna­czy jesteś kimś. Na obrze­żach – jesteś do odstrzału. I wtedy zaczy­nasz rozu­mieć, że ta woda, która cię otula, może być też lustrem, w któ­rym codzien­nie widzisz: jestem lep­szy albo gor­szy. Szyb­szy albo za wolny. Ważny albo zbędny.

A kiedy po raz pierw­szy poczu­łeś, że ta pre­sja nie wiąże się tylko z wyni­kiem, ale i prze­trwa­niem – byciem albo znik­nię­ciem?

Myślę, że wtedy, kiedy zro­zu­mia­łem, że nie cho­dzi tylko o to, żeby nie być ostat­nim. Cho­dzi o to, żeby nie zostać wyśmia­nym. Nie być przez nikogo trak­to­wa­nym jak balast. Bo w takich miej­scach jak szkoła spor­towa nie pytasz: „Czy ja mam talent?”. Pytasz: „Czy ktoś jesz­cze we mnie wie­rzy?”. A może bar­dziej: „Czy jestem w sta­nie coś udo­wod­nić?”. Bo jeśli nie, to odpa­dasz. Nie ma prze­bacz, nie ma lito­ści. Czu­łem to całym sobą. Mię­śniami, odde­chem, bólem w płu­cach na ostat­nich metrach. Ale też w gło­wie – jak nie dopły­niesz wystar­cza­jąco szybko, to nie przej­dziesz. To tak, jak­byś był prze­sie­wany przez sito. I nie ma zna­cze­nia, że się sta­ra­łeś. Liczy się tylko to, czy jesteś dość dobry.

Myślisz, że ciało dziecka wie, że to już nie zabawa? Wie, że zaczyna się coś poważ­nego?

Tak. Ciało czuje to pierw­sze. Sygnały są sub­telne: napię­cie w karku, nie­prze­spane noce, strach przed tre­nin­giem, który prze­cież kie­dyś był przy­jem­no­ścią. A potem, z wie­kiem, ten mecha­nizm wcho­dzi ci w krew. I nawet kiedy już nie ma torów, nie ma zawo­dów, nie ma tej szkoły, to i tak wcho­dzisz do życia jak na start – wciąż czu­jąc, że ktoś cię mie­rzy, że musisz być szyb­szy, moc­niej­szy, lep­szy. To jest pre­sja, która nie znika – nawet kiedy wydaje ci się, że ją zosta­wi­łeś za sobą.

Mam wra­że­nie, że są dwa rodzaje pre­sji: ta, która pocho­dzi z zewnątrz, i ta, którą fun­du­jemy sobie sami. Ty chyba znasz obie. Ale która z nich jest trud­niej­sza do unie­sie­nia?

Na pewno byłem w tej dru­giej. Z zewnętrzną można jesz­cze dys­ku­to­wać, pró­bo­wać się bun­to­wać, przy­naj­mniej uda­wać, że masz wybór. Ale ta wewnętrzna… to już zupeł­nie inna roz­mowa. To nie jest tylko cię­żar – to cza­sem gilo­tyna, którą sam nad sobą wie­szasz. Nie zna­łem smaku wygry­wa­nia w pły­wa­niu. To nie­złe, prawda? Ale prze­gry­wa­nia – jak naj­bar­dziej. Prze­gry­wa­łem noto­rycz­nie. I to nie tak, że nie pró­bo­wa­łem. Wręcz prze­ciw­nie – byłem z tych, co pró­bują za dwóch. Mia­łem cha­rak­ter, mia­łem deter­mi­na­cję. Tylko bra­ko­wało mi wów­czas fizycz­nych pre­dys­po­zy­cji, więc to, co innym przy­cho­dziło natu­ral­nie, ja musia­łem wywal­czać. I to się stało moim ryt­mem życia – pró­bo­wać, choć się nie udaje. I nie dać się zde­gra­do­wać do roli tego „nie­wy­star­cza­ją­cego”. Bar­dzo chcia­łem być doce­niony. Nie przez wszyst­kich – choć może też – ale przez sie­bie.

Czy to wtedy zaczą­łeś być dla sie­bie naj­su­row­szym sędzią?

Myślę, że tak. Jako dzie­ciak miesz­ka­łem kilka lat za gra­nicą, potem wró­ci­łem do pol­skiej szkoły. Musia­łem wszystko odbu­do­wy­wać – zna­jo­mo­ści, język, toż­sa­mość. Byłem tym, który przy­cho­dzi „z zewnątrz”, i chyba wtedy po raz pierw­szy poczu­łem, że to ja sam muszę sobie udo­wod­nić, że dam radę. I że nie mogę prze­stać, dopóki nie będę „naj­lep­szy” – cokol­wiek to zna­czy. To zostało mi do dziś. Jeśli tylko na czymś mi zależy – a zazwy­czaj mi zależy – to muszę być w tym moż­li­wie naj­lep­szy. Nie naj­lep­szy na świe­cie, ale naj­lep­szy według mojego wła­snego wewnętrz­nego mier­nika. I to nie jest zdrowe. Bo choć z jed­nej strony ta ambi­cja mnie nie­sie, to z dru­giej – nie daje spo­koju. Zmu­sza do dzia­ła­nia, nawet wtedy, kiedy nie mam już siły, ochoty albo nawet prze­ko­na­nia, że warto. Cza­sem coś we mnie mówi: „Po co to robisz?”. A druga część odpo­wiada: „Bo nie zniosę uczu­cia, że się pod­da­łem”.

Czyli nie chęć suk­cesu, tylko strach przed porażką?

Wła­śnie. Nie cho­dzi o poklask. Cho­dzi o to, żeby nie prze­grać z samym sobą. Bo wtedy wszystko traci sens. Ta pre­sja wewnętrzna nie pozwala mi odpu­ścić. Nawet jeśli cze­goś mi się nie chce robić, to robię – nie dla­tego, że muszę, ale dla­tego, że nie umiem nie robić. A potem wra­cam do domu, padam ze zmę­cze­nia i sły­szę od Aśki: „To po co się tak zarzy­nasz?”. I sam się nad tym zasta­na­wiam. A jed­nak robię to dalej. Bo lubię to, co robię. I lubię, kiedy wycho­dzi dobrze. Tylko że to „dobrze” to nie jest prze­cięt­ność. To nie jest „wystar­cza­jąco”. To musi być jak naj­le­piej. A to jest kosz­towne – psy­chicz­nie, fizycz­nie, emo­cjo­nal­nie. Bo cza­sem to „naj­le­piej” ozna­cza „ponad wła­sne siły”.

Ale też stwo­rzy­li­ście z Asią prze­strzeń wol­no­ści – nie jeste­ście już try­bi­kami w wiel­kiej machi­nie. Czy to wła­śnie ta wol­ność pozwala ci dziś udźwi­gnąć pre­sję, którą sam na sie­bie nakła­dasz?

Tak. Myślę, że jeste­śmy wol­nymi ludźmi. I to jest ogromna war­tość. Bo dzięki temu możemy wybie­rać – co, jak, z kim i kiedy. Ale ta pre­sja – wewnętrzna – nie roz­pusz­cza się w wol­no­ści. Nie znika. Ewo­lu­uje. Już nie muszę nikomu niczego udo­wad­niać, a jed­nak… wciąż pró­buję. Może to nie tyle pra­gnie­nie suk­cesu, ile tęsk­nota za spo­ko­jem. Takim spo­ko­jem, w któ­rym czło­wiek mógłby spoj­rzeć na sie­bie i powie­dzieć: „Wystar­czyło”. Ale ja jesz­cze tak nie potra­fię.

Czy pre­sja zmie­nia swoją twarz, gdy już nie musisz, ale wciąż chcesz? Gdy to nie rynek decy­duje, czy prze­trwasz, tylko ty sam – bo nie umiał­byś ina­czej?

Zde­cy­do­wa­nie. Kie­dyś wszystko zale­żało od tego, czy dostanę pracę, czy jej nie dostanę. To było zero-jedyn­kowe: jest zle­ce­nie – jest życie. Nie ma – nie ma. Dziś na­dal pra­cuję, na­dal zara­biam na życie, tylko robię to bar­dziej na swo­ich zasa­dach. Nie jestem już try­bi­kiem, który czeka, aż ktoś wci­śnie start. Dziś to ja decy­duję, czy warto. Ale to nie zna­czy, że nie ma pre­sji. Ona jest, tylko inna – bar­dziej wewnętrzna, bar­dziej oso­bi­sta. Bo kiedy nie musisz, ale wybie­rasz – to wybór też nie­sie odpo­wie­dzial­ność. I bywa, że cięż­szą niż ta narzu­cona z zewnątrz. Bo jeśli sam decy­du­jesz, a coś nie wycho­dzi, to nie ma na kogo zrzu­cić winy. I wtedy zaczyna się roz­mowa z samym sobą – naj­trud­niej­szy rodzaj nego­cja­cji.

W mediach, które wciąż koja­rzą się z suk­ce­sem, jak to jest być jed­no­cze­śnie widocz­nym i nie­wi­dzial­nym? Twa­rzą, ale nie osobą decy­du­jącą?

To jest wła­śnie para­doks tej pracy. Moja rola w pro­jek­tach tele­wi­zyj­nych? Ow­szem, jestem twa­rzą, ale nie naj­waż­niej­szym try­bem. Cza­sem spi­jam śmie­tankę za coś, czego nie wymy­śli­łem. Cza­sem obry­wam za coś, za co nie odpo­wia­dam. Widzo­wie nie wie­dzą, kto pisał sce­na­riusz, kto reży­se­ro­wał, kto usta­lał skład gości. Wie­dzą jedno – kto mówi do kamery. I to jego oce­nią. On będzie twa­rzą suk­cesu. Albo chłop­cem do bicia. I teraz pyta­nie: „Po co to robić?”. Prze­cież można byłoby odpu­ścić. W końcu, jeśli prze­stanę pro­wa­dzić jeden z pro­gra­mów, życie mojej rodziny się nie zmieni. Finan­sowo jeste­śmy zabez­pie­czeni. A jed­nak nie potra­fię prze­stać. Bo ta pre­sja, którą na sie­bie nakła­dam, nie znika z wol­no­ścią. Ona się tylko prze­po­czwa­rza. Staje się oso­bi­stym mier­ni­kiem war­to­ści. Jeśli cze­goś nie robię – bo nie chcę – to i tak czuję, że prze­gry­wam. Nawet jeśli nikt tego nie widzi. Nawet jeśli nikt nie oceni. Ja wiem.

Czy to wła­śnie ego się domaga, żeby wciąż być obec­nym, żeby być zapra­sza­nym, zauwa­ża­nym, potrzeb­nym?

Ego to osobny temat. Show-biz­nes to taki mikrobiz­nes. Każdy z nas jest małą firmą. Ma swój wize­ru­nek, swoją markę. Ta marka coś zna­czy – albo nie. I bru­talna prawda jest taka: jeśli nic nie robisz, nikt cię nie widzi. Jeśli jesteś aktywny, pro­po­zy­cje się mnożą. Tylko że nie wszyst­kie są warte przy­ję­cia. I tu zaczyna się gra z ego. Bo ono mówi: „Patrz, chcą cię! Znowu jesteś na topie!”. A rozum mówi: „Nie udźwi­gniesz wszyst­kiego. Coś w końcu pęk­nie. Albo ty, albo rela­cje, albo spo­kój”. I wtedy trzeba umieć powie­dzieć „nie”. A to wcale nie jest łatwe. Bo ambi­cja mówi: „Jesz­cze tro­chę. Jesz­cze tylko ten pro­jekt”. A ty już wiesz, że nie masz prze­strzeni, żeby to wszystko unieść.

I wtedy docho­dzisz do punktu, w któ­rym nie wybie­rasz mię­dzy suk­ce­sem a porażką, tylko mię­dzy świa­do­mo­ścią a utratą sie­bie?

Dokład­nie. Tylko że to są ciche wybory. Nie ma w nich fajer­wer­ków. To są te decy­zje, które zapa­dają nocą, kiedy dzieci śpią, a ty sie­dzisz z kub­kiem her­baty i patrzysz w pusty ekran. I pytasz: „Czy to, co robię, wciąż ma sens?”. A odpo­wiedź rzadko przy­cho­dzi od razu. Ale wiesz jedno – jeśli to robię, to nie dla­tego, że muszę. Tylko dla­tego, że nie potra­fię ina­czej.

Czy pre­sja staje się bar­dziej zno­śna, kiedy jest już tylko twoja? Czy może prze­ciw­nie – trud­niej się od niej uwol­nić, bo nie masz już na kogo zrzu­cić winy?

Dziś ta pre­sja jest bar­dziej kom­for­towa. Para­dok­sal­nie. Bo wiem, że to ja ją sobie narzu­cam. Nikt mnie do niczego nie zmu­sza. To nie szef, nie rynek, nie sta­cja – tylko ja sam. A mimo to wciąż ją czuję. Wciąż mam w gło­wie ten głos: „Zrób to, udo­wod­nij, nie prze­sta­waj. Jeśli się nie spraw­dzisz, oka­żesz się słaby”. I tu znów wra­camy do ego. Ono jest dla mnie ści­śle powią­zane z pre­sją. Tak jakby jedno kar­miło dru­gie. Wiem, że jeśli dwa razy odmó­wię, mogę wypaść z kręgu zain­te­re­so­wa­nia. I nawet jeśli obiek­tyw­nie wiem, że mam swoją nie­za­leż­ność, że jestem w dobrej sytu­acji zawo­do­wej i życio­wej – to wciąż mam w sobie lęk. Bo widzia­łem, jak to działa.

Masz wgląd, jakiego nie ma wielu – pozna­łeś kulisy show-biz­nesu jako bar­dzo młody chło­pak. Czy to dało ci jakąś odpor­ność? A może jesz­cze bar­dziej ci uświa­do­miło, jak kru­cha to kon­struk­cja?

Mia­łem to szczę­ście – bo tak to trzeba nazwać – że do show-biz­nesu tra­fi­łem jako bar­dzo młody chło­pak. I to nie od razu na scenę, ale tro­chę bokiem. Przez piłkę, przez towa­rzy­stwo, przez przy­pa­dek. Gra­łem z akto­rami, któ­rzy byli tro­chę starsi, muzy­kami, któ­rzy może nie wszy­scy byli z pierw­szych stron gazet, ale znali realia. To były spo­tka­nia, które dużo mi poka­zały. Byłem bli­sko, ale nie w środku. Mogłem się przy­glą­dać z dystansu. I tak, zna­łem też tro­chę tę branżę przez dom – przez mamę, przez mojego ojczyma. Choć prawdę mówiąc, wbrew temu, co może się ludziom wyda­wać, nie byłem z tego świata. Ale jed­nak te postaci prze­wi­jały się przez nasz dom. To były dzi­kie lata dzie­więć­dzie­siąte, wszystko działo się szybko. Szyb­kie for­tuny. Szyb­kie upadki.

Czy pamię­tasz ten moment, w któ­rym zro­zu­mia­łeś, że nic nie trwa wiecz­nie? Że sława, obec­ność, zna­cze­nie to tylko chwi­lowa waluta?

O tak. Byłem jesz­cze bar­dzo młody, kiedy pra­co­wa­łem z ludźmi, któ­rzy wtedy byli na szczy­cie. I na wła­sne oczy widzia­łem, jak nie­któ­rym nagle ten kurek się zakrę­cał. Z dnia na dzień. Nikt już nie dzwo­nił. Nie było zle­ceń. Nie było zapro­szeń. I to nie była kwe­stia tego, że ktoś zawa­lił. Po pro­stu prze­stali być potrzebni. Albo modni. I wtedy nauczy­łem się naj­waż­niej­szej lek­cji: nic nie jest dane na zawsze. Sława nie jest walutą, którą da się zain­we­sto­wać i żyć z odse­tek. Ona się koń­czy. Nie wia­domo kiedy. Może dziś, może jutro. I naj­gor­sze, co można zro­bić, to żyć wspo­mnie­niami, jak to kie­dyś było pięk­nie.

Czy to zna­czy, że żyjesz z lek­kim nie­do­sy­tem? Zawsze tro­chę głodny, tro­chę czujny?

Wła­śnie tak. To, czego się nauczy­łem, to nie spo­czy­wać na lau­rach. Nie przy­wią­zy­wać się do „teraz”. Dobre jest to poczu­cie, że jesz­cze coś można, że jesz­cze coś się chce. Ale to też ozna­cza, że ni­gdy nie jesteś cał­kiem spo­kojny. Zawsze gdzieś z tyłu głowy czai się myśl: „Kiedy to się skoń­czy?”. I może wła­śnie dla­tego ta pre­sja – moja wła­sna – nie znika. Bo ona nie wynika z przy­musu. Wynika z wie­dzy. Z pamięci. Z doświad­cze­nia. I z tego, że widzia­łem zbyt wielu ludzi, któ­rzy spa­dali z wyso­ko­ści, nie mając planu B. Ja chcę mieć plan B. I chcę mieć spo­kój. Choć wiem, że spo­kój w tej branży bywa luk­su­sem. A cza­sem ilu­zją.

Wielka sława to żart? Czy raczej coś, co może się bar­dzo źle skoń­czyć, jeśli uwie­rzysz, że będzie trwać wiecz­nie?

Oczy­wi­ście, że to żart. I to taki z tych bar­dziej prze­wrot­nych. Bo przez chwilę może ci się wyda­wać, że to wszystko, co cię spo­tyka – splen­dor, uzna­nie, zapro­sze­nia, pie­nią­dze – to coś, co już zawsze będzie twoje. Ale prawda jest bru­talna: nic nie jest dane raz na zawsze. Ani w show-biz­ne­sie, ani w życiu zawo­do­wym, ani w ogóle. Sztuka polega na tym, żeby z tego wyso­kiego konia nie spaść. Bo upa­dek boli najbar­dziej, gdy zbyt długo byłeś prze­ko­nany, że lewi­tu­jesz. Ta myśl towa­rzy­szyła mi od zawsze. I to była wła­śnie jedna z tych pre­sji, które mnie długo trzy­mały w gar­ści. Pre­sja, żeby nie prze­grać wszyst­kiego przez wła­sne złu­dze­nia. I razem z Asią bar­dzo uwa­ża­li­śmy, żeby nie żyć ponad stan. Żeby nie zjeść wszyst­kiego, zanim zro­zu­miemy, że głód wraca szyb­ciej, niż głowa się orien­tuje. Żeby nie być tymi, co za pierw­sze więk­sze pie­nią­dze kupują za duży samo­chód i biorą za długi kre­dyt.

A jed­nak to poko­le­nie nas wszyst­kich – poko­le­nie fran­ko­wi­czów – mocno się o te złu­dze­nia roz­biło. Czy ten strach przed finan­so­wym upad­kiem też był dla cie­bie formą pre­sji?

Oczy­wi­ście. My też byli­śmy fran­ko­wi­czami. Jak wielu. Mie­li­śmy dwa­dzie­ścia parę lat, dorad­ców finan­so­wych, któ­rzy opo­wia­dali, że jak nie weź­miesz kre­dytu teraz, to już ni­gdy nie będzie cię stać. Wci­skali wszyst­kim – mnie też. I choć sta­ra­li­śmy się nie prze­in­we­sto­wać życia, strach i tak był obecny. Bo wie­dzie­li­śmy, że jak coś pój­dzie nie tak, to nie będzie mięk­kiego lądo­wa­nia. Nie będzie planu B. Pamię­tam ten rodzaj pre­sji – bar­dzo fizycz­nej. Nie w sen­sie bólu, tylko tego uci­sku w żołądku. Że jak popeł­nisz błąd, to nie tylko ty spa­dasz, ale cią­gniesz za sobą bli­skich. Dziś nie mamy noża na gar­dle, ale lęk przed nim został. To jest ten wewnętrzny cień, który zostaje w czło­wieku długo po tym, jak już wyszedł z ciem­no­ści.

Czy to wtedy włą­czył się ten arche­typ męż­czy­zny – odpo­wie­dzial­nego, dźwi­ga­ją­cego, nie­po­ka­zu­ją­cego lęku? Tego, który musi utrzy­mać rodzinę, bo ina­czej będzie porażką?

Wiesz, mimo że mamy z Asią part­ner­ski zwią­zek – praw­dzi­wie part­ner­ski – to jed­nak gdzieś głę­boko sie­dzi we mnie prze­ko­na­nie, że to ja powi­nie­nem zadbać. Że to ja jestem odpo­wie­dzialny. Arche­ty­piczna rola męż­czy­zny – polu­ją­cego, chro­nią­cego, prze­wi­du­ją­cego – nawet jeśli dzi­siaj to brzmi ana­chro­nicz­nie. To wciąż działa. To nie jest kwe­stia poglą­dów, ide­olo­gii. To coś star­szego niż nasze poglądy. Coś z wycho­wa­nia. Coś z lite­ra­tury. Coś z ojców naszych ojców. I to też była forma pre­sji. Cza­sem przy­tła­cza­jąca. Bo nie cho­dziło tylko o to, żeby „zaro­bić”. Cho­dziło o to, żeby się nie potknąć. Żeby nie zawieść w tej roli, którą sam sobie napi­sa­łem – być może zupeł­nie nie­po­trzeb­nie.

A czy potra­fisz sobie powie­dzieć: „Wystar­czy, już nie muszę niczego udo­wad­niać”?

Może coraz bar­dziej. Ale to nie jest łatwe. Bo cały czas masz tę jedną myśl z tyłu głowy: „A co, jeśli to wszystko zga­śnie?”. I nawet jeśli już nie boisz się tego tak jak kie­dyś – to nie prze­sta­jesz o tym pamię­tać. Dla­tego nie żyjemy w złu­dze­niu, że suk­ces jest liniowy, że szczę­ście jest dane raz na zawsze. Sta­ramy się mądrze żyć, ale… ta odro­bina nie­na­sy­ce­nia, którą noszę w sobie, to może nie wada. Może to wła­śnie mój napęd. Tylko że teraz wiem, że ten napęd musi być okieł­znany, bo ina­czej sta­nie się auto­de­struk­cją.

Czy pre­sja naprawdę mija, gdy osią­gasz wię­cej? Czy może tylko zmie­nia nazwę i zamiast „stra­chu przed porażką” przy­cho­dzi „strach przed utratą suk­cesu”?

Wiesz… zanim poja­wiły się dzieci, te wszyst­kie histo­rie o ojcu, który wal­czy o byt swo­jej rodziny, o ratu­nek przed eko­no­miczną kata­strofą, to były tylko filmy. Nar­ra­cje z ekranu. Ale potem… one zaczęły mi dźwię­czeć gdzieś z tyłu głowy. I choć wie­dzia­łem, że jakoś damy sobie radę, że nie jeste­śmy bez­bronni, to jed­nak bar­dzo zale­żało mi – nam – żeby nasze dzieci miały dzie­ciń­stwo moż­li­wie bez­tro­skie. Żeby nie musieć im mówić: „W tym roku będzie gorzej, bo tak wyszło”. Tak, zdaję sobie sprawę, że nie wszystko zależy od nas. Że los bywa okrutny, że cza­sem nie mamy wpływu na to, co się dzieje. Ale mimo tej wie­dzy para­li­żo­wał mnie lęk. Lęk nie o sie­bie. O nich. Ja sam potra­fię sobie odmó­wić. Potra­fię z cze­goś zre­zy­gno­wać. Ale dziecko… dziecku trudno wytłu­ma­czyć, że nie ma zajęć z baletu, bo kurs franka wystrze­lił. Dla­tego robi­łem wszystko, by do tego nie dopu­ścić. I choć dziś mamy sta­bil­ność, pamię­tam, jak ta wizu­ali­za­cja – ten lęk, że nie dam rady zapew­nić im spo­koju – była jed­nym z naj­moc­niej­szych moto­rów. Może nie para­liż, ale na pewno głę­boka pre­sja. Wewnętrzna. Mil­cząca. Codzienna.

A jaką rolę ode­grali w tym twoim myśle­niu ojciec i dzia­dek? Czy był w tym jakiś prze­kaz poko­le­niowy, który – nawet nie­chcący – zbu­do­wał cię takim, jaki jesteś dziś?

