Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 326
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marta Kurzawa
Kiedy serce powie dość
Abyśmy reagowały, kiedy serce powie dość…
To nie muchy w nosie, histeria,
napięcie przedmiesiączkowe…
Mamy jedno życie i od nas zależy, co z nim zrobimy.
Każdej, która poczuła mobbing na własnej skórze.
Jan Słomiński siedział na ławce w parku i udawał, że jest zatopiony w lekturze, jednak ukradkiem obserwował otoczenie. Ciepłe popołudnie wypędzało stęsknionych słońca na zewnątrz. Dzieci ciągnęły rodziców na plac zabaw, a starsi uczniowie pobliskiego liceum powłóczyli nogami, jakby w ogóle nie mieli ochoty iść na przystanek tramwajowy. Drzewa wreszcie trochę się zazieleniły, a ptaki coraz śmielej szczebiotały, zagłuszając szum miasta. Jakaś dziewczyna z psem niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę, chociaż nijak nie mogło to pomóc zwierzęciu w szybszym załatwieniu potrzeby. Chłopiec na hulajnodze prawie wjechał w kobietę wychodzącą ze sklepu z kilkoma siatkami w obu rękach. Gdyby nie odskoczyła, pewnie by się wywróciła na niemowlęcy wózek, nad którym pochylała się młoda blondynka, wyginająca twarz w dziwacznych grymasach. Jana zawsze dziwiły nienaturalne miny i tony rodziców nad maluchami, które przecież były normalnymi istotami, po prostu bez zdolności werbalnego porozumiewania się. Jego Janinka tak dobrze potrafiła rozmawiać z dziećmi… Od śmierci żony minęło już trochę czasu, a to wciąż tak bardzo bolało. Kiedyś byli młodzi, zakochani, trzymali się za ręce, zupełnie jak ta para przechodząca obok… Jan rozpoznał swoich sąsiadów. Dziewczyna była całkiem miła, nie mówiła więcej niż „dzień dobry” i przemykała klatką schodową szybko, chyba chciała być niewidzialna. Chłopak strasznie trzaskał drzwiami i nigdy się nie odzywał, zazwyczaj miał zaciśnięte usta, a po schodach kroczył, jakby cały świat należał do niego. Teraz też szedł z przodu, ściskając rękę dziewczyny i ciągnąc ją za sobą niczym niewolnicę. Ona podążała za towarzyszem bezwiednie, jakby kierunek nie był ważny.
Ciekawe, czy będą szczęśliwi jak my z Janinką… – pomyślał Jan i poczuł, że oczy mu wilgotnieją. Para zniknęła za rogiem.
Wpatrywałam się w sukienkę w czerwone kwiatki, zastanawiając się, czy na pewno muszę ją pakować i czy nie jest zbyt cienka jak na początek maja. Cała sypialnia była zawalona moimi rzeczami, jakbym pakowała się na wielotygodniową podróż. Zresztą zagracenie tego pomieszczenia nie było zbyt trudne, biorąc pod uwagę, że mierzyło raptem niecałe dziesięć metrów kwadratowych i mieściło łóżko, szafę typu komandor z lustrzanymi drzwiami i wąski fotel uszatek z Ikei.
Nie chciałam brać wielkiej walizki na jednodniowy wyjazd, ale potrzebowałam spodenek i butów do biegania, stroju na basen, jakiegoś cieplejszego swetra, ładnych butów na wieczór, czegoś do czytania… Lista rosła i niełatwo było zdecydować, z czego mam zrezygnować. W ten sposób rozkładałam stosy ubrań i innych niezbędnych rzeczy, tworząc z nich podgrupy, w końcu wszystko się mieszało, a ja musiałam to sortować po raz kolejny. Nie jestem mistrzem pakowania i nawet weekendowy wyjazd przerasta moje umiejętności w tym zakresie. Rozmyślania na temat sukienki przerwał dźwięk telefonu. Przyjaciółka. Może wiedziała, że potrzebuję przerwy, zanim zapadnie wyrok odnośnie do sukienki.
– Hej, jak tam? – odezwała się Zuza.
– W porządku. Właśnie się pakuję…
– Czyli jednak wyjeżdżacie?
– Już chyba z trzy razy przekładaliśmy przez Michała pracę.
– Zapracowane chłopaki tak mają.
– A co u ciebie?
– No tak… U mnie okej. Idziemy z Maksem na jakąś wystawę.
– O kolacji pamiętasz?
– Ale na pewno? Nie chcę wam kłopotu robić… – Zuza próbowała odwlec historyczny moment, w którym poznam Maksa.
– Oj, przestań! Z tobą się umówić to prawie jak z Michałem! Ja rozumiem, że bardzo zajęci prawnicy cierpią na brak czasu, ale nie przesadzaj. Widzimy się jutro wieczorem! – zarządziłam stanowczo.
Zuza już dawno nam nikogo nie przedstawiała, a ja byłam strasznie ciekawa przystojniaka, z którym od kilku tygodni się spotykała.
– No dobrze! – łaskawie się zgodziła. – Ale…
– Żadnych ale. Jesteśmy umówione. Przyda się wszystkim takie naładowanie baterii przed pójściem do pracy.
Ostatnie zdanie musiało zabrzmieć dość żałośnie, bo moja przyjaciółka się zaniepokoiła. Wiedziałam, że zmarszczyła brwi z niezadowoleniem i pewnie zrobiła tę swoją srogą minę, jak zwykle, gdy rozmawiałyśmy o mojej pracy i udzielała mi reprymendy.
– Aż tak źle? – zapytała z troską.
– Daję radę. Nie mówmy o tym, bo tylko humor się popsuje.
– Mówiłam, żebyś stamtąd odeszła… – Zuza najwyraźniej wyczuła okazję, by wygłosić kolejne kazanie.
– A ja mówiłam, że nie chcę teraz o tym rozmawiać! – przerwałam asertywnie nadchodzący monolog. – Wracam do pakowania na romantyczny wyjazd z chłopakiem.
Rozmowa o mojej cholerycznej, despotycznej szefowej była ostatnią rzeczą, na którą miałam ochotę w sobotnie przedpołudnie. Szczególnie że i tak by za wiele nie zmieniła. Gdy pożegnałam Zuzę, wróciłam do refleksji nad posiadaniem zbyt wielu rzeczy. Przypomnienie o pracy i o tym, że zostały dwa dni do poniedziałku, skutecznie mnie rozproszyły i przygnębiły. Lubiłam swój zawód, a tworzenie projektów i wymyślanie kampanii reklamowych sprawiało mi dużą radość. Natomiast współpraca z panią Izą, osobą starszą, krytyczną i zbyt pewną siebie w każdej sytuacji, nieważne, czy chodziło o mleko do kawy, czy rozmowę z ważnym klientem, zdecydowanie nie należała do najłatwiejszych. Męczyłam się tam, czasem miewałam bezsenne noce czy nerwowe weekendy. Podreptałam do kuchni, żeby zrobić sobie coś do picia.
Cieszyłam się bardzo z tego wyjazdu. Już dawno nie mieliśmy z Michałem chwili spokoju dla siebie. Ciągle praca, spotkania, w weekendy też. On często siedział nad aktami, a ja kończyłam projekty. Tygodnie uciekały, a my potrzebowaliśmy wreszcie trochę wspólnego odpoczynku i wieczoru z wyłączonymi telefonami. Byliśmy razem od kilku lat, wynajmowaliśmy wspólnie mieszkanie na Strzyży, jednej z najładniejszej dzielnic Gdańska. Czasem tylko przebąkiwaliśmy o przeprowadzce na swoje. I było nam dobrze w tej naszej codzienności.
Kolejny dzwonek telefonu oderwał mnie od pędzących myśli. To, że Michał dzwonił, zamiast wrócić do domu z dokumentami, po które szybko wyskoczył do biura, nie wróżyło dobrze.
– Hej. Kiedy będziesz? – zapytałam zniecierpliwiona, nie czekając, aż powie, po co dzwoni.
– Ania… Nie dam rady. Muszę zrobić dodatkową analizę. Pojawiły się nowe okoliczności. Muszę się przygotować na poniedziałek…
Zbyt wiele podobnych sytuacji już się kiedyś wydarzyło, żebym była zaskoczona. Zalałam wrzątkiem rozpuszczalną kawę i od razu zaczęłam ją energicznie mieszać.
– Michał!
– Ale ty możesz pojechać, weź Baśkę lub Zuzę. I tak ściągnęli zaliczkę i pewnie tego nie odkręcę.
– Dziękuję bardzo za pozwolenie! Zuza ma już plany na wieczór, a Baśka pewnie nie zostawi tak nagle Kuby z chłopakami. Poza tym one nie są tobą! Mieliśmy w końcu mieć miniwakacje! My!
– Wiem, wiem… Przepraszam. Wynagrodzimy to sobie, na pewno!
Michał odpowiedział tak pewnie, jakby nie zdawał sobie sprawy, jak jego obietnice się zazwyczaj kończyły. Nie pierwszy raz mówił mi coś, by zagłuszyć swoje sumienie albo moje pretensje. Nie przekonał mnie. Byłam zniechęcona. Już mi się nie chciało nic planować, bo i tak na końcu wychodziło jak zwykle. Rozczarowana, zaczęłam wyciągać z walizki dopiero co spakowane rzeczy, bez pomysłu, co zrobić z tak pięknym dniem. Nie miałam ochoty wychodzić. Wyjątkowo zostawiłam całą pracę w pracy i nagle okazało się, że mam za dużo czasu. Gdy posprzątałam pobojowisko towarzyszące pakowaniu, wykręciłam numer siostry.
– Jak tam Hel? – przywitała mnie Baśka, szczebiocąc.
– Nie tym razem… Michał musi się przygotować do rozprawy.
– Znowu przekładacie? To już zaawansowany pracoholizm, powinnam go przebadać.
Moja siostra była psychologiem, więc wiedziała, co mówi.
– Trudno, to beznadziejny przypadek i twoje sztuczki nie bardzo pomogą – odpowiedziałam ze śmiechem. – Co porabiacie?
– A właśnie do teściów przyjechaliśmy, na Kaszuby. Chłopaki przeszczęśliwi z pogody, zaraz nawet pójdą się kąpać…
– Kiedy wracacie?
– Chyba zostaniemy do jutra… Wiesz, tak rzadko wolny czas idzie w parze z pogodą – odparła Basia. – Poza tym siostra Kuby ma przyjechać, jej też już dawno nie widzieliśmy.
– No dobra – westchnęłam. – Bo myślałam, że chłopaków wreszcie zobaczę. Michał pewnie do wieczora będzie w kancelarii.
– Szkoda, że wcześniej nie zadzwoniłaś. Mogliśmy cię zgarnąć. Nie widziałaś, jak fajnie tu teraz jest, po remoncie.
– Następnym razem zobaczę – obiecałam.
– Koniecznie! Rodzice Kuby pewnie będą tu całe lato, a wiesz, jak lubią twoje towarzystwo! – zachęcała Baśka.
Faktycznie, państwo Kwiatkowscy wyjątkowo nie pasowali do wszystkich dowcipów o złośliwych teściach i nieprzyjemnych relacjach z nimi. Naprawdę byli mili i szczerze lubili, jak się ich odwiedzało. Im więcej gości wpadło, tym lepiej.
Basia i Kuba stanowili parę w iście włoskim stylu. I to nie tylko ze względu na typ urody. Oboje mieli ciemne oczy, włosy i oliwkową karnację skóry. Byli też bardzo wygadani, radośni i głośni. Jak się kłócili, to leciały szklanki, a po kilku minutach beztrosko grali w monopol z chłopcami albo siedzieli przytuleni na kanapie, oglądając film. Tacy właśnie byli. Kolorowi w szarej rzeczywistości.
– Przyślij mi koniecznie filmik z chłopakami, jak szaleją! – poprosiłam.
Przypomniałam jeszcze o wspólnej kolacji następnego dnia i skończyłam rozmowę. Moi siostrzeńcy, ośmioletni Filip i czteroletni Stefek, byli najsłodszymi łobuzami na świecie i bardzo za nimi tęskniłam. Kiedyś miałam więcej czasu, żeby do nich zaglądać.
Ten niedzielny wieczór był bardzo udany. Zrobiliśmy tartę z łososiem, zieloną sałatkę ze szpinakiem i ciasto marchewkowe z czekoladą na deser. Maks okazał się bardzo wysokim, smukłym blondynem i zabawnie wyglądał przy dość niskiej, korpulentnej, ciemnowłosej Zuzie. Prezentowali się trochę jak Flip i Flap. Spotykali się już od kilku tygodni i widać było, że jemu zależało, a Zuza tradycyjnie utrzymywała dystans, bojąc się utraty niezależności.
– Czyli poznaliście się w pracy? – Baśka przeszła do przesłuchania.
Nadeszła pora deseru. Przy babskiej części biesiadników wciąż stały kieliszki z białym winem, chłopaki przeszli już na whisky. Siedzieliśmy przy okrągłym stole babci Michała, który ochroniłam przed wyrzuceniem na śmieci krótko po tym, jak się tutaj wprowadziłam. Znaleźliśmy go, gdy robiliśmy porządki w piwnicy rodziców. Po kilku dniach negocjacji mój chłopak zgodził się na wstawienie go do naszego mieszkania pod warunkiem, że najpierw zostanie odnowiony. Dzięki temu stołowi, staremu fotelowi z wystawki (czyli śmietnika) i zawieszeniu dębowych półek na książki nasz salon stał się wreszcie przytulny, a mnie udało się przełamać nowoczesny minimalizm i wszechobecną biel, tak uwielbianą przez Michała.
– Tak – potwierdził Maks.
– Przecież już o tym mówiliśmy… – Zuza stęknęła.
Dziewczyna była zniecierpliwiona i jak lwica poderwała się do walki, aby jak najszybciej zmienić temat. Nie dotknęła jeszcze nawet talerzyka z ciastem, jakby nie chciała się rozpraszać jedzeniem, poświęcając całą uwagę tłumieniu naszej ciekawości.
– No tak, coś tam wspominałaś… – Baśka uwielbiała się droczyć z Zuzą.
Jej talerzyk był już pusty. Kochała ciasto marchewkowe.
– Zmiana tematu – zarządziłam, jak przystało na gospodynię.
Chciałam, by wszyscy goście dobrze się czuli. Przyjaciółka spojrzała na mnie z wdzięcznością, potem odwróciła głowę do mojej siostry i szwagra, a w jej oczach pojawił się niebezpieczny błysk, jakby szukała zemsty za nadmierne zainteresowanie swoją osobą.
– Zgadzam się. Zmiana. Teraz wy opowiedzcie, jak się poznaliście!
– Zuza, wszyscy znają tę historię, to takie nudne… – Baśka próbowała się wykręcić.
– Znają, nie znają. Opowiedz, Maksa to interesuje. – Zuza była stanowcza i nie odpuszczała. – Chcesz posłuchać, nie? – Nawet nie czekała na potwierdzenie. – Chce. Dawaj!
– No dobra… – zaczęła Baśka z ociąganiem. – Więc to było tak… Dawno, dawno temu, za górami, za lasami…
Zaczęliśmy się śmiać, bo ten wstęp idealnie określał długość czasu, jaki Kuba z Baśką byli parą. Można by jeszcze dodać wzmiankę o czasach kamienia łupanego albo wspomnieć o wyginięciu dinozaurów.
– Wyjeżdżałam na stypendium do Londynu. Takie na wakacje. Po pierwszym, nie, chyba po drugim roku… – Zawiesiła głos. Zastanawiała się chwilę, jakby to miało kluczowe znaczenie dla tej historii.
Dołożyłam gościom ciasta, słuchając mojej ulubionej historii miłosnej. Ulubionej, bo Baśka i jej mąż wciąż zachowywali się jak para świeżo zakochanych młodziaków, mimo dzieci, pracy i kredytu na trzydzieści lat. Byli dowodem dla niedowiarków, że miłość istnieje.
– Nigdy nie byłam w Anglii, dziwne, ale nikogo tam nie znałam. To były czasy, że jeździło się autokarem…
– Dwa dni, uraz kręgosłupa i jesteś – skomentował dowcipnie czasy sprzed tanich linii lotniczych Kuba.
– Dokładnie… No i się okazało, że w tym Londynie mieszka brat koleżanki mojej koleżanki kuzynki. Czy jakoś tak. Dały mi numer do niego, jeśli czegoś bym potrzebowała.
– Tak, moja siostra też mi dała Baśki numer, twierdząc, że powinienem ją znać z jakiejś imprezy czy koncertu… I że mam jej pomóc z noclegiem, bagażami…
– No właśnie! I ja siedzę w tym autobusie w środku Europy, a ten do mnie pisze, kiedy będę. Odpisałam, że niedługo. A on, żebym doprecyzowała, to pomoże z bagażem…
– A potem, wiesz… Tamiza, muzea, parki… – rozmarzył się Kuba.
– I tak jakoś wróciliśmy jako para – spuentowała historię Baśka i skupiła się na kolejnym kawałku ciasta.
– A wy? Długo jesteście razem? – Maks spojrzał na mnie i Michała.
– No, już będzie z pięć lat… – Michał próbował udzielić odpowiedzi.
– Kochanie, siedem minie niedługo – doprecyzowałam, patrząc na niego z czułością.
– Faktycznie, maj już… – Michał się trochę zmieszał. – A bo widzisz, szczęśliwi czasu nie liczą…
– Tak, poznaliśmy się na jakiejś imprezie na koniec roku akademickiego, ja kończyłam czwarty rok, Michał już był po studiach, przygotowywał się na aplikację. Zuza wtedy spotykała się z jego kolegą z roku, Bartkiem…
– Tak, ja was sobie przedstawiłam – przytaknęła Zuza. – Jestem matką chrzestną waszego związku.
– Tak, dziewczyny miały zaraz wyjechać do pracy gdzieś do Francji czy Hiszpanii – dodał Michał.
– Wtedy akurat do Włoch – poprawiłam.
Miałyśmy z Zuzą taki sposób na wakacje na studiach, że szukałyśmy campingów lub pensjonatów w małych, turystycznych, ciepłych miejscowościach, które zatrudniały dodatkowych pracowników na sezon. Znałyśmy ze szkoły angielski i trochę hiszpański, jeździłyśmy z rozmówkami i jakoś udawało nam się za każdym razem znaleźć fajną pracę, spotkać miłych ludzi i dobrze się bawić. Zawsze wracałyśmy z walizką pełną wspomnień, a wakacje, mimo obowiązków, mijały za szybko.
– A, no widzisz, jeden pies. W każdym razie pamiętam, że w ogóle nie mogłem się zabrać za naukę. Ojciec mnie jeszcze zarzucał jakimiś testami, przypadkami do analizy, a ja w ogóle nie miałem do tego głowy. – Michał rozluźnił się, wspominając zamierzchłe czasy naszych początków.
– I co było dalej? Pojechałaś? – Maks wykazywał grzecznościowe zainteresowanie.
– Nie pojechałam, bo… – odpowiedziałam. – Bo się zakochałam. I bałam się, że on o mnie zapomni. – Uśmiechnęłam się na wspomnienie motyli w brzuchu.
– Czyli wszystko mogło potoczyć się inaczej… – chlapnęła złośliwie Baśka.
– Tak, wtedy tak. Gdybym wyjechała wtedy do Włoch, wszystko mogłoby być inaczej.
– No, Zuzie z Bartkiem nie wyszło…
– Rozstaliśmy się przed wyjazdem – wyjaśniła Zuza. – Nie było to takie poważne jak z wami. Pewnie i tak niewiele by z tego było.
– Młodszym łatwiej podejmować takie decyzje. – Baśka znów dorzuciła komentarz z perspektywy psychologa. – Romantyzm, wiara w przyszłość… Te spontaniczne decyzje, zmiany…
W naturalny sposób zaczęła się dyskusja o różnicy pokoleń i roszczeniowych postawach młodych rozpoczynających samodzielne życie. Zaczęliśmy się przerzucać historiami o rozwydrzonych dwudziestkach, które mimo braków w CV od początku chcą zarabiać pięciocyfrowe kwoty, jeździć błyszczącymi autami i mieć willę za miastem, najlepiej kupione za gotówkę.
Maks był miły, uśmiechnięty, starał się z nami zaprzyjaźnić. To mogło być to. Zuza zawsze wyznaczała swoim facetom zdecydowane granice, po prostu nie dopuszczała innych rozwiązań. Wiedziałam, że to była zasłona dymna, ochrona przed światem i ewentualnym zranieniem. Nie tylko ja zauważyłam, że Maks się starał.
– Zuza złamie kolejne serce – skomentował Michał wieczór po swojemu.
Goście wyszli, a my sprzątaliśmy. Zmywarka złośliwie znowu się popsuła, więc zmywałam naczynia, a Michał je wycierał.
– To niesprawiedliwe. Przecież wiesz… – tłumaczyłam przyjaciółkę.
– Że Zuza to chodząca wrażliwość i ktoś kiedyś ją rozczarował, dlatego już z nikim nigdy nic nie zbuduje? – ironizował Michał, układając talerze w wysoką wieżę.
– Michał! Mówisz o mojej przyjaciółce! – Wkurzało mnie takie jego głupie gadanie.
– Wiem, nie powinienem, ale sama mówisz, że nie wiesz, czy ona się jeszcze kiedyś zakocha.
– Ale mi chodzi o coś innego, ja się martwię!
– A ja się martwię o tego faceta, Maksa, i każdego następnego! – odparł złośliwie.
– Naprawdę? Chcesz się kłócić o facetów Zuzy?
Wściekłam się tą bezsensowną rozmową. Wypite wino pomagało w byciu szczerą. Czasem za bardzo.
– Anka, po prostu mówię…
– Mówisz, mówisz. Klepiesz jęzorem, co ci ślina na język przyniesie!
– Bo mi szkoda tych kolesi, tacy wpatrzeni w królową śniegu! – Michał się rozkręcał, specjalnie drażniąc mnie jeszcze bardziej, zamiast odpuścić i wygasić nasz spór.
– Wpatrzeni! Wpatrzeni! – odpyskowałam równie niemiło. – Może się czegoś od nich nauczysz? Bo ty tak wpatrzony we mnie jesteś, że od kilku tygodni na weekend nie możemy wyjechać razem!
– Jak możesz tak mówić! Przecież pracuję, ciągle. Żeby zapewnić nam przyszłość, nazwisko sobie wyrobić! Imię… – poprawił się szybko.
Dzięki wieloletnim wysiłkom ojca nazwisko rodowe Michała było rozpoznawalne w trójmiejskim świadku prawniczym. Nie wypomniałam mu tego, nic nie odpowiedziałam. Ktoś musiał przerwać tę wymianę bezsensownych ciosów, bo ta dziwna rozmowa, kłótnia, przypominała rozgrywkę tenisową bez zwycięzcy.
– Michał, nie kłóćmy się. To bez sensu…
– Masz rację, bez sensu – potwierdził nieprzyjemnie.
– Naprawdę. Wiem, co myślisz o Zuzie, ale to moja przyjaciółka.
– Wiem, przepraszam za to, co mówiłem. – Michał spojrzał na mnie potulnie.
– Wiem, że ciężko pracujesz.
– Naprawdę, wolałbym, żebyśmy wczoraj wyjechali… – dodał Michał.
Przytulił, trochę bezosobowo, jakby nie było ze mną, przy mnie, a robił to tylko odruchowo. Nie chciałam już o tym myśleć. Byłam zmęczona. Chciałam spać.
Budzik znów nie zadzwonił, a mnie obudziła poranna krzątanina Michała. Wskoczyłam do łazienki jak oparzona, w głowie przewijając scenariusze, które rozegrają się po moim przyjściu do pracy. Nic nie zjadłam. I tak zazwyczaj rzadko jem śniadania, bo nie mogę nic przełknąć. Prędko wsunęłam na stopy zamszowe baletki, zamknęłam drzwi i zbiegłam na dół. Tak bardzo byłam skoncentrowana na przeliczaniu minut potrzebnych na złapanie tramwaju i dojście do biura, że nie zauważyłam wchodzącego po schodach sąsiada z naprzeciwka, pana Jana. Starszy pan dostał ode mnie z łokcia, upuścił trzymaną torbę, a po schodach stoczyły się rozsypane zakupy. Prychnęłam i straciłam kilka sekund na pozbieranie pięciu bułek, kostki twarogu półtłustego i plastikowego pudełka z mlekiem.
– Dziękuję, sąsiadko. – Starszy pan nieporadnie próbował chwycić wszystkie zakupy w ręce, bo plastikowa siatka nie nadawała się już do użytku. – Będzie padać… – powiedział, a dwie bułki znów spadły ze szczytu piramidy utworzonej z zakupów.
– Może nie… Zaniosę.
Zabrałam od niego resztę pieczywa i mleko, minęłam go i biegiem wróciłam na piętro. Sąsiad ślamazarnie wtoczył się za mną, wygrzebał klucze z kieszeni, w końcu otworzył drzwi i weszliśmy. Położyłam żywność na taborecie, który stał blisko wejścia, i się cofnęłam.
– Dziękuję za pomoc. Dziś w parku był kos…
– Muszę lecieć.
– Może zrobię pani herbaty?
– Nie, naprawdę muszę już iść…
Wyszłam i zamknęłam drzwi. Zbiegłam po schodach, tym razem na nikogo nie wpadając. W mojej głowie wyświetlał się tylko licznik pokazujący, jak bardzo jestem spóźniona. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego starsze osoby wstają tak wcześnie, przecież mają cały dzień na życie. Nie muszą pałętać się pod nogami tych, którzy muszą wstać, by zdążyć do pracy.
Nie wiem, czy ktoś ma dobry humor w poniedziałki. Ja nie potrafię. Nie myślę o wyzwaniach czekających w nadchodzącym tygodniu, raczej o utraconym, jak zawsze za krótkim, weekendzie i zaczynam odliczanie do kolejnej soboty.
W mojej głowie królowały tylko negatywne scenariusze, jak to moja szefowa, pani Iza, może zechcieć uprzykrzyć mi dzień, tydzień, najbliższą godzinę… Rano robiłam listę rzeczy, które mogła znaleźć, żeby od razu popsuć mi dzień, a po południu, zmęczona i znów rozczarowana, robiłam rachunek sumienia, czy nie zapomniałam o niczym, co miałam przygotować, czy wyłączyłam komputer, zapisałam tworzoną prezentację, czy wpisałam wszystkie spotkania do ogólnodostępnego kalendarza… Czy może nieświadomie, niechcący zrobiłam coś, co sprawi, że następny poranek znów zacznie się od nieprzyjemnej rozmowy z szefową.
Tak się zazwyczaj czułam, gdy szłam do pracy. A gdy miałam poślizg i biegłam co sił w płucach, początek tygodnia stawał się jeszcze trudniejszy. I nawet gdańskie Stare Miasto z brukowanymi uliczkami, kolorowymi fasadami kamienic i tłumami turystów, które zazwyczaj napawają mnie dumą i zachwytem, a w którego sercu znajduje się siedziba naszej firmy, nie pozwalały zapomnieć o tym, dokąd idę i co mnie za chwilę czeka.
Moja szefowa zawsze wracała do biura z nową energią, nagromadzoną przez dwa dni spędzone z dala od swojego gabinetu, wymyślała kolejne koncepcje i zadania, jakby ustalenia z poprzedniego tygodnia się przeterminowały i automatycznie przestawały obowiązywać. I tak co poniedziałek zmieniała się strategia naszej firmy, priorytety i plan realizacji celów. Cele też zmieniały się dość często. Każdy z pracowników uważał, że trzeba robić swoje. I już. Nie zważać na problemy ze współpracą, nie przejmować się przytykami, złośliwościami i innymi dziwnymi zachowaniami szefowej, które utrudniały wykonywanie obowiązków. Udawać, że tego nie ma.
Oczywiście złapał mnie deszcz, a ja, sierota, zapomniałam parasola i wbiegłam w sam środek głębokiej kałuży na Tkackiej. Bruk bywa bardzo zdradliwy, jeśli chodzi o precyzyjną ocenę głębokości kałuż. Siedziałam na swoim krześle, próbując uspokoić oddech, zadowolona, że się nie spóźniłam, a nawet byłam minutę przed czasem. Wypiłam kilka łyków wody i szykowałam plan pracy na najbliższy tydzień oraz najpilniejsze sprawy, które powinnam odhaczyć tego dnia. Już od dawna robiłam listy wszystkich zadań, a potem układałam je według ważności, terminów czy innych kryteriów, dzięki czemu zachowałam porządek w głowie, wiedziałam, co i kiedy mnie czeka, i wyrabiałam się z projektami, mimo że miałam dużo obowiązków i wciąż coś mi dodawano.
– Anka, jak tam Barczewski?
Szefowa pojawiła się niepostrzeżenie w naszym pokoju i fuknęła nad moim uchem dość niemiło i twardo. Wymieniłyśmy z Ewą porozumiewawcze spojrzenia. Barczewski był przedstawicielem firmy produkującej nabiał i Ewa była w trakcie przygotowywania dla niego oferty na przeprowadzenie kampanii jogurtów. Ja nie miałam z tym nic wspólnego, dlatego nie odpowiedziałam na pytanie szefowej. Ewa otworzyła usta, żeby przypomnieć o ustaleniach z poprzedniej środy; że ona bierze Barczewskiego, a ja Julię Naczyńską od imprez, ale nie zdążyła nic powiedzieć.
– Anka! Czemu nic nie mówisz, jak pytam? Umówiłaś mnie z nim jakoś? Kiedy? Już najwyższa pora pociągnąć ten temat, żeby nam klient do konkurencji nie uciekł. Od dwóch tygodni o tym rozmawiamy, dziś chcę mieć na biurku ofertę. Anka!
– Ale to nie ja… – próbowałam odpowiedzieć składnie. Czułam coraz szybsze bicie serca, jakby miało gdzieś wyskoczyć, uciec przed nieprzyjemnym, metalicznym tonem.
– A kto, jak nie ty? Kto, pytam? Dziewczyno, jak ty się nie zabierzesz do roboty, to ja nie wiem, co będzie. Naprawdę, kolejny raz się zawiodłam. A premię wszyscy chcą. I weekendy wolne. Jako jedyna osoba tutaj pracuję i zarabiam. Powinniście mi wszyscy oddawać część pensji. Oj, co byście beze mnie zrobili? Anka, Barczewski… Naczyńską skończyłaś?
– Ale pani Izo… – przebiłam się przez słowotok szefowej. – W zeszłym tygodniu ustaliłyśmy, że ja Naczyńską biorę, a Ewa Barczewskiego…
– Ustaliłyśmy? Ooo, ciekawie się robi. – Pani Iza zdenerwowała się jeszcze bardziej. – A kto ustalił? Mogłabyś mnie łaskawie poinformować? Ty? Patrzcie państwo, kim ty jesteś, dziewczyno? Naprawdę myślisz, że to twoja rola, żeby mi tu cokolwiek ustalać? Co ty sobie w ogóle wyobrażasz? Będziesz rozdzielać robotę innym? Chcesz tu rządzić? Może mam ci mój gabinet oddać?
– Pani Izo…
Brnęłam dalej w ten bezsensowny dialog, choć wiedziałam, że jestem na straconej pozycji. Ewa nic nie mówiła, wbiła wzrok w komputer, udawała, że jej nie ma. Wyjaśniałam w krótkich zdaniach, że wspólnie rozmawiałyśmy, w aktywnej obecności szefowej, w środę. I że przydzielono mi firmę pani Naczyńskiej, która ma tu przyjść jutro…
Czułam, że pomału brakuje mi tchu, i coraz trudniej panowałam nad zdenerwowaniem. Jakbym rozmawiała ze ścianą. Choć wydaje się, że ze ścianą może byłoby lepiej, bo przynajmniej echo by odpowiedziało. Ona w ogóle nie słuchała moich argumentów, wychwytywała sprawnie tylko te fragmenty wypowiedzi, do których mogła mieć pretensje.
– Ma przyjść? Naczyńska? I ja nic o tym nie wiem? Anka, co ty sobie wyobrażasz? Że ja ci pozwolę tutaj tak rządzić? Będziesz sobie decydować? Obowiązki rozdzielać? Spotkania umawiać? Klientów zapraszać? Bez mojej wiedzy? – zaczęła wrzeszczeć. – Dobrze się zastanów, czy chcesz tu pracować! Nie mogę robić za was wszystkich, a darmozjadów i beztalenci nie będziemy utrzymywać. To agencja reklamowa, a nie instytucja charytatywna! Nie stać nas na bylejakość. To już lepiej zgarnę wasze pensje i będę siedzieć po nocach. I tak zresztą to robię. To przynajmniej będzie sprawiedliwie. Naprawdę, Anka, zastanów się, czego tutaj szukasz… – Szefowa teatralnie zawiesiła głos.
Potem rzuciła zimnym, bezosobowym spojrzeniem, przeszywającym na wylot. Tak chyba patrzyła Królowa Śniegu albo czarownica z bajki o Śnieżce. W każdym razie ja zastygłam i chyba przestałam na chwilę oddychać.
– Naczyńska na moim biurku dziś. Barczewski jutro. Zrozumiano? – zapytała jeszcze metalicznym tonem, a potem wyszła, trzaskając drzwiami.
– Dlaczego nic nie powiedziałaś? – spytałam Ewę. Nawet nie miałam wielkich pretensji, bo pani Iza paraliżowała swoim krzykiem każdą z nas, tak że często zapominałyśmy mówić i myśleć, gdy była obok.
Ewa też za bardzo nie miała nic na swoje usprawiedliwienie.
– Oj, Anka, przecież wiesz… – Wzruszyła ramionami.
A ja starałam się opanować drżące ręce i kolana. Faktycznie, jakoś to się kręciło, od kiedy cztery lata wcześniej przyszłam na staż, a potem zostałam zatrudniona w agencji reklamowej Promotion SA. Zawsze tak było, że pani Iza, piastująca stanowisko dyrektor kreatywnej, chciała mieć wgląd we wszystko i monopol na wszystko, co działo się w firmie. Bardzo często uczestniczyła z nami lub zamiast nas w spotkaniach z naszymi klientami, wprowadzając poprawki do projektów, dla dobra firmy oczywiście. Dość często po konsultacjach z klientami te poprawki ulegały dalszym modyfikacjom i kończyło się na powrocie do pierwotnej wersji projektu. Dodatkowo była niemiła dla współpracowników i bez skrupułów poniżała ich, zasłaniając się dobrem firmy. Miała sześćdziesiąt lat, więc ja nie umiałam jej odpyskować. Rodzice wpoili mi kiedyś kilka zasad i szacunek do starszych był jedną z nich. I za nic nie potrafiłam o tym zapomnieć, nawet w przypadku tak nieprzyjemnych i głupich sytuacji jak ta dzisiejsza. Nie umiałam też udawać, że nie denerwuje mnie jej zachowanie, przez co najczęściej byłam ofiarą jej zagrywek. Zazwyczaj znosiłam to w miarę dobrze, ale ten dzień był beznadziejny od samego rana, więc wszystkie uwagi pani Izy buzowały we mnie jak gotująca się woda w garnku.
Na szczęście projekt dla Naczyńskiej miałam już prawie gotowy, więc naniosłam jeszcze drobne zmiany, dopracowałam szczegóły mogące wzbudzać wątpliwości i zaniosłam teczkę szefowej. Położyłam na biurku przed nią. Spojrzała na mnie zdziwiona, jakbyśmy w ogóle o tym nie rozmawiały.
– A co to? Co to jest?
– Teczka Naczyńskiej – odpowiedziałam pewnie.
– A Barczewski? Gdzie Barczewski? Barczewskiego miałaś mi przynieść!
Znów krzyk i zmiana. Zagryzłam wargi. Liczenie do dziesięciu to za mało. Miliona nie starczy… Ręce znów trzęsły się bardziej niż zwykle. Usiadłam za swoim biurkiem i zamknęłam oczy. Pod powiekami poczułam łzy. Chlipałam, a w pokoju słychać było równomierne stukanie Ewy w klawiaturę.
– Wychodzę. Jutro rano chcę mieć obie teczki u siebie. – Weszła i wyszła.
Jej niespodziewany widok sprawił, że gwałtownie odwróciłam głowę, by nie widziała mojego płaczu. Łokciem potrąciłam kubek i resztka kawy wylała się na część papierów leżących na biurku, brudnopisów i dodatkowych notatek. Starłam płyn ręcznikami papierowymi, a potem bezmyślnie patrzyłam przed siebie. Ewa jak gdyby nigdy nic wciąż gapiła się w komputer.
Z nadzieją odliczałam minuty do wyjścia do domu. Zapakowałam wszystkie dokumenty i ułożyłam sobie w głowie ambitny plan na popołudnie i wieczór. Kąpiel. Obiad. I praca. Oczami wyobraźni zobaczyłam już zniechęconą minę Michała. Nie lubił, kiedy pracowałam w domu, mimo że jemu zdarzało się to nagminnie. Ale on, jak mi powtarzał, ma własną działalność i machinę do zarabiania, to inaczej niż tak robić u kogoś. Namawiał mnie do rzucenia pracy i przeniesienia się do jego firmy. Ja coraz bardziej sceptycznie podchodziłam do tego pomysłu. Kiedyś myślałam, że może to miałoby sens. Wspólna praca. Sałatki w pokoju konferencyjnym, podróże służbowe, nadgodziny. Zupełnie jak w filmach. Kancelaria pochłaniała jednak Michała bez reszty. Był zmęczony, zarobiony i wciąż w niedoczasie, więc podejrzewam, że gdyby doszło do naszej współpracy, rzeczywistość byłaby daleka od moich wyobrażeń. Bałam się, że to połączenie pracy i domu by nam zaszkodziło.
Z ulgą spojrzałam na wskazówki, gdy te przesunęły się i wyznaczyły godzinę szesnastą. Pozbyłam się butów na obcasie, które zawsze wkładałam w biurze, bo „tak wyglądamy bardziej profesjonalnie i reprezentacyjnie” – tak, kiedyś już też o tym słyszałam od szefowej. Wsunęłam baletki, jeszcze nieprzyjemnie wilgotne w środku po porannym deszczu, i zbiegłam po schodach. Byle do domu, czyli najpierw byle do tramwaju. Lubiłam nim jeździć i wsłuchiwać się w hałas, który wydawał. Wycieczka tramwajem była też dobrą okazją do obserwowania innych podróżnych. Zmęczeni, z nosami w komórce, czasem słuchawkami na uszach, siatkami z zakupami, wypchanymi tornistrami, z pustymi spojrzeniami, myśli mieli zajęte jakimiś codziennymi sprawami, osobistymi problemami, może niepewnością, może tęsknotą albo nadzieją. Czasem trafiały się pogaduszki przyjaciółek, zupełnie jak z Dnia świra Marka Koterskiego, albo pyskówki, a nawet kłótnie o to, kto gdzie chciał usiąść i czy najpierw się wsiada, czy wysiada. Tak te tramwaje zawsze wyglądały, skarbnica inspiracji, w której można chłonąć otoczenie i wykorzystywać to potem w pracy. Jak mawiał jeden z moich profesorów, pomysły na projekty są wszędzie, chodzimy wśród idei, koncepcji, obrazów i słów. Tylko od nas zależy, co i w jakiej formie z tego wyciągniemy.
Z ulgą otworzyłam drzwi od mieszkania. Zdjęłam przemoczony płaszcz, buty postawiłam blisko kaloryfera w kuchni i od razu poszłam do łazienki napuścić wodę do wanny. Zamknęłam oczy, głęboki oddech… Jakoś to będzie.
Michał wyszedł z sypialni i wyraźnie ucieszył się na mój widok.
– Jesteś już? To dobrze. Idziemy na obiad – stwierdził, nie pytając.
Nie wiedziałam, że był w domu. Nie zwróciłam uwagi na auto na parkingu. Nie chciało mi się wychodzić.
– Ale kochanie… Miałam paskudny dzień. Marzę o kąpieli…
– Skarbie, weź prysznic i wychodzimy.
– Chcę trochę odetchnąć. Miałam naprawdę głupi dzień. – Próbowałam go przekonać, żebyśmy zmienili jego plan. – Poza tym jak chwilę odpocznę, muszę jeszcze popracować…
– Potem popracujesz – odpowiedział stanowczo.
Ostatnio coraz mniej pozwalał na sprzeciw, gdy miał inne zdanie na jakiś temat. To pewnie wynik pracy z tym środowiskiem prawniczo-biznesowym i nieustającej walki o swoją rację. Nie chciałam, by przenosił te przyzwyczajenia do domu. Nasze zwykłe rozmowy dotyczące codzienności zmieniały się w długie dyskusje z rozbudowaną argumentacją.
– Szykuj się.
– Ale Michał…
– Proszę. Na piątą trzydzieści mamy rezerwację.
– Rezerwację? – zdziwiłam się.
Rzadko kiedy robiliśmy rezerwację w środku tygodnia, raczej błądziliśmy między lokalami, wybierając to, na co akurat mamy ochotę. Nigdy nie robiliśmy rezerwacji w poniedziałek po południu.
– Włóż sukienkę – poprosił.
Nie dyskutowałam już, choć nie miałam ochoty wychodzić, a już tym bardziej elegancko się ubierać. Szybko się ogarnęłam, założyłam koktajlową sukienkę, zamszowe szpilki i zaczesałam włosy na bok. Powinnam iść do fryzjera, podciąć końcówki. Z brązowych kosmyków przebijały już jaśniejsze pasma, mój naturalny kolor włosów się zmieniał. Z lustra patrzyła na mnie zmęczona twarz dziewczyny, która myślami była gdzieś indziej, błądziła daleko. Oczy były smutne. Ciemniejsze niż zwykle. Wciąż myślałam o tym, co jeszcze muszę dokończyć do pracy, z niepokojem kalkulując ilość czasu, który będę miała po powrocie z restauracji.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Kiedy serce powie dość
ISBN: 978-83-8373-996-0
© Marta Kurzawa i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Weronika May
KOREKTA: Anna Grabarczyk
OKŁADKA: Oliwia Błaszczyk
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek