Klatka - Michał Cierzniak - ebook + książka
NOWOŚĆ

Klatka ebook

Michał Cierzniak

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Od kilku lat wynajmuje mieszkanie w bloku z wielkiej płyty. Tak małe, że wystarczą trzy kroki, aby je przemierzyć wzdłuż i wszerz. A chciałby przecież mieć większy rozmach: oglądać mgły wstające nad kanałami Wenecji, jeść lody na piazza del Campo w Sienie, pozować do zdjęć z rozpiętym w tle światowym krajobrazem. Tymczasem większość czasu spędza w magazynie bez okien, rozkłada towar, kasuje zakupy. Wieczorami w czterech ścianach kawalerki czyta i toczy znaną nam walkę o siły na kolejny dzień. W końcu wyrusza w dłuższą drogę, być może najdłuższą w życiu – na ostatnie piętro swojego wieżowca. Dopóki będzie tam szedł, będzie do nas mówił. Spróbuje powrócić pamięcią do dzieciństwa, by przywołać wydarzenie, które od zawsze budzi w nim poczucie wstydu i lęk. Opowie nam, jak się walczy o miłość, gdy brakuje ku temu narzędzi. Przenikliwie i z humorem opisze pracę w dyskoncie. Czy zanim spojrzy z dachu wieżowca w otchłań, a jego słowa osuną się po spiralnej poręczy w ciszę, uda mu się nazwać nienazwane, uporządkować chaotyczne fragmenty swojego życia i nadać im sens?

„Klatka” to powieść dyskretna i mocna zarazem. Dotyka kwestii uniwersalnych, takich jak śmierć, przemijanie, radzenie sobie z traumą i utratą, ale także problemów typowych dla naszego miejsca i czasu: prekariackiego statusu wykształconych ludzi, losu uchodźców z Ukrainy, kryzysu męskości czy wszechobecnej depresji. Nikt w Polsce nie pisze tak jak Michał Cierzniak. Subtelność obserwacji i siła metafory są w jego powieści wyjątkowe. Niezwykle mocny debiut.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 145

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Spis treści

Strona tytułowa

Wejście

Wieżowiec

1

Strona redakcyjan

Lista stron

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

157

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Spis treści

Prawa autorskie

Wejście

Za moimi plecami zamykają się drzwi, a we mnie dziwny spokój. Jakbym to, co mi pozostało, oglądał z oddali, z wysokości śledził swoją własną postać. Jest noc. Wchodzę po schodach, dostrajam kroki do rytmu stopni.

To dopiero początek, niepewny jak pierwsze słowo. Dobrze znane ściany, pełne zadrapań, plam i napisów, budzą odruch pamięci, ślad żaru.

Pierwszy raz byłem tu, szukając czegoś na wynajem. Nie sądziłem wtedy, że to mieszkanie na dłużej, ale zostałem przez lata.

Wiele przeoczyłem, na pewno. Zamknięty w sobie jak w klatce. Ale dotarło do mnie kilka przebłysków w mroku. I teraz, kiedy świat się oddala, nagle wracają.

Wieżowiec

– Wchodzi pan w to? Możemy podpisywać? – Głos mężczyzny zawibrował nieprzyjemnie. – Zainteresowanie mam duże, nie ukrywam. To znaczy mieszkaniem. Wielu ludzi się zgłasza, więc, szczerze, radzę się szybko decydować.

– Na to mieszkanie tylu chętnych? – Nie udało mi się ukryć zdziwienia.

– Wie pan, jaka jest sytuacja na przysłowiowym rynku? Odkąd daliśmy ogłoszenie, telefony się urywają. Kryzys, że tak powiem, urodzaju.

– A jakie to mieszkanie jest duże? – zapytałem, chociaż metraż podano w ofercie. Chciałem tylko zyskać na czasie.

– Szesnaście metrów kwadratowych – odpowiedział powoli, wydłużając każde słowo, jakby chciał sprawić, że ściany kawalerki też się wydłużą. – Bardzo dobrze urządzone. I niedawno był remont – dodał jeszcze i zakreślił w powietrzu dziwny łuk; nie wiedziałem, czy pokazuje mi coś, czy zasłania.

– Tak? – Znów mnie zaskoczył, bo kawalerka wcale nie wyglądała zbyt świeżo.

– Zresztą czego panu więcej potrzeba? Jest łazienka, aneks kuchenny, rozkładana kanapa… – Odwrócił się do mnie plecami i zaczął dotykać kolejnych sprzętów. Pogładził oparcie krzesła, przetarł palcem naznaczony niejednym nożem kuchenny blat, zastukał w taflę ściany. – Oczywiście, parę metrów więcej by się przydało, ale ceny gwałtownie rosną i takie mieszkanka mają coraz większe wzięcie. To ekonomiczne i zoptymalizowane rozwiązanie. Dobry wybór, lepsze zło, że tak powiem. – Umilkł, gdy zobaczył, że jego perora nie uwolniła mnie od rozterek. Wyraźnie zniecierpliwiony, wyjął z kieszeni telefon i spojrzał na wyświetlacz.

Wieczorem zadzwoniłem i powiedziałem, że biorę to mieszkanie. Jeśli oferta jest aktualna.

– Ma pan szczęście, już dogadywałem się z kim innym! Jutro możemy podpisywać, przygotuję wszystkie dokumenty. Proszę zabrać ze sobą gotówkę. Kaucja to dwukrotność czynszu, do tego prowizja dla agencji.

– To muszę zapłacić jeszcze prowizję?

– Oczywiście.

– A ta dwukrotność czynszu?

– To na kaucję. Prowizja jakby osobno.

To niepotrzebne „jakby” ubodło mnie, wzbudziło złość, bo przypomniało mi nawyk kogoś, kogo lekceważyłem. Zresztą sam też notorycznie chowałem się w gąszczu mowy-trawy, z braku pewności, może nawet ze strachu. Stale wątpiłem w zasadność swoich uczuć i myśli, rozmywałem więc słowa, żeby nikt mnie za nie nie złapał. Żeby w razie potrzeby można się było wywinąć i zwiać.

Miałem odłożone trochę pieniędzy, wystarczyło na prowizję. Zacząłem się pakować. Rzeczy nie było wiele. Siatki z ubraniami, laptop, kilka kartonów książek, trochę zeszytów, wrzucone do jednego worka pamiątki, mające przypominać nie bardzo wiadomo o czym komuś, kim już nie byłem.

Opuszczałem wreszcie mieszkanie niegdyś bliskich znajomych moich rodziców, starszego, bezdzietnego małżeństwa. Z moimi matką i ojcem znali się jeszcze z młodości. Wiele razy, gdy żyłem z nimi pod jednym dachem, pokazywali mi stare zdjęcia ze wspólnych wakacji, spotkań, wycieczek. Namioty rozbite gdzieś nad jeziorem, kąpiel w morzu, sylwetki zatrzymane w czasie spaceru, z głupimi minami albo wzorowo uśmiechnięte. Z rozrzewnieniem, jakie budziło w nich wspomnienie własnej młodości, pokazywali mi te dowody błahych wypraw, echa krótkich oderwań, uwiecznione na czarno-białym filmie banalne uroczystości. Większość zdjęć była nieopisana, więc ciocia i wujek – mówiłem tak do nich, chociaż nie byli moją rodziną – spierali się o to, gdzie je zrobiono, czasem nie mogli sobie przypomnieć imion odległych znajomych, z którymi spędzili kiedyś tydzień czy dwa w zgrzebnym kurorcie na Mazurach. Słuchałem ich może bez specjalnej ciekawości, ale przecież nie nudziły mnie te chaotyczne próby rekonstrukcji utraconego czasu. Nie tylko dlatego, że mogłem dzięki nim oglądać młode twarze moich rodziców, twarze obłożone światłem szczęśliwej, beztroskiej epoki – tak ją sobie wyobrażałem. Naiwnie? Tak, lecz może tej ślepej naiwności trafił się mimo wszystko kawałek prawdy. Chcę w to wierzyć. To fastrygowanie pamięci i szukanie zagubionych imion sprawiało mi przyjemność. W zapadniętym fotelu czułem się jak porcelanowa lalka, którą ktoś powoli i delikatnie kładzie do pudła pełnego waty czy trocin. Wątek snuty nad stołem prawie całkiem zakrytym zdjęciami uspokajał mnie, chociaż wyraźnie czułem, że jego osnowa utkana jest z przemilczenia – tej elastycznej materii, z której lepimy nie tylko podstawę każdej opowieści, ale też schrony na jej obrzeżach, by później chować się w nich przed gromadzonym latami rozczarowaniem. Tak, cieszyłem się na te wspominki, te koncelebry pamięci, bo dzięki nim przestawałem słyszeć głos skandujący gdzieś we mnie mantry wstydu i winy.

Zawsze byli dla mnie uprzejmi, ciocia i wujek. Gdy powiedziałem, że chcę coś wynająć, namawiali mnie, żebym jeszcze został, „to nie kłopot, będzie nam miło”, ale ja nie czułem się u nich swobodnie. Nie żebym doświadczał w ich domu jakiejś krzywdy czy musiał znosić atmosferę gęstą od złości lub żalu. Nic z tych rzeczy. W niewielkim pokoju, który dla mnie przeznaczyli, żyło mi się naprawdę dobrze. Chodziło raczej o to, że mimo ich starań czułem się tam gościem, a więc wisiała nade mną, choćby nawet odległa, konieczność wyprowadzki.

Kobieta, którą nazywałem ciocią, była starsza od mojej nieżyjącej matki o kilka lat, lecz mimo to w jej ruchach widziało się niesłabnącą energię, trudny do stłumienia wigor. Pamiętam ją jako osobę pogodną i dobrze zorganizowaną. Jej głosu i rysów chyba nigdy nie wyostrzał gniew, a może to tylko moja wdzięczność wybiela teraz, tu, na schodach, jej obraz. Co wiem na pewno – miała jasną twarz o skórze suchej i gładkiej, a gdy się uśmiechała, widać było jej drobne, starte przez lata zęby. I pamiętam godny podziwu odpór, jaki dawała codziennemu zmęczeniu, pracy na dwa etaty, tym wszystkim kłopotom, niespełnieniom i rozczarowaniom tak banalnym, lecz przez to wcale nie mniej dotkliwym, wręcz przeciwnie, bo bez żadnych widoków na dostrzeżenie i nagrodę. Może z wyjątkiem religijnej. Ciotka była bowiem kobietą wiary, naiwnej, ale o sile zdolnej odepchnąć i utrzymać w ryzach każdą grozę. Wiele razy pytała mnie o Kościół, przez co rozumiała nie tylko rytualną praktykę wraz ze spokojem, jaki ona daje, ale i coś, o czym mówiła niewiele i to słowami najbardziej własnymi, które trudno powtórzyć. Lecz ja umiałem tylko kłamać, bo nie chciałem jej zasmucać i rzucać na nią cienia własnej niewiary lub choćby dzielić się z nią zamętem i zwątpieniem.

Wujek też starał się być uprzejmy, lecz gdy ze mną rozmawiał, to odnajdowałem w nim niedbale skrywane poczucie wyższości. Myślę, że nie odczuwał go wyłącznie w stosunku do mnie, lecz do wszystkiego wokół, nie tylko ludzi, ale w ogóle do świata. Jakby ziemia nie zasłużyła sobie, aby go nosić. Był postawny i miał głęboki, niski, trochę mrukliwy głos. Lubił zadawać wścibskie pytania i udzielać, przerywanych chwilami zamyślenia, banalnych porad. Zwykle mu przytakiwałem albo udzielałem zdawkowych wyjaśnień, mając w tym jeden cel: jak najszybciej uciąć pozorną konwersację. Wujek był nieprzystępny, patrzył na świat i ludzi z wyżyn swojej wielce niejasnej i hermetycznej mądrości. Chyba uważał, że jest stworzony do bycia nauczycielem. Ta silna skłonność do nauczania innych była o tyle dziwna, że sam nie całkiem panował nad swoim życiem. Cóż, ktoś taki nie może marnować zdolności i czasu na sprawy przyziemne, nie dla niego praca zarobkowa, porządki w domu czy wyrzucanie śmieci. Latami nie mógł znaleźć stałego zatrudnienia, chociaż – jeśli mam być szczery – za bardzo go też nie szukał. Musieli przez to z żoną bardzo pilnować wydatków: żadnych wyjść do restauracji, zagranicznych wyjazdów, ich stary fiat tygodniami stał unieruchomiony przez jakąś usterkę, której nie było za co naprawić. Czułem się więc dla nich dodatkowym ciężarem, przybłędą zużywającym wodę, prąd i jedzenie.

Zacząłem pracować. Na pół etatu, bo wtedy jeszcze studiowałem. Na uczelnię jechało się jakąś godzinę, czasem, gdy były korki, trochę dłużej. Pamiętam wstawanie przed świtem, ciągłe zmęczenie i brak czasu na naukę. Do upadłego w tym edukacyjno-roboczym kieracie, choć nie bez przyjemności. Ciasny łańcuch zobowiązań, te wszystkie zajęcia upakowane jedno przy drugim przynosiły zmęczenie i jakiś spokój, nawet jeśli pozorny. Myślałem, że uciągnę tak do licencjatu, ale nie dałem rady. Po niecałym semestrze coś mnie podcięło i upadłem w ciemną breję. Zdawało mi się, że na dobre pogrzebałem to w sobie, ale nie – wylazło. Miesiąc ciemności. Chociaż równie dobrze mógł to być dzień lub rok. Pustka. Przestałem jeździć na zajęcia. Potem już nie wróciłem, bo zaległości, opuszczone egzaminy, trzeba by się tłumaczyć czemu, co się stało, gdzie mnie nosiło. Sam nie do końca wiedziałem. Szkoda mi było tych studiów, naprawdę żałowałem, ale wtedy ledwie mogłem wstać z łóżka.

Po długim urlopie wróciłem do pracy, ale bez przekonania, jakby siłą bezwładu. Szukałem oparcia w rutynie, w mechanicznej powtarzalności tygodni. Wziąłem cały etat, bo brakowało ludzi do pracy, i mogłem pogrążyć się na całe dnie w prostych czynnościach. Wnieść, wynieść, posprzątać. Przez chwilę nawet z dobrym skutkiem, ale potem poczułem, że muszę coś zmienić. To postanowienie okrzepło we mnie w plan przeprowadzki „na swoje”. Na ten cel odkładałem pieniądze. Szło dość szybko, bo ciocia kwitowała moje propozycje dołożenia się do rachunków albo zrobienia zakupów uprzejmym oburzeniem.

Teraz myślę z wdzięcznością o ludziach, którzy mnie przygarnęli na długie miesiące, choć krępowało mnie to wspólne życie, po tym jak zostawiłem swojego ojca samego w zatęchłym mieszkaniu. Podziwiam zwłaszcza tę starszą i wytrwałą kobietę, za to, że monotonia codziennych wysiłków nie starła pogody z jej jasnej twarzy. Pamiętam jeszcze naszą rozmowę. Kończyłem pakowanie, przyszła poważna i odświętna.

– Wiesz, że możesz zostać?

– Wiem, dziękuję. Nie chcę sprawiać kłopotu.

– To żaden kłopot.

Chwila ciszy i patrzenia w podłogę.

– Byłam u twojego ojca.

Przestraszyłem się. Strach to tylko odruch – pomyślałem.

– Będziesz go odwiedzał?

– Nie wiem, powinienem… Jak u niego?

– Rozumiem, że to dla ciebie trudne. Dlatego możesz tu zostać, dokończysz studia. To mnie naprawdę ucieszy. Bardzo.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, żeby jej nie zranić – wyrazić wdzięczność, którą naprawdę czułem, ale też odmówić.

– Dziękuję. Jestem już spakowany.

Nie nalegała.

– Odwiedzaj nas jak najczęściej. Zadzwoń czasem. Jego też odwiedź, chociaż nie staraj się mu pomóc za wszelką cenę. Będę do niego zachodzić.

Przeprowadziłem się tutaj, bo miałem stąd blisko do pracy. Jako nowy lokator nie spotkałem się z wielkim zainteresowaniem. Nic dziwnego – dziesięć pięter, setki pokoi, więc pewnie niemała zbieranina tworząca specyficzny rodzaj wspólnoty – mieszkaniową. Mogłem ukryć się w niej z łatwością.

Wieżowiec. Lubię to słowo. Jest w nim strzelistość i wyniosłość, ale bez egzaltacji. Chociaż kiedyś niezupełnie mi ono pasowało do wielopiętrowych bloków. Sześcianów raczej ciężkich i zwartych, oddanych bez reszty repetycjom poziomów i pionów. Gdy jako dziecko słyszałem o wieżowcach, to wyobrażałem sobie ogromne, niebotyczne konstrukcje, których szczyty ginęły gdzieś w chmurach. Byłem rozczarowany, kiedy się okazało, że to po prostu wyższe bloki. Kilka rzędów okien więcej i tyle. Lecz było to wrażenie z perspektywy chodnika, z dołu i z zewnątrz. Wystarczyło tutaj wejść i wdrapać się po schodach, a potem stanąć w oknie i zerknąć w prześwity balkonowych barierek, by otworzyły się przepaście, od których miękły nogi.

Przez pierwsze tygodnie oswajałem tę przestrzeń, urządzając sobie samotne wycieczki. Raz, wciąż pełen nadziei wzbudzonej przeprowadzką, wszedłem na najwyższe piętro i okazało się, że jest tam długi korytarz łączący wszystkie klatki schodowe w rozgałęzioną sieć. Z jednego końca rozświetlało go kilka okien. Gdy przez nie wyjrzałem, ciągle zadyszany wspinaczką, z wrażenia aż przyklęknąłem. Rozległa panorama! Z lewej strony dwa kominy elektrociepłowni. Jeden, bardziej masywny, chyba nieczynny. Nurzał się w powietrzu wielki i milczący. Przymierzałem do niego efektowne porównania, a to totem chtonicznego bóstwa, a to industrialna wieża Babel, ale żadne do końca nie pasowało, więc gapiłem się na ten dziwny fenomen niezdecydowany i przejęty. Z drugiego, niższego, wydobywał się gęsty, biały dym. W tym wypadku nie miałem wątpliwości – był jak arteria wyrastająca wprost z rozpalonego serca miasta, wbita w niebo i wylewająca na nie straszne obłoki. Kominy były moim punktem orientacyjnym. Stały w pobliżu domu, z którego się tu przeniosłem, dlatego spoglądając na nie, miałem wrażenie, że patrzę we własną przeszłość.

Z drugiej strony widniał nieregularny strzęp morza, w słoneczne dni biały od światła, w niepogodę zamglony, a nocami niknący w czerni. Wrzynał się w ląd basenami portu, z którego sterczały kreski suwnic. Na wprost, trochę w dole, ciężkie bloki. Te budynki z wielkiej płyty zdążyły już się zestarzeć, wtopić w pejzaż, zarosnąć drzewami. Jedynie żółcie, róże i pomarańcze tynków nałożonych podczas termomodernizacji – natarczywie pstrokate, bo słońce i deszcz nie zdążyły ich stłumić – odcinały się od otoczenia z nieprzyjemną ostrością. Gdy tylko noc zacierała te jaskrawości, ujawniał się skomplikowany świetlisty wzór mrugający blaskiem lamp i ekranów, niestały, zmieniający się nawet nie z godziny na godzinę, ale z minuty na minutę. Stopniowo się rozrzedzał, przygasał wraz z potęgowaniem się ciemności, lecz nigdy nie ginął zupełnie. Nawet w środku najdłuższej zimowej nocy świeciło się w kilku oknach. Dzięki temu wysokie ściany naprzeciwko, z których mrok starł kolory, stanowiły punkt orientacyjny dla mojego spojrzenia, jakby w głębi jasnych plamek czuwali anonimowi latarnicy osiedla.

Lubiłem wspinać się tu, na górę, i patrzeć. Nasiąkać przestrzenią. Uwalniałem się tak od stłoczenia, jakie panowało w środku, w mikrej kawalerce. Chociaż najsilniejsze klaustrofobiczne lęki budziła we mnie maleńka, stara winda. Dlatego rzadko z niej korzystałem. Teraz też idę schodami, tą długą spiralą powtórzeń, chcę znowu przejść wszystkie piętra, zrachować ostatni raz stopnie jak minione dni.

Gdy przed chwilą spojrzałem na mój wieżowiec, wydał mi się inny niż zwykle. Ciężki od zdarzeń, jakim świadkowałem tutaj przez lata. Jakbym zerkał w kalejdoskop z okien, głosów i twarzy, które przestały być anonimowe. Mijane, ale nieominięte. Odbite w pamięci.

Tutaj, na parterze, żyje starsza kobieta. Wychodzi prawie codziennie. Zawsze pogodna i elegancka, choćby szła tylko do sklepu albo na spacer po spękanym betonie. Za to jej mąż rzadko opuszcza mieszkanie, zdaje się, że choruje. Albo chorował. Pamiętam, jak znosili go tędy ratownicy w białych kombinezonach. Minąłem ich w drzwiach klatki. Trzymali nosze, a na nich leżało nieme, bezwładne ciało. Tylko te rozbiegane oczy – jakby chciały uchwycić się zamalowanych gęstą farbą ścian korytarza. Wtedy widziałem go po raz ostatni.

Patrzę w górę w prześwit owinięty zaciskającą się pętlą schodów. W tej perspektywie zawiłe ściany ogromnieją. Stoję na samym dole jak na dnie rozpadliny i czuję znów ten duszący napór, jaki nieraz mnie prześladował, gdy przez cały dzień nie miałem siły wyjść z domu. Wtedy na długie kwadranse stawałem się mimowolnym słuchaczem wielopiętrowych symfonii. W ich obsadzie dało się usłyszeć rury kanalizacji, odzywające się w nagłych i przejmujących kadencjach; sieć instalacji wodnej rezonującą w misternych flażoletach, to znów szumiącą jak nieodległe morze. Do tego włączały się raz po raz pełne najżywszych emocji falsety kłótni lub tęsknych nawoływań żyjącej gdzieś w górnych rejestrach domu Madame Butterfly, która nie może się doczekać małżonka, marynarza niesłonych wprawdzie, ale przez to wcale nie mniej burzliwych wód naszego osiedla z nielicznymi przystaniami wiecznie zielonych monopoli. Jak refren pojawiał się delikatny, mlaszczący rytm roztłukiwanych schabowych, który przypominał o porządku, jaki nadają wspólnemu życiu posiłki, a konkurował z nim werblowy stukot kroków na klatce schodowej, gdy ktoś uciekał z wnętrza tego lewiatana. W tę polifoniczną strukturę jak w zawiły porządek Bachowskiej fugi wplatały się jeszcze promieniujący na wszystkie piętra wibrafon nagle uderzonej poręczy oraz tremola śmiechów i brzęki butelek niczym niewprawnie uderzony trójkąt. Cały wieżowiec zdawał się drżeć na pograniczu erupcji, rozsadzany wewnętrznym ciśnieniem jak podmuchem wielkiego trębacza dmącego w zatkany instrument. Wszystkie dźwięki nakładały się na siebie w mojej kawalerce jak w pudle rezonansowym z żelbetu. Miałem wrażenie, jakby strop stawał się cięższy i zwieszony niżej niż zwykle.

Gdy już nie mogłem wytrzymać tego natłoku, wychodziłem i było tak, jakbym wysiadał z rozkołysanego statku otumaniony chorobą morską. Zamroczony, niemal padałem twarzą na popękany trap chodnika. Zwykle szybki krok i zimne powietrze pomagały. Szum i pulsowanie się wyciszały. Pozostawało tylko wrażenie, że z wielokrotnych rzędów okien wpatrują się we mnie jakieś oczy. Ale może coś mi się teraz miesza i dopowiadam zbyt dużo, zapominam o niskich stopniach i wskakuję od razu na najwyższe piętra – niesiony prądem języka, daję się porwać hiperboli.

Wystarczy więc.

1

„Tak-tak-tak”, słychać, jak chłopiec bawi się prostą zabawką. Dwie równej wielkości kulki przywiązane do plastikowej pałeczki, którą unosi i rytmicznie opuszcza niby dyrygencką batutę wymierzoną w niewidocznego bębniarza. Kulki zderzają się z głuchym klekotem. Zaraz potem od siebie odskakują. Ruch dłoni, podciągnięcie i kolejny stuk. Monotonia powtórzeń sprawia przyjemność, chłopiec nie wie już, czy kieruje zabawką, czy tylko poddaje się jej przemożnemu rytmowi.

Klekot opukuje wnętrze klockowatego domu z szarego pustaka. Odbija się od drewnianych półek poznaczonych smugami spalenizny, rezonuje z chwiejącymi się płomieniami świec. Dotyka delikatnie twarzy matki i ojca, którzy nawiązują niedbałe rozmowy zaprawione zmęczeniem i przerywają je bez ostrzeżenia. Ciepło dnia promieniuje z ich ciał, krystalizuje się w niedbałą opowieść, którą rozbija machnięcie ręką, zrywa opieszałość słowa, co nie chce spaść z języka i uwolnić go od swojego ciężaru. Więc cisza, niepokojona tylko klekotem zabawki trzymanej przez chłopca, wzrasta raz po raz jak szara pleśń.

Na bielonych ścianach drżą żółtopomarańczowe smugi. To ogień schwytany w masywny korpus pieca wyrzuca przez szczeliny swój rozchybotany nadmiar. Huczy przy tym ze złością, widocznie nie mogąc znieść zamknięcia w ciasnocie żeliwnych ścian. Próbuje więc wysadzić w powietrze fajerki lub wypchnąć drzwiczki, obok których suszą się szczapy drewna – gdyby tylko mógł, wyciągnąłby po nie swoje długie łapy, nienasycone i giętkie. Nikt jednak nie zwraca uwagi na rozpaczliwe zmagania żywiołu. Drzwiczki blokuje stalowa sztaba, fajerki ciężko spoczywają na swoich miejscach, przygniecione garnkiem z grzejącą się wodą. Promieniujące od pieca ciepło obejmuje ludzi, którzy chętnie mu się poddają, osuwając się w bezwład leniwego wieczoru.

Na stole pokrytym ceratą w czerwoną kratę spoczywają obtłuczony talerzyk z obierkami po jabłku, kubek z resztką herbaty, dalej puszka po piwie i dzbanek z wypatroszonym krążkiem cytryny. Obok matka chłopca oparła swoje przedramię. Palcami bezwiednie gładzi łokieć drugiej ręki. To podstawa kolumny zwieńczonej matczyną głową, która mości się w gnieździe rozwartej dłoni. Kciuk przylega do krawędzi szczęki, a reszta palców bada uważnie twarz, gładzi kąciki oczu i przymykające się powieki, nabrzmiałe ciepłem i dotykiem opuszki zatrzymują się uważnie na każdym zgrubieniu i zabrudzeniu. Przy stole siedzi też ojciec chłopca, który spogląda to na klekoczącą zabawkę, to w okno przysłonięte lusterkiem w kształcie kwiatu.

Od nagiej betonowej podłogi, na środku pomieszczenia, odcina się prostokąt zbity z surowych desek. To właz do niewielkiej piwnicy, w której leżą ziemniaki i marchew. Z bulw wyrastają blade kłącza i szukają wilgotnej ziemi lub światła. Chłopiec siedzący teraz przy stole wpadł do tej wnęki niedawno. Ktoś nie odłożył pokrywy, a on wszedł do budynku w samym środku dnia i oślepiony letnim słońcem, nie dostrzegł przepaści pod nogami. Na szczęście runął na stertę ziemniaków i tylko się poobijał, ale rodzice najedli się strachu.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Copyright © 2025 by Michał Cierzniak

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Filtry, 2025

Wydanie I, Warszawa 2025

Opieka redakcyjna: Dariusz Sośnicki

Redakcja: Dariusz Sośnicki

Korekty: Monika Paduch / d2d.pl, Agata Górzyńska-Kielak / d2d.pl

Projekt okładki: Marta Konarzewska / konarzewska.pl

Projekt typograficzny, skład i redakcja techniczna: Robert Oleś

Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.

Ul. Filtrowa 61 m. 13

02-056 Warszawa

www.wydawnictwofiltry.pl

[email protected]

ISBN 978-83-68180-72-5