Zde­cy­do­wa­nie. W naszej rodzi­nie dużo mówiło się o dro­dze – nie tylko o celu. Że nie wystar­czy wygrać, trzeba naj­pierw zro­zu­mieć, po co się bie­gnie. Pamię­tam, jak dzia­dek mówił, że waż­niej­sze od suk­cesu jest to, co po dro­dze dzieje się z czło­wie­kiem. Czy potrafi wal­czyć. Czy nie odpusz­cza. Czy umie prze­grać i wró­cić. To były jego lek­cje. A ojciec… też był obecny. Może nie zawsze fizycz­nie, ale z jego strony było podobne prze­sła­nie. Nie musisz być naj­lep­szy. Ale musisz pró­bo­wać. Nie dla medalu. Dla sie­bie. To wła­śnie pró­buję prze­ka­zać moim cór­kom. Nie­ko­niecz­nie przez słowa – przez przy­kład. Cho­dzi o to, by zro­zu­miały, że praca daje efekty. Że mię­dzy wysił­kiem a rezul­ta­tem jest zależ­ność. I że naj­więk­szy sza­cu­nek należy się nie tym, któ­rzy wygry­wają, ale tym, któ­rzy się nie pod­dają. Nawet jeśli prze­gry­wają.

Ale ta droga, ten głód celu – on też potrafi być pułapką. Bo ni­gdy nie czu­jesz, że już wystar­czy. Zawsze za rogiem czai się pyta­nie: „Co dalej?”.

Wła­śnie tak. I tu wra­camy do tego, o czym roz­ma­wia­li­śmy – do tej pre­sji, która nie znika. Ona po pro­stu zmie­nia maskę. Dziś, nawet jeśli osią­gam coś, co dla innych mogłoby być jed­no­znacz­nie suk­ce­sem, już się mar­twię, co będzie za tydzień. Za mie­siąc. Co mnie jesz­cze napę­dzi? Co mnie jesz­cze ucie­szy? Myślę, że naj­gor­sze, co może się czło­wie­kowi przy­tra­fić, to brak celu. I ta ilu­zja peł­nej reali­za­cji. Bo ona para­li­żuje bar­dziej niż porażka. Bo jak już wszystko masz, to co cię jesz­cze poru­szy? Dla­tego ten nie­do­syt, ta chęć bycia lep­szym – mimo wszystko – jest dla mnie jak tlen. Nie chcę żyć w poczu­ciu, że „już nic nie muszę”. Bo wtedy może bym po pro­stu… prze­stał chcieć.

Czy to nie para­doks – dojść do cze­goś wiel­kiego, a zamiast satys­fak­cji poczuć nie­po­kój? Że może to już? Że lepiej nie będzie?

Wła­śnie to poczu­łem, kiedy Twoja twarz brzmi zna­jomo weszła na abso­lutne wyżyny popu­lar­no­ści. Gdy wszystko dzia­łało jak w zegarku – świetna oglą­dal­ność, kapi­talna ekipa, roz­po­zna­wal­ność na ulicy. I wtedy nagle – dziwny dół. Bo przy­szła myśl: „To już?”. Mam nie­spełna czter­dzie­ści lat i powi­nie­nem się pogo­dzić, że wła­śnie teraz osią­gną­łem swój szczyt? Przez lata zazdro­ści­łem innym – kole­gom z branży, któ­rzy zro­bili coś, co prze­szło do popkul­tury. Ktoś pro­wa­dził Idola, ktoś inny Jak oni śpie­wają. Niby to roz­rywka, ale ludzie to pamię­tają. Mnie się długo wyda­wało, że moje pro­jekty nie mają takiego cię­żaru. A kiedy wresz­cie jeden z nich zaist­niał naprawdę, to… zamiast triumfu przy­szła pustka.

Czy to poczu­cie nie­do­sytu, tego wiecz­nego „co dalej?”, to też rodzaj pre­sji, którą sam na sie­bie nakła­dasz?

Tak. To jest pre­sja, któ­rej nie da się zga­sić suk­ce­sem. Bo ona nie wynika z braku, tylko z nad­miaru ocze­ki­wań wobec samego sie­bie. Potrze­buję celu, wyzwa­nia, nowego hory­zontu. Samo­re­ali­za­cja to dla mnie nie jest buja­nie się w fotelu z fajką w zębach. Książki kocham – ale nie po to, żeby w nich zamiesz­kać. Potrze­buję ruchu, drogi. Nawet nie celu – drogi. Ona daje mi frajdę. I dla­tego ten lęk, że już nic lep­szego się nie wyda­rzy, potrafi być para­li­żu­jący. A potem, para­dok­sal­nie, dzieje się coś nowego – pan­de­mia, Domówki u Dowbo­rów, nowe pro­jekty. I znów idziesz dalej. Ale ten lęk, ta nie­pew­ność – one zostają.

A bycie synem Kata­rzyny Dowbor to bar­dziej zaszczyt czy cię­żar?

Bez dwóch zdań – jedno i dru­gie. To nie jest tak, że mi to nie pomo­gło. Oczy­wi­ście pomo­gło – ale nie tak, jak wyobra­żają sobie hej­te­rzy. Mama nie była pre­ze­sem tele­wi­zji, nie mogła mi „zała­twić” posady. Pra­co­wa­łem na wizji, a tam wery­fi­ka­cja jest szybka i bru­talna. Ale tak, nazwi­sko pomo­gło mi prze­stać być ano­ni­mo­wym. Byłem koja­rzony. Wyróż­nia­łem się. I tu poja­wia się ten cię­żar. Bo wie­dzia­łem, kim jest moja mama. Jaką ma pozy­cję, roz­po­zna­wal­ność, ile osią­gnęła. I rów­no­cze­śnie wie­dzia­łem, ile dzieci zna­nych ludzi pró­bo­wało pójść podobną drogą… i jak szybko się wyco­fy­wały. Bo nie udźwi­gnęły porów­nań. Bo nie chciały żyć w czy­imś cie­niu.

Mia­łeś taki moment, że chcia­łeś uciec? Że nie wytrzy­my­wa­łeś tej ety­kiety „syn Dowborki”?

Oczy­wi­ście. Przez lata. Nie jestem pła­czą­cym typem, ale… tych łez – meta­fo­rycz­nych, a cza­sem może i cał­kiem dosłow­nych – było sporo. Fru­stra­cji. Roz­cza­ro­wań. Przede wszyst­kim sobą. Chcia­łem zaist­nieć szyb­ciej, niż byłem gotowy. Chcia­łem za wszelką cenę udo­wod­nić, że jestem kimś nie­za­leż­nie od nazwi­ska. I ta potrzeba potra­fiła mnie z jed­nej strony napę­dzać, ale z dru­giej strony… kom­plet­nie para­li­żo­wać. Ta pre­sja, by stać się kimś samo­dziel­nym w oczach świata, była potęż­niej­sza niż jaka­kol­wiek inna. Spor­towa, życiowa, finan­sowa. Bo to nie była już pre­sja ocze­ki­wań. To była pre­sja toż­sa­mo­ści.

Nazwi­sko może być darem i prze­kleń­stwem jed­no­cze­śnie? Czy bycie „czy­imś synem” może tak zawład­nąć toż­sa­mo­ścią, że zaczy­nasz się bać, że ni­gdy nie będziesz po pro­stu sobą?

Z dzi­siej­szej per­spek­tywy widzę, jak bar­dzo to wszystko na mnie wpły­nęło. Mama zawie­siła mi poprzeczkę wysoko. Ale nie cho­dzi tylko o skalę jej suk­cesu – cho­dzi o czas, w któ­rym go odnio­sła. Lata osiem­dzie­siąte, potem dzie­więć­dzie­siąte, dwa kanały tele­wi­zji, potem trzy. Inna rze­czy­wi­stość. Inne tempo. Inna widocz­ność. A ja wsze­dłem na rynek z tym samym nazwi­skiem. Nie dało się tego ukryć. To było pierw­sze sko­ja­rze­nie w każ­dej roz­mo­wie, w każ­dym biu­rze, w każ­dej redak­cji. A na doda­tek mama w tym momen­cie miała w mediach trudny czas. I wtedy dopiero zaczęło się coś, co dziś nazy­wamy dzien­ni­kar­stwem tablo­ido­wym. Ja byłem łatwym celem. Ona jesz­cze łatwiej­szym. I wszystko to, co wtedy się działo, nie poma­gało. Pró­bo­wa­łem iść swoją drogą, naprawdę. Ale nie­któ­rych porów­nań nie dało się unik­nąć.

Czy wła­śnie ta nie­moż­ność „wyj­ścia z cie­nia” stała się źró­dłem tej gigan­tycz­nej ambi­cji, która – jak sam mówisz – ura­to­wała cię i spa­liła jed­no­cze­śnie?

Na pewno miało to ogromny wpływ. Wiesz, ja byłem sfru­stro­wa­nym spor­tow­cem – takim, któ­remu nie wyszło. Nie udało się zre­ali­zo­wać tego poten­cjału, który, mia­łem nadzieję, gdzieś we mnie był. A potem przy­szedł świat mediów. I kiedy zaczęło się coś o mnie mówić, pisać, gdy poja­wi­łem się na ekra­nie, wie­dzia­łem, że nie mam wyj­ścia. Że nie mogę się wyco­fać. Bo jeśli się pod­dam, będę kolej­nym nepo­dziec­kiem, które nie dowio­zło. Nie zna­łem wtedy jesz­cze tego poję­cia. Ale zna­łem mecha­nizm. I wie­dzia­łem, że gdy­bym nie udo­wod­nił, że jestem wart wię­cej niż tylko sko­ja­rze­nia z matką, nie potra­fił­bym na sie­bie spoj­rzeć w lustrze.

Czyli w grun­cie rze­czy nie cho­dziło o sławę. Cho­dziło o odzy­ska­nie wła­snego nazwi­ska.

Dokład­nie. Nie chcia­łem być tylko „synem Dowborki”. Chcia­łem być Mać­kiem Dowbo­rem. I ta chęć bycia kimś odręb­nym była potężną siłą. Ale i ogrom­nym cię­ża­rem. Bo ja, w prze­ci­wień­stwie do nie­któ­rych kole­gów z branży, nie mia­łem w sobie tej natu­ral­nej, bez­czel­nej pew­no­ści sie­bie. Nie mia­łem w sobie tej nar­cy­stycz­nej miło­ści do wła­snego odbi­cia, która tak czę­sto pomaga. Ja sie­bie zawsze oce­nia­łem surowo. Kry­tycz­nie. Bez taryfy ulgo­wej. I obser­wu­jąc, jak łatwo nie­któ­rzy kochają sie­bie – cza­sem bez powodu – wie­dzia­łem, że im jest po pro­stu łatwiej. I że ja muszę wal­czyć dwa razy moc­niej, bo nie potra­fię się oszu­kać.

A dziś, z dystan­sem – widzisz to wszystko ina­czej? Czy potra­fisz już oddzie­lić sie­bie od ilu­zji?

Dziś sta­ram się patrzeć filo­zo­ficz­nie. Bo żyjemy w świe­cie ilu­zji. Zwłasz­cza teraz – w cza­sach social mediów. Wszystko jest kre­acją. Two­rzymy wer­sję sie­bie, którą inni mają zoba­czyć. Nawet jeśli wiemy, że ona nie jest praw­dziwa. Świat mediów to jeden wielki teatr. Ale osta­tecz­nie nie o to cho­dzi, jak odbiera nas świat. Naj­waż­niej­sze jest to, jak sami sie­bie postrze­gamy. Zazdro­ści­łem kie­dyś ludziom tej pew­no­ści, tej wewnętrz­nej miło­ści do sie­bie. Zazdro­ści­łem Bory­sowi Szy­cowi – kie­dyś innemu niż dziś – tej łatwo­ści, z jaką się w świe­cie poru­szał. Tak mi się wów­czas wyda­wało. Dziś wiemy, jaką cenę za to zapła­cił. Teraz to święty facet, ale wtedy miał coś, czego mi bra­ko­wało – tę aurę: „Jestem, więc mam prawo”. A ja długo czu­łem, że muszę pro­sić świat o zgodę. Na to, żeby być, być taki, jaki chcę być. Dziś już nie pro­szę.

Czy to nie jest naj­trud­niej­sze – nie udo­wad­niać światu, że jesteś kimś, ale pró­bo­wać całe życie zaim­po­no­wać tym, któ­rych miłość była dla cie­bie oczy­wi­sta… ale może nie do końca wypo­wie­dziana?

Myślę, że pod­świa­do­mie bar­dzo długo tak mia­łem. Że chcia­łem zaim­po­no­wać mojej mamie. I ojcu. Każ­demu z nich w zupeł­nie inny spo­sób, bo oni pocho­dzili z dwóch abso­lut­nie róż­nych świa­tów. Mama – postać medialna, twarz ekranu, kobieta instynktu i eks­pre­sji. Ojciec – nauko­wiec, czło­wiek inte­lektu, spo­koju, powścią­gli­wo­ści. Inne rze­czy ich zachwy­cały. Inne rze­czy doce­niali. Ale gdzieś we mnie była ta potrzeba, by oboje spoj­rzeli i pomy­śleli: „On coś osią­gnął”. Nie roz­ma­wia­li­śmy o tym gło­śno. To się ni­gdy nie poja­wiło wprost. Ale wiem, że wewnętrz­nie bar­dzo tego pra­gną­łem. Dziś już nie mam tej potrzeby. Dziś to się jakoś wyga­siło, ale kie­dyś… kie­dyś to był napęd.

A komu jesz­cze chcia­łeś zaim­po­no­wać poza nimi? Czy to był świat? Ludzie? A może to był po pro­stu ten chło­piec, który nie czuł się wystar­cza­jąco ważny?

Myślę, że wszyst­kim. Bo przez wiele lat nie mia­łem pew­no­ści sie­bie. Wiesz, to nie było jakieś jedno wyda­rze­nie. To był splot rze­czy. Pew­nych bra­ków, nie­wy­po­wie­dzia­nych słów, sytu­acji, które zosta­wiły ślady. Nie czu­łem się wyjąt­kowy. Nie mia­łem tego prze­ko­na­nia, które tak wielu moich rówie­śni­ków nio­sło jak sztan­dar: „Ja jestem wyjąt­kowy, więc zasłu­guję”. Moi dziad­ko­wie – zwłasz­cza od strony ojca – dali mi wiele cie­pła. Bab­cia – emo­cjo­nal­nie. Dzia­dek – poprzez zain­te­re­so­wa­nie moim świa­tem, choć był z tych suro­wych wileń­skich męż­czyzn, co to rzadko mówią „kocham”. Ale mimo to… to nie to samo, co sły­szeć coś waż­nego od rodzi­ców.

Czy to dla­tego – żeby zagłu­szyć brak – zawie­si­łeś sobie poprzeczkę tak absur­dal­nie wysoko? Czy cza­sem ta chęć udo­wod­nie­nia cze­goś całemu światu nie bie­rze się z tego, że w dzie­ciń­stwie nie mie­li­śmy za bar­dzo komu zaim­po­no­wać albo nie wie­dzie­li­śmy czym?

To wszystko zaczęło się od mojej fizycz­no­ści – a raczej od jej braku. Przez wiele lat byłem po pro­stu… naj­mniej­szy. Naj­niż­szy w kla­sie. W szkole. Wszę­dzie. I to nie tylko kwe­stia wzro­stu. Brak muta­cji, dzie­cięcy głos, deli­katna twarz. Dziew­czyny doj­rze­wały szyb­ciej – i fizycz­nie, i emo­cjo­nal­nie. A ja… Ja jesz­cze nie byłem gotowy. Ani jako chło­piec, ani jako czło­wiek. To się odbi­jało wszę­dzie. W spo­rcie – byłem za mały. W szkole – nie byłem ani naj­lep­szy, ani naj­gor­szy. Prze­ciętny. Dziew­czyny mnie raczej trak­to­wały z przy­mru­że­niem oka. Kole­dzy… wia­domo. Łatwiej kop­nąć w tyłek kogoś, kto jest mniej­szy. Nawet jeśli to kop­nię­cie jest tylko sło­wem. I wiesz, to się odkłada. I to nie jest bła­hostka. To nie znika. To fer­men­tuje. I cza­sem rośnie z tego coś złego. Ale cza­sem coś bar­dzo sil­nego. Bo małe dziecko w dużym świe­cie instynk­tow­nie zaczyna się sta­rać bar­dziej. Wię­cej. Moc­niej. Musi nad­ra­biać. Żar­tem, mową, wie­dzą, dow­ci­pem, spoj­rze­niem. Nie może wygrać roz­mia­rem, siłą. Więc musi wygrać czymś innym. I ja bar­dzo wcze­śnie zro­zu­mia­łem, że muszę się posta­rać, żeby zostać zauwa­żony. Że sama obec­ność nie wystar­czy. Że muszę coś poka­zać. Udo­wod­nić. Być szyb­szy, lep­szy. Bo ina­czej zginę w tłu­mie. Bo ina­czej zostanę tym „małym Dowbor­kiem”. I może to wła­śnie stąd wzięła się cała moja ambi­cja. Nie z suk­cesu. Ale z nie­do­boru. Nie z miło­ści do sie­bie – tylko z jej głodu.

To wtedy poja­wia się ten wewnętrzny głos: „Jesz­cze wam, kurwa, pokażę”?

Dokład­nie. Ten głos nie jest zły. On jest potrzebny. Choć rodzi się z bólu. Bo to, co wtedy czu­łem – to nie była ambi­cja. To była fru­stra­cja. Poczu­cie, że nie mam czym zaim­po­no­wać. Że nie mam pola, żeby się poka­zać. Sport – nie. Nauka – śred­nio. Dziew­czyny – też nie. A gdzieś tam głę­boko wie­dzia­łem, że chciał­bym być kimś wyjąt­ko­wym. Że to we mnie sie­dzi. Że to nie jest nar­cyzm – to jest głód.

A kiedy nie da się impo­no­wać, to może cho­ciaż roz­śmie­szać? Może cho­ciaż być „tym śmiesz­nym”?

To jest stara tak­tyka. Jeśli nie możesz zdo­być sza­cunku, zdo­by­wasz uwagę. I tak, bywało, że robi­łem głu­pie rze­czy. Żeby zaist­nieć. Żeby coś się wyda­rzyło. Żeby było gło­śniej, śmiesz­niej, bar­dziej. Może nie do poziomu roz­bi­ja­nia butelki na gło­wie, ale robie­nie żar­tów nauczy­cie­lom? Jasne. Dla aplauzu. Dla jed­nego bły­sku uwagi. Dla tej chwili, kiedy na mnie patrzą. To też coś mówi o mnie, prawda? O potrze­bie bycia zauwa­ża­nym. O tej sile, która póź­niej bar­dzo pomo­gła mi w pracy. Bo nie wzięła się zni­kąd. Gada­tli­wość, umie­jęt­ność bycia w cen­trum – to nie są cechy, które się zdo­bywa na szko­le­niu. To się wykuwa tam, gdzie przez długi czas czu­jesz się nie­wi­dzialny. I wtedy poja­wia się scena – i nagle masz mikro­fon. Już nie musisz bła­zno­wać. Już możesz mówić naprawdę.

Czyli twoje ambi­cje… nie były marze­niem? Były odpo­wie­dzią na brak? Reak­cją na defi­cyt, a nie na powo­ła­nie?

Myślę, że tak. Że bar­dziej się naro­dziły z pre­sji niż z marzeń. Że to wszystko, co robi­łem – i co robię do dziś – nie­ko­niecz­nie wyni­kało z jakiejś wyśnio­nej wizji sie­bie, tylko z potrzeby udo­wod­nie­nia cze­goś. Sobie, światu. A może tym wszyst­kim, któ­rzy mnie kie­dyś nie zauwa­żali. Na początku to były mrzonki. Że będę spor­tow­cem. Zda­łem nawet na AWF, choć nie bar­dzo wie­dzia­łem po co. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że AWF nie jest dla zawo­dow­ców, tylko dla tych, któ­rzy będą póź­niej wuefu uczyć albo tre­no­wać innych. To nie był mój świat. Zresztą długo ni­gdzie nie było mojego świata. Wyle­cia­łem ze stu­diów. Mama powie­działa: „Nie uczysz się? To idź do pracy”. No to posze­dłem. Pra­co­wa­łem w agen­cji PR-owej. Naj­niż­szy szcze­bel. Kla­syczny „przy­nieś, podaj, poza­mia­taj”. Ale wtedy pierw­szy raz zoba­czy­łem tę scenę. Z dru­giej strony. Tele­ka­mery, dzien­ni­ka­rze, błysk fle­szy. I pomy­śla­łem: „Może to?”.

Ale to jesz­cze nie było dzien­ni­kar­stwo z marzeń, tylko dzien­ni­kar­stwo z przy­padku.

Tak. Dopiero póź­niej coś klik­nęło. Pozna­łem dziew­czynę – stu­dio­wała dzien­ni­kar­stwo. Wzięła mnie na zaję­cia. I zaiskrzyło. Histo­ria była moim ulu­bio­nym przed­mio­tem. Zaczy­ty­wa­łem się w repor­ta­żach. Kapu­ściń­ski, Krall, fakty, prawda, świat, który można opi­sać. Nie wymy­ślić – opi­sać. Pamię­tam dzień, gdy z ojcem poszli­śmy po pierw­szą „Gazetę Wybor­czą”. Rok ’89, koszyk wikli­nowy, mleko w butelce z kap­slem, a obok te cztery kartki. Tyle wtedy miała. Cztery strony. A ja, dzie­się­cio­letni chło­pak, chło­ną­łem to, jakby to była Ewan­ge­lia. Chcia­łem wie­dzieć. Być bli­sko rze­czy waż­nych. Póź­niej, w liceum, poja­wiła się myśl: „Nie aktor, nie pre­zen­ter – repor­ter wojenny”. Taki, który jedzie, widzi, pisze. Taki, który prze­żywa za innych. Mój praw­dziwy sen to było jechać gdzieś w świat i pisać. Pisać tak jak Hanna Krall. Pisać tak jak Mariusz Szczy­gieł. I do dziś, gdy Szczy­gieł przy­cho­dzi do mojego pro­gramu, to przed nim klę­kam. On się śmieje. Ale ja naprawdę czuję sza­cu­nek. Auten­tyczny. Bo to są moi boha­te­ro­wie. Tyle że… nie mia­łem odwagi. Ani do końca prze­strzeni. Nie spró­bo­wa­łem. Nie zary­zy­ko­wa­łem. Nie wyje­cha­łem. Może za bar­dzo chcia­łem być widoczny. Repor­ter pra­sowy jest w cie­niu. A ja nie­stety – z tym swoim ego, z tą pre­sją, z tym gło­dem bycia zauwa­żo­nym – chcia­łem świa­tła. I tak się to życie poto­czyło.

Myślisz, że świat mediów to fabryka pre­sji czy może tylko lustro, które ją odbija?

Jedno i dru­gie. Bez pre­sji nie ma napię­cia. Bez napię­cia nie ma ruchu. Bez ruchu nie ma życia. I oczy­wi­ście wiem, że dziś modne jest życie bez stresu, życie „na miękko”, życie w stre­fie kom­fortu, ale… bez wyj­ścia z tej strefy nie ma wzro­stu. Nie ma skoku. Nie ma skoku serca. Pre­sja towa­rzy­szyła mi od zawsze. Ale dopiero z wie­kiem zro­zu­mia­łem, że to nie ona się zmie­nia – to ja się zmie­niam wobec niej. Na początku każde dobre wyda­rze­nie nio­sło ze sobą lęk: „A co, jeśli to już koniec? Co będzie potem? Czy jesz­cze coś mnie spo­tka?”. Dziś wiem: to nor­malne, że są cykle. Życie to nie wykres w górę, tylko fala, która się unosi i opada. A to, co dziś mniej błysz­czy, może jutro znów roz­bły­snąć. Albo po pro­stu nie musi. I dla­tego dziś ta pre­sja jest inna. Może mniej­sza. Może… bar­dziej moja. Bo wiem, że sobie pora­dzę. Bo już wiem, kim jestem – nie tylko w tele­wi­zji, ale poza nią. Ale wciąż się jej pod­daję. I chyba dobrze. Przy­znam ci się – początki w TVN-ie były dla mnie przy­jem­no­ścią wła­śnie dla­tego, że była w nich nie­pew­ność. Znowu musia­łem coś udo­wod­nić. Znowu ktoś patrzył na mnie i myślał: „Cie­kawe, czy dorówna Pro­ko­powi?”. Znowu byłem „ten nowy”. Po tylu latach w Pol­sa­cie, gdzie zna­łem każdy kąt, każdy rytm, wsze­dłem na nie­znane tery­to­rium. I… to było eks­cy­tu­jące. Bo przez ostat­nie lata to do mnie porów­ny­wano innych. A teraz ja znowu jestem porów­ny­wany. I to jest piękne. To zna­czy, że wciąż jestem w grze. A może wciąż mam coś do udo­wod­nie­nia. Nie innym. Sobie.

Jak sobie dziś radzisz – jako doświad­czony dzien­ni­karz, jako facet, który już z nie­jed­nego pieca chleb jadł?

Wiesz co… po pro­stu wiem, co muszę zro­bić, żeby wyszło dobrze. To nie jest pew­ność sie­bie. To jest pew­ność warsz­tatu. Taka, która wynika z doświad­cze­nia. Z tego, że prze­ro­bi­łem już naprawdę setki pro­gra­mów. I wiem, że nie da się iść na skróty. Wiem, jakich narzę­dzi użyć, kiedy trzeba zaryć głową w stół, przy­siąść, prze­ana­li­zo­wać – i dopiero wtedy wejść na antenę. Ostat­nio pro­wa­dzi­łem You Can Dance, pierw­szy raz sam, bez współ­pro­wa­dzą­cego, na żywo. I nagle, po tylu latach, coś mnie zasko­czyło. Coś nowego. Coś, co wyma­gało ode mnie innego podej­ścia. Musia­łem na nowo poukła­dać sobie wszystko w gło­wie. I… to było super. Taka satys­fak­cja, że musisz się zmie­rzyć z czymś świe­żym. Ale jed­no­cze­śnie patenty, które się spraw­dzają, pozo­stają te same. Praca. Przy­go­to­wa­nie. Odpo­wie­dzial­ność. Pokora.

A czy ist­nieje taka wer­sja cie­bie, która może być smutna, nie­śmiała, nie­do­sko­nała? Czy media zabie­rają ci prawo do bycia „zwy­kłym”?

Wszy­scy jeste­śmy tylko ludźmi. Pro­fe­sjo­na­lizm nie powi­nien odbie­rać nam prawa do czło­wie­czeń­stwa. Wręcz prze­ciw­nie, myślę, że w mediach to wła­śnie ludz­kość, auten­tycz­ność są klu­czem. Jasne, trzeba znać gra­nice. Nie można być roz­mem­ła­nym na wizji. Ale… jeśli nie poka­żemy prawdy, widz to wyczuje. Ostat­nio Aśka miała w swoim pro­gra­mie taką scenę: uczest­nik nie przy­szedł na zada­nie, bo się roz­cho­ro­wał. Wysłał swoją part­nerkę, matkę ich dzieci, a sam leżał w łóżku. I pomy­śla­łem sobie: „Czy ja przez dwa­dzie­ścia sześć lat w mediach, od 1999 roku, kie­dy­kol­wiek odpu­ści­łem pracę z powodu cho­roby? Czy kie­dy­kol­wiek nie przy­szedłem na plan, na antenę, bo coś mi było?”. Nie. Ni­gdy. Jeśli coś zale­żało ode mnie, byłem. Nawet jak mia­łem gorączkę, migrenę, zawroty głowy, byłem. Nie dla­tego, że jestem tyta­nem. Ale dla­tego, że czu­łem, że nie mogę ina­czej. Bo ta praca, choć cza­sem mnie męczy, choć cza­sem wyci­ska, jest też czymś, co mnie nie­sie. Co buduje mnie jako czło­wieka. I to jest… para­dok­sal­nie piękne.

To też jest pewna forma pre­sji, prawda? Przy­cho­dzisz do pracy chory, z bólem, zło­ścią, żałobą – i musisz to wszystko ukryć pod uśmie­chem.

Na szczę­ście skoń­czyły się czasy, w któ­rych mucha sia­dała pre­zen­terce na nosie, a ona uda­wała, że nic się nie dzieje. Dzi­siaj natu­ral­ność jest cnotą. I to media spo­łecz­no­ściowe wymu­siły ten zwrot w tra­dy­cyj­nych mediach. Dzi­siaj nie wygrywa ten, kto jest ide­alny, tylko ten, kto jest praw­dziwy. Dla­tego, choć prze­sze­dłem przez szkołę TVP – przez Aka­de­mię Tele­wi­zyjną, przez rygor per­fek­cji, gdzie bycie przy­go­to­wa­nym do bólu było normą – to dziś lubię sie­bie bar­dziej. Bo dziś mogę być sobą. Z całym cha­osem, nie­do­sko­na­ło­ścią i prawdą.

A czy pre­sja wyglądu doty­czy też męż­czyzn?

Oczy­wi­ście. Tylko jest inna. Mniej się o niej mówi. Ale ona jest. Długo wzo­rem była ta nie­ska­zi­tel­ność, per­fek­cja. Ale na szczę­ście to się zmie­nia. Weź Dorotę Wel­l­man – doro­sła kobieta, nie chuda, nie młoda, a jed­nak abso­lutna gwiazda. Bo jest inte­li­gentna, zabawna, ludzka. I tego ludzie dziś szu­kają. To samo mogę powie­dzieć o San­drze Haj­duk, z którą pra­cuję. Świetna dziew­czyna. Nie była modelką, nie ma nóg do nieba, ale ma coś o wiele waż­niej­szego – oso­bo­wość. To się liczy. Dyk­cja? Okej, można popra­wić. Ale luz, cha­rak­ter, poczu­cie humoru, dystans do sie­bie – tego nie nauczysz się na kur­sie. Albo to masz, albo nie. Dzi­siaj liczy się cha­rak­terystyczność. Ilu było super­przy­stoj­nych chło­pa­ków, któ­rzy znik­nęli bez śladu? Bo nie mieli tego cze­goś. A poza tym uroda prze­mija. Nawet jeśli jesteś ado­ni­sem, to z cza­sem, sorry, ale… zostaje ci tylko to, co masz w środku. I wie­cie co? To jest pocie­sza­jące. Naj­bar­dziej przy­stojni faceci sprzed dwu­dzie­stu lat – z tarką na brzu­chu, z sze­ścio­pa­kiem, z musku­la­turą jak z pla­katu. Dziś wielu z nich ma brzuszki, posi­wiało im się tu i tam, cza­sem się wyły­siało. I nagle się oka­zuje, że jeśli ktoś zbu­do­wał swoją obec­ność w mediach wyłącz­nie na wyglą­dzie, to była to inwe­sty­cja krót­ko­ter­mi­nowa. Kurs spada szybko.

Ale czy dziś wciąż się porów­nu­jesz? Do młod­szych, tych „bar­dziej na cza­sie”, odważ­niej­szych?

Każdy się cza­sem porów­nuje. Patrzy­łem z zazdro­ścią – i na tych lepiej zbu­do­wa­nych, i na tych, któ­rzy mieli „to coś”. Ale dziś jestem w zgo­dzie ze sobą. Nie cho­dzę na siłow­nię, żeby coś komu­kol­wiek udo­wod­nić. Jasne, cza­sem jestem zły na sie­bie, że nie umiem trzy­mać diety, że nie liczę kalo­rii, ale… to nie jest naj­waż­niej­sze. Może mia­łem mniej dys­cy­pliny niż inni, ale ni­gdy nie zabra­kło mi samo­świa­do­mo­ści. I wiem dziś, że moja war­tość nie zależy od tego, czy wyglą­dam jak milion dola­rów.

Czy pamię­tasz moment, kiedy prze­sta­łeś coś udo­wad­niać? Co wtedy poczu­łeś?

To był pro­ces. Powolne zdej­mo­wa­nie warstw – jak zdej­mo­wa­nie cięż­kiej zbroi po latach walki. I w tej ciszy, która wtedy zapa­dła, poczu­łem… ulgę. I coś jesz­cze: prze­strzeń. Prze­strzeń pozwa­la­jącą wresz­cie robić to, co moje. Nie dla pokla­sku, nie z lęku przed porażką, ale z potrzeby sensu. Jestem zado­wo­lony z miej­sca, w któ­rym jestem, pod każ­dym wzglę­dem. I jeśli cho­dzi o pracę, i o rodzinę, i o sport, który wciąż jest dla mnie ważny. Wiem już, że nie będę olim­pij­czy­kiem, ale też nie muszę. Robię tyle rze­czy, które dają mi radość. I wiem, ile mnie kosz­to­wało doj­ście do tego miej­sca. Sta­ram się tylko tego nie zepsuć.

A bycie naj­lep­szym ojcem, mężem – to pre­sja czy wybór?

Nie jestem naj­lep­szym ojcem. I nie jestem wybit­nym mężem. Moja żona mogłaby wymie­nić wiele moich wad. Ale też wyro­słem z tej wiary, że można być w czym­kol­wiek ide­al­nym. Takich ludzi chyba po pro­stu nie ma. A jeśli są, to może ich dzieci powie­dzą to za trzy­dzie­ści lat. Powie­dzia­łem kie­dyś mojej córce, że mam tylko jedną nadzieję – że nie będzie musiała się z nas leczyć u tera­peuty. To może być naj­więk­szy dowód na to, że byli­śmy dobrymi rodzi­cami.

Wasz zwią­zek trwa ponad dwa­dzie­ścia lat. To dużo.

Bar­dzo dużo. I może wła­śnie w tej prze­cięt­no­ści, w braku fajer­wer­ków, jest jego siła. Bo życie nie jest festi­wa­lem sztucz­nych ogni. Składa się z codzien­no­ści, z drob­nych rze­czy. I jeśli się tego nie zaak­cep­tuje, to trudno w czym­kol­wiek zna­leźć szczę­ście. Ale jeśli się nauczy czer­pać radość z tej zwy­kło­ści – to może wła­śnie to jest miłość.

Czy są wokół cie­bie ludzie, przy któ­rych pre­sja znika? Ludzie, któ­rzy zdej­mują z cie­bie zbroję, a nie każą ci jej wkła­dać?

Są. I coraz bar­dziej świa­do­mie wybie­ram takich ludzi. Z Aśką nie ści­gamy się na suk­cesy, na mają­tek, na samo­chody. Wielu moich rówie­śni­ków ma potrzebę poka­za­nia się, udo­wod­nie­nia cze­goś światu – „poprzez bły­skotki”– a my naprawdę tego nie potrze­bu­jemy. Dla mnie pre­sją jest raczej chęć, by jesz­cze dobrze zagrać w tenisa, by zacho­wać formę, by wciąż być kon­ku­ren­cyj­nym – ale w sen­sie fizycz­nym, nie życio­wym. Chcę być sprawny. Ale nie muszę być od kogoś lep­szy. Nie mam już potrzeby porów­nań. To mnie wręcz męczy, kiedy widzę, jak męż­czyźni pró­bują udo­wod­nić, że mają „wię­cej” – pie­nię­dzy, pre­stiżu, zasię­gów, mię­śni. To mnie już nie doty­czy. I wresz­cie mogę to powie­dzieć bez zło­ści, bez lęku. Z ulgą. No dobra… lubię wygry­wać w spo­rcie.

Czy pre­sja nas wzmac­nia? Czy raczej uczy nas tylko lepiej ukry­wać sła­bo­ści?

Świetne pyta­nie. Myślę, że pre­sja – jeśli odpo­wied­nio ją prze­żyć – może wzmoc­nić. Ale nie wtedy, kiedy nas miaż­dży. Raczej wtedy, gdy staje się próbą. Jeśli pre­sję zamie­nimy w wyzwa­nie, a nie w wyrok, to tak, wzmac­nia. Ale przez wiele lat to nie była moja siła – to był mecha­nizm masko­wa­nia. Masko­wa­łem nie­pew­ność, brak wiary w sie­bie, zmę­cze­nie. Dziś już nie muszę. Wiem, że sła­bość nie jest porażką, że gor­szy dzień nie ozna­cza, że jestem gor­szym czło­wie­kiem. Że prawda o sobie jest bar­dziej war­to­ściowa niż każda per­fek­cyjna fasada.

Zasta­na­wiam się, czy można osią­gnąć suk­ces bez pre­sji. Bez tego wewnętrz­nego drże­nia, nie­pew­no­ści, wysiłku, lęku.

Nie wie­rzę w suk­ces bez napię­cia. Suk­ces bez pre­sji jest jak smak bez przy­praw – może nasy­cić, ale ni­gdy nie zachwyci. Bo praw­dziwy sens suk­cesu leży w dro­dze, w momen­tach zwąt­pie­nia, w nie­prze­spa­nych nocach, w tych cichych „nie dam rady”, które osta­tecz­nie zmie­niają się w „jed­nak potra­fię”.

Czy boisz się, że pew­nego dnia pre­sja znik­nie, a wraz z nią sens?

Nie. Bo dziś wiem, że pre­sja to nie prze­ciw­nik, tylko towa­rzysz. Ow­szem, wyma­ga­jący, cza­sem surowy, ale potrzebny. Bo dzięki niej czuję, że żyję. Kie­dyś wal­czy­łem, żeby ją z sie­bie zrzu­cić. Dziś wiem, że nie cho­dzi o to, by się jej pozbyć, ale żeby ją zro­zu­mieć i nie dać się jej zdo­mi­no­wać. Naj­pięk­niej­sze rze­czy w życiu robi się nie po to, by być podzi­wia­nym, tylko po to, by być w zgo­dzie ze sobą. Naj­więk­szą wol­ność daje świa­do­mość: „Już nie muszę. Ale na­dal chcę”. I to wystar­czy. Cza­sem to nawet wszystko.

  MACIEJ DOWBOR

Rocz­nik 1978. Syn tele­wi­zyj­nej legendy, który uparł się, że jego wła­sna histo­ria też zasłu­guje na antenę. Przez lata pro­wa­dził setki pro­gra­mów, wyda­rzeń, for­ma­tów. Roz­po­zna­walny głos, zna­joma twarz, ale to, co naprawdę go napę­dza, ukrywa się za kuli­sami – tam, gdzie rodzi się pre­sja, nie­pew­ność, ambi­cja. Były spor­to­wiec z nie­do­sy­tem, dzien­ni­karz z dystan­sem, pro­wa­dzący z warsz­ta­tem i auto­iro­nią. Współ­twórca inter­ne­to­wego świata, w któ­rym codzien­ność mie­sza się z humo­rem, a mał­żeń­ska che­mia z Aśką Koro­niew­ską staje się naj­cie­kaw­szym for­ma­tem nie­wy­my­ślo­nym przez żad­nego pro­du­centa. Wciąż chce grać dobrego seta z życiem, być może dla­tego naj­chęt­niej wyżywa się na kor­cie teni­so­wym. Twier­dzi, że naj­więk­szym suk­ce­sem będzie, jeśli jego dzieci nie będą musiały leczyć się z dzie­ciń­stwa. Nie lubi, gdy się go nazywa „synem Dowborki”. Bar­dziej odpo­wiada mu: „Facet, który wie, czym jest pre­sja – i nie pozwala jej się zła­mać”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Copy­ri­ght © by Beata Biały 2025

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e‑book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2025

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor pro­wa­dzący: Mag­da­lena Cho­rę­bała

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki oraz makieta i skład

Paweł Pan­cza­kie­wicz/PAN­CZA­KIE­WICZ ART.DESIGN®

Foto­gra­fie na okładce i w książce: Woj­tek Biały

Wyda­nie I e‑book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Męskie gada­nie 2, wyd. I, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-632-4

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer