Kamień z Księżyca - Janusz Płoński - ebook + audiobook + książka

Kamień z Księżyca ebook i audiobook

Janusz Płoński

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Polska przełomu lat 80. i 90. Upada komunizm, elektryk ze Stoczni Gdańskiej zostanie prezydentem, a amerykańskiemu senatorowi, niemieckiemu bankierowi oraz przedstawicielom europejskiej finansjery często i w różnych okolicznościach towarzyszy niezmiernie rezolutna Justynka, matka dziesięcioletniego Kamilka, a przy okazji czynna zawodowo prostytutka. Ponieważ irytuje ją ciągłe przeliczanie według odpowiedniego kursu dewizowych klientów, sugeruje jednemu z niemieckich finansistów wprowadzenie ogólnoeuropejskiej waluty. Zachwycony pomysłem obiecuje porozmawiać o nim z kanclerzem Kohlem. Amerykański senator pomaga w demokratycznym przewrocie politycznym, spotykając się z najważniejszymi osobami na polskiej scenie politycznej, ale najchętniej z Justynką. Zauroczony ofiarowuje jej niezwykły prezent – odłamek skały księżycowej przywiezionej z misji kosmicznej Apollo 11. Tytułowy kamień z Księżyca okazuje się mieć naprawdę niezwykłe właściwości...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 288

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 0 min

Lektor: Marcin Procki

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Oli, Oli i jesz­cze raz Oli

Wstęp albo prolog

Moją książkę Janusz Płoń­ski – kan­dy­dat na pre­zy­denta opa­trzy­łem wstę­pem, który jest tak dobry i tak ponad­cza­sowy, że jesz­cze raz z dumą użyję jego frag­mentu:

Prawda i kłam­stwo, z lite­rac­kiego punktu widze­nia, są tyle warte, na ile są inte­re­su­jące. Poszu­ki­wa­nie prawdy czy też jej upo­rczywe gło­sze­nie jest zaję­ciem jało­wym i wielu, o więk­szych niż ja kwa­li­fi­ka­cjach i deter­mi­na­cji, pole­gło na tym nie­wdzięcz­nym polu walki.

Nie mam ambi­cji, by opo­wia­dać prawdę i tylko prawdę. Kusi mnie blaga i prze­wrot­ność, nęci wygłup, a nie powaga. Wolę sza­lony chaos niż zdrowy porzą­dek. Nie­stety nie ma dosko­na­łego łgar­stwa. Tak więc, mimo wiel­kich chęci, w wielu przy­pad­kach nie udało mi się uciec od prawdy. Czego szcze­rze żałuję.

Tak napi­sa­łem kie­dyś. Mimo upływu lat moje widze­nie nie­wdzięcz­nej i słabo płat­nej roli lub misji pisa­rza się nie zmie­niło. Pro­po­nuję Wam opo­wieść, w któ­rej na każ­dej stro­nie prawda mie­sza się z kłam­stwem i fan­ta­zją. Nie­któ­rzy rolę Czy­tel­nika rów­nież trak­tują jak misję i ci zapewne będą umieli oddzie­lić ziarno od plew. Ale po co? Nie znam odpo­wie­dzi na to pyta­nie.

W książce, którą wła­śnie macie przed oczami, udało mi się zmie­ścić wielu boha­te­rów z róż­nych kra­jów. Nie­któ­rzy z nich nie znają pol­skiego, tak jak nie­któ­rzy Polacy nie znają angiel­skiego lub nie­miec­kiego. Muszą pro­sić tłu­ma­czy o pomoc. Dla wart­ko­ści prze­kazu zre­zy­gno­wa­łem z bez­u­stan­nego tłu­ma­cze­nia licz­nych dia­lo­gów pro­wa­dzo­nych w obcych języ­kach.

Z pamięci przy­wo­łuję aneg­dotę o kanc­le­rzu RFN Hel­mu­cie Kohlu. W mediach poja­wiła się infor­ma­cja, że spo­tkał się on z któ­rymś pre­zy­den­tem USA i roz­ma­wiał z nim godzinę. Ktoś słusz­nie zauwa­żył, że Kohl nie znał angiel­skiego, więc wszystko, co powie­dział, tłu­macz tłu­maczył na angiel­ski. I wszystko, co usły­szał, musiało być przetłu­maczone na nie­miecki. I tu zagadka: jak długo kanc­lerz Kohl naprawdę roz­ma­wiał z pre­zy­den­tem USA?

Autor

Ta książka nie została napi­sana przez AI, a podo­bień­stwo boha­te­rów do osób praw­dzi­wych jest zamie­rzone.

Senatorze, jesteś kimś

Sena­tor Chris Dow nie miał wiel­kiej ochoty na start w nad­cho­dzą­cych wybo­rach pre­zy­denc­kich. Wła­ści­wie w ogóle nie miał już ochoty na jaką­kol­wiek aktyw­ność poli­tyczną. Ale jego par­tyjni kole­dzy prze­ko­ny­wali go każ­dego dnia, że jest naj­lep­szy, że par­tia nie dys­po­nuje żad­nym kontr­kan­dy­da­tem i wresz­cie, że pre­zy­den­tura będzie naj­wła­ściw­szym uko­ro­no­wa­niem jego poli­tycz­nej kariery.

– You are the man – powta­rzano mu przed każ­dym wyj­ściem do wybor­ców.

A on czuł obłudę i zawiść w gło­sach swych dorad­ców.

Chris Dow nie­zmier­nie rzadko oglą­dał pro­gramy spor­towe w tele­wi­zji. Może dla­tego tak mocno utkwiła mu w pamięci scena z walki bok­ser­skiej o jakiś ważny tytuł, bodaj mistrzo­stwo świata. Pre­ten­dent, młody i gibki, runda po run­dzie masa­kro­wał mistrza. Sen­sa­cyjna detro­ni­za­cja wisiała w powie­trzu. Tre­ner masa­kro­wa­nego powta­rzał mu pod­czas każ­dej prze­rwy:

– Bring this mother­fuc­ker down. You are the champ, man.

Aż nastą­pił moment, kiedy zmal­tre­to­wany cham­pion wydu­sił przez pokie­re­szo­wane wargi:

– Już mi się nie chce. Fuck off.

Zza uchy­lo­nych drzwi gabi­netu, nale­żą­cego do dyrek­tora sta­cji, a tym­cza­sowo peł­nią­cego funk­cję gar­de­roby, dobie­gał odle­gły głos kon­fe­ran­sjera, któ­remu odpo­wia­dały grom­kie wybu­chy śmie­chu publicz­no­ści, wzmac­niane akcen­tami muzycz­nymi. John, ciem­no­skóry asy­stent sena­tora, podał sze­fowi świeżą koszulę. Ten wło­żył ją przed lustrem, ostatni raz spoj­rzał na swe odbi­cie, zro­bił kilka gry­ma­sów, jakby roz­luź­niał mię­śnie twa­rzy.

Kiedy John poma­gał mu zawią­zać kra­wat, zadzwo­niła Rose, żona sena­tora. Koniecz­nie chciała wie­dzieć, czy ma cze­kać z kola­cją. Znie­cier­pli­wiony sena­tor spła­wił ją w mało uprzejmy spo­sób:

– Nie zawra­caj mi teraz głowy. I nie cze­kaj.

John podał sena­to­rowi mary­narkę, strzep­nął z niej nie­wi­dzialny pył, po czym sta­nął naprze­ciw swego szefa, ujął jego głowę w dło­nie, kciu­kami przy­mknął jego oczy. Stali tak chwilę w sku­pie­niu, skon­cen­tro­wani, pogrą­żeni w głę­bo­kiej medy­ta­cji.

– Chris, you are the champ – szep­nął po chwili John. – Go!

Sena­tor wyko­nał kilka szyb­kich cio­sów przed sie­bie, jak bok­ser roz­grze­wa­jący się przed walką, popra­wił koł­nie­rzyk i ruszył za pra­cow­ni­kiem sta­cji w kie­runku wyj­ścia.

Stu­dio było wypeł­nione barwną i roz­ba­wioną publicz­no­ścią. Na sce­nie stał kon­fe­ran­sjer w jado­wi­cie różo­wej mary­narce, obok zespół muzyczny, po bokach usta­wiono wiel­kie kon­struk­cje przy­po­mi­na­jące bukiety, wyko­nane z czer­wo­nych, nie­bie­skich i bia­łych balo­nów. Sena­tor sprę­ży­stym ruchem wsko­czył na scenkę, uści­snął dłoń kon­fe­ran­sjera i pozdro­wił publicz­ność. Odpo­wie­działa mu gromka owa­cja, nad gło­wami widzów poja­wiły się trans­pa­renty Soli­dar­no­ści i pol­skie flagi naro­dowe.

– Niech żyje Soli­dar­ność! Niech żyje wolna Pol­ska! – zawo­łał po pol­sku sena­tor.

Odpo­wie­dział mu aplauz.

– Jestem z wami i jestem dla was. Razem poka­żemy, na co stać Ame­rykę i cały wolny świat. Pomo­żemy Pol­sce w tej trud­nej chwili. Może­cie na mnie liczyć. Pomo­żemy Soli­dar­no­ści i pomo­żemy wszyst­kim Pola­kom. W Pol­sce i w Ame­ryce!

Sala zagrzmiała okla­skami.

– Wśród was czuję się jak Polak.

Widzo­wie wstali, zaczęli wyma­chi­wać fla­gami, ktoś zain­to­no­wał hymn Pol­ski.

– Jestem Pola­kiem! – sena­tor pod­niósł w górę palce uło­żone w znak zwy­cię­stwa.

W gar­de­ro­bie sena­tor rzu­cił mary­narkę na opar­cie krze­sła. Szef sta­cji uści­snął jego dłoń.

– Zna­ko­mi­cie, panie sena­to­rze. To będzie naj­wyż­sza oglą­dal­ność. Wie­czo­rem prze­każę panu wyniki. Gra­tu­luję. Jedli panu z ręki.

John stał przy oknie, roz­ma­wiał z kimś przez tele­fon. Apa­rat na dłu­gim sznu­rze trzy­mał w opusz­czo­nej dłoni, jego postawa wyra­żała napię­cie i sza­cu­nek. Kilka razy kiw­nął pota­ku­jąco głową, po czym pod­szedł do sena­tora i podał mu słu­chawkę.

– Pre­zy­dent – rzu­cił krótko.

Sena­tor ulo­ko­wał słu­chawkę mię­dzy uchem a ramie­niem, wysu­nął w stronę Johna man­kiety koszuli, gestem pro­sząc o wyję­cie spi­nek. W lekko chra­pli­wym gło­sie pre­zy­denta sły­chać było zado­wo­le­nie.

– Chris, bar­dzo dobra robota. Wła­śnie oglą­da­łem.

– Panie pre­zy­den­cie, myśli pan, że ci Polacy…

– Jasne, zagło­sują na cie­bie. Ale musisz pójść za cio­sem i w naj­bliż­szym cza­sie pole­cieć do Pol­ski. Chło­paki z CIA przy­go­tują wszystko. Spo­tka­nie z tym prze­wod­ni­czą­cym da ci tyle gło­sów, że wygrasz w cuglach. My wygramy.

– Shit, mia­łem inne plany.

– To je zmie­nisz. Do Kra­kowa pole­cisz czar­te­rem, pry­wat­nie, bez żad­nych sen­sa­cji.

– A nie do Gdań­ska?

– To trudne. Zała­twimy, żeby on aku­rat w tym cza­sie był w Kra­ko­wie. Big Zbig pod­su­nął mi pomysł, by zor­ga­ni­zo­wać uro­czy­ste poświę­ce­nie pomnika Smoka Wawel­skiego.

– Brze­ziń­ski? Oso­bi­ście? Pomnik Smoka?

– Nie zada­waj głu­pich pytań. I weź­miesz coś ode mnie dla tego prze­wod­ni­czą­cego – trza­snęła odkła­dana słu­chawka.

Justynka i Kamil

Marek, kie­rowca Justynki, zatrzy­mał się koło szkoły. Justynka wysia­dła, pode­szła do siatki oka­la­ją­cej szkolne boisko. Była ubrana w wytartą dżin­sową spód­niczkę i bluzkę o kroju męskiej koszuli, z pod­wi­nię­tymi ręka­wami, włosy miała upięte w luźny koń­ski ogon. Patrzyła z przy­jem­no­ścią na Kamila, gra­ją­cego na boisku w koszy­kówkę. Boisko, jak więk­szość boisk szkol­nych w całym kraju, było nie­zbyt sta­ran­nie wyas­fal­to­wane, więc tu i ówdzie w czar­nej nawierzchni szcze­rzyły się spore dziury. Gra­jący chłopcy zręcz­nie je omi­jali, ale otar­cia na kola­nach i łok­ciach wska­zy­wały, że nie zawsze im się to uda­wało.

Przez dłuż­szą chwilę Kamil nie dostrze­gał Justynki, ale po cel­nym rzu­cie z dystansu rozej­rzał się, jakby szu­kał uzna­nia w cudzych oczach, i wtedy ją zoba­czył. Dostrze­gła ją rów­nież nauczy­cielka, pani Mro­zow­ska, tego dnia peł­niąca dyżur na boisku. Ze zło­ścią zaci­snęła swoje wąskie wargi.

– Kamil! – krzyk­nęła, ale Kamil pędził już do Justynki. – Natych­miast do grupy!

– Zapo­mnia­łeś śnia­da­nia – Justynka przez otwór w siatce prze­ci­snęła zawi­niętą w papier śnia­da­niowy kanapkę.

Kamil wepchnął ją do kie­szeni spodni. Justynka poca­ło­wała go w poli­czek przez oczko siatki.

– Kamil! – krzyk­nęła jesz­cze raz nauczy­cielka. – Natych­miast do grupy.

Justynka wyjęła chu­s­teczkę i chciała wytrzeć z policzka Kamila czer­wony ślad szminki, ale chło­piec popę­dził już na boisko.

Justynka wsia­dła do cze­ka­ją­cej tak­sówki.

– Do mamy – rzu­ciła kie­rowcy. – Co za babsz­tyl.

Zbyszek i gorzki smak zwycięstwa

Iwona sie­działa w pierw­szym rzę­dzie, koło pre­zesa klubu. To były naj­lep­sze miej­sca, tuż koło ringu. Pre­zes poznał Iwonę pod­czas ostat­niej walki Zbyszka i sam zapro­po­no­wał, by przy­szła na walkę o mistrzo­stwo okręgu i zajęła hono­rowe miej­sce obok niego. Iwona ubrała się na tę oka­zję w białą futrzaną kur­teczkę, którą Zby­szek przy­wiózł jej z NRD. Futerko było sztuczne, ale pre­zen­to­wało się bar­dzo ele­gancko. Kamera tele­wi­zji szybko wyło­wiła Iwonę z tłumu i długo się w nią wpa­try­wała szkla­nym okiem obiek­tywu. Sygna­li­zo­wała to czer­wona lampka na obu­do­wie.

Deko­ra­cja zwy­cięzcy na ringu dobie­gała końca i spi­ker zapo­wie­dział kolejną walkę, któ­rej boha­te­rem miał być Zby­szek. Jej Zby­szek. Redak­tor Maczek z „Prze­glądu Spor­to­wego”, sie­dzący koło pre­zesa, nachy­lił się do Iwony.

– Trzy­majmy kciuki, pani Iwono. Będzie mu to potrzebne. Jeśli wygra, to jego kariera dopiero teraz naprawdę się zacznie i wystrzeli jak rakieta. Wszystko, co było, prze­sta­nie się liczyć.

W tym momen­cie koło sto­lika sędziow­skiego poja­wił się Tade­usz Ostrow­ski, sekre­tarz Komi­tetu Woje­wódz­kiego. W Kra­ko­wie mówiono, że on ni­gdy nie odwie­dzał, lecz nawie­dzał. Niczego nie robił, lecz raczył robić. Czę­sto poka­zy­wał się na pre­sti­żo­wych impre­zach spor­to­wych i wszy­scy dzia­ła­cze zabie­gali o jego względy. Kiedy pre­zes dostrzegł Ostrow­skiego, szep­nął coś Macz­kowi na ucho i dzien­ni­karz szybko zwol­nił miej­sce.

– Towa­rzy­szu sekre­ta­rzu – zawo­łał pre­zes. – Tu jest miej­sce. Ostrow­ski uści­snął dłoń pre­zesa i opadł na krze­sło.

– Dzię­kuję, pre­ze­sie, że pan o mnie pamię­tał. Wie­cie, obo­wiązki, więc nie mam czasu bywać na wszyst­kich impre­zach, ale jak tylko mogę…

Iwona dys­kret­nie wyjęła z torebki lusterko i spraw­dziła maki­jaż. Poły­sku­jący obiek­tyw i czer­wona lampka zapa­la­jąca się na obu­do­wie kamery nie pozwa­lały dziew­czy­nie się sku­pić. Zer­kała w tamtą stronę, ale bar­dzo się sta­rała, by tych zer­k­nięć nie było widać.

Od strony szatni nad­cho­dzili zawod­nicy w towa­rzy­stwie tre­ne­rów. Zby­szek szedł pierw­szy, sku­piony, nie­obecny, zapa­trzony w jakiś odle­gły punkt na widowni. Iwona nie znała go takiego. Poma­chała mu ręką, on jed­nak jej nie zauwa­żył. Nie podo­bało się jej, że zupeł­nie nie zwra­cał na nią uwagi.

Po krót­kiej pre­zen­ta­cji zawod­nicy powę­dro­wali do swych naroż­ni­ków. Tre­ner Zbyszka, nazy­wany przez wszyst­kich Obu­chem, zwa­li­sty były mistrz wagi cięż­kiej, nakła­dał grubą war­stwę waze­liny na łuki brwiowe, czoło i policzki pod­opiecz­nego.

– Pamię­taj, przez całą rundę dwa lewe pro­ste i prawy. Dwa lewe i prawy. Prawy na zmianę, góra i pod łokieć.

Zby­szek pota­ki­wał głową. Sędzia rin­gowy wezwał zawod­ni­ków do sie­bie, ci stuk­nęli się ręka­wi­cami. Prze­ciw­nik Zbyszka, aktu­alny mistrz okręgu, Jacek Kozak, spoj­rzał na niego drwiąco.

Już pierw­sze sekundy walki wyka­zały sku­tecz­ność kon­cep­cji Obu­cha. Po pierw­szej wymia­nie cio­sów dało się zauwa­żyć, że Kozak jest bez­radny. Zby­szek zna­ko­mi­cie punk­to­wał go lewym i ata­ko­wał pra­wym. Trzy­mał go na dystans i po każ­dej serii odska­ki­wał. Pod koniec rundy widać było, że ciosy na kor­pus musiały mocno doskwie­rać Koza­kowi, bo wkrótce opu­ścił swoją lewą i osła­niał bar­dziej wątrobę niż szczękę. Zby­szek zaś tań­czył luźno wokół niego, jakby to był tre­ning, a nie praw­dziwa walka.

Po trzech minu­tach Kozak oddy­chał ciężko w swym naroż­niku, zaś Zby­szek spra­wiał wra­że­nie, jakby dopiero się roz­grze­wał. Obuch powie­wał ręcz­ni­kiem przed jego twa­rzą.

– Teraz przez trzy­dzie­ści sekund robisz to samo, a potem prze­cho­dzisz pra­wym na górę. Walisz nad jego lewym.

Druga runda znowu prze­bie­gała zgod­nie z pla­nem. Kilka roz­pacz­li­wych ata­ków Kozaka poszło w powie­trze, jed­nego zama­cho­wego Zby­szek unik­nął poka­zo­wym zwo­dem rota­cyj­nym i wpu­ścił Kozaka w liny, co wywo­łało grzmot śmie­chu na widowni. Zby­szek ude­rzał lekko, ale cel­nie, i spo­koj­nie gro­ma­dził punkty.

Po gongu Obuch znowu nało­żył grubą war­stwę waze­liny na twarz Zbyszka, zwłasz­cza na zaczer­wie­niony łuk brwiowy.

– Teraz masz go zała­twić. Jeden lewy i prawy. A potem lewy sierp.

– Prze­cież wygry­wam.

– Masz go zała­twić. Zła­mać i zała­twić. Ma leżeć i się nie ruszać, rozu­miesz? Masz być mistrzem i wszy­scy mają to zoba­czyć.

W trze­ciej run­dzie Kozak posta­wił wszystko na jedną kartę i od razu po gongu rzu­cił się na Zbyszka, ale sił star­czyło mu zale­d­wie na kilka potęż­nych i sygna­li­zo­wa­nych zama­cho­wych, które prze­cięły powie­trze. Zby­szek zamar­ko­wał kolejne ude­rze­nie w obo­lałą wątrobę mistrza, lewa ręka Kozaka poszła w dół, wtedy potężny prawy sierp wylą­do­wał na jego szczęce. Ciało Kozaka prze­chy­liło się bez­wład­nie w lewo, gdzie już cze­kał na niego zadany z pół­ob­rotu lewy hak Zbyszka. Ochra­niacz wypadł z ust Kozaka, a na papiery na sto­liku sędziow­skim pole­ciały kro­ple krwi.

Zanim Kozak upadł, otrzy­mał jesz­cze w locie dwa pie­kiel­nie silne ude­rze­nia w głowę. Sędzia chwy­cił Zbyszka za ręce, Kozak zwa­lił się bez­wład­nie na matę, z jego naroż­nika tre­ner rzu­cił biały ręcz­nik. Sza­le­jący z rado­ści Obuch pod­niósł Zbyszka i bie­gał z nim jak osza­lały wokół ringu. Publicz­ność skan­do­wała imię nowego mistrza.

Iwona z odrazą na twa­rzy wycie­rała kro­ple krwi ze swego ślicz­nego bia­łego futerka, ale uśmiech­nęła się, kiedy zoba­czyła wyce­lo­wany w sie­bie obiek­tyw kamery. Obok Ostrow­ski przy­ci­skał pre­zesa do piersi.

– Pre­ze­sie, moje gra­tu­la­cje!

– Towa­rzy­szu sekre­ta­rzu, mamy mistrza!

– Tak, musimy to oblać. Koniecz­nie, jesz­cze dzi­siaj.

W roz­gar­dia­szu panu­ją­cym na ringu ura­do­wany Zby­szek dopiero teraz zauwa­żył, że zno­kau­to­wany Kozak wciąż nie­przy­tomny leżał na macie. Lekarz naci­skał ryt­micz­nie jego klatkę pier­siową, Kozak jed­nak nie dawał znaku życia. Z ust sączyła mu się strużka krwi. Nagle poja­wiła się ekipa z noszami, dwóch sani­ta­riu­szy unio­sło bez­władne ciało, nosze wysu­nięto z ringu pod linami.

Zby­szek, jak w tran­sie, ścią­gnął ręka­wice, rzu­cił je w kie­runku naroż­nika i jesz­cze z ban­da­żami na dło­niach ruszył za noszami.

– Dokąd? – krzyk­nął Obuch. – Zaraz deko­ra­cja.

Zby­szek nie słu­chał.

Redak­tor Maczek pod­szedł do Obu­cha.

– Panie tre­ne­rze, o co tu cho­dzi? Co się stało?

– A skąd ja mam wie­dzieć? Dostał w łeb i mu odbiło.

Maczek spoj­rzał uważ­nie na tre­nera.

– Prze­cież on nie dostał żad­nego sil­nego ciosu.

– Ale mu odbiło. Jesz­cze mi się w życiu nie zda­rzyło, żeby wygrany ucie­kał od deko­ra­cji. Prze­cież w końcu po to się wal­czy, nie?

Koło roz­ma­wia­ją­cych poja­wił się masa­ży­sta.

– Gdzie jest ten kre­tyn? – rzu­cił Obuch.

– Wyszedł. Powie­dział, że to była jego ostat­nia walka. Że ni­gdy wię­cej, coś takiego powie­dział.

Mama Justynki

Mama Justynki sie­działa koło okna na swym sta­rym wózku inwa­lidz­kim. Miała zale­d­wie pięć­dzie­siąt lat, ale wyglą­dała na dużo star­szą. I bar­dzo chorą. W isto­cie – była chora. Zapad­nięte policzki, ciemne obwódki oczu, rzad­kie włosy ster­czące w nie­ła­dzie – to wszystko nie spra­wiało dobrego wra­że­nia. Jej serce coraz czę­ściej odma­wiało posłu­szeń­stwa, potra­fiło nagle się zatrzy­mać, by za chwilę pędzić jak zwa­rio­wane. Wtedy w oczach mamy poja­wiał się strach.

Mama trzy­mała w dło­niach szarą mohe­rową czapkę i grze­bie­niem przy­cze­sy­wała jej weł­niane kosmyki. Nie chciały się ukła­dać tak, jak sobie tego życzyła. Zre­zy­gno­wana odło­żyła czapkę, spoj­rzała na kamie­nicę po dru­giej stro­nie ulicy, pokrytą lisza­jami odpa­da­ją­cego tynku.

Męż­czy­zna w siat­ko­wym pod­ko­szulku jak co dzień stał w oknie i mimo kaszlu zachłan­nie palił papie­rosa, aż do momentu, kiedy nie­do­pa­łek parzył mu palce. Pocią­gnął ostatni raz i jak zwy­kle pstryk­nął nie­do­pał­kiem na ulicę.

Na wprost mamy, na małym sto­liku, stał czarno-biały, miga­jący tele­wi­zor. Mama, jak wielu Pola­ków, oglą­dała tele­wi­zję naj­czę­ściej bez dźwięku. Nie cie­ka­wiło jej, co mówi męż­czy­zna wyma­chu­jący pię­ścią i chyba coś wykrzy­ku­jący, bo sze­roko otwie­rał usta. Nagle na trzesz­czą­cych scho­dach roz­le­gły się szyb­kie kroki. Twarz mamy się roz­pro­mie­niła.

Justynka dosłow­nie wpa­dła z impe­tem do miesz­ka­nia. Pod­bie­gła do mamy, uca­ło­wała ją, na kola­nach poło­żyła jej pudełko cze­ko­la­dek Mon Chéri z pewexu. Przy­nie­sione zakupy zanio­sła do kuchni, uło­żyła je w lodówce i pode­szła do mamy.

– Jutro wpadnę umyć ci okna i ugo­tuję krup­nik. Będziesz miała na kilka dni – Justynka mówiła bar­dzo gło­śno, pra­wie do ucha mamy.

– Nie trzeba, Justy­siu – pró­bo­wała słabo pro­te­sto­wać mama. – Boże, co ja bym bez cie­bie zro­biła.

Justynka zręcz­nie przy­go­to­wała kilka kana­pek dla mamy, odsta­wiła z gazu gwiż­dżący czaj­nik, zro­biła kawę, posta­wiła fili­żankę na sto­liku, prze­su­nęła wózek mamy bli­żej sto­lika i zbli­żyła twarz do ucha mamy.

– Jutro poje­dziemy do leka­rza, roz­ma­wia­łam z nim dziś przez tele­fon. Nie zapo­mnij zabrać wyni­ków. Gdzie one są?

Mama spoj­rzała na Justynkę bez­rad­nie. Justynka pode­szła do znisz­czo­nej meblo­ścianki, się­gnęła na półkę z bie­li­zną, spod uło­żo­nych rów­niutko cie­płych maj­tek wyjęła szarą kopertę, druga upa­dła jej na pod­łogę. Justynka pod­nio­sła ją, dostrze­gła na koper­cie swoje imię, napi­sane drżącą ręką mamy.

– Co to jest?

– To dla cie­bie. Jakby mi się coś stało.

Justynka otwo­rzyła kopertę, wyjęła z niej trzy dwu­dzie­sto­do­la­rowe bank­noty. Spoj­rzała pyta­jąco na mamę.

– Pamię­tasz? Dałaś mi kie­dyś na lekar­stwa.

Justynka spoj­rzała na mamę groź­nie, pode­szła do niej, objęła ją i uca­ło­wała. Jakby zasko­czona wła­snym zacho­wa­niem, pode­szła do okna. Męż­czy­zna w siat­ko­wym pod­ko­szulku, sto­jący w oknie naprze­ciwko, koń­czył wła­śnie kolej­nego papie­rosa. Pstryk­nięty nie­do­pa­łek pofru­nął na ulicę i wylą­do­wał na dachu zapar­ko­wa­nego samo­chodu.

– Kamil znowu ma kło­poty w szkole, ta jego nauczy­cielka to jakaś wariatka. Cią­gle się go o coś cze­pia, bez prze­rwy robi mu przy całej kla­sie jakieś głu­pie uwagi.

Mama wyraź­nie nie usły­szała słów Justynki. Patrzyła na córkę z cie­płym uśmie­chem i nie reago­wała.

– Muszę chyba pójść do szkoły i z nią poroz­ma­wiać. Nie uwa­żasz, że powin­nam z nią poroz­ma­wiać? Jesz­cze raz Kamil się poskarży i pójdę.

Mama powoli odwró­ciła wózek i skie­ro­wała się w stronę łazienki. Justynka ruszyła za nią, zatrzy­mała się przed lustrem w przed­po­koju, przyj­rzała się sobie uważ­nie.

– Dziecko powinno mieć ojca, prawda? Zwłasz­cza chło­piec powi­nien mieć ojca, żeby miał z kogo brać przy­kład. Nie­długo Kamil zacznie się inte­re­so­wać dziew­czyn­kami i ojciec by mu to naj­le­piej wytłu­ma­czył. Mamo, ja się naprawdę sta­ram, ale cza­sem po pro­stu nie daję rady. Rozu­miesz?

Mama pod­je­chała do Justynki, z wysił­kiem wstała z wózka, przy­tu­liła Justynkę do piersi.

– Cie­szę się, że jesteś, córeczko. Cie­szę się, że przy­szłaś. Naprawdę. I przy­pro­wadź znowu Kamilka. Moje sło­neczko.

Justynka nie wie­działa, czy „moje sło­neczko” odno­siło się do niej czy do Kamila.

Bokser i dziennikarz

Na uli­cach było nie­wielu ludzi. Zby­szek i redak­tor Maczek zatrzy­mali się przed wej­ściem do hotelu.

– Mam ochotę na kie­li­cha – Maczek wska­zał wej­ście do hotelu. – Ty też?

– Może. Nie wiem. Nie piję prze­cież.

Weszli do hallu. Maczek przy­wi­tał się z por­tie­rem.

– Redak­to­rze, za wcze­śnie pan przy­szedł. Witam mistrza – por­tier potrzą­snął dło­nią Zbyszka. – Poka­zy­wali w tele­wi­zji – dodał tytu­łem wyja­śnie­nia.

Obaj skie­ro­wali się do baru Czarny Kot, w któ­rym przy sto­li­kach sie­działo zale­d­wie kilka osób. Zza kon­tu­aru wyszedł kule­jący star­szy bar­man Kazi­mierz Konopka, z nie­gdyś białą ser­wetką zawie­szoną na przed­ra­mie­niu. Strzep­nął nią sto­lik, spoj­rzał na obu męż­czyzn.

– Witam mistrza. Widzia­łem w tele­wi­zji.

– Praw­dziwy cham­pion, nie? – powie­dział Maczek.

– Panie redak­to­rze, co podać o tak wcze­snej godzi­nie?

– O tej godzi­nie? – powtó­rzył pyta­nie Maczek. – Natu­ral­nie alko­hol. Setkę popro­szę, panie Kazi­mie­rzu.

Zby­szek zamó­wił kawę.

– Coraz gorzej ze mną – poża­lił się Macz­kowi Kazi­mierz. – Już ledwo cho­dzę, a roboty coraz wię­cej.

– Nie możesz odejść?

– Nie mają nikogo na moje miej­sce. Ale jak tylko znajdą, już mnie nie ma. Pię­ciu minut dłu­żej nie zostanę, przy­się­gam na zdro­wie mojej matki.

– A żyje jesz­cze? – dzi­wił się Maczek.

– Gdzie tam – mach­nął ręką stary bar­man. – Raka trzustki miała i wie pan. Na to nie ma sil­nych – zakoń­czył sen­ten­cjo­nal­nie i z wysił­kiem pokuś­ty­kał przy­nieść napoje.

– No mów, co cię gry­zie – Maczek spoj­rzał na Zbyszka.

– Gry­zie? Nagle zda­łem sobie sprawę, że jestem zwy­kłym ban­dzio­rem, takim samym jak ci, któ­rzy napa­dają ludzi na ulicy.

– Jesteś bok­se­rem. Spor­tow­cem.

– Tak przez lata myśla­łem. Spor­towe współ­za­wod­nic­two, szla­chetna walka na pię­ści, znam ten kit. A ja mogłem tego Kozaka zabić, rozu­mie pan?

– Prze­cież to przy­pa­dek, nie chcia­łeś.

– Co z tego, że nie chcia­łem. Walkę mia­łem wygraną. Ale przed ostat­nią rundą Obuch kazał mi go roz­wa­lić, znisz­czyć, za… – Zby­szek zatrzy­mał się w pół słowa, jakby prze­ra­żony tym, co zamie­rzał powie­dzieć. – Nie chcia­łem, bo mia­łem wygraną walkę, ale gdy­bym prze­gry­wał, co wtedy? Wtedy bym nawet chciał go zabić. Zabić, żeby wygrać. Zabić w maje­sta­cie prawa, bo ban­dzio­rów z mia­sta się zamyka, a ja bym jesz­cze dostał medal i wszedł do repre­zen­ta­cji. Żeby dalej zabi­jać, ku chwale ojczy­zny. Pan wie, co z czło­wie­kiem się dzieje w cza­sie walki? Tam w ringu? Tam się prze­staje być czło­wie­kiem.

– A Iwona?

– Z nią też koń­czę. To też wielka pomyłka. Ona ma tylko jedno marze­nie: marzy, by cho­dzić z mistrzem.

Maczek wyjął z kie­szeni parę kar­tek, zano­to­wał coś.

– Co teraz będziesz robił? Ten lipny etat w hucie jutro ci odbiorą. A jak nie jutro, to za tydzień. Z klubu też nie dosta­niesz ani gro­sza. Chyba że wró­cisz.

– Nie wiem. Nic nie wiem – Zby­szek zasło­nił twarz rękami. – Ale jedno wiem na pewno: nie stanę ni­gdy w ringu.

– Zby­szek, znamy się już parę lat i wiesz, że cię lubię. Zna­łem two­jego ojca.

– Wiem. I dla­tego tu jeste­śmy.

– Chcę o tym napi­sać. O tym, co mi teraz mówisz. To ważne. Jutro we wszyst­kich gaze­tach będą pisać o skan­dalu, o twoim nie­spor­to­wym zacho­wa­niu, o lek­ce­wa­że­niu związku, klubu, może nawet par­tii i Pol­ski Ludo­wej.

Zby­szek patrzył na Maczka i nic nie rozu­miał.

– Przy ringu sie­dział Ostrow­ski, sekre­tarz Komi­tetu Woje­wódz­kiego. Nie wiesz, co takiemu do głowy może przyjść. Jestem stary i dużo już widzia­łem. Więc co, zga­dzasz się, żebym to napi­sał?

– Myśli pan, że to ma sens?

Maczek dopił swoją wódkę i wstał.

– Napi­szę to w dru­karni, żeby weszło jesz­cze do jutrzej­szego numeru.

Poło­żył na sto­liku pie­nią­dze i wyszedł bez poże­gna­nia. Zby­szek też wyszedł i powlókł się do domu.

Następ­nego dnia zatrzy­mał się koło kio­sku przy domu i kupił „Prze­gląd Spor­towy”. Szybko prze­biegł wzro­kiem pierw­szą stronę, potem następne. Tek­stu Maczka nie było. Z naj­bliż­szej budki wykrę­cił numer.

– Nie puścili – usły­szał głos Maczka. – Kurwa, nie puścili.

U dyrektora szkoły

Justynka szyb­kim kro­kiem szła kory­ta­rzem szkoły. Tuż za nią, ledwo nadą­ża­jąc, szła nauczy­cielka Kamila, pani Mro­zow­ska, ostatni pod­bie­gał Kamil. W uchy­lo­nych drzwiach mija­nych klas widać było zacie­ka­wione twa­rze dzie­cia­ków.

– Mama, pro­szę – zawo­łał Kamil bła­gal­nie. – Nie rób tego.

– Nie pozwolę, żeby ta pani wyży­wała się na moim dziecku – krzyk­nęła Justynka.

Nauczy­cielka odwró­ciła się do chłopca.

– Kamil, szo­ruj na lek­cję – krzyk­nęła i zrów­nała krok z Justynką. – Nie wyży­wam się.

Pani Mro­zow­ska pra­wie wpa­dła na Justynkę, która zatrzy­mała się nie­spo­dzie­wa­nie i spoj­rzała nauczy­cielce pro­sto w oczy.

– A jak to nazwać, kiedy przy całej kla­sie pozwala sobie pani na obrzy­dliwe uwagi na mój temat? Jestem jego matką. A pani co? Suge­ruje dzie­cia­kom, że jestem kurwą. Czy pani cokol­wiek wie o kurew­stwie?

– Co? Ni­gdy cze­goś takiego nie powie­dzia­łam.

– Cie­kawa jestem, co na to powie dyrek­tor – mach­nęła pogar­dli­wie ręką Justynka i skrę­ciła kory­ta­rzem w stronę sekre­ta­riatu. – Powi­nien wie­dzieć, jaki ma per­so­nel. Dzieci też powinny wie­dzieć, kto je uczy i wycho­wuje.

Nagle zatrzy­mała się koło tablicy wiszą­cej na ścia­nie.

– O, niech pani spoj­rzy – wska­zała zdję­cie Kamila. – Naj­lep­szy z mate­ma­tyki. Może na to zwróci pani uwagę.

Nauczy­cielka otwo­rzyła usta, jakby chciała coś powie­dzieć, ale Justynka już wpa­dła z impe­tem do sekre­ta­riatu, minęła zdu­mioną sekre­tarkę i przez pół­otwarte drzwi weszła do gabi­netu dyrek­tora. Zasko­czony dyrek­tor wstał zza biurka, otwo­rzył usta, ale Justynka go uprze­dziła.

– Tej pani – wska­zała nauczy­cielkę – już to mówi­łam, teraz powiem to panu. Nie pozwolę, by szy­ka­no­wała Kamila. Wypra­szam sobie wszel­kie uwagi na mój temat przy całej kla­sie. To nie ja cho­dzę do szkoły, tylko mój syn.

Dyrek­tor szybko wyszedł zza biurka i sta­ran­nie zamknął drzwi do sekre­ta­riatu. Nauczy­cielka w tym momen­cie nie­ocze­ki­wa­nie dla samej sie­bie nabrała odwagi i rzu­ciła w twarz Justynce:

– Pani demo­ra­li­zuje Kamila i inne dzieci.

– Co?

– Wszyst­kie dzieci w tej kla­sie pocho­dzą z porząd­nych kato­lic­kich rodzin. W każdą nie­dzielę można je spo­tkać na mszy. Rodzice tych dzieci to uczci­wie pra­cu­jące, sza­no­wane osoby i mają prawo do obu­rze­nia.

– A pani? – Justynka pode­szła do nauczy­cielki. – Natu­ral­nie też przy­zwo­ita i pobożna mężatka?

– Oczy­wi­ście, że tak. To pani powinna się wsty­dzić.

– Wsty­dzić? A niby czego? Nikogo nie oszu­kuję, nie kradnę, nikogo nie udaję, nie zdra­dzam…

Nauczy­cielka pode­szła bli­żej do dyrek­tora i spoj­rzała na niego bez­rad­nie, jakby z jego strony spo­dzie­wała się pomocy.

– Nie rozu­miem, o co pani cho­dzi.

– A tylko o to, że każ­dej nocy mam do czy­nie­nia z porząd­nymi i czę­sto poboż­nymi mężami porząd­nych żon, uda­ją­cych, że wie­rzą w nagłe kon­fe­ren­cje, ważne dele­ga­cje czy koniecz­ność pracy po godzi­nach. Sły­szała pani o czymś takim? Zaci­skała pani zęby i ostatni raz wyba­czała? Przyj­mo­wała pani nie­spo­dzie­wane pre­zenty? I kto tu upra­wia kurew­stwo?

Dyrek­tor, który dotych­czas mil­czał, nagle zama­chał rękami i krzyk­nął:

– Ja bar­dzo pro­szę, tylko bez wyra­zów.

Justynka, jakby dopiero teraz go zauwa­żyła, pode­szła do niego bli­żej.

– Zaraz, zaraz, czy my się cza­sem nie znamy? Czarny Kot?

Dyrek­tor nagle zaczął szu­kać cze­goś w szu­fla­dach biurka. Justynka zwró­ciła się do nauczy­cielki.

– Powiem pani coś. Niech się pani codzien­nie modli, aby pani mąż nie tra­fił do mnie, bo będzie miała pani prze­chla­pane do końca życia. Jako żona, matka i jako kochanka, jeśli pani wie, o czym mówię. Tak, niech pani koniecz­nie pomy­śli o mężu. I jesz­cze raz piśnie pani cokol­wiek na mój temat, to przyjdę do szkoły i urzą­dzę pani przy kla­sie taką bonanzę, jakiej pani w tele­wi­zji nie widziała. Wejdę pod­czas lek­cji i zro­bię to przy całej kla­sie.

Nauczy­cielka miała łzy w oczach.

– Nie zrobi pani tego.

– Zro­bię. Nikt i nic mnie nie powstrzyma. U dzieci też pani będzie miała prze­srane i będzie pani musiała sobie innej pracy poszu­kać – spoj­rzała na nauczy­cielkę iro­nicz­nie. – Chyba jako biurwa, bo w moim zawo­dzie jest pani raczej bez szans.

Dyrek­tor nagle nie­śmiało zazna­czył swoją obec­ność:

– Ja bar­dzo pro­szę.

Justynka nie­spo­dzie­wa­nie uśmiech­nęła się do niego, potem do nauczy­cielki.

– Już w porządku, panie dyrek­to­rze, niech się pan nie mar­twi. Pani Mro­zow­ska nie będzie już szy­ka­no­wała Kamila.

Spoj­rzała nauczy­cielce w oczy.

– Prawda?

Nauczy­cielka spu­ściła wzrok.

Werner, Scholl, Krause i Lipski

Wer­ner Kauf­mann był zadba­nym męż­czy­zną, sporo po pięć­dzie­siątce, w bez­ram­ko­wych oku­la­rach, w spor­to­wej mary­narce i roz­pię­tej pod szyją różo­wej mar­ko­wej koszuli. Był uzna­nym eks­per­tem w spra­wach finan­so­wych, doradcą kanc­le­rza i człon­kiem zarządu wiel­kiego banku. Wła­śnie skoń­czył dużą ana­li­tyczną robotę dla kanc­le­rza, teraz usiadł wygod­nie w głę­bo­kim skó­rza­nym fotelu i czuł, jak się przy­jem­nie roz­luź­nia. Bez cie­nia jakiej­kol­wiek reflek­sji spo­glą­dał przez okno na strze­li­ste wieże koloń­skiej kate­dry. Niżej po Renie pły­nęły barki i statki wyciecz­kowe z tury­stami na pokła­dach, tuż za szybą usi­ło­wał usiąść gołąb, ale kolce zain­sta­lo­wane na para­pe­cie biu­rowca unie­moż­li­wiły mu lądo­wa­nie.

Przy­po­mniał sobie roz­mowę z Heike. Spy­tała, jakim zwie­rzę­ciem chciałby być, gdyby mógł. Teraz pomy­ślał, że na pewno nie chciałby być gołę­biem. Może kot­kiem na kola­nach Heike?

Zadzwo­nił tele­fon na jego biurku. Heike, jego sekre­tarka, o któ­rej przed chwilą myślał, zapo­wie­działa Hor­sta Scholla. Wła­śnie przy­szedł z umó­wioną wizytą. Horst był wie­lo­let­nim przy­ja­cie­lem Wer­nera, zara­zem adwo­ka­tem, i wła­śnie wcho­dził do gabi­netu.

– Witaj, Horst, cie­szę się, że wpa­dłeś. Kawa? Jak zwy­kle bez cukru.

Adwo­kat kiw­nął głową potwier­dza­jąco. Heike z jakimś pismem weszła do gabi­netu.

– Póź­niej nie będę wam już prze­szka­dzała, bo zaraz wycho­dzę. Ale niech pan pod­pi­sze jesz­cze tę ana­lizę dla kanc­le­rza. Pro­sił o to. Wyślę zaraz kie­rowcę do Bonn, powi­nien zdą­żyć. Będzie mnie pan jesz­cze potrze­bo­wał?

Wer­ner pokrę­cił głową i pod­pi­sał pod­su­nięty przez Heike papier, spoj­rzał na adwo­kata. Ten wyjął z teczki kil­ku­stro­ni­cowy doku­ment.

– Dok­to­rze Kauf­mann, pań­ska żona upo­waż­niła mnie do zapo­zna­nia pana z tre­ścią pozwu.

Wer­ner odwró­cił się na obro­to­wym fotelu i spoj­rzał na Scholla. Przed nim sie­dział opa­lony w sola­rium pięć­dzie­się­cio­letni męż­czy­zna, w oku­la­rach obra­mo­wa­nych cie­niutką, pra­wie nie­wi­doczną złotą oprawką, w spor­to­wej mary­narce, pod którą widać było cienki biały golf. Wer­ner pomy­ślał z gory­czą, że on, Wer­ner Kauf­mann, i mece­nas Horst Scholl wyglą­dają pra­wie iden­tycz­nie i mogliby się chyba zamie­nić miej­scami, i to on mógłby infor­mo­wać Scholla o pozwie zło­żo­nym przez żonę. Jak Scholl przy­jąłby taką wia­do­mość?

Pomy­ślał rów­nież, że oto mece­nas Horst Scholl, któ­rego znał od czasu stu­diów w Heidel­bergu i uwa­żał za swego przy­ja­ciela, teraz sie­dzi naprze­ciw niego w jego luk­su­so­wym gabi­ne­cie i bar­dziej niż for­mal­nie infor­muje go o pozwie roz­wo­do­wym zło­żo­nym przez jego, Wer­nera, żonę.

– Nie mogła tego sama zro­bić? – spy­tał. – Nie mogła zwy­czaj­nie powie­dzieć, że chce się roz­wieść?

Mece­nas Scholl prze­glą­dał przy­nie­siony pozew.

– Wiesz… – Scholl natych­miast się popra­wił – prze­cież pan wie, że jest w Sta­nach. Wyje­chała dwa tygo­dnie temu.

– Wiem – potwier­dził Wer­ner. – Ale wróci za mie­siąc.

Scholl spoj­rzał na Wer­nera prze­cią­gle.

– Nie będę panu stwa­rzał nie­po­trzeb­nych złu­dzeń. Pań­ska żona raczej nie wróci. Poznała tam kogoś.

– Czy to jest w porządku, że ty, który wiesz wszystko o mnie, o mojej sytu­acji mająt­ko­wej, i to wiesz pry­wat­nie, zaj­mu­jesz się tą sprawą? Znasz mnie od stu­diów, wiesz wię­cej, niż jaki­kol­wiek praw­nik mógłby się dowie­dzieć.

– Jako adwo­kat nie mogłem odmó­wić.

– Doprawdy? Od kiedy to adwo­kaci zobo­wią­zani są do przyj­mo­wa­nia każ­dej sprawy?

– Nie mogłem odmó­wić, bo bar­dzo jej zale­żało, żebym to był ja.

– Przez lata wie­rzy­łem, że jeste­śmy przy­ja­ciółmi – powie­dział Wer­ner, wsta­jąc.

Mece­nas Scholl nie wie­dział, czy Wer­ner mówi o swej przy­jaźni z żoną, czy z nim. I posta­no­wił o to nie pytać.

– Czego doty­czy ten pozew?

– Oczy­wi­ście roz­wodu i kilku kwe­stii finan­so­wych.

– Powi­nie­nem się tego spo­dzie­wać. Czego ocze­kuje? A może: czego ocze­kujecie?

Scholl zigno­ro­wał uszczy­pli­wość i uda­wał przez chwilę, że czyta doku­menty.

– Ponie­waż na razie nie pla­nuje powrotu, nie inte­re­sują jej nie­ru­cho­mo­ści.

– Tylko pie­nią­dze, tak? Poroz­ma­wiamy o tym innym razem. Żegnam pana, mece­na­sie Scholl.

Scholl opu­ścił gabi­net. Wer­ner sta­nął przy oknie i spoj­rzał w dół. Jego świat zmie­niał się gwał­tow­nie, a widok za oknem był wciąż ten sam. Dwie wieże koloń­skiej kate­dry wbi­jały się w niebo jak szty­lety, po Renie sunęły barki i statki wyciecz­kowe, kolejny gołąb pró­bo­wał usiąść na para­pe­cie, ale mach­nął skrzy­dłami i uciekł.

Po roz­mo­wie z Schol­lem oszo­ło­miony Wer­ner opu­ścił puste biuro i zde­cy­do­wał się na dłuż­szy spa­cer do Wol­fganga Krau­sego, by tro­chę upo­rząd­ko­wać myśli i się uspo­koić. Jego przy­ja­ciel Wol­fgang miesz­kał w dość odle­głej wil­lo­wej dziel­nicy Marien­burg, ale Wer­nerowi ta odle­głość nie prze­szka­dzała.

Oka­zała rezy­den­cja przy­ja­ciela, oto­czona pięk­nym ogro­dem, mie­ściła się przy Lin­de­nal­lee. Naci­snął guzik dzwonka, po chwili drzwi się otwo­rzyły.

– No, jak roz­mowa z tym dup­kiem Schol­lem? – spy­tał go Wol­fgang i ser­decz­nie uści­snął jego dłoń.

– Od dziś nie jestem dla niego Wer­ne­rem, lecz dok­to­rem Kauf­man­nem. Będzie pro­wa­dził sprawę – skwi­to­wał pyta­nie Wer­ner.

– Za jed­nym zama­chem stra­ci­łeś żonę i przy­ja­ciela – pod­su­mo­wał Krause. – Wejdź. Mam w domu cie­ka­wego gościa.

Wol­fgang wpro­wa­dził Wer­nera do salonu, w któ­rym na sofie sie­dział dość eks­cen­trycz­nie ubrany męż­czy­zna. Miał na sobie luźne, nie­zna­jące żelazka spodnie, obszerną i popla­mioną mary­narkę z wypcha­nymi kie­sze­niami i czer­wony kra­wat w wiel­kie białe gro­chy. Wyraź­nie też nie cze­sał wło­sów, bo ster­czały mu na wszyst­kie strony, two­rząc wokół łysiny na cie­mie­niu bogatą koronę w kolo­rze ruda­wym, którą z daleka można by wziąć za aure­olę.

– To pro­fe­sor Lip­ski. Apo­lo­niusz Lip­ski – przed­sta­wił męż­czy­znę Wol­fgang. – Pan Lip­ski jest rek­to­rem Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych w Kra­ko­wie. A to – zwró­cił się do Lip­skiego – mój ciężko dotknięty przez los przy­ja­ciel, dok­tor Wer­ner Kauf­mann.

Lip­ski przy­wi­tał się wylew­nie z Wer­ne­rem, ści­ska­jąc ser­decz­nie obiema dłońmi jego rękę.

– Zadzwo­nię do banku – powie­dział Wer­ner do Wol­fganga – a wła­ści­wie do swo­jej sekre­tarki, i wezmę sobie wolne.

– Na jak długo?

– Może mie­siąc? Mam pełną swo­bodę. Mogę też w każ­dej chwili przejść na wcze­śniej­szą eme­ry­turę.

– Wol­fgang mi o panu opo­wia­dał – wtrą­cił Lip­ski. – Bar­dzo współ­czuję. I zasko­czę pana, bo mam pomysł, jak panu pomóc – pro­fe­sor Lip­ski znowu chwy­cił Wer­nera za rękę. – Więc może sko­rzy­sta pan z oka­zji, mam na myśli pana urlop, i przy­je­dzie do Kra­kowa? Był pan? Nie? No to koniecz­nie. Nie będę tam pana sobą zamę­czał, pełna swo­boda, może tylko parę suge­stii z mojej strony, co warto zoba­czyć, dokąd pójść.

Wol­fgang nalał sherry do krysz­ta­ło­wych kie­lisz­ków, każ­demu ze swo­ich gości podał po jed­nym.

– Wer­ner, to dobry pomysł. Sko­rzy­staj z zapro­sze­nia pana pro­fe­sora. Za męską przy­jaźń.

– Ni­gdy nie byłem w Pol­sce. Niby to za mie­dzą, tuż-tuż, a zawsze do Bar­ce­lony czy Rzymu było mi bli­żej.

Pro­fe­sor Lip­ski zaczął spa­ce­ro­wać po salo­nie.

– Kra­ków to wspa­niałe mia­sto, zoba­czy pan. I choć w cza­sie wojny cudem unik­nęło bom­bar­do­wań, jest bar­dzo znisz­czone. Tak, czas zro­bił swoje, ale mia­sto ma wielki urok. I jeśli pan się choć tro­chę inte­re­suje sztuką, to wprost wyma­rzone. I wszę­dzie jest bli­sko, samo­chód nie będzie panu potrzebny.

Wer­ner zamy­ślił się.

– A sytu­acja poli­tyczna?

– Nad wyraz skom­pli­ko­wana – zawo­łał pro­fe­sor Lip­ski. – Odkąd Soli­dar­ność zaczęła się zaj­mo­wać poli­tyką, napię­cie stale rośnie. Ale damy sobie radę. Tym niech się pan nie przej­muje.

– Zasta­no­wię się – powie­dział Wer­ner. – W każ­dym razie dzię­kuję za pro­po­zy­cję.

Pro­fe­sor Lip­ski pod­szedł do Wer­nera i znowu ujął jego dło­nie w swoje.

– Gorąco nama­wiam. Ulo­ko­wał­bym pana w przy­zwo­itym hotelu i niczego nie narzu­cał. Sam by pan decy­do­wał, jak spę­dzać czas. A jeśliby pan chciał odwie­dzić moją Aka­de­mię, to będę w każ­dej chwili do dys­po­zy­cji.

– Powie­dzia­łem, że się zasta­no­wię. I dzię­kuję za pro­po­zy­cję.

Wer­ner nalał sobie kie­li­szek sherry, wypił jed­nym hau­stem i bez słowa wyszedł.

Po kil­ku­set metrach zatrzy­mał się koło żół­tej budki tele­fo­nicz­nej. Ze skó­rza­nej port­mo­netki wydo­był dwie monety dzie­się­cio­fe­ni­gowe i jedną po dru­giej wsu­nął do apa­ratu, wystu­kał na kla­wia­tu­rze numer. W słu­chawce ode­zwał się głos jego sekre­tarki.

– Heike? Tak, zde­cy­do­wa­łem, że biorę urlop. Może na mie­siąc, nie wiem jesz­cze. Poin­for­muj rano szefa. Jutro na zarzą­dzie prze­każę Dwo­racz­kowi moje obo­wiązki. Tak, od zaraz. To moja decy­zja. Do zoba­cze­nia wie­czo­rem.

Odło­żył słu­chawkę i ze zdzi­wie­niem usły­szał dźwięk bilonu spa­da­ją­cego w apa­ra­cie. Odchy­lił klapkę i wyjął kilka monet jed­no­mar­ko­wych. Po zasta­no­wie­niu chuch­nął na nie i scho­wał je do port­mo­netki.

Praca dla Zbyszka

Zby­szek wlókł się Plan­tami w wyjąt­kowo pod­łym nastroju. Jego decy­zja o zawie­sze­niu ręka­wic na kołku miała już swoje przy­kre kon­se­kwen­cje. W try­bie natych­mia­sto­wym wyrzu­cono go z lip­nej pracy w hucie, Obuch w obec­no­ści wszyst­kich chło­pa­ków z sek­cji bok­ser­skiej zaka­zał mu poja­wia­nia się w klu­bie. Dosłow­nie z dnia na dzień stra­cił kum­pli i na domiar złego zdał sobie sprawę, że żaden z nich nie był jego przy­ja­cie­lem.

Miał tro­chę oszczęd­no­ści, ale wie­dział, że szybko musi zacząć zara­biać. Ale jak? Gdzie? Nie miał poję­cia.

Nagle przy Uni­wer­sy­te­cie dostrzegł redak­tora Maczka. Maczek sie­dział na ławce i palił papie­rosa. On także dostrzegł Zbyszka i wska­zał mu miej­sce obok sie­bie. Zby­szek usiadł, chwilę mil­czeli.

– Wiem – powie­dział Maczek. – Całe mia­sto huczy. Nie było jesz­cze takiego, który by rzu­cił karierę w takim momen­cie, tuż przed zdo­by­ciem tytułu.

– No to przy­naj­mniej w tej kon­ku­ren­cji jestem mistrzem – skwi­to­wał kwa­śno Zby­szek.

– Twoja decy­zja. Ale widzę, że trak­tu­jesz to poważ­nie, więc chcę ci pomóc. Zosta­łeś na lodzie i ktoś musi ci podać rękę. Ina­czej zgi­niesz. Więc ruszy­łem głową, i co? Chyba zna­la­złem dla cie­bie robotę. Na pewno na jakiś czas, a może nawet na dłu­żej.

Zby­szek spoj­rzał na Maczka zasko­czony.

– Nie chcesz wie­dzieć, jaka to fucha?

– Jasne, że chcę.

– Mój przy­ja­ciel, Kazik Konopka, chce przejść na eme­ry­turę. I jest na tyle przy­zwo­ity, że chce wyszko­lić następcę i dopiero wtedy odejść. Cie­kawi?

– Jasne, że cie­kawi. Mów dalej.

Maczek zwle­kał z odpo­wie­dzią, igra­jąc z nara­sta­jącą nie­cier­pli­wo­ścią Zbyszka.

– Jest bar­ma­nem w Cra­co­vii. W Czar­nym Kocie. Znasz?

– Byli­śmy tam ostat­nio. To był mój pierw­szy raz. A ten Konopka nas obsłu­gi­wał, tak?

– Tak, to ten. Mówi się, że jak ktoś nie bywa w Cra­co­vii, to tak jakby go w ogóle nie było. Cra­co­via to miało być nasze okno na Europę i cały świat, a po kilku latach fak­tycz­nie stała się naszym wiel­kim kra­kow­skim świa­tem…

– Pocze­kaj, pocze­kaj – prze­rwał Macz­kowi Zby­szek. – Prze­cież ja nie mam zie­lo­nego poję­cia o bar­mań­stwie.

Maczek mach­nął ręką i pode­rwał się z ławki.

– Nawet cię nie pytam, czy masz czas. Idziemy do Cra­co­vii.

Spa­cer z Plant do hotelu zajął im nie wię­cej niż pięt­na­ście minut.

Hotel Cra­co­via był dumą pod­wa­wel­skiego grodu. Był naj­dłuż­szy w Pol­sce i naj­no­wo­cze­śniej­szy, zatrzy­my­wały się w nim gwiazdy z kraju i z zagra­nicy, co znacz­nie pod­no­siło pre­stiż hotelu, jak rów­nież całego mia­sta. W Cra­co­vii bywali par­tyjni dygni­ta­rze, zagra­niczni goście, szu­le­rzy, szem­rani biz­nes­meni, bady­la­rze. Znaj­do­wała się też ona pod szcze­gólną opieką służb spe­cjal­nych, które chciały wie­dzieć wszystko o wszyst­kich. I do takiego miej­sca redak­tor Maczek pro­wa­dził nie­win­nego i naiw­nego jak dziecko Zbyszka.

Weszli do hallu, gdzie Maczek przy­wi­tał się z por­tie­rem, minęli skle­pik Pewexu i recep­cję i skie­ro­wali się do baru Czarny Kot.

Kazi­mierz Konopka ucie­szył się na widok Maczka i Zbyszka, a wia­do­mość, że Zby­szek miałby być jego następcą, ucie­szyła go naj­bar­dziej.

– To zaszczyt dla mnie i dla całego hotelu mieć takiego sław­nego bar­mana. A przy oka­zji możemy mieć pew­ność, że tu nikt nie odważy się roz­ra­biać.

Wylew­nie podzię­ko­wał Macz­kowi, który nie­stety musiał się udać do redak­cji, po czym zapro­sił Zbyszka za bar.

– Od razu dam ci parę pod­sta­wo­wych infor­ma­cji. Więk­szość gości zama­wia wódkę i z tymi nie będziesz miał żad­nych pro­ble­mów. Nale­wasz do lite­ratki, o, do tego poziomu, to dokład­nie setka, poda­jesz i sprawa zała­twiona. Gorzej z piwem, nauczę cię nale­wać tak, żeby piana się nie wyle­wała. Lejesz po sko­sie.

– A co jesz­cze piją? – spy­tał Zby­szek.

– Bogaci piją whi­sky, o, tu masz naj­po­pu­lar­niej­szego John­niego Wal­kera, tu pol­ską Old Polish Whi­sky, która nie tylko dorów­nuje szkoc­kiej, ale ją nawet prze­wyż­sza. A tu, w tej butelce, rów­nież nasz kra­jowy wyna­la­zek, czyli pra­wie fran­cu­ski calva­dos, made in Poland. Nazywa się Złota Jesień. Tu masz jarzę­biak. Te napoje musisz dokład­nie odmie­rzać. Pod­sta­wowa miarka to pięć­dzie­siątka. O, tu jest miarka, to ten kie­li­szek, poziom jest zazna­czony pla­strem. Lejesz pod pla­ster.

Nauka szła szybko, Zby­szek oka­zał się pojęt­nym uczniem i w lot chwy­tał wska­zówki sta­rego bar­mana.

– Będą z cie­bie ludzie – pochwa­lił go pan Konopka. – Na następ­nej lek­cji może ci zdra­dzę, jak za barem zara­biać pie­nią­dze. Jesz­cze strój: czarna kami­zelka, czarne spodnie, biała koszula i muszka. Hotel cię w te rze­czy zaopa­trzy.

Konopka się­gnął nad półki z butel­kami i włą­czył mały tele­wi­zor. Po chwili uka­zał się na nim czarno-biały obraz.

– Zawsze ma cho­dzić.

– Bez dźwięku?

– Bez dźwięku. Taka tra­dy­cja. W każ­dym pol­skim domu tele­wi­zor cho­dzi naj­czę­ściej bez dźwięku, więc tu nasi goście mogą się czuć jak w domu.

– Co powi­nie­nem jesz­cze wie­dzieć? – spy­tał Zby­szek.

– I dużo, i nie­wiele. W ciągu dnia jest luz. Goście hote­lowi, ktoś wpad­nie na kawę albo obga­dać jakiś inte­res. Cie­ka­wie zaczyna być wie­czo­rem i w nocy. Przy­cho­dzą dziew­czyny.

– Dziew­czyny?

– Czy ty jesteś taki naiwny, czy tylko uda­jesz? Pro­sty­tutki. Naj­czę­ściej przy­cho­dzi Justynka. Jest ładna i inte­li­gentna. Pije zawsze colę w pusz­cze, otwie­rasz, w dziurkę wkła­dasz słomkę i ona już cię lubi. Jes­sica to taka bru­netka z krót­kimi wło­sami i zawsze ostro wyma­lo­wana. Od przy­naj­mniej dwóch lat mówi nie­zmien­nie: „Dziś jestem ostatni raz”. Są jesz­cze takie, które pró­bują wejść do zawodu, ale to nie jest takie łatwe.

– Dla­czego?

– To naczy­nia połą­czone, pie­nią­dze muszą prze­pły­wać zgod­nie z pew­nymi zasa­dami. Dziew­czyna bie­rze, ale musi się podzie­lić. Z kim? Przede wszyst­kim z por­tie­rem Józe­fem. On decy­duje, czy dziew­czyna może tu pra­co­wać, czy nie. Uwa­żaj na niego. Może pomóc, ale świń­stwo też potrafi zro­bić.

– Sporo tej bar­mań­skiej wie­dzy pan mi prze­ka­zuje.

– Już nie pan. Kazi­mierz. Albo Kazik – stary bar­man wycią­gnął rękę do Zbyszka, ten ści­snął ją z uśmie­chem.

– Zby­szek.

– Prze­cież wiem. Wszy­scy w Kra­ko­wie wie­dzą. Koło por­tiera kręci się taki gość ze służb. Nikt nie wie, jak się nazywa. Po pro­stu ubek.

– Mam uwa­żać?

– Bar­dzo. Nie­bez­pieczny gość. I jesz­cze jedno. Przy tam­tym sto­liku pra­wie codzien­nie prze­sia­duje czwórka gości. Godzi­nami. To Lite­rat, Inte­lek­tu­ali­sta, Cink­ciarz i Han­dlarz. Tak ich nazy­wamy, cho­ciaż mają jakieś imiona i nazwi­ska. Cza­sem dołą­cza do nich Smutny. Roz­le­wają wódkę pod sto­łem, mało piją i mało zama­wiają, ale robią w barze kli­mat. Inte­lek­tu­ali­sta kie­dyś mi powie­dział: „Panie Kazi­mie­rzu, my jeste­śmy jak ten chór grecki”. Co miał na myśli, nie wiem. Nie byłem ni­gdy w Gre­cji.

Zby­szek słu­chał uważ­nie i sta­rał się zapa­mię­tać wszyst­kie infor­ma­cje.

– Ach, i naj­istot­niej­sza sprawa. W barze poja­wia się cza­sem naj­waż­niej­sza osoba w mie­ście, czyli sekre­tarz Komi­tetu Woje­wódz­kiego, towa­rzysz Ostrow­ski. W tym momen­cie on się auto­ma­tycz­nie staje, rów­nież tutaj, naj­waż­niej­szym gościem. On i jego świta.

Rozstanie z Heike

Wie­czo­rem Wer­ner poje­chał do cen­trum, do pen­sjo­natu Kölsch, gdzie Heike za jego pie­nią­dze wynaj­mo­wała pokój. Nie zatrzy­mu­jąc się, prze­szedł koło recep­cjo­nistki, która pozdro­wiła go gestem i poro­zu­mie­waw­czym uśmie­chem, i na pierw­szym pię­trze bez puka­nia naci­snął klamkę pokoju numer trzy­na­ście. Drzwi ustą­piły. W pokoju pano­wał pół­mrok, paliła się tylko nocna lampka na sto­liku koło wiel­kiego łóżka. Na prze­ście­ra­dle pół­le­żała Heike, jego sekre­tarka. Była ubrana jedy­nie w ciem­no­czer­wone maj­teczki wykoń­czone czarną koronką i sta­nik w tych samych kolo­rach, z otwo­rami, przez które wysta­wały ciemne sutki. Opie­rała się ple­cami o poduszki, w dłoni trzy­mała papie­rosa i nie wyglą­dała na szczę­śliwą.

– Rano powiem w banku, że chcesz wziąć wolne. Co zamie­rzasz?

– Nie wiem. Może pojadę do Kra­kowa. Chcesz poje­chać ze mną?

– Zapo­mnij – stwier­dziła sta­now­czo.

Wer­ner chciał usiąść na kra­wę­dzi łóżka, ale Heike zatrzy­mała go ruchem dłoni.

– Naj­pierw ciu­chy.

Wer­ner chciał coś powie­dzieć, ale zre­zy­gno­wał. Powoli zdej­mo­wał kolejne czę­ści ubra­nia, mary­narkę, koszulę, ukła­dał je sta­ran­nie na opar­ciu krze­sła. Spodnie rów­nież prze­wie­sił przez opar­cie. Heike przy­glą­dała się temu kry­tycz­nie, co w widoczny spo­sób depry­mo­wało Wer­nera. Zsu­nął z bio­der bok­serki i kiedy sta­nął na jed­nej nodze, zachwiał się, i musiał się chwy­cić krze­sła, by nie upaść. Kolano po nie­daw­nej artro­sko­pii cią­gle mu doku­czało. Zło­żył oku­lary i poło­żył je na sto­liku, który stał przy łóżku. Pod­niósł stopę, by zdjąć skar­petkę, ale Heike znowu go zatrzy­mała.

– Zostań w skar­pet­kach. Tobie w nich do twa­rzy.

Wer­ner posłusz­nie opu­ścił nogę i spoj­rzał wycze­ku­jąco na Heike. Ona zga­siła papie­rosa w popiel­niczce, odsta­wiła ją na sto­lik, po czym roz­chy­liła nogi i ski­nęła pal­cem na Wer­nera. Ukląkł mię­dzy jej udami, chciał odsu­nąć na bok koron­kowe maj­teczki.

– Przez majtki – powie­działa krótko.

Heike wycią­gnęła ręce, chwy­ciła Wer­nera za uszy i zaczęła ste­ro­wać jego głową, przy­ci­snęła ją mocno do swego łona i jed­no­cze­śnie zaci­snęła na niej uda.

Doszła jak zwy­kle szybko, gło­śno i spa­zma­tycz­nie, rzu­ca­jąc bio­drami i zaci­ska­jąc uda. Wresz­cie zsu­nęła się z niego wyczer­pana. Leżąc na wznak z zamknię­tymi oczami, oddy­chała głę­boko, po czym, jakby w przy­pły­wie nagłej ener­gii przy­cią­gnęła Wer­nera do sie­bie i zde­cy­do­wa­nymi ruchami usta­wiła na klęcz­kach koło swo­jej głowy. Odtąd już nic nie wyglą­dało tak jak powinno, więc po jakimś cza­sie zerwała się z łóżka, pode­szła do okna i drżą­cymi rękami zapa­liła papie­rosa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki