Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Polska przełomu lat 80. i 90. Upada komunizm, elektryk ze Stoczni Gdańskiej zostanie prezydentem, a amerykańskiemu senatorowi, niemieckiemu bankierowi oraz przedstawicielom europejskiej finansjery często i w różnych okolicznościach towarzyszy niezmiernie rezolutna Justynka, matka dziesięcioletniego Kamilka, a przy okazji czynna zawodowo prostytutka. Ponieważ irytuje ją ciągłe przeliczanie według odpowiedniego kursu dewizowych klientów, sugeruje jednemu z niemieckich finansistów wprowadzenie ogólnoeuropejskiej waluty. Zachwycony pomysłem obiecuje porozmawiać o nim z kanclerzem Kohlem. Amerykański senator pomaga w demokratycznym przewrocie politycznym, spotykając się z najważniejszymi osobami na polskiej scenie politycznej, ale najchętniej z Justynką. Zauroczony ofiarowuje jej niezwykły prezent – odłamek skały księżycowej przywiezionej z misji kosmicznej Apollo 11. Tytułowy kamień z Księżyca okazuje się mieć naprawdę niezwykłe właściwości...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 288
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 8 godz. 0 min
Lektor: Marcin Procki
Oli, Oli i jeszcze raz Oli
Moją książkę Janusz Płoński – kandydat na prezydenta opatrzyłem wstępem, który jest tak dobry i tak ponadczasowy, że jeszcze raz z dumą użyję jego fragmentu:
Prawda i kłamstwo, z literackiego punktu widzenia, są tyle warte, na ile są interesujące. Poszukiwanie prawdy czy też jej uporczywe głoszenie jest zajęciem jałowym i wielu, o większych niż ja kwalifikacjach i determinacji, poległo na tym niewdzięcznym polu walki.
Nie mam ambicji, by opowiadać prawdę i tylko prawdę. Kusi mnie blaga i przewrotność, nęci wygłup, a nie powaga. Wolę szalony chaos niż zdrowy porządek. Niestety nie ma doskonałego łgarstwa. Tak więc, mimo wielkich chęci, w wielu przypadkach nie udało mi się uciec od prawdy. Czego szczerze żałuję.
Tak napisałem kiedyś. Mimo upływu lat moje widzenie niewdzięcznej i słabo płatnej roli lub misji pisarza się nie zmieniło. Proponuję Wam opowieść, w której na każdej stronie prawda miesza się z kłamstwem i fantazją. Niektórzy rolę Czytelnika również traktują jak misję i ci zapewne będą umieli oddzielić ziarno od plew. Ale po co? Nie znam odpowiedzi na to pytanie.
W książce, którą właśnie macie przed oczami, udało mi się zmieścić wielu bohaterów z różnych krajów. Niektórzy z nich nie znają polskiego, tak jak niektórzy Polacy nie znają angielskiego lub niemieckiego. Muszą prosić tłumaczy o pomoc. Dla wartkości przekazu zrezygnowałem z bezustannego tłumaczenia licznych dialogów prowadzonych w obcych językach.
Z pamięci przywołuję anegdotę o kanclerzu RFN Helmucie Kohlu. W mediach pojawiła się informacja, że spotkał się on z którymś prezydentem USA i rozmawiał z nim godzinę. Ktoś słusznie zauważył, że Kohl nie znał angielskiego, więc wszystko, co powiedział, tłumacz tłumaczył na angielski. I wszystko, co usłyszał, musiało być przetłumaczone na niemiecki. I tu zagadka: jak długo kanclerz Kohl naprawdę rozmawiał z prezydentem USA?
Autor
Ta książka nie została napisana przez AI, a podobieństwo bohaterów do osób prawdziwych jest zamierzone.
Senator Chris Dow nie miał wielkiej ochoty na start w nadchodzących wyborach prezydenckich. Właściwie w ogóle nie miał już ochoty na jakąkolwiek aktywność polityczną. Ale jego partyjni koledzy przekonywali go każdego dnia, że jest najlepszy, że partia nie dysponuje żadnym kontrkandydatem i wreszcie, że prezydentura będzie najwłaściwszym ukoronowaniem jego politycznej kariery.
– You are the man – powtarzano mu przed każdym wyjściem do wyborców.
A on czuł obłudę i zawiść w głosach swych doradców.
Chris Dow niezmiernie rzadko oglądał programy sportowe w telewizji. Może dlatego tak mocno utkwiła mu w pamięci scena z walki bokserskiej o jakiś ważny tytuł, bodaj mistrzostwo świata. Pretendent, młody i gibki, runda po rundzie masakrował mistrza. Sensacyjna detronizacja wisiała w powietrzu. Trener masakrowanego powtarzał mu podczas każdej przerwy:
– Bring this motherfucker down. You are the champ, man.
Aż nastąpił moment, kiedy zmaltretowany champion wydusił przez pokiereszowane wargi:
– Już mi się nie chce. Fuck off.
Zza uchylonych drzwi gabinetu, należącego do dyrektora stacji, a tymczasowo pełniącego funkcję garderoby, dobiegał odległy głos konferansjera, któremu odpowiadały gromkie wybuchy śmiechu publiczności, wzmacniane akcentami muzycznymi. John, ciemnoskóry asystent senatora, podał szefowi świeżą koszulę. Ten włożył ją przed lustrem, ostatni raz spojrzał na swe odbicie, zrobił kilka grymasów, jakby rozluźniał mięśnie twarzy.
Kiedy John pomagał mu zawiązać krawat, zadzwoniła Rose, żona senatora. Koniecznie chciała wiedzieć, czy ma czekać z kolacją. Zniecierpliwiony senator spławił ją w mało uprzejmy sposób:
– Nie zawracaj mi teraz głowy. I nie czekaj.
John podał senatorowi marynarkę, strzepnął z niej niewidzialny pył, po czym stanął naprzeciw swego szefa, ujął jego głowę w dłonie, kciukami przymknął jego oczy. Stali tak chwilę w skupieniu, skoncentrowani, pogrążeni w głębokiej medytacji.
– Chris, you are the champ – szepnął po chwili John. – Go!
Senator wykonał kilka szybkich ciosów przed siebie, jak bokser rozgrzewający się przed walką, poprawił kołnierzyk i ruszył za pracownikiem stacji w kierunku wyjścia.
Studio było wypełnione barwną i rozbawioną publicznością. Na scenie stał konferansjer w jadowicie różowej marynarce, obok zespół muzyczny, po bokach ustawiono wielkie konstrukcje przypominające bukiety, wykonane z czerwonych, niebieskich i białych balonów. Senator sprężystym ruchem wskoczył na scenkę, uścisnął dłoń konferansjera i pozdrowił publiczność. Odpowiedziała mu gromka owacja, nad głowami widzów pojawiły się transparenty Solidarności i polskie flagi narodowe.
– Niech żyje Solidarność! Niech żyje wolna Polska! – zawołał po polsku senator.
Odpowiedział mu aplauz.
– Jestem z wami i jestem dla was. Razem pokażemy, na co stać Amerykę i cały wolny świat. Pomożemy Polsce w tej trudnej chwili. Możecie na mnie liczyć. Pomożemy Solidarności i pomożemy wszystkim Polakom. W Polsce i w Ameryce!
Sala zagrzmiała oklaskami.
– Wśród was czuję się jak Polak.
Widzowie wstali, zaczęli wymachiwać flagami, ktoś zaintonował hymn Polski.
– Jestem Polakiem! – senator podniósł w górę palce ułożone w znak zwycięstwa.
W garderobie senator rzucił marynarkę na oparcie krzesła. Szef stacji uścisnął jego dłoń.
– Znakomicie, panie senatorze. To będzie najwyższa oglądalność. Wieczorem przekażę panu wyniki. Gratuluję. Jedli panu z ręki.
John stał przy oknie, rozmawiał z kimś przez telefon. Aparat na długim sznurze trzymał w opuszczonej dłoni, jego postawa wyrażała napięcie i szacunek. Kilka razy kiwnął potakująco głową, po czym podszedł do senatora i podał mu słuchawkę.
– Prezydent – rzucił krótko.
Senator ulokował słuchawkę między uchem a ramieniem, wysunął w stronę Johna mankiety koszuli, gestem prosząc o wyjęcie spinek. W lekko chrapliwym głosie prezydenta słychać było zadowolenie.
– Chris, bardzo dobra robota. Właśnie oglądałem.
– Panie prezydencie, myśli pan, że ci Polacy…
– Jasne, zagłosują na ciebie. Ale musisz pójść za ciosem i w najbliższym czasie polecieć do Polski. Chłopaki z CIA przygotują wszystko. Spotkanie z tym przewodniczącym da ci tyle głosów, że wygrasz w cuglach. My wygramy.
– Shit, miałem inne plany.
– To je zmienisz. Do Krakowa polecisz czarterem, prywatnie, bez żadnych sensacji.
– A nie do Gdańska?
– To trudne. Załatwimy, żeby on akurat w tym czasie był w Krakowie. Big Zbig podsunął mi pomysł, by zorganizować uroczyste poświęcenie pomnika Smoka Wawelskiego.
– Brzeziński? Osobiście? Pomnik Smoka?
– Nie zadawaj głupich pytań. I weźmiesz coś ode mnie dla tego przewodniczącego – trzasnęła odkładana słuchawka.
Marek, kierowca Justynki, zatrzymał się koło szkoły. Justynka wysiadła, podeszła do siatki okalającej szkolne boisko. Była ubrana w wytartą dżinsową spódniczkę i bluzkę o kroju męskiej koszuli, z podwiniętymi rękawami, włosy miała upięte w luźny koński ogon. Patrzyła z przyjemnością na Kamila, grającego na boisku w koszykówkę. Boisko, jak większość boisk szkolnych w całym kraju, było niezbyt starannie wyasfaltowane, więc tu i ówdzie w czarnej nawierzchni szczerzyły się spore dziury. Grający chłopcy zręcznie je omijali, ale otarcia na kolanach i łokciach wskazywały, że nie zawsze im się to udawało.
Przez dłuższą chwilę Kamil nie dostrzegał Justynki, ale po celnym rzucie z dystansu rozejrzał się, jakby szukał uznania w cudzych oczach, i wtedy ją zobaczył. Dostrzegła ją również nauczycielka, pani Mrozowska, tego dnia pełniąca dyżur na boisku. Ze złością zacisnęła swoje wąskie wargi.
– Kamil! – krzyknęła, ale Kamil pędził już do Justynki. – Natychmiast do grupy!
– Zapomniałeś śniadania – Justynka przez otwór w siatce przecisnęła zawiniętą w papier śniadaniowy kanapkę.
Kamil wepchnął ją do kieszeni spodni. Justynka pocałowała go w policzek przez oczko siatki.
– Kamil! – krzyknęła jeszcze raz nauczycielka. – Natychmiast do grupy.
Justynka wyjęła chusteczkę i chciała wytrzeć z policzka Kamila czerwony ślad szminki, ale chłopiec popędził już na boisko.
Justynka wsiadła do czekającej taksówki.
– Do mamy – rzuciła kierowcy. – Co za babsztyl.
Iwona siedziała w pierwszym rzędzie, koło prezesa klubu. To były najlepsze miejsca, tuż koło ringu. Prezes poznał Iwonę podczas ostatniej walki Zbyszka i sam zaproponował, by przyszła na walkę o mistrzostwo okręgu i zajęła honorowe miejsce obok niego. Iwona ubrała się na tę okazję w białą futrzaną kurteczkę, którą Zbyszek przywiózł jej z NRD. Futerko było sztuczne, ale prezentowało się bardzo elegancko. Kamera telewizji szybko wyłowiła Iwonę z tłumu i długo się w nią wpatrywała szklanym okiem obiektywu. Sygnalizowała to czerwona lampka na obudowie.
Dekoracja zwycięzcy na ringu dobiegała końca i spiker zapowiedział kolejną walkę, której bohaterem miał być Zbyszek. Jej Zbyszek. Redaktor Maczek z „Przeglądu Sportowego”, siedzący koło prezesa, nachylił się do Iwony.
– Trzymajmy kciuki, pani Iwono. Będzie mu to potrzebne. Jeśli wygra, to jego kariera dopiero teraz naprawdę się zacznie i wystrzeli jak rakieta. Wszystko, co było, przestanie się liczyć.
W tym momencie koło stolika sędziowskiego pojawił się Tadeusz Ostrowski, sekretarz Komitetu Wojewódzkiego. W Krakowie mówiono, że on nigdy nie odwiedzał, lecz nawiedzał. Niczego nie robił, lecz raczył robić. Często pokazywał się na prestiżowych imprezach sportowych i wszyscy działacze zabiegali o jego względy. Kiedy prezes dostrzegł Ostrowskiego, szepnął coś Maczkowi na ucho i dziennikarz szybko zwolnił miejsce.
– Towarzyszu sekretarzu – zawołał prezes. – Tu jest miejsce. Ostrowski uścisnął dłoń prezesa i opadł na krzesło.
– Dziękuję, prezesie, że pan o mnie pamiętał. Wiecie, obowiązki, więc nie mam czasu bywać na wszystkich imprezach, ale jak tylko mogę…
Iwona dyskretnie wyjęła z torebki lusterko i sprawdziła makijaż. Połyskujący obiektyw i czerwona lampka zapalająca się na obudowie kamery nie pozwalały dziewczynie się skupić. Zerkała w tamtą stronę, ale bardzo się starała, by tych zerknięć nie było widać.
Od strony szatni nadchodzili zawodnicy w towarzystwie trenerów. Zbyszek szedł pierwszy, skupiony, nieobecny, zapatrzony w jakiś odległy punkt na widowni. Iwona nie znała go takiego. Pomachała mu ręką, on jednak jej nie zauważył. Nie podobało się jej, że zupełnie nie zwracał na nią uwagi.
Po krótkiej prezentacji zawodnicy powędrowali do swych narożników. Trener Zbyszka, nazywany przez wszystkich Obuchem, zwalisty były mistrz wagi ciężkiej, nakładał grubą warstwę wazeliny na łuki brwiowe, czoło i policzki podopiecznego.
– Pamiętaj, przez całą rundę dwa lewe proste i prawy. Dwa lewe i prawy. Prawy na zmianę, góra i pod łokieć.
Zbyszek potakiwał głową. Sędzia ringowy wezwał zawodników do siebie, ci stuknęli się rękawicami. Przeciwnik Zbyszka, aktualny mistrz okręgu, Jacek Kozak, spojrzał na niego drwiąco.
Już pierwsze sekundy walki wykazały skuteczność koncepcji Obucha. Po pierwszej wymianie ciosów dało się zauważyć, że Kozak jest bezradny. Zbyszek znakomicie punktował go lewym i atakował prawym. Trzymał go na dystans i po każdej serii odskakiwał. Pod koniec rundy widać było, że ciosy na korpus musiały mocno doskwierać Kozakowi, bo wkrótce opuścił swoją lewą i osłaniał bardziej wątrobę niż szczękę. Zbyszek zaś tańczył luźno wokół niego, jakby to był trening, a nie prawdziwa walka.
Po trzech minutach Kozak oddychał ciężko w swym narożniku, zaś Zbyszek sprawiał wrażenie, jakby dopiero się rozgrzewał. Obuch powiewał ręcznikiem przed jego twarzą.
– Teraz przez trzydzieści sekund robisz to samo, a potem przechodzisz prawym na górę. Walisz nad jego lewym.
Druga runda znowu przebiegała zgodnie z planem. Kilka rozpaczliwych ataków Kozaka poszło w powietrze, jednego zamachowego Zbyszek uniknął pokazowym zwodem rotacyjnym i wpuścił Kozaka w liny, co wywołało grzmot śmiechu na widowni. Zbyszek uderzał lekko, ale celnie, i spokojnie gromadził punkty.
Po gongu Obuch znowu nałożył grubą warstwę wazeliny na twarz Zbyszka, zwłaszcza na zaczerwieniony łuk brwiowy.
– Teraz masz go załatwić. Jeden lewy i prawy. A potem lewy sierp.
– Przecież wygrywam.
– Masz go załatwić. Złamać i załatwić. Ma leżeć i się nie ruszać, rozumiesz? Masz być mistrzem i wszyscy mają to zobaczyć.
W trzeciej rundzie Kozak postawił wszystko na jedną kartę i od razu po gongu rzucił się na Zbyszka, ale sił starczyło mu zaledwie na kilka potężnych i sygnalizowanych zamachowych, które przecięły powietrze. Zbyszek zamarkował kolejne uderzenie w obolałą wątrobę mistrza, lewa ręka Kozaka poszła w dół, wtedy potężny prawy sierp wylądował na jego szczęce. Ciało Kozaka przechyliło się bezwładnie w lewo, gdzie już czekał na niego zadany z półobrotu lewy hak Zbyszka. Ochraniacz wypadł z ust Kozaka, a na papiery na stoliku sędziowskim poleciały krople krwi.
Zanim Kozak upadł, otrzymał jeszcze w locie dwa piekielnie silne uderzenia w głowę. Sędzia chwycił Zbyszka za ręce, Kozak zwalił się bezwładnie na matę, z jego narożnika trener rzucił biały ręcznik. Szalejący z radości Obuch podniósł Zbyszka i biegał z nim jak oszalały wokół ringu. Publiczność skandowała imię nowego mistrza.
Iwona z odrazą na twarzy wycierała krople krwi ze swego ślicznego białego futerka, ale uśmiechnęła się, kiedy zobaczyła wycelowany w siebie obiektyw kamery. Obok Ostrowski przyciskał prezesa do piersi.
– Prezesie, moje gratulacje!
– Towarzyszu sekretarzu, mamy mistrza!
– Tak, musimy to oblać. Koniecznie, jeszcze dzisiaj.
W rozgardiaszu panującym na ringu uradowany Zbyszek dopiero teraz zauważył, że znokautowany Kozak wciąż nieprzytomny leżał na macie. Lekarz naciskał rytmicznie jego klatkę piersiową, Kozak jednak nie dawał znaku życia. Z ust sączyła mu się strużka krwi. Nagle pojawiła się ekipa z noszami, dwóch sanitariuszy uniosło bezwładne ciało, nosze wysunięto z ringu pod linami.
Zbyszek, jak w transie, ściągnął rękawice, rzucił je w kierunku narożnika i jeszcze z bandażami na dłoniach ruszył za noszami.
– Dokąd? – krzyknął Obuch. – Zaraz dekoracja.
Zbyszek nie słuchał.
Redaktor Maczek podszedł do Obucha.
– Panie trenerze, o co tu chodzi? Co się stało?
– A skąd ja mam wiedzieć? Dostał w łeb i mu odbiło.
Maczek spojrzał uważnie na trenera.
– Przecież on nie dostał żadnego silnego ciosu.
– Ale mu odbiło. Jeszcze mi się w życiu nie zdarzyło, żeby wygrany uciekał od dekoracji. Przecież w końcu po to się walczy, nie?
Koło rozmawiających pojawił się masażysta.
– Gdzie jest ten kretyn? – rzucił Obuch.
– Wyszedł. Powiedział, że to była jego ostatnia walka. Że nigdy więcej, coś takiego powiedział.
Mama Justynki siedziała koło okna na swym starym wózku inwalidzkim. Miała zaledwie pięćdziesiąt lat, ale wyglądała na dużo starszą. I bardzo chorą. W istocie – była chora. Zapadnięte policzki, ciemne obwódki oczu, rzadkie włosy sterczące w nieładzie – to wszystko nie sprawiało dobrego wrażenia. Jej serce coraz częściej odmawiało posłuszeństwa, potrafiło nagle się zatrzymać, by za chwilę pędzić jak zwariowane. Wtedy w oczach mamy pojawiał się strach.
Mama trzymała w dłoniach szarą moherową czapkę i grzebieniem przyczesywała jej wełniane kosmyki. Nie chciały się układać tak, jak sobie tego życzyła. Zrezygnowana odłożyła czapkę, spojrzała na kamienicę po drugiej stronie ulicy, pokrytą liszajami odpadającego tynku.
Mężczyzna w siatkowym podkoszulku jak co dzień stał w oknie i mimo kaszlu zachłannie palił papierosa, aż do momentu, kiedy niedopałek parzył mu palce. Pociągnął ostatni raz i jak zwykle pstryknął niedopałkiem na ulicę.
Na wprost mamy, na małym stoliku, stał czarno-biały, migający telewizor. Mama, jak wielu Polaków, oglądała telewizję najczęściej bez dźwięku. Nie ciekawiło jej, co mówi mężczyzna wymachujący pięścią i chyba coś wykrzykujący, bo szeroko otwierał usta. Nagle na trzeszczących schodach rozległy się szybkie kroki. Twarz mamy się rozpromieniła.
Justynka dosłownie wpadła z impetem do mieszkania. Podbiegła do mamy, ucałowała ją, na kolanach położyła jej pudełko czekoladek Mon Chéri z pewexu. Przyniesione zakupy zaniosła do kuchni, ułożyła je w lodówce i podeszła do mamy.
– Jutro wpadnę umyć ci okna i ugotuję krupnik. Będziesz miała na kilka dni – Justynka mówiła bardzo głośno, prawie do ucha mamy.
– Nie trzeba, Justysiu – próbowała słabo protestować mama. – Boże, co ja bym bez ciebie zrobiła.
Justynka zręcznie przygotowała kilka kanapek dla mamy, odstawiła z gazu gwiżdżący czajnik, zrobiła kawę, postawiła filiżankę na stoliku, przesunęła wózek mamy bliżej stolika i zbliżyła twarz do ucha mamy.
– Jutro pojedziemy do lekarza, rozmawiałam z nim dziś przez telefon. Nie zapomnij zabrać wyników. Gdzie one są?
Mama spojrzała na Justynkę bezradnie. Justynka podeszła do zniszczonej meblościanki, sięgnęła na półkę z bielizną, spod ułożonych równiutko ciepłych majtek wyjęła szarą kopertę, druga upadła jej na podłogę. Justynka podniosła ją, dostrzegła na kopercie swoje imię, napisane drżącą ręką mamy.
– Co to jest?
– To dla ciebie. Jakby mi się coś stało.
Justynka otworzyła kopertę, wyjęła z niej trzy dwudziestodolarowe banknoty. Spojrzała pytająco na mamę.
– Pamiętasz? Dałaś mi kiedyś na lekarstwa.
Justynka spojrzała na mamę groźnie, podeszła do niej, objęła ją i ucałowała. Jakby zaskoczona własnym zachowaniem, podeszła do okna. Mężczyzna w siatkowym podkoszulku, stojący w oknie naprzeciwko, kończył właśnie kolejnego papierosa. Pstryknięty niedopałek pofrunął na ulicę i wylądował na dachu zaparkowanego samochodu.
– Kamil znowu ma kłopoty w szkole, ta jego nauczycielka to jakaś wariatka. Ciągle się go o coś czepia, bez przerwy robi mu przy całej klasie jakieś głupie uwagi.
Mama wyraźnie nie usłyszała słów Justynki. Patrzyła na córkę z ciepłym uśmiechem i nie reagowała.
– Muszę chyba pójść do szkoły i z nią porozmawiać. Nie uważasz, że powinnam z nią porozmawiać? Jeszcze raz Kamil się poskarży i pójdę.
Mama powoli odwróciła wózek i skierowała się w stronę łazienki. Justynka ruszyła za nią, zatrzymała się przed lustrem w przedpokoju, przyjrzała się sobie uważnie.
– Dziecko powinno mieć ojca, prawda? Zwłaszcza chłopiec powinien mieć ojca, żeby miał z kogo brać przykład. Niedługo Kamil zacznie się interesować dziewczynkami i ojciec by mu to najlepiej wytłumaczył. Mamo, ja się naprawdę staram, ale czasem po prostu nie daję rady. Rozumiesz?
Mama podjechała do Justynki, z wysiłkiem wstała z wózka, przytuliła Justynkę do piersi.
– Cieszę się, że jesteś, córeczko. Cieszę się, że przyszłaś. Naprawdę. I przyprowadź znowu Kamilka. Moje słoneczko.
Justynka nie wiedziała, czy „moje słoneczko” odnosiło się do niej czy do Kamila.
Na ulicach było niewielu ludzi. Zbyszek i redaktor Maczek zatrzymali się przed wejściem do hotelu.
– Mam ochotę na kielicha – Maczek wskazał wejście do hotelu. – Ty też?
– Może. Nie wiem. Nie piję przecież.
Weszli do hallu. Maczek przywitał się z portierem.
– Redaktorze, za wcześnie pan przyszedł. Witam mistrza – portier potrząsnął dłonią Zbyszka. – Pokazywali w telewizji – dodał tytułem wyjaśnienia.
Obaj skierowali się do baru Czarny Kot, w którym przy stolikach siedziało zaledwie kilka osób. Zza kontuaru wyszedł kulejący starszy barman Kazimierz Konopka, z niegdyś białą serwetką zawieszoną na przedramieniu. Strzepnął nią stolik, spojrzał na obu mężczyzn.
– Witam mistrza. Widziałem w telewizji.
– Prawdziwy champion, nie? – powiedział Maczek.
– Panie redaktorze, co podać o tak wczesnej godzinie?
– O tej godzinie? – powtórzył pytanie Maczek. – Naturalnie alkohol. Setkę poproszę, panie Kazimierzu.
Zbyszek zamówił kawę.
– Coraz gorzej ze mną – pożalił się Maczkowi Kazimierz. – Już ledwo chodzę, a roboty coraz więcej.
– Nie możesz odejść?
– Nie mają nikogo na moje miejsce. Ale jak tylko znajdą, już mnie nie ma. Pięciu minut dłużej nie zostanę, przysięgam na zdrowie mojej matki.
– A żyje jeszcze? – dziwił się Maczek.
– Gdzie tam – machnął ręką stary barman. – Raka trzustki miała i wie pan. Na to nie ma silnych – zakończył sentencjonalnie i z wysiłkiem pokuśtykał przynieść napoje.
– No mów, co cię gryzie – Maczek spojrzał na Zbyszka.
– Gryzie? Nagle zdałem sobie sprawę, że jestem zwykłym bandziorem, takim samym jak ci, którzy napadają ludzi na ulicy.
– Jesteś bokserem. Sportowcem.
– Tak przez lata myślałem. Sportowe współzawodnictwo, szlachetna walka na pięści, znam ten kit. A ja mogłem tego Kozaka zabić, rozumie pan?
– Przecież to przypadek, nie chciałeś.
– Co z tego, że nie chciałem. Walkę miałem wygraną. Ale przed ostatnią rundą Obuch kazał mi go rozwalić, zniszczyć, za… – Zbyszek zatrzymał się w pół słowa, jakby przerażony tym, co zamierzał powiedzieć. – Nie chciałem, bo miałem wygraną walkę, ale gdybym przegrywał, co wtedy? Wtedy bym nawet chciał go zabić. Zabić, żeby wygrać. Zabić w majestacie prawa, bo bandziorów z miasta się zamyka, a ja bym jeszcze dostał medal i wszedł do reprezentacji. Żeby dalej zabijać, ku chwale ojczyzny. Pan wie, co z człowiekiem się dzieje w czasie walki? Tam w ringu? Tam się przestaje być człowiekiem.
– A Iwona?
– Z nią też kończę. To też wielka pomyłka. Ona ma tylko jedno marzenie: marzy, by chodzić z mistrzem.
Maczek wyjął z kieszeni parę kartek, zanotował coś.
– Co teraz będziesz robił? Ten lipny etat w hucie jutro ci odbiorą. A jak nie jutro, to za tydzień. Z klubu też nie dostaniesz ani grosza. Chyba że wrócisz.
– Nie wiem. Nic nie wiem – Zbyszek zasłonił twarz rękami. – Ale jedno wiem na pewno: nie stanę nigdy w ringu.
– Zbyszek, znamy się już parę lat i wiesz, że cię lubię. Znałem twojego ojca.
– Wiem. I dlatego tu jesteśmy.
– Chcę o tym napisać. O tym, co mi teraz mówisz. To ważne. Jutro we wszystkich gazetach będą pisać o skandalu, o twoim niesportowym zachowaniu, o lekceważeniu związku, klubu, może nawet partii i Polski Ludowej.
Zbyszek patrzył na Maczka i nic nie rozumiał.
– Przy ringu siedział Ostrowski, sekretarz Komitetu Wojewódzkiego. Nie wiesz, co takiemu do głowy może przyjść. Jestem stary i dużo już widziałem. Więc co, zgadzasz się, żebym to napisał?
– Myśli pan, że to ma sens?
Maczek dopił swoją wódkę i wstał.
– Napiszę to w drukarni, żeby weszło jeszcze do jutrzejszego numeru.
Położył na stoliku pieniądze i wyszedł bez pożegnania. Zbyszek też wyszedł i powlókł się do domu.
Następnego dnia zatrzymał się koło kiosku przy domu i kupił „Przegląd Sportowy”. Szybko przebiegł wzrokiem pierwszą stronę, potem następne. Tekstu Maczka nie było. Z najbliższej budki wykręcił numer.
– Nie puścili – usłyszał głos Maczka. – Kurwa, nie puścili.
Justynka szybkim krokiem szła korytarzem szkoły. Tuż za nią, ledwo nadążając, szła nauczycielka Kamila, pani Mrozowska, ostatni podbiegał Kamil. W uchylonych drzwiach mijanych klas widać było zaciekawione twarze dzieciaków.
– Mama, proszę – zawołał Kamil błagalnie. – Nie rób tego.
– Nie pozwolę, żeby ta pani wyżywała się na moim dziecku – krzyknęła Justynka.
Nauczycielka odwróciła się do chłopca.
– Kamil, szoruj na lekcję – krzyknęła i zrównała krok z Justynką. – Nie wyżywam się.
Pani Mrozowska prawie wpadła na Justynkę, która zatrzymała się niespodziewanie i spojrzała nauczycielce prosto w oczy.
– A jak to nazwać, kiedy przy całej klasie pozwala sobie pani na obrzydliwe uwagi na mój temat? Jestem jego matką. A pani co? Sugeruje dzieciakom, że jestem kurwą. Czy pani cokolwiek wie o kurewstwie?
– Co? Nigdy czegoś takiego nie powiedziałam.
– Ciekawa jestem, co na to powie dyrektor – machnęła pogardliwie ręką Justynka i skręciła korytarzem w stronę sekretariatu. – Powinien wiedzieć, jaki ma personel. Dzieci też powinny wiedzieć, kto je uczy i wychowuje.
Nagle zatrzymała się koło tablicy wiszącej na ścianie.
– O, niech pani spojrzy – wskazała zdjęcie Kamila. – Najlepszy z matematyki. Może na to zwróci pani uwagę.
Nauczycielka otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale Justynka już wpadła z impetem do sekretariatu, minęła zdumioną sekretarkę i przez półotwarte drzwi weszła do gabinetu dyrektora. Zaskoczony dyrektor wstał zza biurka, otworzył usta, ale Justynka go uprzedziła.
– Tej pani – wskazała nauczycielkę – już to mówiłam, teraz powiem to panu. Nie pozwolę, by szykanowała Kamila. Wypraszam sobie wszelkie uwagi na mój temat przy całej klasie. To nie ja chodzę do szkoły, tylko mój syn.
Dyrektor szybko wyszedł zza biurka i starannie zamknął drzwi do sekretariatu. Nauczycielka w tym momencie nieoczekiwanie dla samej siebie nabrała odwagi i rzuciła w twarz Justynce:
– Pani demoralizuje Kamila i inne dzieci.
– Co?
– Wszystkie dzieci w tej klasie pochodzą z porządnych katolickich rodzin. W każdą niedzielę można je spotkać na mszy. Rodzice tych dzieci to uczciwie pracujące, szanowane osoby i mają prawo do oburzenia.
– A pani? – Justynka podeszła do nauczycielki. – Naturalnie też przyzwoita i pobożna mężatka?
– Oczywiście, że tak. To pani powinna się wstydzić.
– Wstydzić? A niby czego? Nikogo nie oszukuję, nie kradnę, nikogo nie udaję, nie zdradzam…
Nauczycielka podeszła bliżej do dyrektora i spojrzała na niego bezradnie, jakby z jego strony spodziewała się pomocy.
– Nie rozumiem, o co pani chodzi.
– A tylko o to, że każdej nocy mam do czynienia z porządnymi i często pobożnymi mężami porządnych żon, udających, że wierzą w nagłe konferencje, ważne delegacje czy konieczność pracy po godzinach. Słyszała pani o czymś takim? Zaciskała pani zęby i ostatni raz wybaczała? Przyjmowała pani niespodziewane prezenty? I kto tu uprawia kurewstwo?
Dyrektor, który dotychczas milczał, nagle zamachał rękami i krzyknął:
– Ja bardzo proszę, tylko bez wyrazów.
Justynka, jakby dopiero teraz go zauważyła, podeszła do niego bliżej.
– Zaraz, zaraz, czy my się czasem nie znamy? Czarny Kot?
Dyrektor nagle zaczął szukać czegoś w szufladach biurka. Justynka zwróciła się do nauczycielki.
– Powiem pani coś. Niech się pani codziennie modli, aby pani mąż nie trafił do mnie, bo będzie miała pani przechlapane do końca życia. Jako żona, matka i jako kochanka, jeśli pani wie, o czym mówię. Tak, niech pani koniecznie pomyśli o mężu. I jeszcze raz piśnie pani cokolwiek na mój temat, to przyjdę do szkoły i urządzę pani przy klasie taką bonanzę, jakiej pani w telewizji nie widziała. Wejdę podczas lekcji i zrobię to przy całej klasie.
Nauczycielka miała łzy w oczach.
– Nie zrobi pani tego.
– Zrobię. Nikt i nic mnie nie powstrzyma. U dzieci też pani będzie miała przesrane i będzie pani musiała sobie innej pracy poszukać – spojrzała na nauczycielkę ironicznie. – Chyba jako biurwa, bo w moim zawodzie jest pani raczej bez szans.
Dyrektor nagle nieśmiało zaznaczył swoją obecność:
– Ja bardzo proszę.
Justynka niespodziewanie uśmiechnęła się do niego, potem do nauczycielki.
– Już w porządku, panie dyrektorze, niech się pan nie martwi. Pani Mrozowska nie będzie już szykanowała Kamila.
Spojrzała nauczycielce w oczy.
– Prawda?
Nauczycielka spuściła wzrok.
Werner Kaufmann był zadbanym mężczyzną, sporo po pięćdziesiątce, w bezramkowych okularach, w sportowej marynarce i rozpiętej pod szyją różowej markowej koszuli. Był uznanym ekspertem w sprawach finansowych, doradcą kanclerza i członkiem zarządu wielkiego banku. Właśnie skończył dużą analityczną robotę dla kanclerza, teraz usiadł wygodnie w głębokim skórzanym fotelu i czuł, jak się przyjemnie rozluźnia. Bez cienia jakiejkolwiek refleksji spoglądał przez okno na strzeliste wieże kolońskiej katedry. Niżej po Renie płynęły barki i statki wycieczkowe z turystami na pokładach, tuż za szybą usiłował usiąść gołąb, ale kolce zainstalowane na parapecie biurowca uniemożliwiły mu lądowanie.
Przypomniał sobie rozmowę z Heike. Spytała, jakim zwierzęciem chciałby być, gdyby mógł. Teraz pomyślał, że na pewno nie chciałby być gołębiem. Może kotkiem na kolanach Heike?
Zadzwonił telefon na jego biurku. Heike, jego sekretarka, o której przed chwilą myślał, zapowiedziała Horsta Scholla. Właśnie przyszedł z umówioną wizytą. Horst był wieloletnim przyjacielem Wernera, zarazem adwokatem, i właśnie wchodził do gabinetu.
– Witaj, Horst, cieszę się, że wpadłeś. Kawa? Jak zwykle bez cukru.
Adwokat kiwnął głową potwierdzająco. Heike z jakimś pismem weszła do gabinetu.
– Później nie będę wam już przeszkadzała, bo zaraz wychodzę. Ale niech pan podpisze jeszcze tę analizę dla kanclerza. Prosił o to. Wyślę zaraz kierowcę do Bonn, powinien zdążyć. Będzie mnie pan jeszcze potrzebował?
Werner pokręcił głową i podpisał podsunięty przez Heike papier, spojrzał na adwokata. Ten wyjął z teczki kilkustronicowy dokument.
– Doktorze Kaufmann, pańska żona upoważniła mnie do zapoznania pana z treścią pozwu.
Werner odwrócił się na obrotowym fotelu i spojrzał na Scholla. Przed nim siedział opalony w solarium pięćdziesięcioletni mężczyzna, w okularach obramowanych cieniutką, prawie niewidoczną złotą oprawką, w sportowej marynarce, pod którą widać było cienki biały golf. Werner pomyślał z goryczą, że on, Werner Kaufmann, i mecenas Horst Scholl wyglądają prawie identycznie i mogliby się chyba zamienić miejscami, i to on mógłby informować Scholla o pozwie złożonym przez żonę. Jak Scholl przyjąłby taką wiadomość?
Pomyślał również, że oto mecenas Horst Scholl, którego znał od czasu studiów w Heidelbergu i uważał za swego przyjaciela, teraz siedzi naprzeciw niego w jego luksusowym gabinecie i bardziej niż formalnie informuje go o pozwie rozwodowym złożonym przez jego, Wernera, żonę.
– Nie mogła tego sama zrobić? – spytał. – Nie mogła zwyczajnie powiedzieć, że chce się rozwieść?
Mecenas Scholl przeglądał przyniesiony pozew.
– Wiesz… – Scholl natychmiast się poprawił – przecież pan wie, że jest w Stanach. Wyjechała dwa tygodnie temu.
– Wiem – potwierdził Werner. – Ale wróci za miesiąc.
Scholl spojrzał na Wernera przeciągle.
– Nie będę panu stwarzał niepotrzebnych złudzeń. Pańska żona raczej nie wróci. Poznała tam kogoś.
– Czy to jest w porządku, że ty, który wiesz wszystko o mnie, o mojej sytuacji majątkowej, i to wiesz prywatnie, zajmujesz się tą sprawą? Znasz mnie od studiów, wiesz więcej, niż jakikolwiek prawnik mógłby się dowiedzieć.
– Jako adwokat nie mogłem odmówić.
– Doprawdy? Od kiedy to adwokaci zobowiązani są do przyjmowania każdej sprawy?
– Nie mogłem odmówić, bo bardzo jej zależało, żebym to był ja.
– Przez lata wierzyłem, że jesteśmy przyjaciółmi – powiedział Werner, wstając.
Mecenas Scholl nie wiedział, czy Werner mówi o swej przyjaźni z żoną, czy z nim. I postanowił o to nie pytać.
– Czego dotyczy ten pozew?
– Oczywiście rozwodu i kilku kwestii finansowych.
– Powinienem się tego spodziewać. Czego oczekuje? A może: czego oczekujecie?
Scholl zignorował uszczypliwość i udawał przez chwilę, że czyta dokumenty.
– Ponieważ na razie nie planuje powrotu, nie interesują jej nieruchomości.
– Tylko pieniądze, tak? Porozmawiamy o tym innym razem. Żegnam pana, mecenasie Scholl.
Scholl opuścił gabinet. Werner stanął przy oknie i spojrzał w dół. Jego świat zmieniał się gwałtownie, a widok za oknem był wciąż ten sam. Dwie wieże kolońskiej katedry wbijały się w niebo jak sztylety, po Renie sunęły barki i statki wycieczkowe, kolejny gołąb próbował usiąść na parapecie, ale machnął skrzydłami i uciekł.
Po rozmowie z Schollem oszołomiony Werner opuścił puste biuro i zdecydował się na dłuższy spacer do Wolfganga Krausego, by trochę uporządkować myśli i się uspokoić. Jego przyjaciel Wolfgang mieszkał w dość odległej willowej dzielnicy Marienburg, ale Wernerowi ta odległość nie przeszkadzała.
Okazała rezydencja przyjaciela, otoczona pięknym ogrodem, mieściła się przy Lindenallee. Nacisnął guzik dzwonka, po chwili drzwi się otworzyły.
– No, jak rozmowa z tym dupkiem Schollem? – spytał go Wolfgang i serdecznie uścisnął jego dłoń.
– Od dziś nie jestem dla niego Wernerem, lecz doktorem Kaufmannem. Będzie prowadził sprawę – skwitował pytanie Werner.
– Za jednym zamachem straciłeś żonę i przyjaciela – podsumował Krause. – Wejdź. Mam w domu ciekawego gościa.
Wolfgang wprowadził Wernera do salonu, w którym na sofie siedział dość ekscentrycznie ubrany mężczyzna. Miał na sobie luźne, nieznające żelazka spodnie, obszerną i poplamioną marynarkę z wypchanymi kieszeniami i czerwony krawat w wielkie białe grochy. Wyraźnie też nie czesał włosów, bo sterczały mu na wszystkie strony, tworząc wokół łysiny na ciemieniu bogatą koronę w kolorze rudawym, którą z daleka można by wziąć za aureolę.
– To profesor Lipski. Apoloniusz Lipski – przedstawił mężczyznę Wolfgang. – Pan Lipski jest rektorem Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. A to – zwrócił się do Lipskiego – mój ciężko dotknięty przez los przyjaciel, doktor Werner Kaufmann.
Lipski przywitał się wylewnie z Wernerem, ściskając serdecznie obiema dłońmi jego rękę.
– Zadzwonię do banku – powiedział Werner do Wolfganga – a właściwie do swojej sekretarki, i wezmę sobie wolne.
– Na jak długo?
– Może miesiąc? Mam pełną swobodę. Mogę też w każdej chwili przejść na wcześniejszą emeryturę.
– Wolfgang mi o panu opowiadał – wtrącił Lipski. – Bardzo współczuję. I zaskoczę pana, bo mam pomysł, jak panu pomóc – profesor Lipski znowu chwycił Wernera za rękę. – Więc może skorzysta pan z okazji, mam na myśli pana urlop, i przyjedzie do Krakowa? Był pan? Nie? No to koniecznie. Nie będę tam pana sobą zamęczał, pełna swoboda, może tylko parę sugestii z mojej strony, co warto zobaczyć, dokąd pójść.
Wolfgang nalał sherry do kryształowych kieliszków, każdemu ze swoich gości podał po jednym.
– Werner, to dobry pomysł. Skorzystaj z zaproszenia pana profesora. Za męską przyjaźń.
– Nigdy nie byłem w Polsce. Niby to za miedzą, tuż-tuż, a zawsze do Barcelony czy Rzymu było mi bliżej.
Profesor Lipski zaczął spacerować po salonie.
– Kraków to wspaniałe miasto, zobaczy pan. I choć w czasie wojny cudem uniknęło bombardowań, jest bardzo zniszczone. Tak, czas zrobił swoje, ale miasto ma wielki urok. I jeśli pan się choć trochę interesuje sztuką, to wprost wymarzone. I wszędzie jest blisko, samochód nie będzie panu potrzebny.
Werner zamyślił się.
– A sytuacja polityczna?
– Nad wyraz skomplikowana – zawołał profesor Lipski. – Odkąd Solidarność zaczęła się zajmować polityką, napięcie stale rośnie. Ale damy sobie radę. Tym niech się pan nie przejmuje.
– Zastanowię się – powiedział Werner. – W każdym razie dziękuję za propozycję.
Profesor Lipski podszedł do Wernera i znowu ujął jego dłonie w swoje.
– Gorąco namawiam. Ulokowałbym pana w przyzwoitym hotelu i niczego nie narzucał. Sam by pan decydował, jak spędzać czas. A jeśliby pan chciał odwiedzić moją Akademię, to będę w każdej chwili do dyspozycji.
– Powiedziałem, że się zastanowię. I dziękuję za propozycję.
Werner nalał sobie kieliszek sherry, wypił jednym haustem i bez słowa wyszedł.
Po kilkuset metrach zatrzymał się koło żółtej budki telefonicznej. Ze skórzanej portmonetki wydobył dwie monety dziesięciofenigowe i jedną po drugiej wsunął do aparatu, wystukał na klawiaturze numer. W słuchawce odezwał się głos jego sekretarki.
– Heike? Tak, zdecydowałem, że biorę urlop. Może na miesiąc, nie wiem jeszcze. Poinformuj rano szefa. Jutro na zarządzie przekażę Dworaczkowi moje obowiązki. Tak, od zaraz. To moja decyzja. Do zobaczenia wieczorem.
Odłożył słuchawkę i ze zdziwieniem usłyszał dźwięk bilonu spadającego w aparacie. Odchylił klapkę i wyjął kilka monet jednomarkowych. Po zastanowieniu chuchnął na nie i schował je do portmonetki.
Zbyszek wlókł się Plantami w wyjątkowo podłym nastroju. Jego decyzja o zawieszeniu rękawic na kołku miała już swoje przykre konsekwencje. W trybie natychmiastowym wyrzucono go z lipnej pracy w hucie, Obuch w obecności wszystkich chłopaków z sekcji bokserskiej zakazał mu pojawiania się w klubie. Dosłownie z dnia na dzień stracił kumpli i na domiar złego zdał sobie sprawę, że żaden z nich nie był jego przyjacielem.
Miał trochę oszczędności, ale wiedział, że szybko musi zacząć zarabiać. Ale jak? Gdzie? Nie miał pojęcia.
Nagle przy Uniwersytecie dostrzegł redaktora Maczka. Maczek siedział na ławce i palił papierosa. On także dostrzegł Zbyszka i wskazał mu miejsce obok siebie. Zbyszek usiadł, chwilę milczeli.
– Wiem – powiedział Maczek. – Całe miasto huczy. Nie było jeszcze takiego, który by rzucił karierę w takim momencie, tuż przed zdobyciem tytułu.
– No to przynajmniej w tej konkurencji jestem mistrzem – skwitował kwaśno Zbyszek.
– Twoja decyzja. Ale widzę, że traktujesz to poważnie, więc chcę ci pomóc. Zostałeś na lodzie i ktoś musi ci podać rękę. Inaczej zginiesz. Więc ruszyłem głową, i co? Chyba znalazłem dla ciebie robotę. Na pewno na jakiś czas, a może nawet na dłużej.
Zbyszek spojrzał na Maczka zaskoczony.
– Nie chcesz wiedzieć, jaka to fucha?
– Jasne, że chcę.
– Mój przyjaciel, Kazik Konopka, chce przejść na emeryturę. I jest na tyle przyzwoity, że chce wyszkolić następcę i dopiero wtedy odejść. Ciekawi?
– Jasne, że ciekawi. Mów dalej.
Maczek zwlekał z odpowiedzią, igrając z narastającą niecierpliwością Zbyszka.
– Jest barmanem w Cracovii. W Czarnym Kocie. Znasz?
– Byliśmy tam ostatnio. To był mój pierwszy raz. A ten Konopka nas obsługiwał, tak?
– Tak, to ten. Mówi się, że jak ktoś nie bywa w Cracovii, to tak jakby go w ogóle nie było. Cracovia to miało być nasze okno na Europę i cały świat, a po kilku latach faktycznie stała się naszym wielkim krakowskim światem…
– Poczekaj, poczekaj – przerwał Maczkowi Zbyszek. – Przecież ja nie mam zielonego pojęcia o barmaństwie.
Maczek machnął ręką i poderwał się z ławki.
– Nawet cię nie pytam, czy masz czas. Idziemy do Cracovii.
Spacer z Plant do hotelu zajął im nie więcej niż piętnaście minut.
Hotel Cracovia był dumą podwawelskiego grodu. Był najdłuższy w Polsce i najnowocześniejszy, zatrzymywały się w nim gwiazdy z kraju i z zagranicy, co znacznie podnosiło prestiż hotelu, jak również całego miasta. W Cracovii bywali partyjni dygnitarze, zagraniczni goście, szulerzy, szemrani biznesmeni, badylarze. Znajdowała się też ona pod szczególną opieką służb specjalnych, które chciały wiedzieć wszystko o wszystkich. I do takiego miejsca redaktor Maczek prowadził niewinnego i naiwnego jak dziecko Zbyszka.
Weszli do hallu, gdzie Maczek przywitał się z portierem, minęli sklepik Pewexu i recepcję i skierowali się do baru Czarny Kot.
Kazimierz Konopka ucieszył się na widok Maczka i Zbyszka, a wiadomość, że Zbyszek miałby być jego następcą, ucieszyła go najbardziej.
– To zaszczyt dla mnie i dla całego hotelu mieć takiego sławnego barmana. A przy okazji możemy mieć pewność, że tu nikt nie odważy się rozrabiać.
Wylewnie podziękował Maczkowi, który niestety musiał się udać do redakcji, po czym zaprosił Zbyszka za bar.
– Od razu dam ci parę podstawowych informacji. Większość gości zamawia wódkę i z tymi nie będziesz miał żadnych problemów. Nalewasz do literatki, o, do tego poziomu, to dokładnie setka, podajesz i sprawa załatwiona. Gorzej z piwem, nauczę cię nalewać tak, żeby piana się nie wylewała. Lejesz po skosie.
– A co jeszcze piją? – spytał Zbyszek.
– Bogaci piją whisky, o, tu masz najpopularniejszego Johnniego Walkera, tu polską Old Polish Whisky, która nie tylko dorównuje szkockiej, ale ją nawet przewyższa. A tu, w tej butelce, również nasz krajowy wynalazek, czyli prawie francuski calvados, made in Poland. Nazywa się Złota Jesień. Tu masz jarzębiak. Te napoje musisz dokładnie odmierzać. Podstawowa miarka to pięćdziesiątka. O, tu jest miarka, to ten kieliszek, poziom jest zaznaczony plastrem. Lejesz pod plaster.
Nauka szła szybko, Zbyszek okazał się pojętnym uczniem i w lot chwytał wskazówki starego barmana.
– Będą z ciebie ludzie – pochwalił go pan Konopka. – Na następnej lekcji może ci zdradzę, jak za barem zarabiać pieniądze. Jeszcze strój: czarna kamizelka, czarne spodnie, biała koszula i muszka. Hotel cię w te rzeczy zaopatrzy.
Konopka sięgnął nad półki z butelkami i włączył mały telewizor. Po chwili ukazał się na nim czarno-biały obraz.
– Zawsze ma chodzić.
– Bez dźwięku?
– Bez dźwięku. Taka tradycja. W każdym polskim domu telewizor chodzi najczęściej bez dźwięku, więc tu nasi goście mogą się czuć jak w domu.
– Co powinienem jeszcze wiedzieć? – spytał Zbyszek.
– I dużo, i niewiele. W ciągu dnia jest luz. Goście hotelowi, ktoś wpadnie na kawę albo obgadać jakiś interes. Ciekawie zaczyna być wieczorem i w nocy. Przychodzą dziewczyny.
– Dziewczyny?
– Czy ty jesteś taki naiwny, czy tylko udajesz? Prostytutki. Najczęściej przychodzi Justynka. Jest ładna i inteligentna. Pije zawsze colę w puszcze, otwierasz, w dziurkę wkładasz słomkę i ona już cię lubi. Jessica to taka brunetka z krótkimi włosami i zawsze ostro wymalowana. Od przynajmniej dwóch lat mówi niezmiennie: „Dziś jestem ostatni raz”. Są jeszcze takie, które próbują wejść do zawodu, ale to nie jest takie łatwe.
– Dlaczego?
– To naczynia połączone, pieniądze muszą przepływać zgodnie z pewnymi zasadami. Dziewczyna bierze, ale musi się podzielić. Z kim? Przede wszystkim z portierem Józefem. On decyduje, czy dziewczyna może tu pracować, czy nie. Uważaj na niego. Może pomóc, ale świństwo też potrafi zrobić.
– Sporo tej barmańskiej wiedzy pan mi przekazuje.
– Już nie pan. Kazimierz. Albo Kazik – stary barman wyciągnął rękę do Zbyszka, ten ścisnął ją z uśmiechem.
– Zbyszek.
– Przecież wiem. Wszyscy w Krakowie wiedzą. Koło portiera kręci się taki gość ze służb. Nikt nie wie, jak się nazywa. Po prostu ubek.
– Mam uważać?
– Bardzo. Niebezpieczny gość. I jeszcze jedno. Przy tamtym stoliku prawie codziennie przesiaduje czwórka gości. Godzinami. To Literat, Intelektualista, Cinkciarz i Handlarz. Tak ich nazywamy, chociaż mają jakieś imiona i nazwiska. Czasem dołącza do nich Smutny. Rozlewają wódkę pod stołem, mało piją i mało zamawiają, ale robią w barze klimat. Intelektualista kiedyś mi powiedział: „Panie Kazimierzu, my jesteśmy jak ten chór grecki”. Co miał na myśli, nie wiem. Nie byłem nigdy w Grecji.
Zbyszek słuchał uważnie i starał się zapamiętać wszystkie informacje.
– Ach, i najistotniejsza sprawa. W barze pojawia się czasem najważniejsza osoba w mieście, czyli sekretarz Komitetu Wojewódzkiego, towarzysz Ostrowski. W tym momencie on się automatycznie staje, również tutaj, najważniejszym gościem. On i jego świta.
Wieczorem Werner pojechał do centrum, do pensjonatu Kölsch, gdzie Heike za jego pieniądze wynajmowała pokój. Nie zatrzymując się, przeszedł koło recepcjonistki, która pozdrowiła go gestem i porozumiewawczym uśmiechem, i na pierwszym piętrze bez pukania nacisnął klamkę pokoju numer trzynaście. Drzwi ustąpiły. W pokoju panował półmrok, paliła się tylko nocna lampka na stoliku koło wielkiego łóżka. Na prześcieradle półleżała Heike, jego sekretarka. Była ubrana jedynie w ciemnoczerwone majteczki wykończone czarną koronką i stanik w tych samych kolorach, z otworami, przez które wystawały ciemne sutki. Opierała się plecami o poduszki, w dłoni trzymała papierosa i nie wyglądała na szczęśliwą.
– Rano powiem w banku, że chcesz wziąć wolne. Co zamierzasz?
– Nie wiem. Może pojadę do Krakowa. Chcesz pojechać ze mną?
– Zapomnij – stwierdziła stanowczo.
Werner chciał usiąść na krawędzi łóżka, ale Heike zatrzymała go ruchem dłoni.
– Najpierw ciuchy.
Werner chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Powoli zdejmował kolejne części ubrania, marynarkę, koszulę, układał je starannie na oparciu krzesła. Spodnie również przewiesił przez oparcie. Heike przyglądała się temu krytycznie, co w widoczny sposób deprymowało Wernera. Zsunął z bioder bokserki i kiedy stanął na jednej nodze, zachwiał się, i musiał się chwycić krzesła, by nie upaść. Kolano po niedawnej artroskopii ciągle mu dokuczało. Złożył okulary i położył je na stoliku, który stał przy łóżku. Podniósł stopę, by zdjąć skarpetkę, ale Heike znowu go zatrzymała.
– Zostań w skarpetkach. Tobie w nich do twarzy.
Werner posłusznie opuścił nogę i spojrzał wyczekująco na Heike. Ona zgasiła papierosa w popielniczce, odstawiła ją na stolik, po czym rozchyliła nogi i skinęła palcem na Wernera. Ukląkł między jej udami, chciał odsunąć na bok koronkowe majteczki.
– Przez majtki – powiedziała krótko.
Heike wyciągnęła ręce, chwyciła Wernera za uszy i zaczęła sterować jego głową, przycisnęła ją mocno do swego łona i jednocześnie zacisnęła na niej uda.
Doszła jak zwykle szybko, głośno i spazmatycznie, rzucając biodrami i zaciskając uda. Wreszcie zsunęła się z niego wyczerpana. Leżąc na wznak z zamkniętymi oczami, oddychała głęboko, po czym, jakby w przypływie nagłej energii przyciągnęła Wernera do siebie i zdecydowanymi ruchami ustawiła na klęczkach koło swojej głowy. Odtąd już nic nie wyglądało tak jak powinno, więc po jakimś czasie zerwała się z łóżka, podeszła do okna i drżącymi rękami zapaliła papierosa.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki